W ostatnich tygodniach przedstawiciele rządu systematycznie oswajają opinię publiczną z informacją o nadchodzących zwolnieniach w sektorze usług publicznych. Sytuacja w finansach publicznych nie jest najweselsza, przechodzimy gospodarczy kryzys, więc trzeba szukać oszczędności. Opinia publiczna może być nieco zaskoczona, bo rząd zdawał się walczyć o każde miejsce pracy. Do tego od końca 2015 r. wmawia nam się, że mamy do czynienia z radykalną zmianą w podejście do gospodarki. To miała być (i podobno jest) wręcz inna filozofia. Państwo miało być aktywnym uczestnikiem w procesach gospodarczych, na rynku pracy itd. A tu bach.
Najwyżsi urzędnicy nie ukrywają, że mogą zwalniać, bo pozwalają na to zapisy wprowadzone w życie w ramach tarcz anty-covidowych. Kiedy uchwalano te zapisy i przed wyborami, temat redukcji zatrudnienia w sektorze publicznym nie istniał.
W całej sprawie zaskakuje kilka rzeczy, a jedna szokuje.
Co szokuje? Urzędnicy, politycy prawicowi oraz prezydent nie ukrywają, że priorytetem jest utrzymanie społecznych benefitów dla suwerena. Utrzymana będzie 500+, 300+, 13-ta emerytura. Wprowadzona w życie ma być tzw. 14-ta emerytura, zgodnie z polityczną obietnicą. Już tylko z wydatków na 13-tą emeryturę można utrzymać ponad 100-tysięczną armię urzędników przez rok. Jak widać rząd i politycy prawicowej koalicji rządzącej mają inne priorytety.
Porównanie liczby osób zatrudnionych w sektorze publicznym w grupie obejmującej administrację publiczna, obronę narodową i obowiązkowe zabezpieczenia społeczne w zatrudnieniu ogółem i na tle 35 krajów objętych raportami Eurostatu (głównie kraje UE), nie wskazuje byśmy w Polsce mieli do czynienia z przerostem zatrudnienia. W 2019 r., udział tej grupy w zatrudnieniu ogółem w Polsce to 6,4%, czyli nieco poniżej mediany (6,5%) i średniej w UE (6,7%).
Ilu urzędników chce zwolnić rząd? Trudno powiedzieć. W mediach przelatują wręcz fantazyjne wartości od 10% do 20% zatrudnionych, bez określenia, której grupy urzędników miałoby to dotyczyć. To nonsens. Urzędnicy rządowi unikają potwierdzania skali redukcji, ale i jej nie zaprzeczają. Robi to wrażenie przygotowania gruntu pod niższe redukcje, być dać poczucie związkowcom, ze utargowali mniejsze zwolnienia. Grupa, która ja przytoczyłem wyżej, obejmuje nieco ponad 1 mln osób.
Strzał w urzędników ma i tą zaletę (przepraszam, za takie określenie), że wątpliwe by ktoś się za nimi ujął. PiS dość sprytnie przenosi koszty swojej wizji gospodarki społecznej na grupy zawodowe, które nie cieszą się społeczną sympatią. Opinia publiczna nie ujmie się za urzędnikami.
Propozycja redukcji liczby urzędników jeść świetnym przykładem priorytetów polityków PiS w ich spojrzeniu na – ja wyżej wspomniałem – gospodarkę społeczną. Powinniśmy starać się ludzi utrzymać za wszelką ceną na rynku pracy i starać się przyzwoicie ich opłacać, a nie rozdawać wszelakiego typu społeczne benefity w postaci 500+ czy dodatkowych emerytur. Politycy PiS uważają inaczej.
Moralne wątpliwości budzi pomysł na wysyłanie pracowników budżetówki na emerytury, jeżeli mają do nich prawo. To ma być jeden ze sposobów na obniżanie społecznych skutków redukcji zatrudnienia. To nie przyczynia się do popularyzowania zatrudniania osób starszych.
Czy dojdzie do znacznych redukcji w budżetówce? Wątpię, by osiągnęła ona skalę sugerowaną przez media. Prawdopodobnie mamy do czynienia z przygotowaniem gruntu pod skromną redukcję w budżetówce i/lub wymuszenie akceptacji zamrożenia płac w zamian za powstrzymanie się od zwolnień. Tego typu, i tej skali, medialne igraszki są nie na miejscu. Po drugie, kiepsko to wygląda, gdy rząd chce zamrozić wynagrodzenia i zwalniać, gdy równocześnie rozdaje miliardy złotych na prawo i lewo.