Fiskalizm w UE i w Polsce

Chciałbym zwrócić uwagę na artykuł w najnowszym miesięczniku „Bank i Kredyt” (numer z lutego) „Fiskalizm w Unii Europejskiej”. Cały numer i wymieniony artykuł są dostępne na stronie internetowej NBP. Artykuł poświęcony jest skali obciążeń fiskalnych w Europie, ale przy okazji analizowana jest Polska na tle innych państw. Zamieszczone dane wprawdzie są powszechnie dostępne i nieraz w częściach publikowane nawet w ekonomicznej prasie codziennej, ale biorąc pod uwagę co z tematu obciążeń zrobiła część publicystów i ekonomistów, nie zaszkodzi zarekomendować tego tekstu.

Przypomnę, że zarzut o nadmierny fiskalizm w Polsce nie jest zgodny z prawdą, ale że jest często powtarzany i stał się niemal w ostatnich latach wyznacznikiem człowieka i ekonomisty postępowego, urósł do rangi prawdy absolutnej. Prawdy, której nie wolno empirycznie zweryfikować, bo traktowane jest to jak na naruszenie prawd wiary. Prawda ta jest na tyle silna, że nawet autorka tekstu dokonała oceny fiskalizmu w sposób zgodny z wyznaczonymi zasadami, mimo że liczby aż się proszą o inną interpretację.

Nie będę się rozpisywał o kwestii fiskalizmu w Polsce, bo częściowo swoje zdanie przedstawiłem w artykule „Klin podatkowy”. Skupiłem się tam właśnie na obciążeniach finansowych niepodatkowych (ZUS). Pozwolę sobie jedynie na kilka uwag do tekstu. Będą to wprawdzie uwagi krytyczne, ale nie znaczy że cały artykuł tak oceniam. Raz jeszcze zaznaczam, że wielka chwała autorce za podjecie tematu i okraszenie go danymi, które mówią same za siebie. Już to jest aktem odwagi, biorąc pod uwagę standardy krajowej dyskusji.

Na stronie 35 skala fiskalizmu europejskiego jest porównywana z amerykańskim i japońskim. No dobra, ale porównywanie gospodarki europejskiej z innymi bez podania przyczyn różnic nie ma sensu. Sugeruje to czytelnikowi, że większy o 1/3 fiskalizm europejski jest efektem uporu polityków. Czytelnik po lekturze artykułu pozostawiony jest samemu sobie. Nie podważam oczywiście refleksji autorki o zależności pomiędzy skalą fiskalizmu a elastycznością gospodarki wolnorynkowej. Wielu publicystów podejmujących ten temat i szukających punktu odniesienia dla państw europejskich i Polski, robi dokładnie to samo. Czytelnik nie obyty z liczbami i realiami makroekonomicznymi skłonny jest uwierzyć, że faktycznie włodarze naszego kraju wydają ot tak sobie kilkadziesiąt miliardów rocznie (1/3 z wydatków budżetowych).

„Skutki fiskalizmu są dla gospodarki bardzo bolesne..”, a o racjonalności można mówić dopiero gdy skala ingerencji w dochody podmiotów gospodarczych ograniczy się do zaspokojenia niewygórowanych potrzeb władz. Ale co to znaczy „niewygórowane potrzeby władz”?. Dochody jedynie w części przeznaczane są na utrzymanie instytucji państwa, a większość na wydatki z których korzyści osiągają obywatele. Jak widać, autorka chciała w pewien sposób zaproponować poziom fiskalizmu, ale zrobiła to niezwykle ogólnie, po prostu go nie podała. Taki poziom może podać każdy ekonomista, ale będzie to oznaczało jednoznaczne opowiedzenie się za modelem gospodarczym przez pryzmat udziału państwa w gospodarce i sposobów finansowania niektórych sfer gospodarki i życia społecznego. Zauważyłem, że krytycy obecnego poziomu fiskalizmu unikają wskazania poziomu który by ich zadowalał. Można to jedynie wnioskować na przykład po oczekiwaniach redukcji deficytu budżetowego. I w tym momencie mówimy o redukcji najwyżej kilkumiliardowej i to w mniejszym tego słowa znaczeniu. Kiedy przeliczymy to na relacje do PKB, to różnica jest minimalna. I takie jest w rzeczywistości pole manewru w najbliższych latach. Pozostaje nam głównie stałe i mozolne poszukiwanie najbardziej racjonalnej struktury dochodów i wydatków transferowanych przez aparat państwowy i powołane go tego instytucje prywatne.

Nie przepadam za porównaniem Polski do małych państw bałtyckich. Z całym szacunkiem dla tych krajów, ale porównywanie dość dużego kraju jakim jest Polska do małych bytów ekonomicznych jest trochę niestosowne. Po prostu małe kraje stosunkowo łatwo mogą zmieniać niektóre parametry makroekonomiczne. Przy okazji proponuję dokładniej przyjrzeć się niektórych wielkościom makroekonomicznym tychże krajów, jak deficyty, inflacja, tempo wzrostu płac.

A nawiązując do zależności pomiędzy fiskalizmem a rozwojem gospodarczym, proponuję zwrócić uwagę na kilka krajów Zachodniej Europy. Okazuje się, że wyższy fiskalizm nie oznacza zapaści gospodarczej. Nie namawiam do osiągnięcia dochodów publicznych w wysokości 50% czy 60% PKB, ale w makroekonomii najbardziej lubię jej odkrywania i to „że to wszystko nie jest takie proste”.

Wdzięczny jestem autorce za głębsze potraktowanie tematu podatku PIT i progresywności obciążeń dochodów osób fizycznych razem ze składkami na ZUS oraz rozważań dotyczących przejścia na podatek liniowy. Na tą część tekstu zwracam szczególna uwagę.

Nie mogę się natomiast pogodzić się z wnioskiem, że obniżenie CIT-u nie musi oznaczać spadku wpływów z tego podatku. Przypomniano, że podatek stawkę podatku obniżono z 27% do 19%. Obawiam się, że zabrakło tu głębszej analizy wpływów budżetowych. Przy stabilnych parametrach jak, niskie tempo wzrostu gospodarczego, brak zmian w innych podatkach, tak duże obniżenie stawki wywołałoby przejściowo (przynajmniej) wyraźny spadek wpływów. W przywołanym przez autorkę roku mieliśmy już solidny wzrost gospodarczy który zwiększył wpływy podatkowe i porównując 2005 z „chudymi” latami 2001-2003 warto na to zwrócić uwagę. Ponadto radykalnie zaczęły wtedy rosnąć wpływy z podatków pośrednich, co nie było zaskoczeniem przynajmniej w części. Zmierzam do tego, że równocześnie z tą zmianą zwiększono wpływy z podatków pośrednich. Tylko dlatego pozwolono sobie na tak znaczne obniżenie CIT. Ponadto CIT już w tamtym okresie dawał mniejsze wpływy niż PIT i w strukturze dochodów budżetowych pełnił skromną rolę. Rząd ryzykował kwotą blisko 4 mld pln, co przy rozpoczętym w 2003 r. wzroście gospodarczym nie było więc zbyt wielkim ryzykiem.

Już na zakończenie, krótko o szarej strefie wywoływanej nadmiernym fiskalizmem. Umówmy się jednak, że nawet przy marginalnych podatkach szara strefa i tak będzie istniała, bo część z nas nie ma ochoty płacić podatków chociażby z powodu braku 100% wykrywalności przez służby skarbowe. Autorka słusznie zwracając uwagę na zależność pomiędzy fiskalizmem, tempem rozwoju gospodarczego a szarą strefą, chyba dla zrobienia większego wrażenia podała jednej z większych szacunków szarych stref, w tym i dla Polski. No, chyba że podano szacunki szarej strefy przyjmując bardzo szeroką definicję tego słowa.

Wydźwięk artykułu jest raczej smutny, chociaż moim zdaniem być nie powinien. Mimo naszych problemów makroekonomicznych, nie straciliśmy tak naprawdę zdrowego rozsądku i udało nam się nie przekroczyć granic bezpieczeństwa. Mam tylko nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł by je poszukiwać i testować, bo pokusa obecnie istnieje.

A skoro o prasie finansowej, to polecam zajrzenie do „Parkietu” z 13 czerwca. Jest tam ciekawy wywiad z Krzysztofem Rybińskim o rezerwach walutowych. To temat rzadko podejmowany przez ekonomistów, otoczony – częściowo słusznie – tajemniczością. Polecam, bo jest tam sporo ciekwostek.

O marekzelinski

Marek Żeliński. Ekonomista z wykształcenia. Zawodowo związany jestem z sektorem bankowym.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opinie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.