PKB w IV kw 06; Nakłady Brutto

Na przełomie lutego i marca GUS podał wyniki PKB za IV kw
2006 r. Drugi kwartał z rzędu bardzo mocno rosły nakłady brutto na środki
trwałe, a trzeci kwartał z rzędu jest to dynamika dwucyfrowa
. Nakłady
brutto na środki trwałe wzrosły w IV kw o 19,3% w porównaniu z analogicznym
okresem 2005 r
. Z kwartału na kwartał ubiegłego roku nakłady brutto coraz
silniej przyczyniały się do wzrostu gospodarczego. W I kw 2006 w ujęciu rok do
roku, nakłady brutto tylko w 15% przyczyniły się do wzrostu. Ale już w III i IV
było to aż 50% i 58% odpowiednio. Generalnie ubiegły rok to rok inwestycji.
Nakłady brutto aż w 46% przyczyniły się do wzrostu PKB w całym 2006 r. i
jak wyżej wskazałem zaciążyła tu szczególnie II połowa ubiegłego roku. Na
głębszą analizę nakładów inwestycyjnych trzeba poczekać do czasu opublikowania
wyników finansowych przedsiębiorstw.

Fantastyczne rezultaty  nakładów inwestycyjnych doprowadziły do
radykalnego wzrostu ich udziału w PKB.
W latach 2003-2005 udział
inwestycji w PKB zawierał się w przedziale 17,9% – 18,2%
. Na koniec
ubiegłego roku udział inwestycji podskoczył aż o 1,8%, do 20,0%.
Jak na
rozwijającą się gospodarkę to wcale nie jest zbyt dużo. Przydałyby się jeszcze
ze dwa lata tak mierzonego wzrostu, niemniej wątpię by w drugiej części tego okresu
udało się utrzymać tempo wzrostu udziału jak w 2006 r.

Pozycja o generalnie największym udziale w PKB – spożycie
indywidualne – w IV kw przyczyniła się do wzrostu „jednie” o 37%. Spożycie więc
wyraźnie ustąpiło w IV po  dominacji w
II i III kw. Spożycie gospodarstw domowych przez cały 2006 r. (suma krocząca) w
relacji do PKB utrzymywało się na dość stabilnym poziomie, tzn. ok. 62%.

W ujęciu realnym PKB w IV wrosło
o 6,2%, a w ujęciu rocznym o 5,7%. Tak więc trzeci rok z rzędu gospodarka
utrzymuje wysokie tempo wzrostu.
W zasadzie to może nawet czwarty rok,
jeżeli brać pod uwagę 2003 kiedy to PKB wzrósł o 3,8%.
W 2004 r. PKB wzrósł
wprawdzie tylko o 3,5%, ale to kwestia odniesienia do 2004 r., który był
wyjątkowo udany. Pomijając pewne sezonowe zmiany, można powiedzieć że przez
trzy ostatnie lata gospodarka rozwijała się w tempie ok. 5%, a wyniki z
kwartałów minionego roku wskazują że w 2005 r. PKB ma szanse wzrosnąć w takim
samym tempie jak w 2006 r.

Zgodnie z przewidywaniami ekonomistów, poprawa sytuacji
ekonomicznej Polaków przyczyniła się do zwiększenia tempa wzrostu spożycia. Z
powodu odniesienia do stosunkowo słabego 2005 r. w IV spożycie rocznie wzrosło
aż o 5,2%, a w całym 2006 r. również o 5,2%.

Przemysł w coraz mniejszym
stopniu przyczyniał się w 2006 r. do wzrostu PKB. Przemysł w IV wytworzył 21%
PKB czyli tyle ile wynosi jego przeciętny udział w wytwarzaniu PKB. Rekord
przynajmniej 10-lecia odnotowało budownictwo
. W IV kw przyrost PKB w 17%
zawdzięczamy temu działowi gospodarki. Przypominam, że w całym 2006 r.
budownictwo przyczyniło się do wzrostu PKB w 14%, czyli w stopniu ponad
dwukrotnie większym niż wynosi udział budownictwa w wytwarzaniu PKB.

Marek Żeliński, marzec 2007

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w II i wydajność


Oczy obserwatorów krajowego rynku finansowego w lutym zwrócone były na Giełdę Papierów Wartościowych. Tam było najciekawiej. Miesiąc zaczął się dobrze, bo 1 lutego kontynuowany był wzrost zapoczątkowany 31 stycznia. Dwa dni z rzędu WIG rósł o 1,6%. Te dwa dni wzrostów zostały zmarnowane jednym dniem spadków. 8 lutego WIG spadł niemal o 3%. Pomiędzy 16 a 22 lutego WIG wzrósł o ponad 3%, by w piątek 23 lutego pobić kolejny rekord. WIG uzyskał wtedy 55,7 tys. punktów przy stosunkowo niskich obrotach. W kolejnym tygodniu, w ślad za pozostałymi giełdami na świecie, WIG niemal dzień w dzień spadał. W dniach od 23 lutego do końca miesiąca stracił prawie 7%. Podglądałem spadki na stronie internetowej „Pulsu Biznesu” i w tych dniach jak już spadało, to praktycznie wszystko. Wszystkie spółki zaznaczone były na czerwono (kolor spadków).

W lutym Giełda przyczyniła się do utwierdzenia Polaków, że 13-ty może być pechowy. Właśnie tego dnia Giełda wskutek problemów z transmisją danych do biur maklerskich zawiesiła notowania. Przyznam, że w pierwszej chwili pomyślałem, że na Giełdzie jest tak znaczny spadek, iż zawieszono notowania.

Spadki jakie mają miejsce na przełomie lutego i marca niewiele wniosły do dyskusji o przewartościowaniu Giełdy. Spadki z ostatnich dni lutego sprowadziły WIG do wartości z połowy stycznia. Zgadzam się z większością opinii analityków rynku akcji, które potwierdzają że rynek krajowy wymagał zewnętrznego bodźca (inwestorzy zagraniczni bądź spadek na zagranicznych giełdach) do dokonania korekty. Niestety trzeba będzie poczekać jeszcze może kilka tygodni by zobaczyć, jak krajowi inwestorzy wyceniają spółki. Dotychczasowe spadki to było głównie kopiowanie spadków mających miejsce na światowych rynkach. Przed nami wypracowanie wniosków po publikacji wyników za 2006 r. spółek giełdowych oraz danych GUS o wynikach przedsiębiorstw również za 2006 r. Przed nami również wyniki przemysłu za luty i marzec. Chyba dopiero wtedy będzie można rzetelnie zaktualizować prognozy gospodarcze na bieżący rok i na tym tle ocenić zachowanie krajowych inwestorów.

Na rynku walutowym było dość spokojnie i zawirowania światowe (zmiany stóp rynkowych w USD i EUR oraz głównych światowych walut rozliczeniowych) nie wniosły niczego specjalnego na rynek krajowym. Część komentatorów rynkowych zwracała uwagę na zbieżność ruchów walutowych z giełdą w II poł. lutego. W sumie nie przeczę, ale zmiany złotego były słabe i nie odbiegały skalą zmienności od dni, które uznaje się za „spokojne”.

Złoty (waluta referencyjna) realnie osłabił się w lutym w porównaniu ze styczniem o 0,1% czyli praktycznie nie zmienił się. Już drugi miesiąc z rzędu osłabił się złoty do EUR. Tym razem tylko o 0,3%. W ujęciu rocznej dynamiki, złoty wprawdzie utrzymuje charakterystyczne dla polskiej gospodarki tempo wzmocnienia, ale obydwie podstawowe dla Polski waluty zmieniają się od kilku miesięcy w przeciwnych kierunkach. To już konsekwencja zmian na rynku EUR/USD. Na koniec lutego było to już prawie 1,32. Szczęśliwi ci co brali kredyty w USD lub w import rozliczają tą walutą. A co z tymi co zaciągnęli kredyty w CHF ? Z punktu widzenia zmian kursu to bez znaczenia. Kurs CHF charakteryzuje się bardzo silną korelacją z EUR i zmienia się w niemal identycznym tempie. Oczywiście opłacalność zadłużenia w CHF to nie tylko kwestia zmienności kursu, ale i stopy procentowej. Opłacalność CHF poważnie spadła, szczególnie w ostatnich kilku kwartałach. Jeszcze w 2003 r. średnia stopa 3M dla EUR to było 2,25% a dla CHF – 0,27%. Tymczasem już w ubiegłym roku było to odpowiednio: 3,03% i 1,46%.

Na rynku depozytów międzybankowych oraz papierów dłużnych w II połowie lutego widać było wyraźne pogorszenie nastrojów. Stopy dla terminów od 6M w górę, w ciągu kilku dni wzrosły o ok. 0,1%. W dniu największych spadków na giełdach było widać 1-2 dniowe wzrosty stóp. Wskaźniki cenowe (CPI i PPI) były raczej neutralne. Z całą pewnością nie niskie, ale i nie duże jak na rezultaty sprzedaży detalicznej i produkcji sprzedanej. Wyniki gospodarcze za styczeń zmusiły ekonomistów do rozpatrzenia rewizji prognoz wzrostu gospodarczego i gdzieś tam w tle znowu zawisła w umysłach graczy rynkowych silna zależność pomiędzy wzrostem gospodarczym a cenami. Dodatkowo opublikowane wyniki PKB za IV kw 2006 r. potwierdziły silny wzrost popytu krajowego, ale na szczęście wciąż jeszcze słabszy od tempa PKB.

W przypadku prognozy decyzji RPP rynek nie ma łatwego życia. Już dawno nie było tak znacznej rozpiętości poglądów wśród członków RPP. Przypomnę, że poprzedni Prezes NBP sugerował podniesienie stóp już pod koniec ubiegłego roku. Tymczasem w lutym można było poznać poglądy S. Nieckarza. Tenże członek RPP wskazuje, że podniesienie stóp prawdopodobnie będzie konieczne dopiero na początku 2008 r. Bardziej tej drugiej opinii wydaje się sprzyjać RPP w komunikacie po ostatnim spotkaniu (27-28 luty).

Pozwolę sobie zacytować najistotniejsze zdanie: „Rada uznała, że obecny poziom stóp procentowych NBP umożliwia utrzymanie inflacji w średnim okresie w pobliżu celu 2,5%. Ustabilizowanie inflacji na poziomie celu i stworzenie w ten sposób warunków dla stabilnego długofalowego wzrostu gospodarczego może jednak wymagać zacieśnienia polityki pieniężnej”.

Już na zakończenie chciałbym zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę, która pojawiła się również w tekście komunikatu RPP. Rada w swoim komunikacie poruszyła problem wydajności pracy. Badając zjawisko wydajności pracy, mam wrażenie że nadużywa się jej obecnie do wyjaśnienia bieżących zjawisk w gospodarce przez niektórych ekonomistów. Podam pewien przykład. W zakładzie jest załoga w stałej liczbie i maszyny wykorzystywane w 100% ale tylko przez 6 godzin. Poprawa koniunktury (eksport i popyt krajowy) spowodowała wzrost wykorzystania maszyn do 7 godzin na 8-godzinnej zmianie. W rzeczywistości załoga nie robi nic więcej tylko wyłącza maszyny o godzinę później. Czy wydajność załogi rośnie? Mierząc to jako przychody na osobę, tak. Ale czy ci ludzie pracowali wydajniej. Nie. Jedynie siedząc przy tychże maszynach wyłączali je później. Przykład oczywiście świadomie nieco przejaskrawiłem. W Polsce, jak w każdym innym kraju, gospodarka przyspiesza i zwalnia. Dotyczy to działów czy całych sekcji gospodarki. Roczna realna dynamika przychodów przedsiębiorstw z 0% w 2002 r. wzrosła do 15% dwa lata później. Podobnie wysoki wzrost utrzymywał się w ostatnich kilku kwartałach. Zmiany w wydajności gospodarki ogółem nie następują w takim tempie w krótkim okresie. Dotyczy to również najprostrzej i najpopularniejszej grupy wskaźników wydajności opartej na przeliczaniu różnych kategorii charakteryzujących tempo zmian koniunktury na osobę. A z przytaczanych w różnych opiniach liczb widzę, że nadużywa się tej metody. Przy rocznej zmianie sprzedaży rzędu 15% i wzroście zatrudnienia o 3%, wydajność rośnie o ok. 12%. Tak cudownie to w Polsce nie jest. Proponuję sprawdzić wydajność podawaną przez Eurostat dla Polski. Znaczna poprawa koniunktury wywołuje wrażenia natychmiastowej poprawy wydajności. W zależności od przyjętej metodologii wydajnośc zmienia sie praktycznie w o połowę mniejszym tempie.

Z powyższych powodów liczona krótkoterminowo zmiana wydajności, nie jest zbyt dobra (niesie w sobie  ryzyko błędu; odchylenia od stanu rzeczywistego) do tłumaczenia braku napięć po stronie wskaźników cenowych w krótkich terminach. Stąd ja mierząc zmiany wydajności na bazie omawianej grupy wskaźników raczej uśredniam wyniki z dłuższych okresów. Wolę więc powiedzieć o ile zmieniła się wydajność średnio rocznie w okresie kilku lat.

Zwracam na to uwagę, bo wydajność liczona dla krótkich okresów staje się ostatnio bardzo modna wśród analityków rynkowych. Widać że część osób która je powtarza nie pracowała na danych makroekonomicznych, a jedynie szuka na siłę wytłumaczenia dla obecnego stanu rzeczy.

Marek Żeliński, marzec 2007

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Klin podatkowy

W „Rzeczpospolitej” z 5 marca 2007 r. pojawił się interesujący artykuł o konsekwencjach zmniejszenia klina podatkowego autorstwa Panów Janusza Jankowiaka i Mirosława Gronickiego. W dyskusji o klinie podatkowym w Polsce wreszcie zaczyna się na poważnie operować liczbami. Autorzy są zwolennikami jego obniżenia, niemniej jednak zwracają uczciwie uwagę że nawet ta dość skromna zmiana obciążeń (propozycja Ministerstwa Finansów) pociąga za sobą poważne konsekwencje dla finansów publicznych.

Od kilka lat klin podatkowy staje się negatywnym bohaterem w wszystkich dyskusjach ekonomicznych. Paraliżuje gospodarkę, pojedynczych przedsiębiorców i odpowiada za bezrobocie. To co mnie najbardziej intryguje i dziwi w tym sporze, to fakt iż większość osób używających tego argumentu chyba tak naprawdę ani w skali mikro ani w skali makro nie przeprowadzała symulacji możliwości zmian i ich rzekomo zbawiennych następstw oraz czynników, które ukształtowały klin na takim a nie innym poziomie.

Cieszę się więc, że w końcu ktoś zabrał się za liczby i przedstawił je do publicznej dyskusji. W przedstawionych wyliczeniach istotny jest dla mnie fakt wyznaczenia pola manewru. Zastanawia mnie jednak dlaczego w artykule i wśród zwolenników obniżenia klina podatkowego, tak łatwo przyjmuje się że uwolnione w ten sposób środki zasilą w całości płacę netto pracownika. Po pierwsze, jeżeli tak to jaki dla pracodawcy ma sens obniżenie klina skoro koszt pracownika pozostanie w zasadzie be zmian. To narusza przyjmowane niemal powszechnie założenie, że całkowity koszt zatrudnienia pracownika ma się radykalnie obniżyć. Po drugie jak przedsiębiorca wykorzysta tak uwolnione środki. Przedsiębiorca może jest wykorzystać poczynając od własnej konsumpcji po inwestycje. Ja, gdybym miał doradzać przedsiębiorcy prowadzącemu małą czy średnią firmę co zrobić z kilkoma tysiącami złotych, to zaleciłbym sprawdzenie czy aby nie warto wprowadzić nowocześniejszego systemu komputerowego do zarządzania przedsiębiorstwem, założenia porządnej strony internetowej, a może ubezpieczenia należności czy na zakup raportów w wywiadowniach gospodarczych o kontrahentach, a przede wszystkich na poprawienie struktury finansowania działalności. Koszt tych inwestycji jest porównywalny z korzyściami powstałymi w małej czy średniej firmie w ciągu roku, może dwóch w wyniku spadku składek. Szkoda że nikt nie pokusił się o przeprowadzenie sondaży wśród przedsiębiorców na co przeznaczą uzyskane środki. Wtedy dopiero będzie można się pokusić o symulację makroekonomiczną skutków zmian. Wątpię, by firma która nie ma kłopotów kadrowych, tak po prostu podniosła płacę netto.

Wracając do liczb, to nawet jeżeli ktoś przedstawia korzyści dla przedsiębiorcy to podaje je nominalnie. Proponowana przez rząd obniżka kosztów pracy to nawet nie margines w kosztach ogółem przeciętnego podmiotu gospodarczego w Polsce. Oczywiście ktoś może używać do przykładu małej firmy usługowej, gdzie koszty osobowe mogą stanowić większość kosztów. Między innymi dlatego od początku dyskusji o kosztach pracy i przyczynach bezrobocia intryguje mnie dlaczego akurat ta pozycja kosztów zdobyła taką popularność. Nie dziwi postawa organizacji pracodawców, ale ekonomiści i komentatorzy medialni powinni chyba zachować więcej dystansu do tej teorii. Niemal natychmiast od jej powstania, nastąpiło całkowite oderwanie się od realiów, czyli liczb. Konsekwencją tego zaczyna być pisanie o kosztach pracy w stylu „ale niestety są w Polsce koszty pracy”. Te „niestety” to przede wszystkim składki: emerytalna, rentowa i zdrowotna. A pisze się o tym w taki sposób i z takim oburzeniem jakby Polska była jakimś ewenementem w skali światowej. O ile mi wiadomo, to nie należy oczekiwać spadku finansowania służby zdrowia, a wręcz przeciwnie. W przypadku emerytur to raczej słychać nawoływania ekspertów do dodatkowego oszczędzania, bo większość Polaków może się rozczarować kiedy pozna swoją stopę zastąpienia w chwili przejścia na emeryturę. Jedynie w rankingu liczby rencistów zajmujemy jedno z wyższych miejsc w Europie. Tu na szczęście  w ostatnich kilku latach udało się radykalnie zmniejszyć ich liczbę i zapanować nad wydatkami na nich. Nieco lepiej sytuacja wygląda w pozostałych obciążeniach.

Wskaźnik tzw. klina podatkowego ma jednak trochę wad. Nie ujmuje faktu, iż systemy zabezpieczenia społecznego są mocno zróżnicowane. Dla tego porównywanie Polski do USA czy Meksyku – co też się zdarza w polskich mediach – nie żadnego sensu. Wskaźnik nie ujmuje również struktury dochodów podatkowych w poszczególnych krajach. Nie zamierzam w ten sposób deprecjonować wskaźnika klina podatkowego. Proponuje jednak analizować go na tle szeregu innych wielkości, w tym odnoszących wpływy podatkowe do PKB.

Tu dochodzimy do twierdzenie, które wyda może się wydać pozornie kontrowersyjne: klin podatkowy w Polsce wcale nie jest wysoki. Proponuje zapoznać się z wszystkimi publikowany o skali obciążeń statystykami. Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, które ukształtowały składniki w liczniku i mianowniku wskaźnika, relatywnie niski poziom zatrudniania w Polsce, to zaryzykuje twierdzenie że wskaźnik jest relatywnie niski. Poprawa sytuacji gospodarczej i sytuacji finansowej niektórych funduszy, dopiero teraz pozwala na minimalne obniżki.

Powstaje pytanie jaki poziom usatysfakcjonowałby polskich przedsiębiorców i tą część środowiska ekonomicznego, która ich wspiera. Trudno odpowiedzieć, bo poza oczekiwaniem radykalnych zmian lub sugerowaniem że to tylko kwestia decyzji politycznej, nikt nie chce podać poziomu, który uważa za właściwy. W tym punkcie zatrzymali się również Panowie Jankowiak i Gronicki. Jeżeli są kilkumiliardowe rezerwy w wydatkach państwa, to wskażmy je, zgodnie z zasadą jakiej oczekujemy od polityków.

Porównanie obciążenia wynagrodzenia w Polsce i innych krajach z wielkością bezrobocia, wskazuje, że klin podatkowy ma niewiele wspólnego z niskim poziomem zatrudnienia w Polsce. Można odwrócić tok myślenia i zadać pytanie, o ile musiałby się klin zmniejszyć by wchłonąć bezrobotnych ponad poziom stopy bezrobocia w UE-15, przy założeniu że uwolnione w ten sposób środki będą w 100% przeznaczone na zatrudnienie dodatkowych osób. Klin musiałby się obniżyć przynajmniej o ok.1/5 i wolę nawet nie wspominać o konsekwencjach dla finansów publicznych.

Z całą pewnością nie powinniśmy wartości klina powiększać i sądzę że nie ma takiego zagrożenia. Nie namawiam do osiągania poziomu klina podatkowego jak Niemczech , Belgii czy Szwecji. Mamy realne szanse w niewielkim stopniu go zmniejszyć w najbliższych latach  a i to przy wykorzystaniu trochę sztucznych metod, czyli likwidacji niektórych funduszy i przeniesieniu ich zadań na budżet, co też śmiało postulują środowiska przedsiębiorców. Być może Ci którzy operują określeniami o „dużych”, „wysokich” itp. obciążeniach finansowych pracy, oczekują w rzeczywistości poważnej redukcji głównych składek. Można przemyśleć, tylko wpierw trzeba mieć odwagę publicznie powiedzieć, że ochrona zdrowia i oszczędzanie na tzw. jesień życia to problem obywatela a nie pracodawcy i państwa. Problem w tym, że te same środowiska i osoby które wyrażają oburzenie wysokością obciążeń, były zwolennikami wstąpienie do UE, co w jakimś stopniu determinuje polski model gospodarki rynkowej.  Wobec tego porównanie z krajami z innych obszarów gospodarczych lub z innych okresów gospodarczych nie ma żadnego sensu.

Mam nadzieję, że artykuł Panów Jankowiaka i Gronickiego zmusi innych uczestników dyskusji, którzy mają dostęp do mediów i do kształtowania opinii publicznej, do operowania liczbami oraz sprowadzenia dyskusji na ziemię. Inaczej będziemy zdani bardziej na lobbowanie, jak w przypadku teorii przedstawicieli Lewiatana, którzy dwa a dni później w „Rzeczpospolitej” przedstawili teorię według której w Polsce możliwy jest rzekomo wzrost płac netto o 10% przez kilka lat., przy założeniu spełnienia ich postulatów dotyczących kosztów pracy.

Marek Żeliński, marzec 2007

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Świńska górka

Kilka miesięcy temu wspominałem o „świńskiej górce” przy okazji omawiania miesięcznych wyników gospodarki. Chciałbym do tego tematu wrócić, bo rynek wieprzowiny jest akurat przedmiotem sporu pomiędzy Ministrem Rolnictwa i Premierem. Może nie tyle przedmiotem sporu, bo Premier nie oponuje, ale przedmiotem żądań Ministra. Wobec spadku cen skupu wieprzowiny, Minister stanowczo żąda interwencji pod postacią zwiększenia rezerw krajowych. Jedynym głosem sprzeciwu przedstawiciela rządu jaki odnotowałem w mediach, była opinia Pani Gilowskiej. Przypomniała Ona, że zjawisko „świńskiej górki” jest znane od dawna, a więc nikt nie powinien być zaskoczony wzrostem podaży wieprzowiny i spadkiem cen. Pani Minister przesadziła jedynie, mówiąc że górkę można przewidzieć z dokładnością do 1 tygodnia. Niemniej głos ten warto odnotować i pochwalić, bo w całym medialnym zgiełku trudno było się zorientować o co chodzi.  Dziennikarze skupili się na różnicy zdań w rządzie, nie wyjaśniając przy tym istoty problemu. Kiedy rolnicy przyszli pod budynek rządu w Warszawie, nikt nie podsunął im mikrofonu, by w głównych wydaniach programów informacyjnych mieli okazję przekonać widzów dlaczego oczekują interwencji rynkowej. W efekcie powstało wrażenie, że to znowu jakiś problem gdzie rząd spóźnia się z reakcją. UE dopuszcza interwencje rynkową na rynku wieprzowiny, ale nie robi tego na zawołanie, bo zdaje sobie sprawę że jest to ingerencja w mechanizm rynkowy. Generalnie interwencje mogą zapobiegać załamaniu rynku, ale celem nie może być jego stabilizacja.

Na załączonych ilustracjach nałożyłem na siebie przebieg dwóch ostatnich „górek” oraz aktualną. Ilustracje obejmują liczbę sztuk oraz ceny skupu. Pełny cykl trwa ok. 3,5 roku. Przebieg cyklu jest dość podobny, niemniej każda kolejna „górka” nie jest wierną kopią poprzednich. Najwyższy poziom pogłowia osiągany jest po ok. 2 latach od rozpoczęcia cyklu. Spadek wydaje się trwać nieco krócej niż wzrost, bo ok. 1,5 roku. Już po dokładnym przyjrzeniu się wykresom widać, że precyzyjne wskazanie szczytu „górki” jest niemożliwe. Zresztą tempo wzrostów i spadków jest zmienne i może rzeczywiście zmylić producentów. Na to należy nałożyć rozkład cen skupu w trakcie całego cyklu oraz koszty produkcji, które również mają wpływ na kształt, czy też przebieg całego cyklu. Ostatecznie więc cykl oraz fakt że ma miejsce jest funkcją wielu zmiennych.

Przygotowując się dawny czas temu do napisania opinii o branży przetwórstwa mięsnego, natknąłem się w materiałach bodaj Agencji Rynku Rolnego na określenie przyczyn powstania „świńskiej górki”. Dla osoby, która zanalizuje to zjawisko w szerszym tle, wyniki badań ARR wydadzą się oczywiste. Cykliczność rynku wieprzowiny jest rezultatem przenikania się słabej umiejętności oceny rynku przez producentów żywca, rezultatów cyklu, czynników sezonowych oraz przypadkowych. Wahania cykliczne i trendy wyjaśniają 55%-60% zmienności rynku. Wahania sezonowe wyjaśniają 32%-35% (np. ceny pasz i skutki interwencji na rynku rolnym), a przypadkowe 8%-10% (np. choroby, klęski żywiołowe). Istotnym czynnikiem, który można zaliczyć do wahań sezonowych, jest zmiana opłacalności w innych segmentach działalności rolniczej. To dodatkowo wpływa na zwiększenie lub zmniejszenie zainteresowania chowem trzody chlewnej. Zachętą do skorzystania nawet w ostatniej chwili z koniunktury rynkowej na rynku wieprzowym jest krótki okres płodowy świni – niecałe 4 m-ce. Każdemu więc się wydaje, że zdąży się „załapać”  na dobre ceny. W efekcie spora część drobnych hodowców doprowadza do przegrzania rynku i z nadzieją na odrobienie strat jedzie do Warszawy na manifestację. Zresztą wnioskowane przez Leppera zakupy dla powiększenie rezerw strategicznych to tylko 80 tys. ton, czyli kilka procent rocznego skupu. Nie wykluczone, że skończy się na znacznie mniejszej ilości. Interwencje to za każdym razem wdzięczny temat do pretensji i zarzutów. Trafienie we właściwy moment na rynku to nie lada sztuka dla decydentów.

Powyższym zarysowaniem problematyki „świńskiej górki” nie zamierzam usprawiedliwiać rolników. Przeciwnie, co potwierdzam w przytoczonej opinii ARR. Ten rynek daje się przewidzieć w pewnym zakresie i zarówno GUS jak i wydawnictwa oraz internetowe strony rolnicze pełne są informacji, które pozwalają przewidzieć ze sporą dokładnością (powiedzmy że nawet do dwóch kwartałów) co się będzie działo. Spotkałem się nawet z analizą rynku na bazie obserwacji pogłowia w różnej fazie rozwoju. Przypominało mi to trochę analizę techniczną na rynku akcji. Wobec powyższego, rolnicy powinni mieć głównie pretensje do siebie, bo obecna sytuacja to jeszcze nie załamanie rynku z powodów, których nie dało się przewidzieć.

Dla przeciętnego Polaka perturbacje na rynku wieprzowiny są widoczne w niewielkim stopniu. Zmiany cen na rynku detalicznym nie są tak silne jak w skupie. Cykle na rynku skupu wpływają częściowo na ceny detaliczne całego kszyka spożywanych gatunków mięs. Bez względu na fazę cyklu wieprzowina przeważa na naszych talerzach i zmiany w skupie wieprzowiny w marginalnym stopniu wpływają na substytucję pomiędzy drobiem a wieprzowiną.

Czy „górka świńska” to jakaś specyficzna anomalia rynkowa? Niekoniecznie. Jest więcej przykładów w gospodarce, gdzie występują cykle. Zresztą cała gospodarka ma tendencje do cyklicznego rozwoju, co wymaga interwencji banków centralnych (zmiana stóp procentowych). Nie powinna chyba też razić niechęć części hodowców do dokładnej analizy rynku. W końcu kilka dni temu inwestorzy giełdowi przystąpili do panicznej sprzedaży akcji, i to mimo że od kilku miesięcy związani z rynkiem fachowcy uprzedzają że rynek jest przegrzany. Tak więc rolnicy są trochę jak inwestorzy lokujący w akcyjnych funduszach inwestycyjnych. Jest tylko jedna różnica – inwestorzy nie strajkują pod gmachami rządowymi w Warszawie.

Marek Żeliński, marzec 2007

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ekonomia Zielonych 2004

Zieloni 2004 występując w obronie Doliny Rozpudy, przedstawili w Gazecie Wyborczej swoje poglądy na ekonomikę transportu, czy nawet gospodarkę ogółem. Czy naprawdę każdy może wypowiadać się na wszystkie tematy bez przygotowania i sprawdzenia faktów? Czy warto stosować metody dezinformacji, by na takiej podstawie budować zaufanie do swoich haseł? Sądzę, że daję się one obronić i bez tego.

[more]

Jak każdy Polak lubię mieć zdanie na każdy temat. Niemniej zawsze staram się sobie odpowiedzieć na pytanie czy mam odpowiednią wiedzę, żeby to zdanie jednoznaczne posiadać. No i bywa różnie. Niestety ja również nie jestem człowiekiem wiedzącym wszystko i wtedy, jeżeli koniecznie chce uczestniczyć w dyskusji, staram się odpowiednio często używać słów „jeżeli”, „przy założeniu, że” itp.

W przypadku ochrony Doliny Rozpudy mam niewiele do powiedzenia, ale z ciekawością przyglądam się tej sprawie. Doliny niestety nie znam, podobnie jak problemów drogowych Augustowa. Oczywiście jeżeli coś jest ładne, to to chrońmy. Pytanie tylko o koszty, a w tym przypadku o koszty alternatywnego połączenia drogowego. Przyznam z pokorą, że ekonomia generalnie wykazuje obojętność wobec środowiska, a przynajmniej do czasu kiedy jego zniszczenie nie utrudnia istnienia podmiotu gospodarczego czy większego ekonomicznego bytu. Świetnym przykładem jest tu spór przedstawicieli branż wykorzystujących drewno jako surowiec do produkcji a Lasami Państwowymi. W działalności gospodarczej moralność jest wyznaczana przez zysk netto. Dobrze więc, że są ludzie którzy patrzą na to z innej perspektywy i chcą zwrócić na ten problem uwagę.

Ale po co o tym piszę? Przeczytałem w gazecie Wyborczej z 23 lutego 2007 r. list do Redakcji podpisany przez Zielonych 2004. Im właśnie dedykuję cztery pierwsze zdania. Ja po przeczytaniu tego listu wiem tylko, że Zieloni nie są dla mnie autorytetami ekonomicznymi i po kilku jeszcze tego typu tekstach będę się zastanawiał czy będą nimi w dziedzinie ochrony środowiska. Tu zresztą nie trzeba znać się na ekonomi, tylko zadać sobie kilka pytań i na nie odpowiedzieć.

Zieloni 2004 wskazują, że wzorem innych państw powinniśmy wprowadzić w końcu w życie zapowiadaną od lat akcję „Tiry na tory” i w taki o to prosty sposób problem zniknie. Otóż transport samochodów czy kontenerów koleją może mieć sens ekonomiczny na dłuższe dystanse. Należy pamiętać, że Augustów obsługuje ruch lokalny i tranzytowy krótkiego- i dalekiego zasięgu. Skoro transport ciężarówek koleją nie cieszy się wielką popularnością, to dlatego że jego opłacalność nie jest taka oczywista i proponuję nie szukać winnego w PKP. Nic mi również nie wiadomo, by kilka innych spółek kolejowych spoza Grupy PKP które z powodzeniem z roku na roku zdobywają krajowy rynek transportu towarowego, chciało wejść na rynek przewozów tzw. Tirów. Proponuję Zielonym przyjrzeć się takim parametrom w transporcie jak koszt i czas, a może przede wszystkim czas. Warto te parametry sprawdzić w  przypadku transportu samochodowego i oferty kolejowej. Jak wspomniałem, ekonomia ma problem z dokładnym rachunkiem kosztów pomiędzy działalnością gospodarczą, korzyścią dla społeczeństwa (elektrownie atomowe!), a krzywdą wyrządzaną środowisku, faktyczną i potencjalną. Na konflikt gospodarki i środowiska będziemy zdani już chyba zawsze. Zieloni przywołując w liście przykłady Austrii, Niemiec i Szwajcarii chyba świadomie nie wspominają istotnej rzeczy, bo trudno uwierzyć w taką niewiedzę. W krajach tych do wymuszenia korzystania z transportu kolejowego wykorzystuje się bodźce finansowe (upusty, dotacje, kary, opłaty) lub administracyjne, czyli określenie w przepisach prawa, co jest zakazane. Wymienione kraje wskazują też na coś innego. Na szeroko rozumianą ochronę środowiska i jego walorów krajobrazowych stać państwa bogate, bo niejednokrotnie pociąga to za sobą konsekwencje dla finansów państwa. My niestety jesteśmy państwem na dorobku i nawet jeżeli wiemy obecnie, że warto zwiększyć przykładowo udział transportu rzecznego, to niestety wymagać to będzie poważnych nakładów finansowych na udrożnienie szlaków wodnych i finansowych zachęt na ich wykorzystywanie (np. tzw. Ustawa „złomowa” dla przedsiębiorstw żeglugowych). Niestety podmioty prywatne nie maja ani ochoty ani środków na podjęcie się tego problemu. W programie rozwoju transportu w Polsce, właśnie z powodu braku środków żegluga śródlądowa jest na jednym z ostatnich miejsc.

W okresie pracy jako analityk branżowy, miałem okazję wniknąć w problematykę poszczególnych gałęzi transportu w Polsce i w Europie. Proste porównania wskazują, że i tak nic nie zatrzyma rozwoju transportu drogowego w Polsce i nie mogło go zatrzymać do tej pory. W UE ten problem dawno zauważono i dlatego promuje się wykorzystywanie wszelkich dostępnych środków na rzecz rozwoju innych form transportu (kolej, rzeki, wody przybrzeżne). W Polsce problem ten był tym poważniejszy, ze silnemu wzrostowi transportu drogowego od początku lat 90-tych obiektywnie (brak pieniędzy!!) nie mogło sprostać drogownictwo. Przykład Augustowa jest tu idealny. Miast, które powinny mieć od dawna obwodnice jest mnóstwo. Dla samej tylko Warszawy koszt takiej obwodnicy i wyprowadzenia ruchu tranzytowego poza miasto jest liczony w miliardach złotych.

Proponowane w omawianym liście jako dobre takie rozwiązanie jak zielona fala, kładki dla pieszych, oznakowanie dróg, trudno traktować poważnie. Nie kwestionuje tego typu rozwiązań, ale one tylko w niewielkim stopniu udrażniają ruch. To nie może zastąpić budowania dróg czy poszerzania już istniejących.

Trudno dalej polemizować z wizją transportu przedstawioną przez Zielonych 2004. Musiałbym zapisać kilka stron informacji na podstawie źródeł, które tak samo jak dla mnie są łatwo dostępne (prasa ekonomiczna, internet itd.) dla Zielonych. To tylko kwestia chęci.

Ciekawy jestem czy w kwestiach budowlanych, jakie poruszają w liście (budownictwo na terenach podmokłych),  Zieloni są tak dobrzy jak w ekonomice transportu.

 

 Marek Żeliński, marzec 2007

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Budownictwo i przemysł w styczniu

No, produkcja sprzedana przemysłu i budowlana w styczniu eksplodowały. Bardzo dobre wyniki odnotował też handel. Świetne wyniki przemysłu i budownictwa to w większym stopniu efekt relatywnie ciepłej zimy i porównanie z produkcją sprzed roku, czyli bardzo mroźnego stycznia. Dla porządku przytoczę opublikowane w styczniu dane. Produkcja przemysłowa w porównaniu ze styczniem 2005 wzrosła o prawie 16%, przy trendzie zmierzającym ostatnio do 10% i przy prognozach na bieżący rok (średnia roczna) poniżej 10%. Produkcja budowlana wzrosła w styczniu aż o 56% (!). Padł rekord. Pobite zostało 41% z kwietnia 1997 r.

Na dobre wyniki przemysłu zapracowało kilka działów gospodarki, ale na uzyskanie wyraźnie ponadprzeciętnego wyniku wpłynęły rezultaty działów od 25 do 28. Mówiąc bardziej zrozumiałym językiem, do uzyskania aż 16% wzrostu walnie przyczynili się producenci materiałów dla budownictwa. Udział działów od 25 do 28 w styczniowym wzroście od 2 do 3 razy przewyższał ich przeciętny udział w produkcji przemysłowej.

Wyniki budownictwa i częściowo przemysłu są świetnym przykładem na wpływ warunków meteorologicznych na poziom produkcji i prac budowlanych. Do oceny wpływu warunków pogodowych na gospodarkę wziąłem pod uwagę okres od 1993 r. aż do chwili obecnej. Do wyliczenia średniej temperatury w zimie przyjąłem okres obejmujący XII, I i II. Ponieważ nie mam jeszcze informacji o średniej temperaturze w lutym, to przyjąłem dla tego miesiąca średnią z ubiegłych lat. Krótki tzw. „rzut oka” na załączony wykres informuje, że mamy w tym roku jedną z cieplejszych zim. Na dodatek, porównujemy wyniki gospodarki z okresem sprzed roku kiedy to było na odwrót – bardzo sroga zima z wyjątkowo mroźnym styczniem. Dla budownictwa to radykalnie inne (korzystniejsze) warunki pracy. Porównanie różnicy temperatur z dodatkowym (powyżej trendu) wzrostem w budownictwie w styczniu wskazuje, iż 1 st. C więcej niż w okresie bazowym, przyczynia się do wzrostu produkcji budowlano-montażowej o 3%-4% w ujęciu rocznej dynamiki. To oczywiście taka zabawa, którą można zastosować dla budownictwa i raczej w okresie zimowym. Już jako ciekawostkę podam, że o 15% rok do roku wzrosła produkcja piwa w styczniu.  To prawie 9% powyżej trendu z II poł. 2006 r.

Żeby pokazać jak usługi budowlane przekładają się na produkcję, przygotowałem miesięczny rozkład produkcji cementu. Produkcja cementu, która jest klasyfikowana w dziale 26 wg PKD, rosła dynamicznie już w ubiegłym roku. Od maja do listopada były to wzrosty kilkunastoprocentowe, by w grudniu osiągnąć roczny wzrost aż 32%. To jednak nic w porównaniu ze styczniem. Wzrost roczny sięgnął aż 80% (!).  Tak więc ciepła zima była nie lada gratką dla producentów materiałów wykorzystywanych na budowach.

Również dobre wyniki odnotowuje handel detaliczny. Wyniki styczniowe zdają się sugerować, że handel przyśpiesza coraz bardziej. Wolałbym tu jednak poczekać przynajmniej na wyniki lutego. Sprzedaż detaliczna wzrosła realnie w porównaniu ze styczniem ubiegłego roku o ok. 15%. Być może mamy do czynienia z przyspieszaniem dynamiki sprzedaży. Jeżeli  ktoś śledzi informacje o handlu zawarte w moich opracowaniach, zauważy że niezbyt optymistycznie patrzę na wzrost ambicji konsumpcyjnych Polaków. Wzrost tychże ambicji w połączeniu ze wzrostem zatrudnienia i funduszu płac w jakimś stopniu uzasadnia tak duże tempo. Obawiam się jedynie, że możemy przekroczyć trudno dostrzegalna granicę co miało już miejsce w naszej gospodarce. Z drugiej strony trudno apelować do Polaków by dbali o równowagę gospodarczą, bo od tego są odpowiednie instytucje (np. RPP) i przede wszystkim mechanizm dostosowawczy wolnego rynku. Generalnie oprócz wzrostu sprzedaży samochodów, kupowaliśmy więcej mebli oraz sprzętu RTV i AGD oraz artykułów określanych jako pozostałe czy w tzw. niewyspecjalizowanych sklepach. Nieustająco chętnie kupujemy farmaceutyki i wyroby kosmetyczne.

Marek Żeliński, luty 2007

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Inflacja w styczniu i co dalej

Wskaźniki cenowe za styczeń w zasadzie nie wzniosły niczego nowego do obrazu gospodarki. Niemniej spojrzeć na nie można dwojako. Na pewno nie można powiedzieć, żeby wskaźniki miesięczne (zmiana cen w styczniu 2007 do grudnia 2006) były niskie. Wręcz przeciwnie, w przypadku inflacji i cen w budownictwie, wzrosły dość znacznie. Ceny (CPI) w styczniu w porównaniu z grudniem wzrosły o 0,5%, a w budownictwie o 0,3%. W przypadku produkcji przemysłowej było to „tylko” 0,5%, czyli bardzo przeciętnie. Niestety w ujęciu rocznych, zmianę odnotowały wszystkie trzy wskaźniki. Inflacja wzrosła z 1,4% w grudniu do 1,7% w styczniu, ceny produkcji budowlano montażowej z 4,3% do 4,6%, ceny produkcji przemysłowej z 2,6% na 2,9%. Wobec tego, jak sadzę, tak część rynku finansowego (tzn. graczy rynkowych) która wierzyła w stabilizację dynamik cen lub ewentualny spadek, porzuciła przynajmniej tymczasowo swoje oczekiwania.

Warto jednak spojrzeć na kwestie styczniowych wskaźników cenowych i z drugiej strony. W styczniu produkcja sprzedana przemysłu, budowlano-montażowa oraz sprzedaż detaliczna osiągnęły w dwóch pierwszych przypadkach fantastyczne wyniki, a w trzecim – bardzo dobre. Biorąc to pod uwagę, to zamiany cen w styczniu są stosunkowo niewielkie.

Dzisiaj skrócę rozważania o cenach, bo chciałbym zwrócić uwagę na prognozy inflacji na koniec bieżącego roku przedstawione w jednym z artykułów w lutym w „Gazecie Prawnej”. O ile dobrze zrozumiałem, to są to prognozy ekonomistów bankowych. W większości prognozy skupiają się wokół środka celu inflacyjnego RPP, czyli 2,5%. Śledząc prognozy ekonomistów bankowych oraz ich uzasadnienia, mam wrażenie że część z nich opiera przewidywania w oparciu o bieżące trendy i ich wytłumaczenie. Ostatnio dość popularna jest wiara w niemal bezinflacyjny dynamiczny wzrost. Mieści się w tym nurcie teoria Janusza Jankowiaka (obecnie jest ekonomistą Polskiej Rady Biznesu). Autor sugerował (artykuł opublikowany w „Rzeczpospolitej” i na stronie internetowej januszjankowiak.bblog.pl), że towary z grupy podlegające wymianie międzynarodowej są odpowiedzialne za hamowanie obecnych wzrostów cen. Tak, tylko że Autor ograniczył okres analiz do lat 2005 i 2006. Cofnięcie się tylko do 2005 pozwoliło uniknąć refleksji jaka musiałaby się pojawić gdyby cofnąć się do 2003 i 2004 r. Okazuje się, że ta grupa towarów i jej wpływ na hamowanie wzrostu cen jest również funkcją zmian kursów walutowych. Zarówno CPI i PPI wystartowały w górę w 2004 r., ponieważ bardzo mocno osłabił się złoty. Tak więc, nie negując całkowicie tej teorii, Autor powinien wspomnieć o roli kursu walutowego w hamowaniu inflacji. Wobec tego, prognoza inflacji to w jakimś stopniu prognoza kursu w naszych warunkach.

W wspomnianym wcześniej artykule (mowa o artykule z Gazety Prawnej) pojawiło się również twierdzenie jednego z ekonomistów, że prognozę niskiej inflacji opiera na rezerwach po stronie podażowej. Problem w tym, że żaden makroekonomista (ja również) nie ma możliwości badania stopnia wykorzystania mocy produkcyjnych. Trzeba tu przyjąć na wiarę wyniki badań przeprowadzonych przykładowo przez NBP (ilustracja powyżej)  albo improwizować, czyli stawiać sprawę odwrotnie:  ceny rosną w niewielkim stopniu, a więc są rezerwy mocy produkcyjnych. Tymczasem najnowsze wyniki badań NBP wskazują na stopień wykorzystania mocy, który już praktycznie zmusza przedsiębiorstwa do decyzji: inwestycje w nowe moce czy podniesienie cen swoich wyrobów.

W związku z powyższym chciałbym zwrócić uwagę na prognozę głównego ekonomisty Pekao Andrzeja Bratkowskiego. Tenże, biorąc pod uwagę m.in. powyższe uwagi, prognozuje inflacje na koniec roku 3,9%. Sądzę, że jej autor włożył w nią więcej serca niż większość pozostałych.

Marek Żeliński, luty 2007

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Budżet, podatki, koniunktura w 2006 r.

Szczęście (koniunktura) rządzącym dopisało i ostatecznie deficyt budżetowy był mniejszy o 18% od planowanego. Zamiast planowanego deficytu 30,5 mld pln, było w 2006 r. 25,1 mld pln. Na ten sukces złożyły się obydwie strony rachunku, czyli dochody i wydatki. Dochody były o 1,2% większe od planowanych, co dało dodatkowo 2,4 mld pln. Wydatki okazały się być mniejsze o 1,4%, przez co zaoszczędziliśmy 3,0 mld pln. W relacji do PKB deficyt budżetowy obniżył się na koniec 2006 do 2,4% wobec 2,9% w grudniu 2005 r. Z kierunku zmian dochodów i wydatków (dynamika na tle koniunktury) widać, że na dalsze spadki deficytu nie ma co liczyć. No, chyba że dane nam jest doświadczyć wzrostu PKB 7%-8%. Żeby być dokładnym, to w relacji do PKB może to być najwyżej spadek przejściowy max. o 0,2%.

Ciekawy jestem, czy Polacy wiedzą jak sami bezpośrednio przyczynili się do spadku deficytu poniżej planu. W 2005 r. zakładano, że wpływy z PIT sięgną 26,2 mld pln. Tymczasem wpływy były większe o 8%, co dało 2,3 mld pln. Czyli przeciętny Polak (liczę wszystkich) dał dodatkowo jakieś 60 pln.

Przy okazji wyników budżetu za 2006 warto zwrócić uwagę na znaczenie podatków pośrednich. Udział państwa w redystrybucji (dochody budżetu centralnego do PKB) zwiększył się o 1,3% w okresie od 2004 r. Zawdzięczamy to przede wszystkim podatkowi VAT. Udział akcyzy jest stały – ok. 4%. Można więc powiedzieć, że obciążenie akcyzą w gospodarce w tym okresie jest relatywnie stałe. Zwracam na to uwagę z dwóch powodów. Czytając prasę ekonomiczną można odnieść wrażenie, że w Polsce co chwilę rośnie dramatycznie podatek akcyzowy w tej czy innej branży. Akcyza wprawdzie rośnie, ale z dramatyzmem nie ma to nic wspólnego. W przypadku VAT-u, podatek ten nie rośnie w rozumieniu stawki, ale rośnie jego „wydajność” w wyniku znacznego wzrostu gospodarczego.

W związku z tym dziwią mnie trochę twierdzenia niektórych przedstawicieli środowisk biznesowych, jak to rzekomo spadek CIT do 19% ożywił koniunkturę w Polsce. Podatek ten (tzn. stawka) obowiązuje od 2004 r. a gospodarka zaczęła przyśpieszać już w 2003 r. Ponieważ tego typu operacje, co umyka entuzjastom obniżenia podatków, w konsekwencji prowadzą do obniżenia wpływów do budżetu o kilka mld złotych (w tym wypadku mogło to być nawet 5 mld pln), to nieraz jest to łączone ze zmianę przepisów danej ustawy w paragrafach dotyczących kosztów i kojarzone ze zmianami w innych podatkach lub przy świadomości nadchodzącego bądź utrzymującego się wzrostu gospodarczego i spadku bezrobocia, który zrekompensują część utraconych wpływów podatkiem VAT. Nie sugeruje tu wcale jakiegoś oszustwa, a jedynie zwracam uwagę że w przypadku znacznego spadku takiej czy innej stawki któregoś z głównych podatków, powstaje wyrwa w dochodach budżetu  na kilka mld złotych. Taka dziura musi być przynajmniej w ¾ pokryta innymi wpływami, bo z roku na rok nie ma możliwości trwałego uszczuplenia o taka kwotę wydatków budżetowych.

Podobnie było z koncepcją 3×15% popularyzowaną w II poł. 2005 r., przez PO w okresie wyborów. Na pierwszy rzut oka robiło to wrażenie poważnego uproszczenia i obniżenia podatków. W rzeczywistości w ponad 80% była to jedynie zmiana rozkładu obciążeń podatkowych wśród podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych, niejednokrotnie dość dyskusyjna. Szkoda, że niezmiernie rzadko media podają stawki ważone podatków i rozkład obciążeń wśród gospodarstw domowych i wśród poszczególnych sektorów gospodarki. Tego typu reformowanie oparte w znacznym stopniu na przemilczeniach, miewa niestety efekt przeciwny do zamierzonego. W tym wypadku PiS natychmiast wyłapał niedociągnięcia zawarte w tej teorii a dotyczące opodatkowania gospodarstw domowych. A szkoda, bo była okazja ciekawie podyskutować o podatkach i strukturze opodatkowania krajowych podmiotów.

A skoro o budżecie, to wspomnę na zakończenie o wynikach styczniowych. Generalnie nadal jest dobrze, jeśli chodzi o tendencje i bardzo dobrze w samym styczniu. Budżet osiągnął nadwyżkę 3,1 mld pln. Na ogół w pierwszym miesiącu występuje deficyt, a tak wysoka nadwyżka to rekord. Zawdzięczamy to w równym stopniu wpływom z akcyzy oraz a VAT-u. Stosunkowo wysokie były też wpływy z PIT-u. Wytłumaczeniem tak dobrego wyniku jest głównie dobra koniunktura, dodatkowo wzmocniona przez stosunkowo lekką zimę. Nie wykluczam jednak przemieszczeń części wpływów lub wydatków, jakie często zdarzały się (lub zarzucano MF że się zdarzały) na przełomie roku w ubiegłych latach, gdyż deficyt grudniowy był dość wysoki.

Marek Żeliński, luty 2007

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Jest bezrobocie w Polsce czy nie? Ile płacić za pracę?

W dyskusji o bezrobociu w Polsce istnieją dwie skrajne opinie. Jedni mówią że jest i podają że może nawet większe niż podaje GUS. Inni – że nie ma. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że mowa o 2,3 mln Polaków wg GUS. Co gorsza, ta druga opinia wypowiadana jest przez bardzo szanowanych ludzi lub prezentowana w mediach uchodzących za opiniotwórcze wśród polskiej intenligencji czy też klasy średniej.

[more]

W jednym z ostatnich numerów „Polityki” (20 stycznia 2007 r., nr 3) zamieszczono artykuł o wynagrodzeniach w gospodarce, poruszając przy tym kilka innych problemów jak edukacja, emigracja zarobkowa czy bezrobocie. Zwróciłem na tą publikacje uwagę bo w intencji Autorki artykuł miał mi (czytelnikowi) pomóc zrozumieć przyczyny obecnej sytuacji na rynku pracy.  Artykuł ten jest dość dobrym przykładem na popularne obecnie spojrzenie na kwestie bezrobocia, gdzie więcej prywatnych przekonań i wyznawanych poglądów ekonomicznych, niż faktów które miałyby je potwierdzić.

Wpierw oberwało się „żałośnie nieporadnemu systemowi kształcenia”. Wg Autorki, Państwo nie orientuje się i nie jest przygotowane do śledzenia zmian na rynku pracy. Podobno w Ministerstwie Pracy urzędnicy nie wiedzą jakie są obecnie najbardziej poszukiwane zawody na rynku. W to akurat trudno uwierzyć, bo z najprostszych raportów z urzędów pracy czy informacji o tym co dzieje się w gospodarce dość łatwo można to wywnioskować. A przewrotnie zapytam: a nawet gdyby wiedzieli, to co z tego? Wyczuwam tu nutkę pretensji do Państwa (tzn. władz). Znowu miało coś za nas zrobić i zatrudnić kilku-kilkunastu urzędników zajmujących się prognozowaniem podaży pracy. Niestety rola Państwa w procesie ograniczania bezrobocia jest dość ograniczona. Tu większą role odgrywa prawo popytu i podaży, nawet jeśli w naszych warunkach zadziałało dość brutalnie generując olbrzymie bezrobocie. Popyt na zdobycie kwalifikacji jest głównie generowany przez informacje bieżące, a więc to co widzimy i doświadczamy na rynku pracy. Jeżeli więc obecnie do zakładów lotniczych w płd-wch Polsce poszukuje się osób do obsługi obrabiarek i jest z tym problem, to dlatego że kilka lat temu były zwolnienia w zakładach lotniczych i ludzie to pamiętają. Dla nich pozostała pamięć o zawodzie, który nie zagwarantował zatrudnienia w tamtym rejonie Polski i obecnie być może pracują w Irlandii jako wykwalifikowani robotnicy budowlani.

W urzędach pracy są na ogół oferty dla osób o niższych kwalifikacjach lub takich, które są być może zbyt nieporadne na rynku pracy by znaleźć prace samodzielnie. Państwo w tym przypadku może jedynie oferować kursy i szkolenia, co też robi. Państwo natomiast nie ma wpływy na oferowany poziom wynagrodzeń. O tym decydują przedsiębiorcy. Płacą tyle ile mogą, bądź tyle ile chcą. Państwo ma wpływ na kształcenie przyszłych pracowników, ale o ile dobrze pamiętam, to kilka lat temu również media postulowały ograniczenie szkolnictwa zawodowego ze względu na zachodzące zmiany gospodarcze oraz koszt utrzymywania szkół. Przy tych postulatach mało kto się pokusił o ocenę gospodarki i jej przyszłość, by na tej podstawie oszacować przyszłe zapotrzebowanie na pracę. Proponuje spojrzeć na liczby prezentujące zmiany w polskim szkolnictwie w ubiegłych latach.

W dalszej części artykułu Autorka prezentuje żale jednego z przedsiębiorców, że brak mu szwaczek do pracy za 1,4 tys. brutto. To dobry przykład na powrócenie do roli Państwa. Powiedzmy że Pani Minister Kalata o tym wie i nawet przewiduje wzrost zatrudnienia oraz kieruje na kształcenie szwaczek znaczne środki. Ale jest pewien problem: zatrudnienie za 1,4 tys. brutto. Argumentacja tegoż przedsiębiorcy, że Chińczycy produkują bieliznę taniej, więc – taki można wyciągnąć wniosek – Polacy mają się godzić na 1,4 tys. pln nie ma żadnego sensu. Równie dobrze można inaczej postawić pytanie: czy założenia przyjęte do planów finansowych firmy były prawidłowe?

Na stronie 6-tej pojawia się informacja, jak kilka innych w artykule, mająca udowodnić że z tym bezrobociem w Polsce to wielka lipa. Opierając się na statystykach bezrobocia wg BAEL (Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności) Autorka dowodzi, że 1,5 mln Polaków zaliczanych do bezrobotnych, tak naprawdę pracuje, z tym że na czarno. A dalej: „bezrobocie się skończyło, tylko urzędy pracy o tym nie wiedzą”. Czyli zamiast ok. 15% bezrobocia mamy 6%. To jest właśnie to czego w dyskusji o polskiej gospodarce najbardziej nie lubię. Jeżeli ktoś w imię posiadanych poglądów ekonomicznych z czymś nie potrafi się pogodzić, to najlepiej jest to kompletnie zanegować i stwierdzić, że liczby oszukują. Po prostu jeżeli ktoś chce zaprzeczyć istnieniu bezrobocia w Polsce, to powinien jednak bardziej się uzbroić w fakty i liczby. Inaczej są to już tylko domniemania.

Tymczasem liczby nie oszukują, tylko nie zawsze da się nimi wszystko przedstawić. Szarą strefę w gospodarce się nie liczy, tylko szacuje i pracę na czarno podejmuje się na ogół z konieczności niż chęci. Przez kilka lat mieliśmy rynek pracodawcy i osoby o niskich kwalifikacjach dotkliwie to odczuły. Przypomnę, że 85% bezrobotnych pozbawionych jest prawa do zasiłku i korzyścią posiadania przez nich statusu bezrobotnego jest tylko ubezpieczenie zdrowotne oraz zaświadczenia potrzebne przy ubieganiu się o niektóre usługi (formy pomocy) czy świadczenia społeczne. Niestety bardzo trudno jest wskazać ilu z bezrobotnych rzeczywiście nimi jest i ilu nie ma ochoty w ogóle pracować.

 Zjawisko bezrobocia również mnie intryguje i przyznaje, że nie potrafię na podstawie posiadanych mnóstwa danych precyzyjnie wskazać ile osób powinniśmy wykreślić ze statystyk. Biorąc pod uwagę, że polska statystyka i przepisy stale zbliżają się do rozwiązań UE, to sądzę że tam status bezrobotnego uzyskuje się na zbliżonych zasadach. Stąd spotykane czasami stwierdzenie, że po usunięciu ponad 1 mln leniwych lub pracujących na czarno Polaków ze statystyk sprowadzi nas do poziomu bezrobocia jak w UE jest trochę naciągane.

A co mówią liczby? Żeby nie zanudzać słupkami danych, pójdę na skróty i zwrócę uwagę na takie informacje jak geograficzny, wiekowy rozkład bezrobocia, czas pozostawania bez pracy czy kwalifikacje, udział bezrobotnych mieszkających na wsi. Dopiero po dokładnym zapoznaniu się z tymi liczbami i tym co dzieje się w gospodarce można pokusić się o szacunek  bezrobocia i tego na ile ma to być naszym problemem i czy  powinniśmy tym ludziom opłacać składkę zdrowotną i inne świadczenia

Moim zdaniem, osób co do których moja skłonność do pomocy finansowej i nadopiekuńczości za moje podatki radykalnie maleje jest 0,6 mln – 0,7 mln, a więc o połowę mniej niż w przytaczanym artykule. Jednak wskazanie takiej osoby nie jest łatwe. Trzeba jej udowodnić pracę na czarno i dalej precyzować parametry określające, że ktoś trwale uchyla się od podjęcia pracy. Ponadto ewentualne sankcje nie powinny dotykać członków rodziny.

Nie ukrywam, że jest to szacunek, bo nie sposób dokonać tu precyzyjnych obliczeń. Przypomnę, że jeszcze do niedawna popularna była teza o rzekomym braku mobilności Polaków, co miało utrudniać spadek bezrobocia. Zjawisko jeszcze trudniejsze do wyliczenia, choć możliwe do szacowania. Otwarcie rynków pracy krajów UE i wyjazd kilkuset tysięcy Polaków, często ze słabą lub żadną znajomością obcego języka, obaliło ten mit. Obserwując media, nietrudno odnieść wrażenie że wywołało to spore zamieszanie intelektualne wśród ekonomistów, polityków czy dziennikarzy, którzy zamiast liczbami posługują się zmyślonymi teoriami do wyjaśniania rzeczywistości.

Czy ostatnie zmiany na rynku pracy i zmiany wynagrodzeń powinny nas tak bardzo dziwić,  nawet jeśli trudno je było przewidzieć (mam na myśli brak rąk do pracy w niektórych zawodach)? Odpowiedź specjalnie ograniczę do popularnych ostatnio pracowników budowlanych. Proponuje przy tym zapoznanie się z moja analizą dot. budownictwa żeby sobie uświadomić jakich zmian doświadczyło budownictwo. Analizując strukturę zatrudnienia w gospodarce na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, widać że budownictwo należy do grupy działów gospodarki o największej zmianie zatrudnienia. Co oczywiste, na to nałożyły się zmiany wynagrodzeń. W 1994-95 średnie wynagrodzenia w budownictwie ustępowało 7%-8% średniemu wynagrodzeniu w gospodarce, by po ok. 5 latach wzrosnąć do 102%. Przypominam że działo się to przy wysokiej dynamice wynagrodzeń w gospodarce. W latach 1996-1998 wynagrodzenia w budownictwie rosły o od 7%-11% realnie rocznie. W nowej dekadzie zatrudnienie w budownictwie spadało silnej niż w innych skomercjalizowanych działach, a realne wynagrodzenie praktycznie stało w miejscu. Odwrócenie trendów, i to dość mocne, miało miejsce w 2005 r. i trwa do dzisiaj. Połączenie wzrostu gospodarczego, który wygenerował znaczny popyt na usługi budowlane oraz otwarcie rynków pracy UE zrobiło co zrobiło.

Apelowanie przez dziennikarzy czy polityków opozycji, by rząd lub parlament zrobili „coś” by Polacy wrócili do kraju jest trochę zaskakujące i wskazuje na niską orientację w temacie. Postulowanie ograniczenia obciążeń wynagrodzeń, nie ma tu nic do rzeczy, bo możliwe zmiany to jedynie margines obciążeń związanych z wynagrodzeniem.

Przykro mi, ale tak jak w poprzednich latach, będziemy musieli poczekać na zadziałanie prawa popytu i podaży na rynku pracy. I nie widzę w tym nic złego jeżeli przejściowo pracownik budowlany o przeciętnych kwalifikacjach będzie zarabiał więcej niż magister ekonomii po studiach.

 

 Marek Żeliński, luty 2007

 

 

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Budownictwo cz. 3 ost.

Obecnie budownictwo szybko poprawia swoja sytuację finansową i pozycję (udział) w gospodarce. Jeszcze kilka miesięcy temu, miałem wrażenie że dynamika roczna wzrostu produkcji budowlano-montażowej utrzyma się w przedziale 10% – 15% i w najbliższym czasie utrzyma szybsze tempo niż produkcja przemysłowa. Tymczasem łagodna zima oraz utrzymujący się znaczny wzrost gospodarczy spowodowały, że roczna dynamika w okresie listopad-grudzień mieściła się w przedziale 18%-29%. Tłumaczeniem nie może być efekt bazy, bo wyjątkowo niskie temperatury przypadły głównie na styczeń 2006, w mniejszym stopniu na miesiące „sąsiednie” (grudzień i luty). Znaczne wzrosty w budownictwie spowodowały poprawę udziału tejże branży w gospodarce. Porównania udziału w PKB i  wg przychodów dają od kilku kwartałów nieco rozbieżne wskazania. Moment zwrotu w budownictwie, czyli przejście ze spadku udziału do wzrostu, obydwie metody wskazały tak samo, czyli 2004 r. Wg metody opartej na PKB, budownictwo w ciągu ponad dwóch lat odrobiło ¾ dystansu do poziomu średniego. Metoda oparta na przychodach wskazuje jedynie na ok. 20%. Sądzę że oparcie metody drugiej tylko na przychodach krajowych, zbliżyłoby wynik do wskazania opartego na PKB. Zwracam na kwestie udziału budownictwa w gospodarce uwagę dlatego, że pozwoli to na określenie momentu kiedy dalszy wzrost może grozić wystąpieniem podobnych problemów jak zaczęły się 10 lat temu. Jeżeli w odpowiedzi na popyt budownictwo zacznie z impetem rozwijać swoje moce produkcyjne, ciągnąc za tym ceny to mogłoby dojść do wskazanej sytuacji. Ten moment (moment przekroczenia średniej) wydaje się jeszcze odległy. Biorąc pod uwagę obecne tendencje, budownictwo przekroczy swój przeciętny udział w gospodarce za ok. 1 rok. Niemniej do tego czasu warto już z wyprzedzeniem obserwować jak szybko poprawiają się wyniki finansowe budownictwa i jak szybko rosną ceny. Kto i po co? Może to pomóc samym firmom budowlanym, żeby określić okres kiedy powinny zacząć się poważniej przyglądać kosztom i inwestycjom. Warto wyciągnąć naukę w pobranej przed laty lekcji. Dekoniunktura w budownictwie chyba poważnie zaskoczyła banki przed laty, co spowodowało opóźnienie w reakcji. Wpierw spóźniono się z zaostrzeniem zasad udzielania kredytów, by później z opóźnieniem ograniczyć restrykcyjność. W przypadku banków mogłoby to przybrać formę przyporządkowania większego ryzyka budownictwu, wyznaczenia sztywnych granic dla minimalnego udziału własnego w inwestycji itd. Zresztą budownictwo już obecnie jest poważnym wyzwaniem dla banków. Co jakiś czas, ta czy inna firma ogłasza że obok dotychczasowej działalności rozwija tzw. „deweloperkę”. Dobrze jeszcze, jeżeli dotychczasowa działalność miała cokolwiek wspólnego z budownictwem, ale niejednokrotnie bywa że nie.

Osobiście nie wierzę by wahania udziału budownictwa w gospodarce miały być aż tak znaczne jak przed laty i nieść tak duże zmiany w rentowności działalności czy zatrudnieniu.

Jednak obecny wzrost cen w budownictwie oraz dynamiczna poprawa rentowności powinny zaostrzyć uwagę. Obserwując gospodarkę jako całość lub przez pryzmat branż, widać że uczestnicy rynku są znacznie bardziej doświadczeni i świadomi zagrożeń. Niemniej wejście do UE oraz obecny silny wzrost gospodarczy, stawiają nas przed nowymi perspektywami ekonomicznymi i doświadczeń z lat poprzednich nie da się w pełni przełożyć na chwilę obecną i najbliższe lata. Dla budownictwa nastały ciekawe czasy, m.in. dlatego że popyt na jego usługi zasilany jest przez środki z UE.

Kiedy zaczyna się w Polsce dyskusję o budownictwie niemal natychmiast pada argument o jego niedocenianiu przez decydentów. Pada często argument o ponadprzeciętnym wpływie budownictwa na rozwój gospodarczy, a nawet o roli miernika koniunktury. Jak na razie to budownictwo takim miernikiem w Polsce nie było. Analiza powiązań międzygałęziowych faktycznie wskazuje na silne związki z gospodarką, w rozumieniu przyczyniania się do wzrostu gospodarczego. Należy jednak zauważyć, że nie tyle budownictwo jest wyjątkowe, co należy do grupy działów gospodarki czy całych sekcji o podobnej skali wpływu. Zwracam na to uwagę dlatego, że jeżeli specyficzna rola miałaby pociągać jakąś formę zasilenia przez budżet to można znaleźć i innych potrzebujących, którzy mogą skorzystać z takiego samego uzasadnienia. Państwo (budżet) ma niestety ograniczone możliwości pomocy. Analiza wykorzystywanych stawek VAT dla sprzedaży krajowej dla budownictwa i pozostałych działów gospodarki wskazuje że „ważona” stawka VAT dla budownictwa wynosi ok. 18,5%, czyli na poziomie średniej krajowej. Kiedy jednak przyjrzeć się dokładniej, to widać że znaczna część działów ma stawkę wyższą (nawet 22%) by zrównoważyć znacznie niższe stawki dla – głównie – działów obejmujących produkcję dóbr i usług istotnych dla społeczeństwa (ochrona zdrowia, produkcja żywności, edukacja itd.). Ponadto należy pamiętać o ulgach skierowanych do odbiorców usług budowlano-montażowych. Często zapomina się, że na przykład ulgi związane z budownictwem i przeznaczone dla osób fizycznych, stanowiły jedną z głównych form obniżania podatku. Liczba osób, które z niej korzystały przekraczała 8 mln osób. Do tego dochodziło wsparcie dla niektórych form budownictwa oraz pomoc społeczną (dopłaty). Biorąc to wszystko pod uwagę, uważam że generalnie budownictwo nie ma na co narzekać.

W najbliższych 2-3 latach budownictwo powinno się rozwijać w tempie o kilka procent szybszym (produkcja budowlano-montażowa) niż pozostała część gospodarki (przychody ze sprzedaży). Przy czym te „kilka” będzie większe w pierwszym roku lub dwóch. Za około rok budownictwo może przekroczyć swój przeciętny udział w gospodarce. Sam ten fakt nie musi jeszcze niczego oznaczać, ale należy pamiętać że dalsze poważne przekroczenie tego wskaźnika (np. powyżej 6,5% w perspektywie blisko dwóch lat) wraz z oderwaniem się cen i wskaźników finansowych branży od trendów charakteryzujących gospodarkę, może grozić podobnymi skutkami jak na przełomie dekad. Uważam taki wariant raczej za mało prawdopodobny. Wprawdzie budownictwo przekroczy wartość średnią, ale jeżeli wszyscy uczestnicy rynku zrozumieli przyczyny niemal kryzysu w budownictwie przed kilku laty, to ewentualne niekorzystne odchylenia powinno przebiegać łagodniej. Niepokoją mnie nieco obecne wskaźniki cenowe i problemy z zatrudnieniem w budownictwie (m.in. silny wzrost wynagrodzeń z tego powodu). Mam nadzieję, że czynniki wywołujące te odchylenia będą w najbliższych kwartałach słabły.


Wracając do pytań postawionych na początku I części opracowania, nie bałbym się obecnego wzrostu w budownictwie. W średnim terminie budownictwo będzie się dość dynamicznie rozwijać, gdyż ten sektor jest aktualnie na drodze powrotu do swojej roli w gospodarce. Najczęściej wątpliwości i pytanie o najbliższą przyszłość budownictwa mają osoby, które postrzegają ten sektor przez pryzmat budownictwa mieszkaniowego w kilku największych ośrodkach miejskich, czy rynku mieszkaniowego ogółem. Nawet jeżeli ceny mieszkań w Warszawie zatrzymają się na obecnym poziomie lub spadną o 15% to z kondycją budownictwa ogółem nie ma to nic wspólnego. To będzie jedynie problem inwestorów giełdowych, którzy kupili akcje deweloperów operujących na tym rynku lub funduszy inwestycyjnych rynku nieruchomości, których portfel ograniczony jest do rynku warszawskiego oraz firm działających na tym rynku.

Marek Żeliński, luty 2007

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz