Rynek finansowy, wrzesień 2007

Dla krajowych obserwatorów rynku finansowego, najważniejsze wydarzenia rozgrywały się poza krajem. Na rynku międzybankowym i papierów dłużnych nie było mrożących krew w żyłach wydarzeń czy oczekiwania czegoś spektakularnego. We wrześniu uwaga skupiona była na giełdach i oczekiwaniu na zachowanie amerykańskich indeksów po spotkaniu FED. Od dłuższego czasu, nawet już w okresie kiedy kilka instytucji ujawniło swoje problemy finansowe spowodowane rynkiem nieruchomości, wśród analityków były spore rozbieżności. Ciąć stopy w USA? A jeżeli tak, to o ile. Jeszcze w sierpniu niektórzy analitycy  uważali, że ryzyko kryzysu na rynku finansowym, to za mało by FED obniżał stopy. Sytuacja makroekonomiczna też nie dawała prostej podpowiedzi. U nas, w Polsce, jest prościej. Dyskusje dotyczą jedynie tego o ile i w jakim tempie podnosić stopy. W USA tymczasem, spór toczony był w zakresie od podwyższać do obniżać, oczywiście z przeważeniem na zakres od stabilizacji do obniżki. Faktycznie sytuacja makroekonomiczna USA nie jest tak jednoznacznie prosta jak nasza. Do tego doszło zamieszanie na rynkach, spowodowane rynkiem hipotecznym. Wskaźniki cenowe, czy popyt wcale nie zachęcały do tak stanowczej zmiany jaką wprowadzono 18 września. Z drugiej strony, zwalniająca koniunktura, słabszy poziom inwestycji w kwartałach na przełomie roku, sugerowały podjęcie stosownych kroków. No i w końcu symptomy pękania bańki hipotecznej i pompowanie w rynek sporych pieniędzy dla ratowania płynności, sugerowało oszacowanie potencjalnych skutków tego dla gospodarki. Przyznam szczerze, że trudno mi było i jest uwierzyć w jakieś poważne kłopoty (krach, kryzys gospodarczy) dla gospodarki amerykańskiej tylko z tego powodu. Mogę się oczywiście mylić, szczególnie jeżeli chodzi o wpływ problemów na rynku hipotecznym na system finansowy. W ostatnim przypadku, bardziej zwracam uwagę na ton komentarzy i wypowiedzi, bo jak zdecydowana większość obserwatorów i ekonomistów, nie jestem w stanie samodzielnie oszacować ryzyka ewentualnej utraty płynności. Piszę to również z własnego doświadczenia w Departamencie Skarbu Banku Śląskiego, gdzie zajmowałem się m.in. płynnością na podstawowym rachunku Banku w NBP. Oszacowanie prawdopodobieństwa utraty płynności na bazie danych kwartalnych banków, czy statystyk NBP jest niezwykle trudne, żeby nie powiedzieć – niemożliwe dla zewnętrznego obserwatora. W przypadku USA, wymagałoby to przebrnięcia przez grubo większą kopalnię danych. Stąd też rynek zaczął domyślać się skali problemów, głównie na podstawie statystyk rynku hipotecznego. Zamieszanie potęgował sam Alan Greenspan w ostatnim czasie. Wiało wręcz grozą. Sugestie o ryzyku kryzysu z prawdopodobieństwem niewiele mniejszym  niż 50% i porównania obecnej sytuacji do krachów giełdowych z lat 1987 czy 1998, o konieczności raczej podnoszenia niż obniżania stóp, przyprawiały o dreszcz. Ostatecznie, 18 września obniżono stopę w USA z 5,25% do 4,75%, a więc mocno. Nie będę ukrywał, że nie byłem zbyt oryginalny i oczekiwałem cięcia do 5,0% i dalszych kroków dokonywanych równocześnie do napływających nowych informacji. Czyli czegoś podobnego jak w 2001 r., kiedy byliśmy świadkami serii spadków o 0,25%. W komunikacie po decyzji nie ukrywano, że podstawowe powody, to słabnąca gospodarka i ryzyko kryzysu na rynku finansowym. Nie po raz pierwszy więc, jednym z powodów były obawy o reakcję rynku finansowego. W części uzasadnione, bo nie ukrywano że skala problemów wywołanych sytuacją na rynku hipotecznym jest większa niż wcześniej sądzono.

Mimo dość zaskakującego ruchu i pojawiających się obawach iż skala obniżki jest zapowiedzią problemów gospodarczych USA, giełdy zareagowały dość entuzjastycznie. 18 i 19 września główne indeksy w USA wzrosły łącznie o ok. 3%. W kolejnych dniach, aż do końca miesiąca, łączne  wzrosty były skromniejsze, ale zaznaczmy że były. Oczywiście takie wzrosty w ciągu dwóch tygodni to żadna rewelacja, ale w obecnej sytuacji – ciekawe zjawisko. Atmosferę na rynku chyba dobrze oddaje jeden z tytułów jaki znalazłem na stronach CNN „Rallying investors drunk on Fed cut”. Po prostu rynek stara się dyskontować poprawę gospodarki jaką ma rzekomo wywołać obecna i oczekiwane, obniżki. Wg moich wyliczeń główne indeksy amerykańskie są przeszacowane o jakieś 10% i w obecnej sytuacji ekonomicznej bardziej odpowiadają mi poziomy z przełomu zimy i wiosny. Główne indeksy do końca roku nie powinny już przekraczać obecnych poziomów, ale co zrobią inwestorzy to już ich sprawa. Podane przeze mnie przeszacowanie odnosi się do sytuacji gospodarczej bez niespodzianek, czyli ujawniających się konsekwencji bańki hipotecznej. Z „niespodziankami”, zmiana może być i o drugie tyle.

Zmiana stóp i nastrojów na giełdach na razie niewiele pomogła na rynku stóp procentowych dla dolara. Ceny na rynku depozytów nadal znacznie przekraczają poziom naturalny, czyli będący bezpośrednią konsekwencją poziomu stopy podstawowej. Jeszcze na początku września cena depozytu 1M przekraczała stopę podstawową o 0,5%. Obecnie jest to już „tylko” 0,3%. Tak więc problemy na rynku depozytów ciągną się już niemal dwa miesiące. Stawki FRA wskazują, że rynek stóp dla dolara nie wierzy w jakiś skrajny wariant zmian stóp. Oczekuje się obniżenia o od 0,25% do 0,50% w ciągu 12 m-cy. To taki ryzykowny kompromis pomiędzy kształtującymi się różnymi trendami w amerykańskiej gospodarce.

W Polsce najbardziej zaintrygowała mnie reakcja giełdy we wrześniu. 19 września, a i owszem, euforia. WIG skoczył do góry o 3,3%. W kolejnych dniach, aż do końca miesiąca, WIG stracił 3,6%, czyli nieco więcej niż zyskał 19 września. Podglądając dzienne (intraday) zmiany indeksów, uderzała bardzo nerwowa reakcja w kraju na zmiany głównych indeksów zagranicznych i wyniki makroekonomiczne w USA. Analiza zmian, wskazuje że krajowy rynek silniej związał się z dziennymi zmianami in minus. W gruncie rzeczy to dobry objaw. Krajowi gracze uświadomili sobie, że nasze przeszacowanie indeksów jest ok. dwa razy większe. Krajowi gracze chyba wiedzą, że trudno będzie obecnie bić kolejne rekordy i dokładniej (czytaj: rzetelniej) wyceniają wartość spółek. Jak by nie było, w razie tąpnięcia za granicą, mniej boli spadek z niższego poziomu, stąd nasz entuzjazm po cięciu stóp w USA po pierwszej reakcji znacznie ochłódł.

Na rynku krajowych stóp procentowych brak było większych wahań rentowności we wrześniu. Pewną korektę (w zasadzie tylko kilkudniową) widać było w połowie miesiąca po publikacji serii podstawowych danych makroekonomicznych. Wskaźniki cenowe (CPI i PPI) były na tyle niskie, że w wypowiedziach ekonomistów odczuwało się atmosferę zaktualizowania prognoz dla gospodarki, a co za tym idzie, prognoz decyzji RPP. Pomogła RPP, w komunikacie po posiedzeniu na koniec miesiąca i indywidualne wypowiedzi jej członków jakie można było poznać w ciągu miesiąca, wskazują że prawdopodobnie słabnie chęć do kolejnych podwyżek wśród większości członków RPP. Ostrożność dało się wyczuć w wypowiedzi H.Wasilewskiej-Trenkner (28 IX w Gazecie Wyborczej), która do tej pory „robiła” za „jastrzębia”. Przypomnę, że wg stawek z końca miesiąca, rynek jest przekonany tylko do jednej podwyżki o 0,25% do końca roku i do stopy 5,5% w II połowie roku 2008. Ciekawy jestem, czy aby i te oczekiwania nie zelżą jeżeli kolejny raz wskaźniki cenowe okażą się dobre (niskie). RPP w swoich komunikatach nie ukrywa, że w utrzymywaniu w ryzach inflacji pomaga nam rynek walutowy (wzmacniający się złoty) i chyba na taką pomoc liczy w przyszłości. Dla osób prognozujących decyzje RPP, to pewne wyzwanie, ponieważ w takich okolicznościach nie ma sensu na siłę znacznie podnosić stóp. Mogłoby to zresztą doprowadzić do błędnego koła: wysokie stopy (i korzystniejsze niż w dolarze i euro) przyczyniają się do wzmocnienia złotego. Jakiekolwiek tąpnięcie w krajowej gospodarce lub polityce, czy na światowych rynkach, mogłoby wywołać gwałtowną korektę złotego. To ryzykowna gra, więc zalecałbym ostrożność. Niemniej kolejna podwyżka o 0,25% w tym roku byłaby pożądana moim zdaniem. Wolałbym również, by RPP tak bardzo nie polegała na rynku walutowym w obecnych okolicznościach. Tradycyjnie przypomniano zdanie Leszka Balcerowicza, który od blisko już dwóch lat zachęca do śmielszego podnoszenia stóp. Mimo upływu czasu i wzroście do 4,75% stopy referencyjnej, Balcerowicz nadal pozostaje niezadowolony.

Dość mocno spadły „krótkie” stopy na krajowym rynku w połowie i szczególnie pod koniec miesiąca (po 24-tym). Wahania overnighta w tym okresach to nie nowość, ale w tej skali – rzadkość. 26 września stawka WIBOR dla depozytu tygodniowego był na poziomie 4,76%, a WIBID spadła aż do 4,56%. WIBID dla overnighta spadł tego dnia do poziomu stopy depozytowej NBP, czyli 3,26%. To łączny efekt zbliżającego się terminu rozliczenia rezerwy obowiązkowej i rynku walutowego, gdzie złoty cieszył się sporym zainteresowaniem, szczególnie po decyzji o cięciu stóp w USA. Złoty (waluta referencyjna) wzmocnił się nominalnie w ciągu miesiąca o 2,6%, a w relacji z dolarem aż o prawie 5%. 2,66 za dolara płacono ostatnio w maju 1996 r. Pozostaje tylko współczuć krajowym producentom statków dla zagranicznych armatorów. Na tym rynku główną walutą rozliczeniową jest dolar USA. Niestety po stronie kosztów to głównie rynek krajowy i dostawcy ze strefy euro.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Ceny w sierpniu i opinia RPP o inflacji

Już drugi miesiąc z rzędu wskaźniki cenowe sprawiają nam miłe niespodzianki. W lipcu i sierpniu miesięczna inflacja wyniosła odpowiednio -0,3% i -0,4%. Ostatnio takie wyniki jak w sierpniu, mieliśmy w 2002 r.  w 2004 r. W pierwszym przypadku to kwestia koniunktury i złotego, a w drugim – głównie skutek zatrzymania wzrostu cen po silnych zwyżkach cen w miesiącach tuż przed- i po- wejściu do UE. Warto do tego dołożyć jeszcze fakt iż w sierpniu ubiegłego roku, inflacja miesięczna była stosunkowo wysoka (0,3%), co dość mocno zaważyło na wyniku rocznej inflacji w sierpniu. A roczna inflacja obniżyła się z 2,3% w lipcu, do 1,5% w sierpniu (!). Ceny żywności spadły w ciągu miesiąca jedynie o 0,7%. Tym razem analityków (przyznam, ze mnie również) zaskoczyły ceny koszyka nieżywnościowego. Zazwyczaj o tej porze roku miesięczna zmiana mieściła się w przedziale od 0,0% do 0,2%. W tym roku zmiana wyniosła -0,3%. To bodaj największa niespodzianka wywołana przez koszyk cen nieżywnościowych. Niemniej większym zaskoczeniem był fakt, iż zmiana wywoła była głównie przez usługi z grup „łączność” oraz „rekreacja i kultura”. Do tego dochodzi „transport”, a dokładniej ceny paliw. Niemniej paliwa przyzwyczaiły nas już do swojej większej lub mniejszej zmienności. W grupie „łączność” przyczyną spadków były usługi telekomunikacyjne (Internet), a w „rekreacji i kulturze” – usługi (niestety ceny wydawnictw nie chcą spadać). Przypuszczam że to koszty wypoczynku spadły m.in. wyniku wzmocnienia złotego. Przyznaje jednak że spadek miesięcznych cen o prawie 6% w ciągu miesiąca to ewenement i złoty nie jest tu pełnym tłumaczeniem. Zwróciłem się do GUS o podanie dokładniejszej informacji w sprawie tego spadku, ale do chwili napisanie niniejszej opinii, nie otrzymałem odpowiedzi. Gdyby nie te dwa zaskakujące spadki, to ceny ogółem (CPI) spadłyby jedynie o 0,1%, a inflacja roczna niemal 2,0%. To rozważanie i tak nie zmienia faktu, iż inflacja uległa stabilizacji w przedziale 2,0% i 2,5%. Przebicie górnej granicy najprawdopodobniej nastąpi bez gwałtownych ruchów i to właśnie jest jeden z powodów dla którego RPP odkłada podwyżkę stóp. Sądzę, że niektórzy jej członkowie wynik inflacji z sierpnia odebrali jako swój sukces. Przyznać należy jednak, iż RPP ma świadomość że wynik 1,5% jest tylko przejściowy.

W kwestii inflacji w opinii po spotkaniu RPP dominują takie o to refleksje:

1)      Wzrost płac, pogorszenie wydajności (bardziej niż oczekiwano) oraz rozczarowująca polityka budżetowa źle wpłyną na inflację

2)      Dobre wyniki firm oraz znaczny wzrost nakładów inwestycyjnych hamują nacisk na podnoszenie cen i spowodują wzrost wydajności w średnim terminie

3)      Konkurencja międzynarodowa, skuteczna polityka innych banków centralnych oraz prawdopodobne słabnięcie światowej koniunktury przyczynia się do ograniczania presji inflacyjnej na świecie

4)      Dotychczasowa polityka (wzrost stóp z 4,0% do 4,75%) przyczynia się do obniżenia prawdopodobieństwa przekroczenia wyznaczonego celu inflacyjnego (2,5% +/-1 punkt procentowy)

Z punktem 1) zgadzam się. Z punktem 2) raczej niechętnie. Wyniki II kw 2007 potwierdzają, że wyniki firm mogą ulegać minimalnemu pogorszeniu (z wysokiego poziomu). W silniejszymi nakładami inwestycyjnymi mamy do czynienia praktycznie dopiero od roku i tworzenie nowych mocy produkcyjnych może nie nadążyć za rosnącym popytem. Z punktem 3) też się zgadzam. Natomiast punkt 4) odbieram jako przejaw nabierania pewności siebie przez tych członków Rady, którzy do tej pory niechętnie zgadzali się na wzrost stóp. Moim zdaniem jeszcze jedna podwyżka w tym roku o 0,25% byłaby konieczna i z dużym prawdopodobieństwem RPP zdecyduje się na nią. Jak sądzę, nie będzie ona miała pełnego poparcia Rady.

W budownictwie najgorszą falę podwyżek mamy już za sobą. W ciągu miesiąca ceny wzrosły o 0,5% czyli tyle ile rok temu. Wskaźnik roczny więc przestał rosnąć, a nawet obniżył się z 8,9% na 8,8%. Tyle co nic, ale cieszy. Na koniec roku wskaźnik roczny może być w przedziale 8,0%-8,6%, by w kolejnych miesiącach (czyli już w 2008 r.) żwawiej się obniżać.

W ostatnich 2-3 miesiącach, podobnie jak w przypadku CPI, ceny produkcji sprzedanej przemysłu w ujęciu rocznym były niższe niż w II i III kwartale. W I kw roczny wskaźnik był w przedziale 3,0%-3,5%, by w ostatnich trzech miesiącach przyjmować wartości odpowiednio: 1,7%,  1,4% i 1,7%. Zmiany miesięczne w ostatnich dwóch miesiącach są standardowe jak na tą porę roku, w VII i VIII było to odpowiednio: 0,3% i 0,2%. Już jako ciekawostkę podam, że w sierpniu brawa należą się telekomunikacji. W przypadku przemysłu chodzi o dział wg PKD 32. W sierpniu, w porównaniu z lipcem, ceny tego działu spadły o 4,1%. Dodam, że taki spadek cen w ciągu jednego miesiąca to ogromna rzadkość w przemyśle. Od dwóch miesięcy stoją niewzruszone ceny wyrobów hutniczych. Minimalnie wzrosły ceny producentów wyrobów niemetalicznych (PKD 26; obejmuje producentów wyrobów budowlanych), tylko 0,1%. Od stycznia do lipca miesięczne wzrosty cen zawierały się w przedziale od 1,0% do 2,0%. Dla porównania podam iż w tym samym okresie roku ubiegłego, granice przedziału były następujące: od -0,5% do 0,9%. To wartości skrajne. Faktycznie rozpiętość wyników była znacznie węższa. Świadomie zwracam na ten dział uwagę, ponieważ wszyscy od wielu miesięcy przyglądamy się koniunkturze w budownictwie i w sektorach z nim związanych. Proszę również zwrócić uwagę na zmiany cen w poprzednim i obecnym roku w dziale 26. Rok 2006 potwierdza, że jest to dział mocno konkurencyjny. Zmiany cen sprzedaży (roczna w sierpniu 11,4%) nie należy odbierać jako jej utratę, ale raczej jako skalę zaskoczenia popytem na materiały budowlane od blisko roku. Niemniej najgorsze mamy już za sobą.

Na zakończenie podsumuję i przypomnę komu w przemyśle zawdzięczamy niski PPI. To głównie dzięki działom elektronicznym, wyrobów precyzyjnych i produkcji środków transportu. Do tego dochodzą producenci paliw, czy generalnie wyrobów petrochemicznych. Te działy zaniżały ogólny wskaźnik cen. Kilka innych na razie jest neutralne. Te działy neutralizowały wzrost cen (ważony udziałem każdego z tych działów w przemyśle) w hutnictwie i przetwórstwie stalowym oraz w przemyśle spożywczym w ostatnich miesiącach.

Do publikacji załączyłem wykres cen dóbr dla sześciu wybranych działów przemysłu. Dla każdego z nich przyjąłem cenę początkową 100. Za moment wyjściowy przyjąłem III kw 2003, czyli okres kiedy wzrost gospodarczy zaczął dynamiczniej przybierać na sile. Można w ten sposób prześledzić jak zmieniała się wartość dóbr. Zwracam uwagę na producentów sprzętu RTV i telekomunikacyjnego.  Koszyk wyrobów w każdym roku był o kilkanaście procent tańszy.

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Na akcjonariacie pracowniczym silnej gospodarki nie zbudujemy.

W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” przeczytałem krótki, ale bardzo konkretny artykuł o rzekomym wpływie oligarchów na media. Autor, Jakub Bierzyński szef domu mediowego OmnicomMediaGroup, rozprawia się z teorią z uporem głoszoną w mediach przez premiera. Zwracam uwagę na ten artykuł, bo wskazuje on ile warta jest teoria o oligarchach w mediach i jak łatwo można weryfikować jakość informacji wprowadzanych w kampanii wyborczej w obieg. Autor korzysta z łatwo dostępnych publikacji i źródeł informacji. Niestety jak słusznie Jakub Bierzyński stwierdza:

„Propaganda …… nie rządzi się analizą rzeczywistości, lecz polega na jej zakłamywaniu.”

Dziennikarze na bieżąco/zawodowo komentujący puszczane w obieg informacje i opinie, tak właśnie powinni je weryfikować. Jak widać poniżej, „oligarchizację” gospodarki można policzyć, lub co najmniej oszacować. To kwestia chęci. Generalnie, dobry tekst i właściwa ocena na jego końcu.

A tak już przy okazji.

W gruncie rzeczy kwestia liczby oligarchów w gospodarce to świetny temat na pracę doktorską. Może ktoś skorzysta. Kraj żeby się rozwijać i konkurować z najpotężniejszymi, musi albo mieć własnych kapitalistów albo ich sprowadzać (inwestycje zagraniczne). Ktoś przecież musi mieć kapitał, chęć jego pomnażania i możliwość poniesienia ewentualnych strat. Mam nadzieję, że premier uświadomi to sobie i przedstawi wyborcom. Na akcjonariacie pracowniczym przecież silnej gospodarki nie zbudujemy.

Ostatnio o tzw. oligarchach pisałem:

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2007/09/I-kto-tu-tkwi-w-poprzednim-systemie.html

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Apel do ekonomistów

Miałbym wielką prośbę do ekonomistów przedstawiających co jakiś czas swoje wizje naprawy państwa: konkrety panowie i panie, konkrety, skoro niektórzy z Was przyjmują pozy wizjonerów i reformatorów. Na swojej stronie staram się czasami zwracać uwagę na jakość dyskusji o problemach społeczno-ekonomicznych, a prowadzonych przez ekonomistów. Również wielokrotnie zwracałem uwagę, że ekonomiści wzniecając reformatorskie oczekiwanie, niezwykle rzadko operują precyzyjnymi liczbami. Potęguje to atmosferę rozczarowania stanem obecnym, ale i oczekiwania na jakiś cud przy potęgowaniu niechęci do Państwa jako instytucji. Najbardziej niepokoi mnie to, że robią to ekonomiści ze środowisk – nazwijmy to – najbardziej postępowych. Dyskusja zamiast robić się bardziej merytoryczna, poziomem ucieka w drugą stronę.

Wracam do tego tematu, ponieważ w dzisiejszym w „Parkiecie” z 20 IX przeczytałem tekst autorstwa zastępcy dyrektora Biura Analiz Ekonomicznych Banku BPH pod tytułem „Gdzie tkwią podstawy nowoczesnego państwa”. Autor przedstawił diagnozę o źle zorganizowanym państwie i rewolucyjną teorię jego odnowy. Teoria ta opiera się na zasadach funkcjonowania i zarządzania przedsiębiorstwem. Przyznaje, że jest to nowość (nie ukrywam że piszę to z pewną ironią) . W ten sposób nikt jeszcze nie przedstawiał sposobów na naprawę finansów państwa (cokolwiek to w ogóle znaczy). Teoria musiała się spodobać i redakcji gazety, ponieważ przeznaczyła dla autora półtorej strony, co oznacza duży kredyt zaufania.

Autor stawiając diagnozę o obecnym stanie rzeczy stwierdza, że w globalizującym się świecie musimy mieć nowoczesną gospodarkę, a kluczem do tego jest nowoczesne państwo. Nowoczesne państwo ma oznaczać nowoczesne struktury. Co ciekawe autor sugeruje że mino upływu 17 lat brak nam struktur państwa nowoczesnego, a tak naprawdę struktury mentalnie i realnie tkwią w minionej epoce. Przyznam, że to już argumentacja rodem ze świata polityki. Czy to ma być początek kreowania hasła IV Rzeczpospolitej  w gospodarce? Przez te lata rola państwa (aparaty państwowego) zmieniła się radykalnie. Zmienili się ludzie, ministerstwa i ich rola w gospodarce państwa. Diametralnie zmieniło się ustawodawstwo. Mamy zliberalizowany rynek walutowy i jesteśmy ekonomicznie związani z zupełnie inną częścią świata. Jeżeli autor tego nie zauważył, to nawet przytaczanie tych zmian nic nie zmieni, bo jak widzę wcale nie o rzetelną diagnozę tu chodzi. Nie przeczę, że nie brak anomalii w funkcjonowaniu państwa, ale absolutnie nie przeczy to ogromnym zmianom jakie zaszły.

Zgadzam się z autorem, że w budowie autostrad jesteśmy na końcu peletonu (potwierdzają to wskaźniki), ale sugerowanie że ich brak oraz generalnie zbyt słabo rozwinięta infrastruktura przyczyniły się do zróżnicowania miedzy Polską A i B to chyba efekt nieznajomości faktów. Powiększanie różnic to nie kwestia dróg czy torów. Co ciekawe, gdyby tak autor porównał nasycenie siatką dróg i torów Polskę z krajami UE byłby mile zaskoczony, kiedy się weźmie pod uwagę skalę różnic ekonomicznych pomiędzy Polską a krajami Europy Zachodniej (sugeruję tu pewnego rodzaju parytet). Siatkę dróg mamy wiec nienajgorszą, ale faktycznie ubogą w autostrady. Niemniej nie rozumiem jaki to ma związek z niedorozwojem Polski B. Jeżeli inwestor X zechce budować tam fabrykę samochodów, to i tak nie będzie tysięcy pojazdów transportował ulicami, a koleją. Ta akurat jest tam dociągnięta. Na problem dysproporcji rozwoju rzutują naturalne prawa ekonomiczne (rozmieszczenie przemysłu, ludzi, najefektywniejszych rynków rolnych itd.) i gwałtowność przemian ekonomicznych jakich doświadczyliśmy w ostatnich kilkunastu latach.

Nie będę się odnosił do wszystkich argumentów o jakości państwa, bo  na ogół są one na poziomie oceny wspomnianych wyżej struktury państwa i znajomości powodów ekonomicznych dysproporcji regionalnych.

Autor rozczarowany jest jakością pracowników administracji państwowej i trudnościami w przyciągnięciu najlepszych ludzi. Odpowiedź jest prosta. Jakość jest głównie funkcją wynagrodzeń. A jeżeli autor ma pomysł jak je podnieść powyżej na przykład bankowych, to oczekuje podpowiedzi. Niestety jak przystało na dobrego „reformatora” nie ma słowa na ten temat. No, może sugestia że ograniczenie kosztów funkcjonowania administracji i podniesienie efektywności. Czyli odpowiedź równie „dyżurna”. O źródłach i efektach finansowych ani słowa. Żyję w takim zabawnym kraju, gdzie mnóstwo ekonomistów ma pomysł na reformę, ale absolutnie nie chce podać szczegółów jak to zrobić. W kwestii płac sfery budżetowej zauważyłem, że ekonomiści występujący w mediach są po prostu bezsilni.  Dla sfery skomercjalizowanej to proste – poziom wyznacza rynek. Natomiast dla sfery budżetowej, ekonomiści musieliby wejść w rolę urzędników (waloryzacje, wskaźniki itd.), a na to mało kto ma odwagę.

Autor kilka razy porusza kwestię skomplikowanego prawa. Staram się śledzić publikacje porównujące nasze rozwiązania prawne i Europy Zachodniej (szczególnie obfity był tu okres pracy jako analityk branżowy) i to co mnie uderzało to brak poczucia by tam żyło się lżej pod tym względem. Obawiam się że tam (w tym „lepszym” świecie) prawo jest stabilniejsze z racji dłuższych tradycji wolnorynkowych. My tymczasem dopasowuje prawo do zmienionego ustroju oraz ponosimy koszty (mowa o błędach) koniecznej szybkości tego procesu. Ponadto paradoks polega na tym, że kapitalizm pod względem prawnym jest bardziej skomplikowany od socjalizmu. Można podać przykłady rynku nieruchomości i Towarzystw Funduszy Inwestycyjnych. Pierwszy był lekceważony i nie miał takiego znaczenia w gospodarce socjalistycznej, a drugie po prostu nie istniały. Teraz musimy to szybko nadrabiać.

Teraz przejdę już do propozycji autora. „Nowatorskość” polega na przeniesieniu na grunt funkcjonowania państwa metod związanych z zarządzaniem przedsiębiorstwem. Dla dodania powagi autor każde z pojęć podaje w języku angielskim, co chyba ma podnieść siłę argumentów wobec braku ich merytoryczności. Problem jednak w tym, że państwo z mnogością swoich instytucji, to nie przedsiębiorstwo. Trudno znaleźć podmiot o takiej skali działania jak państwo przy równoczesnym pełnieniu szeregu funkcji. W przeciwieństwie do państwa, podmiot zajmuje się wytwarzaniem grupy usług lub towarów, tak długo jak to jest opłacalne. Państwo wypełnia nakazane mu funkcje bez względu na opłacalność w rozumieniu wolnorynkowym. Ponadto przedsiębiorstwo ma jednego (lub grupę) właścicieli, a w państwie najwyższe władze są efektem wolnych wyborów, podobnie jak władza w jednostkach samorządu terytorialnego. Szczególnie zwracam uwagę na ostatnie zdanie, ponieważ w reformatorskim zapędzie ekonomiści zdają się zapominać że mamy w Polsce demokracje, czyli wybieramy do władzy ludzi (bardzo różnych ludzi) by reprezentowali nasze poglądy i potrzeby chociażby – niestety – najgłupsze i nieuzasadnione.

Na początek autor proponuje zaimplementować planowanie stosowane w nowoczesnych przedsiębiorstwach. Niestety w artykule  nie podano przykładu nowoczesnego przedsiębiorstwa. Nie wiemy wiec czy ono istnieje w realnym życiu, czy tylko na księgarskiej półce. Z własnej praktyki zawodowej wiem, że z tym planowaniem w przedsiębiorstwach (prywatnych!) wcale znowu nie jest tak idealnie.  Zamiast teoretyzować, proponuję przyjrzeć się planowaniu przykładowo w jednostkach samorządu terytorialnego. Uważam że jest to całkiem rozsądnie w Polsce rozwiązane.

Nie wiem jak autor wyobraża sobie wprowadzenie zarządzania łańcuchem dostaw. Przypominam że państwo to szereg instytucji rozwleczonych po całym kraju. Czy materiały biurowe maja być kupowane w jednym miejscu i rozwożone po kraju? Autor wspomina o efekcie skali w zakupach, ale unika wskazania na jakim szczeblu. Gminy, powiatu, regionu, państwa? Autor sugeruje oszczędności nawet kilkudziesięciu miliardów złotych. Zamiast podać przykłady z życia, autor wywiódł kwotę z rzekomych pozytywnych skutków wdrożenia e-prokurement w przedsiębiorstwach (obniżka kosztów o 10%-40%). Przepraszam, ale za długo znam praktykę życia gospodarczego by uwierzyć w 20% czy 40%. Może to jedynie dotyczyć wybranych pozycji, które są jednymi z bardzo wielu. Ponadto kontrola kosztów jest już stosowana w JST.

Wg autora zanadto jest rozdrobniona księgowość czy administrowanie kadrami w administracji państwowej. Czy więc urzędnik z Warszawy ma decydować o zatrudnianie w urzędzie gminy Lubliniec? Nie wiem, bo autor kompletnie nie odnosi się do jakichkolwiek realiów. Im dłużej czytałem artykuł, tym coraz trudniej było mi się obronić prze wnioskiem, że autor ma dość słabą wiedzę z funkcjonowania struktur administracji państwowej. Wobec tego nie wiem czy stworzenie „centrów usług wspólnych” ma jakikolwiek związek z życiem. A może autor chciał powiedzieć, że gmin mamy za dużo lub ministerstw? Wtedy możemy podyskutować. Niestety autor jak ognia unika odniesień do realiów życia.

Uzyskane środki z redukcji kosztów, będą przeznaczone na podwyżki. W ten „prosty” i teoretyczny sposób autor zbilansował przychody i koszty swoich reform.

Najciekawsza było propozycja obniżenia kosztów obsługi klientów. Należy iść w kierunku zrozumienia ludzi i firm oraz wykorzystywać efektywne metody komunikacji oparte na call center, systemach głosowych i Internecie, sugeruje autor. Ciekawe czy autor wie, że niektóre gminy wprowadzają w życie normy ISO. Wg autora przykładem taniej obsługi są podobno banki. Problem w tym, że banki zainteresowane są tylko takim produktem i tylko takim klientem który przynosi zysk. Administracja państwowa natomiast musi obsługiwać ludzi korzystających z pomocy społecznej i przeprowadzać kosztowne akcje wymiany dowodów osobistych, a urzędnicy skarbowi muszą analizować skomplikowane zeznania podatkowe, m.in. dlatego ze Polacy chcą mnóstwa ulg w podatkach (zalecam lekturę sondaży). Niemniej autor tego nie dostrzega i idąc przykładem banków, twierdzi że dzięki temu usługi są w nich kilka-, kilkanaście razy tańsze. Jakość tego przykładu jest więc sama w sobie oceną merytorycznej strony propozycji autora, których wybrane przykłady podałem. Niestety propozycje pominięte w moim artykule, nie są lepsze.

Będę z uporem przytaczał tego typu postawy „reformatorskie”, bo pod pozorami naukowości wprowadzają one więcej zamieszania niż wartych do  wprowadzenie w życie propozycji. Informacje o zasadach i kosztach funkcjonowania administracji państwa są łatwo dostępne, więc autor powinien na nich pracować, tym bardziej że postawił odważną tezę o fatalnej kondycji administracji i rzekomo możliwe do osiągnięcia cięcia kosztów idące w dziesiątki miliardów złotych. W dokumentach finansowych gmin są informacje o kosztach ich funkcjonowania (dostępne na stronach internetowych). Można więc było przedstawić ciekawa zestawienie, dajmy na to budżetu miasta Warszawa i kosztów banków które mają siedzibę w stolicy.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Możemy zadłużać się dalej, ale byle rozsądnie

Kilka dni temu NBP podał najnowsze wyniki podaży pieniądza (na koniec sierpnia). Przy tej okazji ponownie spojrzałem na dokładniejsze dane NBP dotyczące należności i zobowiązań. Te niestety są podane dopiero wg stanu na koniec lipca. Nie czekając na uaktualnienie raz jeszcze wróciłem do analizy zmian w zadłużeniu przedsiębiorstw i gospodarstw domowych. Z dwóch powodów. Na jeden zwracam uwagę już od ubiegłego roku. Przybiera na sile tempo zadłużanie przedsiębiorstw. Drugi – na tle zamieszania na światowych giełdach, warto pokusić się o ocenę naszej sytuacji. W tym przypadku jest mi trochę głupio, ponieważ robię to czego najbardziej nie lubię, czyli biorę udział w powiększaniu zamieszania. Gdy tylko na świecie gruchnęła w końcu wieść o problemach z subprimami, w Polsce przystąpiono do poszukiwania odpowiedzi na pytanie jak jest u nas. U nas źle nie jest i bardzo daleko nam do problemów jak w USA, ale sam fakt nasilenia dyskusji wprowadza czasami atmosferę nerwowości, szczególnie wśród osób które oceniają skalę problemu po natężeniu dyskusji medialnej, a nie na podstawie faktów.

Wg danych na koniec sierpnia zadłużenie gospodarstw domowych wzrosło realnie prawie 40% w ciągu 12 m-cy. Pod względem tempa, na początku 2007 r. przekroczyliśmy dynamikę jaką mieliśmy na początku dekady, a teraz przystępujemy do bicia rekordów z połowy lat 90-tych. Te dane to oczywiście tylko ciekawostka, ponieważ jesteśmy społeczeństwem stosunkowo nisko zadłużonym, więc analiza dynamiki zmian nie może stanowić podstawowego kryterium oceny zachowań społeczeństwa. Dlatego by pokazać jak bardzo pragniemy podnieść standard naszego życia przy wspomaganiu kredytowym, nasze zadłużenie przyrównałem do PKB.

Obecnie roczne tempo wzrostu kredytów na zrealizowanie potrzeb mieszkaniowych przekracza 50%. Dużo, ale i tak nieco słabiej niż przykładowo na początku dekady. Wtedy jednak zadłużenie było wyjątkowo niskie, stąd poważniejsze przyrosty skutkowały wysoką dynamiką. Kredyty mieszkaniowe odpowiadają obecnie za 2/3 przyrostu zadłużenia gospodarstw domowych. Zadłużamy się więc chętnie, ale trudno się dziwić. Zarabiamy coraz lepiej i żyć chcemy coraz lepiej. Na dodatek banki upraszczając procedury i zmniejszając wymagania również przyczyniły się do zdynamizowania rynku w ostatnich latach.

W latach 2002-2005 udział kredytów na nieruchomości w PKB zwiększał się rocznie o od 0,6% do 0,9%. Natomiast wg stanu na koniec lipca, udział tychże kredytów wzrósł rocznie o prawie 3% w ciągu roku. Czy coś nam grozi z tego powodu, że kredyty tak szybko rosną i czy jest jakieś podobieństwo do sytuacji w USA. Krótka odpowiedź brzmi „nie”, ale w dłuższej wypada dorzucić kilka wyjaśnień i spostrzeżeń. Nie znam niestety poziomu zagrożenia (klasy ryzyka wg NBP) portfela kredytów mieszkaniowych, ale NBP podaje te wartości dla portfela ogółem gospodarstw domowych. W sumie jest dobrze. Na przełomie lat 2002/2003 kredyty zagrożone stanowiły ok. 12% portfela, a obecnie zaledwie 4%. Taka jest mniej więcej skala wahań jakości portfela pomiędzy okresami dobrej i słabej koniunktury w ostatnich 10 latach. Dla uproszczenia przyjmuję, że skala zagrożenia kredytów mieszkaniowych nie odbiega zasadniczo od portfela ogółem. W 2002 mieliśmy spadek PKB przejściowo do 1% przy stopie bezrobocia prawie 20%,  a obecnie PKB powiększa się w tempie ponad  6%. Wątpliwe jest by w najbliższym czasie PKB drastycznie zwolnił (np. do 0% czy 1%), chociaż teoretycznie nie można tego wykluczyć w dłuższej perspektywie. W przypadku bezrobocia, 20% jakie zaliczaliśmy kilka lat temu, uważam raczej za polską specyfikę okresu przekształceń niż stałą cechę krajowej gospodarki. Nie spodziewam się również żadnych nieszczęść na krajowym rynku nieruchomości. Rynek mieszkań mamy mocno nienasycony przy normalniejącej sytuacji ekonomicznej ludności. W pierwszym przypadku mam na myśli oczekiwania społeczne, a w drugim – coraz większą liczbę gospodarstw domowych zdolnych do zaciągnięcia i obsługi kredytu. Nie wyklucza to oczywiście małych wahań cen w większych ośrodkach miejskich, gdzie już obecnie ceny osiągnęły tymczasowy kresy dynamicznych wzrostów.  Finansowanie kredytów hipotecznych nie jest w Polsce tak oderwane od źródeł finansowania (u nas głównie depozyty w bankach) jak w USA. Na szczęście krajowe organy nadzorcze dostrzegają ryzyko i starają się zapobiec udzielaniu kredytów najsłabszym ekonomicznie gospodarstwom domowym. I na koniec. Zadłużenie z tytułu kredytów na cele mieszkaniowe stanowi w Polsce dopiero 10%, a nie 40% do 80% jak w niektórych krajach Europy Zachodniej(a bywa i wyraźnie więcej).

Widzę oczywiście i pewne wady. Trzeba pamiętać, że służby ryzyka w bankach nie mają doświadczeń w zarządzaniu ryzykiem kredytów hipotecznych na masową skalę w zróżnicowanych warunkach makroekonomicznych (wahania koniunktury gospodarczej i  rynku nieruchomości). Ten rynek dopiero się w Polsce rodzi. Konkurencja doprowadziła banki do udzielania kredytów nawet na 45 i 50 lat, przy tolerowaniu braku środków własnych nawet na wyposażenie mieszkania/domu i przy niewystarczających środkach na bieżące funkcjonowanie rodziny. Niestety nie brakuje głosów ekonomistów czy analityków, którzy lekceważą to ryzyko (np. w lipcu w „Parkiecie” jeden z doradców z BOŚ niemal wykpił sugestie MF i NBP o zaostrzeniu kryteriów przyznawania kredytów,  samemu nie proponując nic poza wolnym rynkiem).

 A teraz o kredytach dla podmiotów gospodarczych. Po kwartałach tłustych w gotówkę w wyniku dobrej koniunktury, przedsiębiorstwa by dalej się rozwijać muszą sięgać po kredyty bankowe. Z perspektywy dynamiki, zaangażowanie kredytowe zaczęło wyraźnie przyspieszać w II poł. 2006 r. Obecnie podmioty zadłużają się już w tempie przekraczającym dynamikę przychodów. Spadło tempo zadłużenia inwestycyjnego. Uważam iż jest to przejściowe zjawisko. Niestety, w celu pełniejszego wytłumaczenia muszę poczekać na wyniki finansowe przedsiębiorstw za III kw. W opisie wyników przedsiębiorstw za II kw zwracałem uwagę na wyjątkowo duży wzrost zapasów. Jeżeli wyniki z czerwca i lipca uznać za dobrze wskazujące trend, to w III kw albo ponownie silnie wzrosną aktywa obrotowe, albo dostawcy (zobowiązania handlowe) nie mają już ochoty (bądź możliwości) w takim samym tempie godzić się na finansowanie znacznego wzrostu zapasów. Od początku dekady do początku 2004 r. udział kredytów w PKB spadał powoli z 16% do 15%. Do początku 2006 zadłużenie spadło aż do 13%.  W ciągu roku wzrosło do 13,7%, by na koniec sierpnia bieżącego roku dojść do 15%. Teraz jesteśmy dopiero na poziomie z okresu dość słabego dla polskiej gospodarki (lata 2001 i 2002). Tak więc obecny wzrost kredytów to powrót do normalności, ale i bardziej wytężonej pracy bankowców.

Już na zakończenie parę słów o wzroście depozytów w sierpniu. Depozyty gospodarstw domowych wzrosły aż o 2,3% w ciągu miesiąca. W ostatnich trzech latach, o tej porze  roku depozyty rosły o ok. 0,5% (maks. 0,9% w 2006 r.). Gdyby nawet za normę dla sierpnia przyjąć 0,9% miesięcznego wzrostu, to „ponadnormatywnie” depozyty urosły o 3,3 mld pln. Tu są więc te pieniądze, które Polacy nie ulokowali w sierpniu w TFI czekając na wyjaśnienie sytuacji na giełdach.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Boimy się spadków na giełdzie czy nie?

A jednak klienci TFI trochę wystraszyli tego co dzieje się na giełdzie krajowej i giełdach zagranicznych. Zaczynam od tej refleksji, bo co najmniej od kilku miesięcy Polacy inwestujący za pośrednictwem TFI lekceważyli ostrzeżenia analityków. Można wręcz było dostrzec odwrotną reakcję. Im ostrzeżenia przed korektą na światowych giełdach i krajowej się nasilały, tym bardziej Polacy inwestowali w akcje. Oczywiście struktura inwestycji w TFI nie jest najlepszym miernikiem naszych preferencji. Należy pamiętać, że w TFI inwestuje ok. 2,5 mln Polaków. Pozostali , którzy posiadają nadwyżki finansowe, lokują je głównie w bankach. W sierpniu ubiegłego roku „ryzykowne” fundusze (akcyjne, mieszane i niestandardowe) stanowiły w strukturze TFI niemal 49%. Rok później, czyli w sierpniu tego roku udział tego typu funduszy przekraczał 67% (w VII 2007 było maksimum, czyli 68,5%). W tym czasie udział funduszy bezpiecznych w strukturze spadł z 24,6% do 12,6%. W ciągu roku do funduszy trafiło (szacowane saldo wpłat i umorzeń) trafiło niemal 40 mld pln. Z tego prawie 80% trafiło do funduszy akcyjnych lub mieszanych. Zaznaczam, że znaczna część wpłat (w tym do funduszy akcyjnych) przypadała na rok obecny. Warto przypomnieć, że do pierwszych dni lipca wartość wpływów do TFI przekroczyła wpływy za cały poprzedni rok, czyli prawie 26 mld pln. W czerwcu i w lipcu wpływy do funduszy (przypominam: saldo wpłat i umorzeń) przekraczały 5 mld pln w każdym z wymienianych miesięcy.

Korekta na krajowej giełdzie trwająca od końca I dekady lipca do połowy sierpnia i medialna dyskusja wokół niej (łącznie z komunikatami w głównych wydaniach wiadomości) musiała na inwestorach zrobić wrażenie. W ciągu miesiąca ponieśli stratę, bądź nic nie zyskali, ci którzy inwestowali w akcje od II połowy marca. Pomijam już przy tym koszt prowizji. Wtedy zasięg czasowy można przenieść nawet do początku roku. To musiało mieć jakiś wpływ na zachowanie inwestorów. Ciekaw byłem tylko jaki. W II połowie sierpnia WIG odrobił niemal połowę straty, by ponownie zachwiać się na początku września. Ale skoro omawiam zachowanie inwestorów za VII i VIII, to zdarzenia z końca sierpnia i z września, są bez znaczenia dla prowadzonej analizy.

Radykalne obniżenie napływu nowych środków w sierpniu i przemieszczenia pomiędzy typami funduszy, wskazują że inwestorzy mają dość przyzwoity refleks. Saldo wpłat i umorzeń w sierpniu wyniosło zaledwie 0,35 mld pln. Przyznam pokornie, że obawiałem się większej wartości, czyli wolniejszej reakcji inwestorów. Ciekawy jestem, co odegrało większą rolę: świetna obserwacja wydarzeń giełdowych czy szybka reakcja pośredników, którzy przekazali informację pracownikom sieci sprzedaży by znacznie ostrożniej oferowali fundusze akcyjne? Kiedy jednak przyjrzeć się zmianom w strukturze funduszy i ich skali, to mój podziw dla szybkości i skali reakcji znacznie słabnie.

Generalnie wartość aktywów w sierpniu w portfelach TFI spadła zaledwie o 2,5%, po wzroście o 1,5% w lipcu. Przypomnę tylko, że w ostatnich dwóch miesiącach WIG (wg wartości na koniec miesięcy kalendarzowych) spadł odpowiednio o 3,6% i 4,7%. Wartość polskich funduszy akcyjnych spadła w ciągu miesiąca o 6,1% (w lipcu wzrosła o 3,4%). Z tychże funduszy wypłaty sięgnęły 0,5 mld pln. Tak więc w prawie 80% spadek wartości funduszy akcyjnych spowodowanych był jedynie spadkiem cen akcji. Dość podobnie działo się w funduszach mieszanych. Tu jednak wypłaty środków stanowiły ok. 27% miesięcznej utraty wartości funduszy z tej rodziny. Ciekawostką są natomiast fundusze zagraniczne akcyjne. Saldo wpłat i umorzeń sięgnęło 0,5 mld pln. W czerwcu i lipcu saldo sięgało wartości po 1 mld pln. A wszystko to dzieję się w sytuacji kiedy na zagranicznych rynkach też nie jest wesoło, a złoty nie zdradza ochoty do trwałego osłabienia. Dodatkowo wyniki funduszy zagranicznych trudno określić jako rewelacyjne. Wręcz przeciwnie. Wzrost wartości akcyjnych funduszy zagranicznych to głównie efekt stale poszerzanej oferty przez TFI. Obecnie brak w ofercie TFI akcyjnego funduszu zagranicznego, albo funduszu który deklaruje przynajmniej częściowe inwestowanie w akcje zagraniczne, to poważny dyshonor. Już nawet fundusze środkowoeuropejskie przestają być nowością.

Rosnące ryzyko na giełdach oraz doświadczone spadki spowodowały przełamanie niechęci do funduszy bezpiecznych. Odwrócenie sympatii miało już miejsce w lipcu. Jeszcze w maju i czerwcu „uchodziło” z tych funduszy po kilkaset milionów pln. W sierpniu ruch środków był już dokładnie odwrotny. Obok zagranicznych funduszy akcyjnych, bezpieczne fundusze to niemal jedyne które odnotowały wzrost (oprócz dolarowych). Wartość łączna funduszy bezpiecznych w ciągu miesiąca wzrosła o ponad 7%.  Same tylko fundusze pieniężne i gotówkowe wzrosły o 12% (w lipcu wzrost o 2,7%). Wartość krajowych funduszy papierów wartościowych wzrosła dopiero w lipcu (o 4,7%). Ruchy te świadczą o tym, że jako pierwsi bezpieczniejsze pozycje zajmują głównie duzi inwestorzy oraz że racjonalnie wybierają typ funduszy. Specyfika portfeli tych dwóch typów funduszy bezpiecznych nieco się różni. Fundusze rynku pieniężnego skupiają się na krótkich papierach wartościowych i lokatach bankowych (też krótkich). To pozwala na lepszą obronę przed aktualnym wzrostem stóp procentowych w Polsce. Skład portfeli funduszy obligacyjnych (zestawienie obligacji o stałej i zmiennej stopie procentowej) powoduje, że nie są one najlepszym instrumentem w obecnej sytuacji, czyli ryzyka dalszych spadków na giełdzie i dalszego wzrostu stóp. Szczerze mówiąc będą one w większości przegrywać w najbliższym czasie nawet z lokatami bankowymi.

Przed przystąpieniem do pisania tego tekstu, kusiło mnie poszukiwanie odpowiedzi na pytanie jak ocenić opisane wyżej ruchy obronne krajowych inwestorów. Obecne zachowania inwestorów można w gruncie rzeczy porównać tylko do sytuacji z połowy ubiegłego roku bądź spadkach po tzw. bańce internetowej. Biorąc to pod uwagę oraz fakt, iż zaliczyliśmy w ciągu miesiąca (przełom lipca i sierpnia) spadek WIGu o ok. 15%. przy pogarszającej się atmosferze na zagranicznych rynkach, to dotychczasowa reakcja rynku (zmiana wartości aktywów i zmiana w strukturze typów funduszy) jest raczej powolna. Sądzę że jesteśmy w trakcie przeglądu polityki inwestycyjnej Polaków i obserwacji co będzie dalej. Podejrzewam, że kierunek i tempo zmian (w strukturze) powinno być kontynuowane we wrześniu i październiku. Niemniej zmiany jakie obserwowaliśmy w sierpniu w funduszach wskazują, że najwięksi inwestorzy są gotowi do szybkiej zmiany strategii.

Ciekawostką jest brak zainteresowania funduszami niestandardowymi, chociaż to one powinny się cieszyć największym zainteresowaniem. A można tam znaleźć fundusze deklarujące iż dzięki szerokim możliwościom inwestycyjnym (operacje hedgingowe, rynki towarowe, rynki walutowe itd.) są w stanie osiągać dobre wyniki nawet przy spadkach giełdowych. Jak na razie mało tam ciekawych osiągnięć. Potwierdza to jedynie fakt iż zmiany na rynkach były jednokierunkowe i wszyscy koncentrowali się na akcjach bądź innych rynkach gdzie zarabianie nie stwarzało poważniejszych problemów.

W powyższej analizie korzystałem m.in. z danych udostępniony przez Analizy Online.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Założenia makroekonomiczne do budżetu na 2008

W założeniach do budżetu na 2008 r. Ministerstwo Finansów (MF) ocenia bieżącą sytuację makroekonomiczną i przedstawia projekcje do 2010 r. Analiza i projekcja PKB zmusiła autorów założeń do przedstawienia opinii dotyczącej luki popytowej. Zwracam na to uwagę, bo akurat ten problem skupia obecnie uwagę ekonomistów. Nawet jeżeli w wielu komentarzach i prognozach nie pojawia się słowo „luka”, to i tak poszukiwana jest odpowiedź na pytanie czy aby niektóre kategorie makroekonomiczne nie rosną nazbyt szybko. W tle pojawia się po prostu poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jak zachowają się wskaźniki cenowe w najbliższych kwartałach. Według MF tempie PKB 5,5% w 2008 r. szacowana jest średnio na 0,5%. To tłumaczy, dlaczego w prognozach inflacji MF nie zakłada poważniejszych napięć cenowych. Szacowanie luki popytowej nie jest łatwe, stąd też nawet wyliczenia dla Polski dokonywane przez ekonomistów nie dają dokładnie tych samych rezultatów. Niemniej wartość podana w prognozie MF odpowiada co najwyżej połowie lub tylko 1/3 wartości skrajnych, jakie luka przyjmowała w swoich maksimach czy minimach w II połowie lat 90-tych (szczyt w 1998) i w 2000 r. Fakt występowania luki nie oznacza automatycznego przełożenia na zmiany inflacji, chociaż z całą pewnością związek taki istnieje. Porównanie z najbardziej skrajnymi prognozami dotyczącymi popytu w przyszłym roku wskazuje, że w każdej z głównych grup popytowych wzrost po prostu będzie nieco słabszy wg MF. Wydaje się iż w opinii MF problem luki jest niewielki i w okresie prognozy luka nie  będzie się powiększała, czy też cechowała się taką bezwładnością jak w dwóch poprzednich przypadkach. Biorąc pod uwagę dwa poprzednie przypadki powstawania luki w Polsce, wątpię by dojście do wartości skrajnych było wysoce prawdopodobne. Zakładam przy tym racjonalność działań kolejnych rządów i RPP. Niestety co do pierwszej instytucji mogę się mylić poważnie, a w drugim przypadku – trochę.

MF prognozuje średnią roczną stopę referencyjną 4,4% w 2007 r. i 5,2% w 2008 r. ( dla 2009 i 2010 prognozuje się 5,3%). Prognoza dla tego roku wskazuje, iż wg MF zakończyła się już seria podwyżek stóp. Wg analityków, należy się spodziewać jednego lub maksymalnie dwóch wzrostów po 25 pkt. w bieżącym roku. Ja optowałbym za tylko jednym podniesieniem stóp o 25 pkt. i przejściowym wstrzymaniu się z podwyżkami do uzyskania informacji potwierdzających dalszy wzrost zagrożenia lub rozpoczęcia procesu poważniejszego osłabienia się złotego, co na razie jest mało prawdopodobne. Prognoza na przyszły rok zawiera osiągnięcie maksymalnie 5,5% na koniec roku, czyli wartości zbliżonej do średnich przewidywań po korektach z początku wakacji wśród ekonomistów bankowych. Prognoza realnej stopy wskazuje, że MF widzi konieczność utrzymywania tejże stopy na poziomie zbliżonym do neutralnego dla Polski (no…., może nieco poniżej średniej szacunków stopy neutralnej dla Polski).

Prognoza złotego zakłada wzmocnienie realne złotego w 2008 o prawie 5% i blisko 3% w kolejnych latach. Widać więc, że to złoty m.in. będzie pomagał trzymać inflację w ryzach w przyszłym roku. W kolejnych latach gospodarka takiego wsparcia już nie dostanie. W latach 2009 i 2010 złoty wzmacnia się już tylko praktycznie o wartość zmiany cen.

Pewną ciekawostką są wynagrodzenia. W przyszłym roku ich wzrost realny wyniesie 3,6% w gospodarce, a w kolejnych latach odpowiednio 4,2% i 4,4%. Zakłada się więc wcale nie taki mały znowu wzrost płac w najbliższych latach z minimalna tendencją rosnącą. Wg prognozy nie będzie to powodowało napięć popytowych, bo mniej więcej odpowiada to wzrostowi wydajności.

W gruncie rzeczy założenia makroekonomiczne mieszczą się w granicach rzetelnych prognoz. Spadek bezrobocia faktycznie może taki być, jaki jest w prognozach czyli 7,5% w 2010 r. Oceniam jako rzetelne, prognozy dynamiki importu i eksportu oraz deficytu obrotów bieżących. Prognoza złotego na jej tle może budzić dyskusje, ale z punktu widzenia rozkładu prawdopodobieństwa zmian złotego (rozkład relatywnie „płaski”), punktowe wskazanie kursu (tzn. jedna wartość a nie pasmo) wydaje się właściwe. Jedynie dla Polaków którzy swoje aktywa czy pasywa mają w walutach, prognoza deficytu powinna przypominać o zwiększającym się ryzyku kursowym.

Na plus dla MF można zaliczyć prognozę PKB na przyszły rok. Na najbliższe dwa lata jest ona o kilka dziesiątych mniejsza od prognoz rynkowych i o ok. 1% mniejsza od najnowszych prognoz Komisji Europejskiej dla Polski. Niemniej wolałbym żeby prace w Sejmie odbywały się przy ostrożniejszych prognozach, powiedzmy nawet na poziomie 4% dla lat 2009 r. i 2010.  Takie założenie utrudniłoby kolejnym rządom i posłom łatwe rozdawanie pieniędzy. Wydaje mi się również, że kwestia luki popytowej jest trochę niedoceniania. Nie chodzi mi to o czarnowidztwo, ale dobrze pojęte szacowanie ryzyka zmian koniunktury. Głosowania na ostatnim posiedzeniu Sejmu wskazują, że jak tylko wszyscy poczują i przyzwyczają się do znacznych wpływów budżetowych, zapominają o ryzyku. Tak po prostu wydano wbrew założeniom MF kilka miliardów pln (może to być nawet 1/6 tzw. kotwicy, czyli deficytu budżetowego). W swojej krótkiej historii wolnego rynku mieliśmy już okresy, kiedy w budżecie były poważne braki i wydaje się, że te lekcje pokory zostały trochę zapomniane.

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Kupujcie obligacje!

Po podniesieniu stóp procentowych przez RPP, proponuję spojrzeć jak na to zareagowały banki oraz Ministerstwo Finansów. W przypadku banków ocena jest trochę utrudniona, ponieważ zmieniona została metodologia podawania stóp oferowanych przez banki. Dla lat 2004-2007 stopy depozytów bankowych dotyczą umów nowych. Metodologia obowiązująca do tego czasu oraz przejściowo dla 2004 r. nie pozwala na zachowanie pełnej porównywalności z rokiem 2003 r. Zmianę metodologii wprowadzono około rok temu i porównywalność zostałaby utracona na chwilę zmiany. NBP odtworzył historycznie dane wg nowej metodologii do lat 2004 i 2005 włącznie w zależności od typu prezentowanej statystyki (jak ja nie lubię „zmian metodologii” !!). W związku z tym postanowiłem przesunąć wstecz moment zestawienia szeregów czasowych wg różnych metodologii. Zmiana następuje na przełomie lat 2003 i 2004, co widać szczególnie w przypadku oprocentowania depozytów dla lokat 3 miesięcznych. Zmienność rentowności dla depozytów 12 miesięcznych najprawdopodobniej wynika ze braku jednolitości próby badawczej, indywidualnego negocjowania w niektórych przypadkach oraz zasad wyliczania oprocentowania efektywnego. W związku z tym analiza zmian oprocentowania dla lokat 12 miesięcznych jest nieco utrudniona.

Banki zmieniają stopy depozytów w zależności od zmian stóp dokonywanych przez RPP oraz zmian rynkowych. Generalnie banki niechętnie i z opóźnieniem podnoszą stopy depozytów w przypadku wzrostu stóp na rynku (lub przez RPP) i chętniej obniżają kiedy z dużym prawdopodobieństwem wiadomo że rozpoczyna się seria obniżek stóp. Niemniej od początku 2006 r. zwiększająca się akcja kredytowa i silna konkurencja giełdy i TFI zmusiła banki do zmniejszania równicy pomiędzy stopami depozytów a przykładowo stopą referencyjną ustalaną przez RPP. Warto zwrócić uwagę, że od chwili rozpoczęcia serii podwyżek, banki musiały przyspieszyć zmniejszanie różnicy, częściowo z powodu wzrostu ceny depozytów 3 miesięcznych na rynku międzybankowym. Mamy więc dobry okres dla osób które z racji wielkości depozytu mogą negocjować stawki. Proponowałbym jednak inwestować wolne środki na dłuższe okresy (rok i dłużej) raczej w obligacjach trzyletnich, czy czteroletnich. Zakładanie obecnie lokat dłuższych o stałym oprocentowaniu w bankach to raczej chybiony pomysł. Reakcja klientów jest adekwatna do propozycji. Wprawdzie wyniki podaży pieniądza wskazują na wzrost dynamiki oszczędności w bankach na początku roku, ale był on przejściowy i raczej był skutkiem efektu bazy. W ostatnich miesiącach roczna realna dynamika to zaledwie kilka procent, co oczywiście cieszy biorąc pod uwagę wzrost wynagrodzeń, czy ogólnego funduszu płac. Jest to więc bardziej efekt oszczędzania z powodu pojawiającej się nadwyżki w gospodarstwach domowych niż atrakcyjności lokat. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że dla osób o słabszej wiedzy ekonomicznej i przy wciąż jeszcze niskich oszczędnościach, bank jest najlepszym miejscem do lokowania pojawiających się nadwyżek finansowych.

Agresywniejsze w pozyskiwania naszej sympatii, z dwóch omawianych form oszczędzania, jest Ministerstwo Finansów. Niestety nie przekłada się to na wyniki sprzedaży obligacji detalicznych. Po pierwszych siedmiu miesiącach roku sprzedaż obligacji spadła niemal o połowę w porównaniu z okresem I – VII 2006 r. To głównie skutek spadku sprzedaży obligacji dwuletnich aż o 57%. I trudno się dziwić, bo mówimy o obligacjach dwuletnich o stałym oprocentowaniu. Wzrost rentowności w tempie zmian dokonywanych przez RPP i rynku, nie może pomóc przy obecnej prognozie stóp. Mnie najbardziej rozczarowuje sprzedaż trzylatek opartych na 6 miesięcznym WIBORZE (x 0,93). Sprzedaż w okresie od stycznia do lipca spadła o 20%, głównie przez słaby wynik z pierwszej serii emitowanej w tym roku. Inwestorzy są tak zachwyceni wynikami TFI i giełdą, że zupełnie lekceważą dobre obligacje o zmiennym oprocentowaniu, czyli idealny bezpieczny instrument na obecne czasy. Obligacyjne TFI co najmniej w pierwszych kilku kwartałach nie są dla obligacji trzyletnich konkurencją. Nie wykluczam,  że dopiero korekta na giełdzie w okresie wakacji, spowoduje przypomnienie sobie o trzylatkach z serii sierpniowej lub listopadowej. Niestety nie znam bieżących wyników sprzedaży serii sierpniowej. Jedynie sprzedaż 10 latek uległa poprawie. W ubiegłym roku było to 35 mln nominalnie, a w obecnym (po siedmiu miesiącach) aż 116 mln pln. Sukces tych obligacji może wynikać z ich przeznaczenia (jako forma lokaty w ramach  Indywidualnych Kont Emerytalnych) oraz bardzo atrakcyjnego pierwszego (wykres) i kolejnych kuponów. O blisko połowę spadła również sprzedaż czterolatek. Z punktu widzenia rentowności, to instrument porównywalny, o ile nie nieco wydajniejszy (to zależy od prognozy inflacji i realnej stopy procentowej). Pozostaje wierzyć, że Polacy wkrótce docenią te instrumenty, bo jak na razie poziom sprzedaży nie wystawia nam najlepszej oceny, jeśli chodzi o umiejętność lokowania pieniędzy w okresie wzrostu stóp rynkowych i wzrastającego ryzyka giełdowego.

O obligacjach detalicznych pisałem w maju, polecam:

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2007/05/Obligacje-detaliczne-cz1.html

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2007/05/Obligacje-detaliczne-cz2-ost.html

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Wybrane wydarzenia z rynku TFI z VII i VIII


Na początku wakacji podano szacunkową liczbę klientów TFI.
Jeżeli brać pod uwagę również osoby które kontakt z TFI mają poprzez programy
emerytalne, to jest to liczba rzędu 2,8 mln osób. 19 największych ankietowanych
TFI, podało łączną liczbę inwestorów na ok. 2,5 mln osób. Dane zebrano wg stanu
na koniec I kw, czyli od tego czasu liczba klientów TFI mogła nieznacznie
wzrosnąć. Średni stan rachunku klientów TFI, to ok. 46 tys. pln.

ING na początku lipca rozpoczął sprzedaż jednostek dwóch
funduszy otwartych. Pierwszy daje możliwość inwestowania na rynku rosyjskim i
wyceniany będzie w EUR. Drugi daje możliwość inwestowania na rynku akcji Chin i
Indii, a wyceniany będzie w USD. Organizator funduszy nie ukrywa ich
agresywnego charakteru. Formalnie ich ekspozycja na rynku akcji może sięgnąć
100%, ale za pozyskane środki kupowane będą jednostki uznanych funduszy, które
inwestują już na rynkach azjatyckich i rosyjskim. Deklarowany średnia struktura
funduszu, to 90% w funduszach tzw. akcyjnych, a 10% w papiery dłużne
denominowane w USD oraz odpowiednio (fundusz rosyjski) w euro. Obydwa fundusze
powstały z przekształcenia zagranicznych funduszy dolarowych i euro.

Warto pamiętać o opłatach przy funduszach tzw.
agresywnych, bo nie są one małe. TFI pobiera 4%, a opłata dystrybucyjna sięga
5%. Pierwszy zakup wymaga min. 50 USD, a każdy kolejny 10 USD i odpowiednio w
euro.  Są to więc fundusze dostępne –
jak na rynek TFI – na każdą kieszeń. Przypominam wszystkim o ryzyku związanym ze
wzmocnieniem złotego, które przyczyniało się do obniżenia atrakcyjności
funduszy dolarowych i w euro.

Komisja Nadzoru Finansowego dała zgodę na powstanie
kolejnego TFI. Obecnie (kiedy piszę ten artykuł) TFI jest już 29. Mowa o MCI Capital Towarzystwo Funduszy
Inwestycyjnych S.A. Jest to więc kolejny pomysł MCI na rozwój finansowej
działalności. Komisja udzieliła TFI również zezwolenia na stworzenie funduszu
zamkniętego, który jest funduszem private equity w skład którego wejdą dwa
subfundusze. W gruncie rzeczy jest to więc przyjęcie nowej formuły działalności
dla działalności inwestycyjnej dotychczas prowadzonej. Takie fundusze pojawiły
się już w tym roku (Secus’a) i pozwalają pozyskiwać dla przeprowadzanych
projektów, środków pozyskanych z emisji certyfikatów. Inwestycje funduszu, będą
wykraczały poza granice Polski (Europa Środkowa). Funduszowi MCI marzy się
pozyskanie w ten sposób nawet 1 mld pln do 2010 r. To dość dużo. Polecam
przyglądanie się takim funduszom, bo na naszych oczach rozwija się rynek
private equity, czyli pozyskiwanie środków na finansowanie rozwoju obiecujących
(rozwojowych) firm.

Eksperci z Union
Investment TFI na początku lipca prognozowali wzrost WIG w 2007 r, na 40%.
Wprawdzie to prognoza sprzed korekty, ale pracownicy UI TFI braki pod uwagę
przejściową prognozę pod uwagę. Założyli, że rynek wykorzysta ją do zakupów. Ja
piszę tekst po dwóch miesiącach od prognozy i po korekcie (ale czy to już
koniec?), niemniej ta prognoza ma szansę realizacji. Uważam tą prognozę jako
mieszczącą się w górnym przedziale prawdopodobieństwa i po warunkiem, że obecna
korekta rynkowa nie przerodzi się w defetyzm po kolejnych informacjach z rynku
amerykańskiego.

Legg Mason TFI
pochwaliło się wynikami. Na koniec czerwca Legg Mason pozyskał łącznie
minimalnie ponad 5 mld pln. Muszę przyznać, że od marca tego roku wartość
portfela LM TFI rośnie niezwykle dynamicznie. Od marca do maja LG zwiększał
wartość portfela o 2%-4% procent szybciej od rynku, ale w czerwcu wzrost
miesięczny wyniósł aż 18% wobec 5,2% dla całego rynku. Nawet w dość trudnym
lipcu dynamika wzrostu portfela była nieco większa od rynku. W sporej części LG
sukces zawdzięcza Zrównoważonemu Środkowoeuropejskiemu FIO (40%-60% w akcje;
reszta w papiery dłużne). Warto jednak zwrócić uwagę, że to reakcja na rynek
który od dłuższego czasu wprowadza fundusze o takim profilu i obszarze
działalności. Tak więc LG nie są może prekursorem, ale to dobry przykład jak
szybka reakcja na konkurencję i dobra promocja, potrafią przynieść powodzenie.

Kolejny fundusz –
Union Investment – wprowadził tzw. parasol. „Parasol” objął 10z jedenastu
funduszy. Obecnie większość z dużych i średnich funduszy proponuje fundusz
parasolowy. Można nawet powiedzieć, że UI był nawet lekko spóźniony, co mogło
być powodem powolnej utraty pozycji na rynku w ostatnich miesiącach.

Od początku roku
rynek wzbogacił się aż o 50 nowych funduszy i subfunduszy w porównaniu z końcem
2006 r., co oznacza przekroczenie progu 300. TFI jest obecnie 29, czyli o trzy
więcej niż na koniec 2006 r. Już samo zestawienie wskazuje, jak dynamicznie rozwija
się oferta funduszy. Warto zwrócić uwagę, że najdynamiczniej rozwijały się
fundusze o niezdefiniowanej strategii (szeroki zakres inwestycji i duże ryzyko
oraz fundusze specjalistyczne np. pozyskujące środki na projekty typu private
equity) oraz fundusze akcyjne lokujące poza granicami Polski.

TFI Idea ogłosiła
swoje plany. W tym roku aktywa mają wzrosnąć do 700 mln pln, z 375 mln na
koniec lipca. Obecnie portfel Idei to pięć dość standardowych funduszy. Oferta
w swoim zestawie już trochę archaiczna i ograniczona do rynku krajowego. Od
roku TFI utrzymuje skromny udział w rynku, czyli 0,27%. Przy braku intrygującej
oferty, sieci sprzedaży skupionej na internecie i telefonie oraz poważniejszych
nakładach na reklamę, trudno walczyć o większy udział. Jednym z motorów wzrostu
ma być fundusz działający na rynkach towarowych, a drugi – Globalny – skupi się
inwestycjach na rynkach akcji na rynkach zagranicznych. Można powiedzieć tak:
pierwsza propozycja to może być ciekawostka, a druga – próba dorównania do
oferty konkurencji. Towarzystwo chce też utworzyć fundusz wierzytelności (jest
już zgoda KNF) i fundusz hedgingowy. Na koniec roku planowane jest wystąpienie
o zgodę na stworzenie funduszu parasolowego. Działania TFI są chyba trochę
spóźnione, co nie oznacza że nie nieskuteczne. Można życzyć tylko powodzenia i
to szczególnie na rynku (giełda), który świadomy jest zagrożeń i kresy dynamiki
wzrostu. Niestety TFI jest małe, co jest pewnym ograniczeniem (dystrybucja,
nakłady na reklamę), ale jeżeli fundusze osiągną ponad przeciętne wyniki, to
udział rynkowy TFI wzrośnie.

MBank pochwalił się
swoim udziałem w rynku pośrednictwa TFI. Na koniec czerwca wartość aktywów TFI
na kontach mBanku sięgnęła 8,8 mld pln, co oznacza wzrost o 28% w porównaniu z
końcem 2006 r. To tylko 6% rynku, a wzrost na poziomie wzrostu WIGu w tym
okresie. Biorąc pod uwagę sieci dystrybucji wszystkich TFI, to 6% być może nie
jest złym wynikiem. Na razie, solidne wzrostu na giełdzie nie zmuszały
inwestorów do poszukiwania oszczędności w kosztach, ale a najbliższych
kwartałach może to ulec zmianie.

Analizy Online Sp.
z o.o. zamieściła na swojej stornie internetowej analizę kosztów ponoszonych
przez inwestorów i zmiany w ciągu ostatnich czterech lat. Przypomnę, że
podstawowe koszty to opata manipulacyjna (dystrybucyjna) i opłata za
zarządzanie. Pierwsza na ogół płatna przy zakupie, druga – ujęta w codziennej
wycenie jednostek. Warto zwracać uwagę na opłaty, bo przy funduszach akcyjnych,
czy tzw. alternatywnych łączne opłaty sięgają średnio 8%. Bywa niestety, że
koszt znacznie odbiega od średniej i to w obydwie strony. Ponadto należy
zwracać uwagę na konstrukcję kosztów. W przypadku funduszy akcyjnych sama tylko
opłata za zarządzanie potrafi przekroczyć 7%. Bywa czasami i tak, że opłata
rośnie wraz ze wzrostem jednostki powyżej ustalonej granicy. Analitycy firmy
Analizy Online przypomnieli metodologii mierzenia opłat za zarządzanie
przedstawianej jako Total Expense Ratio. To dokładniejsza metodologia niż to co
znamy pod pojęciem opłat za zarządzanie. Po szczegółu odsyłam, do raportu z 23
lipca tego roku, bo chciałem się skupić na zmianach historycznych opłat. Podam
jedynie, że różnice są niewielkie. Ocena zmian opłat nie napawa optymizmem.
Jedynie w przypadku funduszy pieniężnych, tracących udział, można się dopatrzyć
spadku opłaty. Z 1,3% w 2003 r. do 1,1% w 2006 r. Pozostałe fundusze po
niewielkich spadkach najczęściej w 2005 r., utrzymały poziom opłat. Zwracam na
to uwagę, bo przyrost zarządzanych środków nie oznacza proporcjonalnego wzrostu
kosztów. Badania dokonano na wartościach średnich dla rynku. Niemniej i tak
pozwala to na uwagę, że przy silnej hossie i napływie środków, rywalizacja
skupiła się na ofercie inwestycyjnej, sieci dystrybucji i reklamie.

Komentarz do
wyników i rankingu TFI zamieszczę po publikacji przez Analizy Online informacji
o napływie środków do funduszy inwestycyjnych.


Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Ekonomiści ze świata szołbiznesu

Ekonomiści zaczynają się zachowywać jak politycy. Niektórzy politycy chcąc zaistnieć w mediach starają się powiedzieć coś kontrowersyjnego lub odkryć jakąś domniemaną aferę. Taka informacja trafia do potencjalnych wyborców i zaczyna być omawiana przez czołowe postacie świata dziennikarskiego. Fakty w zasadzie nie mają znaczenia. Dziennikarzom też to nie przeszkadza. Grunt to możliwość przedstawiania komentarzy do rzekomych rewelacji i komentarzy do komentarzy. Temat żyje sam, a faktami nikt się już nie przejmuje. Zwolennicy medialnej „rewelacji” przyjmują ją na wiarę, przeciwnicy – również „na wiarę”, odrzucają. Zwracam uwagę na ten fenomen medialny, bo korzystają z niego również ekonomiści.

Wydawałoby się, że w ekonomii można mówić głównie o faktach i wydarzeniach, czy teoriach na faktach opartych. Nie sugeruję, że w ekonomii wszystko już wiadomo. Wręcz przeciwnie. To mnie w ekonomii właśnie pociąga, że wiele rzeczy i związków wciąż ulega ewolucji, wiele nowych zjawisk czeka na zbadanie i wiele osiągnięć z dorobku makroekonomii nie zawsze daje się łatwo zaimplementować w każdym kraju.

Niepokoi mnie jednak, że ekonomia zbliża się do polityki czy świata szołbiznesu. Ekonomiści i ekonomiczni publicyści coraz mniej przejmują się faktami, a coraz bardziej podniecają się faktem iż mają w ogóle coś do powiedzenia. Niektórzy przedstawiciele tych dwóch grup, coraz częściej chcą zaskoczyć publiczność jakąś przekorną teorią lub zaimponować ostrością wydawanych jednoznacznych sądów. Najważniejsze stają się nie fakty czy rzeczywiste wątpliwości, a chęć zdobycia uwagi i aplauzu publiczności przed którą poglądy są prezentowane. Jest to tym łatwiejsze, że z ekonomią jest pewien problem. Ekonomia, w której codziennie wszyscy uczestniczymy, wydaje się banalnie prosta, więc każdy ma jakąś swoją teorię i receptę na rozwój gospodarczy kraju. Mają ją reprezentanci małych przedsiębiorstw, mają i pracownicy najemni. To co łączy te dwie grupy, to poczucie krzywdy (bez względu na poziom dochodów) i lekceważenia oraz fakt kierowania swoich pretensji do Państwa, władz, sejmu, prezydenta, urzędnika czyli instytucji państwowych. Wspólną cechą jest też wytwarzanie własnej ideologii i korzystanie z faktów tylko na tyle, na ile wspierają ideologię danej grupy. Każda z tych grup ma swoich ideologów i swoich guru ze świata ekonomii. W tej grupie są zacni ekonomiści, ale i pewnego rodzaju ideolodzy, dla których fakty czy wątpliwości nie stoją na przeszkodzie. Zawsze można je przemilczeć lub tak pomieszać, żeby udowadniały to co chcemy. Coraz częściej nie są potrzebne już nawet fakty. Starcza głoszona ideologia. Tylko, że w efekcie w krajowych mediach czy ekonomii coraz częściej wspomniani guru przekształcają się w postacie jak ze świata szołbiznesu czy polityki. Grają to czego oczekuje publiczność lub są znani z tego, że są znani, bo doprawdy trudno odgadnąć jaka wartość stoi za głoszonymi przez nich poglądami. Ocenę na ile to co opisałem powyżej dotyczy prezentowanych poniżej osób i instytucji, pozostawiam czytelnikom. Powiem tylko, że w jakimś stopniu dotyczy. Może i nie byłoby czym zajmować sobie głowy, gdyby nie to że zaczynamy się wszyscy wzajemnie oszukiwać. W komentarzach ekonomicznych guru i ideologów, Polska jawi się jako kraj niemal jak z III świata, przepełniony głupotą, korupcją i tkwiący w stagnacji. Tego typu poglądy są popularne i zaczynają wręcz stanowić kanon dla ludzi chcących uchodzić za wykształconych i zorientowanych. Wbrew pozorom, Polska to całkiem sympatyczny kraj z dobrze rozwijającą się gospodarką. Kraj, który w ciągu kilkunastu lat przeżył ogromną transformację społeczno-ekonomiczną. Politycy robiący dziwne rzeczy (jak niedawne głosowanie nad „podwójną” ulgą na dzieci), nie są tylko naszą specyfiką. Naszą specyfiką nie jest też spory rozdźwięk poglądów ekonomicznych wśród obywateli, a to oni wybierają polityków w wyborach (!).

A teraz do rzeczy. Przypomniało o sobie w mediach Centrum im. A.Smitha (CAS). Około dwa lata temu CAS w inaugurację funkcjonowania rządu Kazimierza Marcinkiewicza przedstawił raport o Polsce (ocenę raportu przedstawiłem w marcu 2006). Kompletna żonglerka faktami na potrzeby słuchaczy, widzów, publicystów i nowego rządu. Raport skrojony na potrzeby zdobycia aplauzu. Ponieważ był do bólu krytyczny i wskazywał wspólnego wroga i sprawcę wszystkich nieszczęść (władza, instytucje państwowe), to nikt nawet nie próbował go merytorycznie oceniać. Teraz (a dokładnie wczoraj) Puls Biznesu ogłosił, że CAS przedstawi kolejną edycję Indeksu Wolności Gospodarczej. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, biorąc pod uwagę powyższy Raport i styl wypowiedzi przedstawicieli CAS w mediach, jaki będzie wydźwięk Indeksu, bo inaczej CAS nie eksponowałby jego wyników. Nie pomyliłem się.

Zacznijmy od tego, że tzw. wolność gospodarczą trudno mierzyć. Dla mnie wolność gospodarcza, to swoboda działań przedsiębiorcy i łatwość zmieniania branży w której działa. Obrona własności prywatnej i sprawne sądy. Ponieważ tak rozumianą swobodę trudno mierzyć, to twórcy tego typu indeksów opierają je w znacznym stopniu na czynnikach makroekonomicznych, co z pojęciem wolności ma niewiele wspólnego. Tego typu indeksy to coś pomiędzy prawdą a zabawą. Można to porównać to indeksów opartych na BigMacku. Widać to zresztą po wynikach indeksów. Wg zaprezentowanego przez CAS indeksu (za 2005 r.), Polska była na 56 miejscu po Omanie i Kazachstanie. Dla ciekawości podam, że Oman to bogaty kraj (mają ropę), ale z monarchią absolutną, Szariatem jako prawem i z analfabetyzmem na poziomie 25%. Czym mam przez to rozumieć, że to jest recepta na sukces gospodarczy? The Wall Street Journal wraz z Heritage  Foundation też kiedyś opublikowali ranking za 2005 r. I uwaga: Polska ma 41 pozycję, Oman 61, a Kazachstan jest sklasyfikowany na 130 w grupie krajów „w zasadzie bez wolności”. Ot i cały komentarz to tego typu indeksów.

Oczywiście wg przedstawicieli CAS nie jesteśmy już liderem zmian. Estonia, Łotwa i Litwa są w pierwszej trzydziestce. Ciekawy jestem jak CAS skomentuje ich obecną sytuację makroekonomiczną. Przykładowo inflacja w tych krajach jest obecnie od 2 do 4 razy większa od naszej. To ja już wolę nasz wzrost gospodarczy. Jest bardziej zrównoważony. To źle? A może to właśnie świadczy jak dojrzałą mamy gospodarkę?

Nie wiem z jakich statystyk korzystano przy ocenie kosztów pracy i udziale państwa w gospodarce, ale na swojej stronie zwracałem już uwagę że część ekonomistów pozwala sobie na pewne manipulacje tym wskaźnikiem. Albo podają to co chcą, albo przedstawiają tylko komentarz. Statystyki Eurostatu są znane i nie potwierdzają tak czarnego obrazu jakby to wynikało z rankingu i komentarzy przedstawicieli CAS.

Argumentowi o wydolności sądów nie przeczę, ale może warto pokazać, że i z kulturą biznesową wśród krajowych przedsiębiorców też jest kiepsko. Statystyki Krajowego Rejestru Długów dotyczące skłonności podmiotów gospodarczych do spłacania długów mówią same za siebie. Oczekiwałbym więc raczej więcej odwagi i zaryzykowanie pogrożenia palcem w stronę krajowych przedsiębiorców.

Jako rodzaj absurdu przedstawiono pomysły ustaw (specjalne uprawnienia) ułatwiających przygotowania do Euro 2012. Pozornie to zabawne, ale w rzeczywistości z powodu ryzyka niedotrzymania terminów zdecydowano się na specjalną ścieżkę. Jedynie w takiej sytuacji może to mieć uzasadnienie. Robert Gwiazdowski, z charakterystycznym dla siebie dowcipem, proponuje by ten sam przywilej zastosować dla innych firm i w innych dziedzinach. Czy mam rozumieć, że rezygnujemy z przetargów i dajemy większe uprawnienia urzędnikom. Przecież to prosta droga do korupcji?

Wspomniałem wyżej że w komentarzach ekonomicznych guru i ekonomicznych ideologów, Polska jawi się jako kraj niemal jak z III świata, przepełniony głupotą, korupcją i tkwiący w stagnacji. Niestety proste oceny, powodują podawanie prostych recept. Tyle samo wartych co diagnozy. Całkiem niedawno jeden z bankowych ekonomistów przedstawił receptę na krajowe problemy. Udział finansów publicznych w PKB sprowadzić do 35%, czyli obniżyć o co najmniej 10%. Nominalnie to potworna kwota. Mamy ciąć emerytury czy subwencje oświatowe? To trochę w duchu Raportu CAS sprzed dwóch lat. Tego typu propozycje wskazują na rzekomą odwagę i znajomość rzeczy osób je prezentujących. Czy jeżeli ja zaproponuję 30%, to będę lepszym ekonomistą i reformatorem? Nie, bo ani ja ani oni nie mamy pomysłu na tak ogromne cięcia. Powiedzmy otwarcie, że dla osób mających co najmniej pojęcie co to są finanse publiczne i jakie to są transfery, takie pomysły są uważne za niepoważne. Ale jak widać, mówić można cokolwiek bo nikt tego typu reformatorów nie zmusza do przedstawienia propozycji cięć. Ubolewam, że zamiast podnosić jakość dyskusji, niektórzy ekonomiści uciekają w swego rodzaju liberalny populizm.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz