Co ma wspólnego 500+ z sumieniem.

W ostatnich wywiadach w premierem powróciło pytanie o sens przekazywania środków w ramach 500+ rodzinom zamożniejszym. W wywiadzie przeprowadzonym przez Dorotę Gawryluk z Polsatu premier śmiało odpowiedział : Każdy, kto jest bogaty, kto ma dużo środków i sumienie, czy serce mu podpowiada, to nie bierze tych środków i znam takich ludzi bardzo, bardzo wielu. Podobnie, w pierwszych miesiącach funkcjonowania programu, wypowiadała się premier Szydło.

W rzeczywistości nie chodzi tu  o sumienie, a o jeden z wielu błędów popełnionych przy wprowadzaniu 500+. Program 500+ powinien mieć kryterium dochodowe. Patrząc na rozkład dochodów w Polsce, śmiało można powiedzieć, że blisko jedna trzecia beneficjentów nie powinna dostać pieniędzy z 500+. Nas po prostu na takie bezmyślne rozdawnictwo nie stać.

Co ciekawe wśród polityków PiS funkcjonują dwa uzasadnienia braku kryterium dochodowego. Pierwsze, że to rzekomo kosztowne rozwiązanie (biurokracja). Drugie, że PiS świadomie zastosował brak zróżnicowania materialnego w przyznawaniu 500+, by nie różnicować dzieci. Żadne z tych uzasadnień nie da się obronić. Analizę dochodów i sytuacji materialnej stosujemy w szeregu różnych programów, w tym i w pomocy społecznej. Argument z równym startem jest nieprawdziwy, bo dzieci z rodzin zamożniejszych i tak ten start mają łatwiejszy.

Problemem dla PiS jest poważna strata wizerunkowa jaka wiązałaby się z przyznaniem się do błędu i wprowadzeniem kryterium dochodowego. Wcześniej czy później, któryś z kolejnych rządów, będzie musiał ten temat podjąć. Ktoś będzie musiał te monstrualne rozdawnictwo ukrócić.

Byłbym ostrożny w nadużywaniu pojęcia „sumienie” w ekonomii. Z kilku powodów. Gdyby zamożniejsze rodziny zrezygnowały z pobierania 500+, politycy PiS natychmiast użyliby zaoszczędzone środki na inne populistyczne cele. Nie widzę powody by to politykom PiS ułatwiać.

Mam świadomość, że w polskim społeczeństwie pojęcie jak na przykład ‘zamożny’, ‘dobrze zarabiający’, ‘bogaty’ jest dość subiektywnie postrzegane. Jak wskazują badania, znaczna część rodzin dobrze zarabiających wcale za takie się nie uważa. Wobec tego to właśnie decydenci (politycy!) muszą wskazać granicę powyżej której wsparcie nie powinno być udzielane.

Nie chcę twierdzić, że w relacjach ekonomicznych nie ma miejsca na mówienie o sumieniu. Powiedzmy sobie jednak szczerze, że to nie najlepszy teren do tego. Rolą państwa jest trafne i dokładne określenie kto i ile płaci. To właśnie państwo powinno kierować się sumieniem w ustalania relacji finansowych obywatela z państwem. Obecnie państwo, wg aktualnej koncepcji sumienia, rozdaje nonszalancko pieniądze w ramach 500+ zamiast na przykład na służbę zdrowia, niepełnosprawnych itd. Podyskutujmy więc raczej o sumieniu premiera, bo to tu jest problem.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Tempo PKB zwalnia, inwestycje przyspieszają.

Informacje o PKB nie wywołały nadmiernego zainteresowania. Być może dlatego, że dane publikowane w cyklu miesięcznym i dane zagraniczne wskazują od pewnego czasu, że przed nami okres wolniejszego wzrostu PKB.

Jedną z ciekawostek danych o PKB są nakłady brutto na środki trwałe, które w uproszczeniu nazywamy inwestycjami. Od 2015 r. udział inwestycji w PKB spadał, osiągając poziom najniższy w ciągu ostatnich kilkunastu dziesięciu lat. W 2015 r. udział inwestycji w PKB wyniósł ok. 20%. Półtora roku później było to już raptem 17,6%. Dla makroekonomistów to pewna zagadka. Szukanie tłumaczenia w ryzykownej polityce rządu w obszarze finansów publicznych i związanych z tym obawach przedsiębiorców oraz przejściowe ograniczenie inwestycji w sektorze publicznym, to tylko część odpowiedzi. Aktywność sektora prywatnego była widoczna już od pewnego czasu, niemniej problematyka inwestycji w minionych trzech latach jest ciekawym tematem do głębszych analiz. To samo dotyczy zresztą i polskiej giełdy.

Utrzymywanie stopy inwestycji przez dłuższy czas poniżej 20% PKB to powód do zmartwień. Średnia dla krajów UE w latach 2016-2018, to 20%. Dla przykładu, średnia dla Niemiec to też ok 20%, ale już Czesi mieli wynik na poziomie 25%.

Nie było jednak wątpliwości, że inwestycje odbić się muszą. Były ku temu sygnały już wcześniej. Mam nadzieję, że IV kw 2018 r. jest momentem przełomowym, który potwierdza że przełamujemy złą passę w tym obszarze. Nakłady inwestycyjne w całym 2018 r. wzrosły r/r o 7,4%. To satysfakcjonujący wynik. Pozwala wierzyć, że w okres wolniejszego wzrostu gospodarczego jaki nas czeka, nie powinien być nazbyt bolesny. Na szczegółową analizę inwestycji musimy jeszcze poczekać, aż GUS poda wyniki finansowe przedsiębiorstw za 2018 r.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Skąd są pieniądze na 500+. Ankieta.

Jeden z portali internetowych przypomniał nam wczoraj ankietę dotyczącą źródeł finansowania 500+. Wyniki ankiety publikuje strona www.ciekaweliczby.pl , a ankietę przeprowadził ogólnopolski panel badawczy Ariadna (www.panelariadna.pl). Linki na wskazane strony i wyniki badań podałem pod tekstem.

Wiem, że kilka rzeczy może budzić wątpliwości. Metodologia, wiarygodność instytucji itd. Wydaje mi się, że wyniki badań możemy potraktować względnie poważnie, ponieważ instytucje (strony), które wymieniłem, są już na rynku znane.

No, ale w końcu przejdźmy do rzeczy….

Badania pochodzą wprawdzie sprzed ponad roku (październik 2017 r.), ale moim zdaniem są wiarygodne i mogą być użyte do opisu stanu umysłów w chwili obecnej, gdy PiS w minioną sobotę podniósł poprzeczkę i znowu naobiecywał, m.in. zwiększenie liczby beneficjentów programu 500+.  Obecny koszt programu 23-24 mld zł, został zwiększony w ostatnią sobotę do 40 mld zł w skali rocznej. Oczywiście, czy PiS zrealizuje sobotnią obietnicę to inna rzecz.

Można przyjąć, że wiedza Polaków o finansowej stronie funkcjonowania państwa nie uległa zmianie, tzn. poprawie od października 2017 r.. Z kilku powodów. Jest to obszar wiedzy mało atrakcyjny i nie cieszący się zainteresowaniem obywateli (a szkoda). Politycy rządzącej koalicji prawicowej nadal utrzymują ludzi w przekonaniu, że pieniądze na 500+ były od dawna i że pozyskano dodatkowe środki dzięki skuteczniejszemu pobieraniu podatków. Politycy opozycyjnie, w obawie o reakcję elektoratu, już dawno zrezygnowali z krytykowania PiS za nonszalancję w finansach publicznych.

Pytanie o naszą wiedzę jest o tyle zasadne, że politycy koalicji prawicowej po prostu dają wyborczą łapówkę, ogłaszając podniesienie wydatków na 500+ i inne prezenty. Skoro więc politycy rządzącej koalicji wykazują daleko posuniętą lekkomyślność i populizm, to może powstrzymają ich wyborcy? I tu można mieć poważne wątpliwości.

38%  ankietowanych było przekonanych, że program 500+ finansowany jest z ich podatków. To źródło finansowania uzyskało najwięcej wskazań, co nie zmienia faktu, że pozostałe aż 62% wskazywało inne źródła finansowania lub podawało odpowiedź „nie wiem”. Tymczasem rząd nie ma pieniędzy innych niż pieniądze podatników. Nawet finansowanie długiem w ostateczności spłacane jest przez obywateli. Takie wskazanie ankietowanych niestety nie napawa optymizmem jeśli chodzi o naszą ekonomiczną świadomość.

Aż 23% ankietowanych wskazało, że źródłem finansowania 500+ są podatki płacone przez innych obywateli. Najwyraźniej jest w nas silna wiara, że w Polsce mamy do czynienia z autentyczną redystrybucją od tych co pieniądza mają do tych co potrzebują. Nic bardziej mylnego. W Polsce skala podatkowa nie jest specjalnie zróżnicowana, a PiS po 2015 r. tego nie zmieniał. Wpływy z daniny solidarnościowej, obciążającej tzw. bogatych, skierowany mają być na wsparcie niepełnosprawnych. Biorąc pod uwagę obecny koszt 500+ i potencjalny, to te 23% Polaków wykazuje się pewną naiwnością i wiarą w argumenty polityków.

Na szczęście tylko 12% ankietowanych wierzy, że 500+ sfinansowano pieniędzmi rządowymi (w elektoracie PiS aż 25%). Nie ma czegoś takiego jak pieniądze rządowe, rozumiane jako jakaś rezerwowa pula rozdawana z łaski polityków. Rząd i instytucje zaliczane do finansów publicznych mają tylko środki zebrane od nas, obywateli, w ramach obowiązkowych danin, które praktycznie natychmiast (tzn. w tym samym roku) wydają. Wiara w tzw. pieniądze rządowe prawdopodobnie wynika z tego, że politycy PiS mówiąc o 500+, starają się przekonać opinię publiczną, że 500+ to efekt ich dobrej woli i nie łączą tego ze stroną wpływów budżetowych.

Aż 21% nie wie co jest głównym źródłem pieniędzy na wypłaty 500+. Tu już tylko można rozłożyć ręce.

Wyniki badań nie są zbyt budujące. Świadomość ekonomiczna obywateli jest stosunkowo słaba. Winni są politycy oraz media. Jak sądzę, warto w ramach WOS czy podobnego przedmiotu, rozszerzyć wiedzę o źródłach finansowania sektora publicznego. Inna rzecz, że niemała część obywateli świadomie woli tkwić w świecie komfortu i przerzucać na polityków odpowiedzialność za finanse państwa. Jeżeli stanie się coś złego, to zawsze będzie można odpowiedzialność zrzucić na polityka. Za wybór lekkomyślnych i populistycznych polityków odpowiadamy niestety my, obywatele.

link

http://ciekaweliczby.pl/500-plus-a-wiedza-ekonomiczna-polakow-sondaz/?fbclid=IwAR2S38ACNdbn0-8tG-olBarl1TJS7eBPTUd5SmUCSgNTSs8aq9ubSqN5EO8

Badania, link (dostęp przez portal dorzeczy.pl) :

https://dorzeczy.pl/_f//elements/2017-10/Postrzeganie-finansowania-programu-Rodzina-500-plus.pdf

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Modern Monetary Theory. Nowa droga czy radosna ekonomia?

Złość na pewne ograniczenia w rozdawaniu pieniędzy wśród sympatyków teorii lewicowych powoduje poszukiwanie alternatywnych pomysłów. Modern Monetary Theory  (MMT), w wersji polskiej: Nowoczesna Teoria Pieniądza, jest przedstawiana jako alternatywa m.in. dla systemu bankowego wg obecnych rozwiązań. A przypomnę, że (w potężnym uproszczeniu), mamy teraz niezależny bank centralny i skomercjalizowany sektor bankowy. MMT ma swoją dość długą historię i nie ogranicza się tylko do działania sektora bankowego i emisji pieniądza. Moje ograniczenie do tego zakresu wynika głównie z trafienia na stronach Krytyki Politycznej (link pod tekstem) na wpis popularyzujący MMT. „MMT, CZYLI WOJNA O PIENIĄDZE”, Maciej Wróblewski.  Ponadto MMT zaczyna być wymieniania jako alternatywa dla sektora bankowego takiego jaki znamy z gospodarki wolnorynkowej, przez lewicowych komentatorów w Polsce.

W środowiskach lewicowych nie tylko banki i będąca poza zasięgiem rządu emisja pieniądza wzbudzają rozdrażnienie. Wysoce lekkomyślnie podchodzi się też do deficytu finansów publicznych i  długu publicznego. Nowością dla mnie jest głos jednego z czołowych lewicowych publicystów, który próbował lekceważyć bardzo wysoką inflację. Zapewne dlatego, że najczęściej wysoka inflacja jest efektem lewicowych eksperymentów, a lewicowy dorobek makroekonomiczny nie jest zbyt obfity w pomysły na walkę z wysoką inflację. Tu już do akcji muszą wejść liberałowie.

Zanim zacznie się poszukiwać nowej formuły na bankowość i emisję pieniądza, warto sobie zadać pytanie, czy obecna faktycznie jest wadliwa, nawet z perspektywy krytyka. I tu doznaje rozczarowania, bo autor artykułu, o którym wyżej wspominam, w bardzo nierzetelny sposób opisuje działanie sektora bankowego i zasady emisji pieniądza. Artykuł, jak i w niemałych stopniu MMT, pełen jest opisów rzeczywistości opartych na teoriach spiskowych.

Wg autora, Bank Centralny w marginalnym stopniu kontroluje emisje pieniądza. Za tą ostatnią odpowiada sektor bankowy (wiadomo, skomercjalizowany), który rzekomo z emisją pieniądza robi co chce, co powoduje że emisja jest poza kontrolą. Jest to nieprawdopodobna bzdura i to na takim poziomie, że nie wiem od czego miałbym zacząć polemikę. W pewnym sensie jestem tu na przegranej pozycji, bo obalenie twierdzeń autora wymagałoby przynajmniej kilku stron trudnego merytorycznie tekstu i mnóstwa danych. Dane są dostępne na stronach NBP i polecam ich przestudiowanie. Jeżeli ktoś nawet w zarysie zna ilościową teorię pieniądza, zasady działania sektora bankowego i banku centralnego, to szybko zauważa, że autor tekstu zdrowo sobie pofolgował. Moim zdaniem, od autorów tego typu teorii powinniśmy się bezwzględnie domagać dowodów.

Wg sympatyków MMT, emisja pieniądza i odpowiedzialność za nią miałaby być przejęta przez rząd. Dlaczego? Bo w obecnym układzie rządy są rzekomo petentami na rynku kapitałowym, nie mają wpływu na emisję pieniądza i nie mogą decydować o polityce inwestycyjnej banków. W tym ostatnim przypadku chodzi o to ile i komu (jakiej branży) udzielamy kredytów.

Słabością MMT, w przekazie Macieja Wróblewskiego, jest wiara w to, że politycy podejmują tylko trafne decyzje i że wiedzą co jest potrzebne gospodarce oraz w którą branżę należy inwestować, a w którą nie.

W rzeczywistości dostęp do finansowania deficytu finansów publicznych nie jest problemem o ile rząd prowadzi racjonalną politykę. Wtedy, hojną ręką, pieniądze pożycza nawet kapitał zagraniczny. Problemy z finansowaniem mają głównie te kraje, w których politycy za aprobatą społeczeństwa, zaczynają naruszać zasady bezpieczeństwa finansowego kraju. A już tak na marginesie, nigdy nie rozumiałem jak (z ideologicznego punktu widzenia) to możliwe, że ludzie z antypatią do zagranicznego kapitału chcą finansować swoje lewicowe wizje tymże kapitałem.

Nie wiem skąd przekonanie, że politycy wiedzą w co i ile inwestować, co kredytować. Możemy za wadę kapitalizmu uważać, że posiadacze kapitału sami decydują w co dają pieniądze. Owszem, kierują się stopą zwrotu, ale jak wskazują doświadczenia wielu krajów, społeczeństwa z gospodarką wolnorynkową żyją lepiej niż te z gospodarką silnie regulowaną. Zresztą autor tekstu ma tu problem z argumentacją, powołując się na czasy powojenne. O ile zaraz po wojnie silny udział państwa w gospodarce jest uzasadniony, to później już niekoniecznie.

Państwo jest słabym inwestorem. Autor nieopatrznie przywołał przykład sektora stoczniowego. Politycy po 89-tym usilnie próbowali odtworzyć silny sektor stoczniowy i niestety skończyło się to porażką. Przyczyną było kierowanie się czynnikami politycznymi,  a nie ekonomicznymi. Podobnie z lotniskami regionalnymi. Kilka z nich to nietrafione inwestycje. Słynne lotnisko w Radomiu powstało tylko dlatego, że żaden z politycznych decydentów nie ryzykował własnych pieniędzy. Publicznych pieniędzy się nie szanuje.

Rozbawiła mnie teoria o zbieraniu ewentualnej nadwyżki pieniędzy wyemitowanych przez rząd. Miałyby w tym pomóc podatki. Spójrzmy więc jak to wygląda obecnie. Za sprawą PiS naród stał się lewicowy. Polakom spodobało się rozdawanie pieniędzy w postaci 500+ itd. Wszyscy uwierzyli, że możemy mieć państwo socjalne bez podnoszenia podatków. Nie jest niestety tak, że 500+ jest obojętne dla finansów publicznych i nie jest tak, że podatki nie są podnoszone. PiS wprowadził podatek bankowy, nie obniżył lub nie zniósł (wbrew obietnicom) podatków jak VAT i tzw. podatku od kopalin. Mało kto zauważa, że duża część progów w przypadku świadczeń lub podatków (w tym PIT) nie została zmieniona w ostatnich trzech latach. Politycy PiS są świadomi, że otwarte mówienie o podnoszeniu podatków grozi polityczną klęską. Nawet lewicujący Robert Biedroń w niedawnej inauguracji nie odważył się wspomnieć o podwyżkach podatków, za to chętnie mówił o wydatkach. Jak w takim razie rząd, wg MMT, będzie ściągał nadwyżki pieniądza podatkami? Jaki polityk się odważy?

Zanim lewicujący komentatorzy zaczną zmieniać zasady funkcjonowania sektora bankowego i państwa, proponuje przyjrzeć się obecnym. Przede wszystkim rozwiązania makroekonomiczne w ramach gospodarki wolnorynkowej są niebywale zróżnicowane w poszczególnych krajach. Sektor bankowy jest pod silną kontrolą dedykowanych organów nadzorczych i banków centralnych. Stąd opowieści, jak to bankowcy robią co chcą, można sobie między bajki włożyć.

Wbrew sugestiom artykułu z którym polemizuję, państwo jest aktywne w wielu obszarach gospodarki. Ustala podatki, płacę minimalną, inwestuje w infrastrukturę, reguluje zasady funkcjonowania sektorów gospodarki i udział w nich jako współwłaściciel, udziela gwarancji. Itd. itd.

Nie widzę potrzeby by państwo, przejmując niektóre funkcje sektora bankowego i banku centralnego, miało inwestować/kredytować wybrane sektory gospodarki. Będzie to pewnie temat sporów do końca świata, ale mamy aż nadto nawet własnych przykładów by zauważyć, że państwo niekoniecznie jest lepsze od rynku. Nie twierdzę, że jestem przeciwnikiem państwa w ogóle w gospodarce jako właściciela i inwestora. Są sektory strategiczne i mogą być przypadki gdy inwestor prywatny nie będzie chciał ryzykować swojego kapitału. Jednak co do zasady, inwestor państwowy słabo się sprawdza. Gdyby jednak państwo miało decydować o tym, które sektory finansować i rozwijać, a które nie, to na jakich zasadach? Kto i jaką poniesie odpowiedzialność za nietrafione inwestycje?

W komentowanym artykule o MMT jest też mowa o sektorze bankowym należącym do państwa lub spółdzielczym. Jak ktoś chce, to możemy poeksperymentować z bankiem, który finansuje to co politycy mu wskażą. Pytanie tylko jak ryzyko takiej działalności ocenią organy nadzorcze (np. KNF). Czy taki bank będzie mógł dowolnie kształtować strukturę portfela i nie będzie podlegał zaleceniom ostrożnościowym? Czy taki bank będzie przepompowywał oszczędności Polaków w nierentowne sektory? Kto w ostateczności za to zapłaci. Autor tekstu mile wypowiada się o bankach spółdzielczych. Ale nasze doświadczenia nie wskazują by miały one odegrać większą rolę. Doświadczenia ze SKOK-ami są złe. Ingerencja polityków w SKOK-i skończyła się tragicznie. Kosztami błędów zostały obciążone banki komercyjne, a nie politycy.

 

Link do artykułu

http://krytykapolityczna.pl/gospodarka/mmt-wojna-o-pieniadze/

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wiosna. Gospodarczy program Roberta Biedronia.

Na scenie politycznej pojawiło się nowe ugrupowanie. Wiosna, Roberta Biedronia. Mnie oczywiście najbardziej zainteresowały kwestie ekonomiczne. I od razu mogę powiedzieć, że jak na nowe ugrupowanie, to program ekonomiczny jest raczej oszczędny. Skupia się, co normalne, na obietnicach. Informacji z obszaru ekonomii jest na tyle mało, że zaczerpnąłem informacje z kilku innych źródeł, w tym z wywiadu jakiego Gazecie Wyborczej udzieli szef zespołu programowego pracującego dla R.Biedronia.

W obszarze społecznym, również R.Biedroniowi zabrakło odwagi, by zrewidować program 500+. W tym przypadku R.Biedroń, tak jak cała opozycja, deklaruje wręcz rozszerzenie programu.

Rozszerzymy program Rodzina 500+. Zniesiemy ograniczenia dotyczące matek i ojców samodzielnie wychowujących dzieci. Przyznamy pieniądze także na pierwsze dziecko według zasady „złotówka za złotówkę” – przekroczenie progu dochodowego nie będzie skutkować utratą świadczenia, a jedynie obniżeniem go.

Moim zdaniem to duży błąd. Nie będę wnikał w szczegóły, bo na swoim blogu kilkukrotnie odnosiłem się do programu 500+. Program 500+ w jeszcze większym rozmiarze, będzie nie lada wyzwaniem dla finansów publicznych w kolejnych latach.

Robert Biedroń ma kilka pomysłów na system emerytalny. Najważniejszy, jak się wydaje, to podniesienie minimalnej emerytury do 1,6 tys. zł. Idea podniesienia minimalnej emerytury nie jest zła. Problemem jest raczej kwestia kosztów i określenie komu się ona należy. Moim zdaniem przy takiej emeryturze mamy prawo oczekiwać pewnego stażu pracy. Swoją drogą, zamiast wpychać dobrze zarabiającym rodzicom 500+, można by było przeznaczyć część tych pieniędzy właśnie na minimalne emerytury. Tym bardziej, że program 500+ w ogóle nie obejmuje ludzi w wieku emerytalnym, gdzie nadal występuje istotny odsetek biedy.

Wiosna Biedronia dodatkowo chce znieść ZUS i KRUS. To raczej postulat o charakterze populistycznym. Wystarczająco odważnym krokiem byłoby połączenie w jeden organizm (lub przyłączenie do ZUS) wszystkich instytucji emerytalnych. Politycy od lat zapowiadają włączenie do ZUS KRUS-u i biur emerytalnych służb mundurowych. Niestety kończy się na zapowiedziach.

Szef zespołu doradców R.Biedronia zadeklarował, że nie jest planowane podniesienia wieku emerytalnego. Podobnie jak 500+, tego tematu nikt nie chce tknąć. Może i dlatego, że w pewnym sensie PiS częściowo załatwił problem przy społecznej akceptacji. Obniżenie wieku emerytalnego ma być dla części obywateli rekompensowane dodatkowym ‘oskładkowaniem’ na PPK, które ruszają w tym roku. Ponadto politycy PiS  rozbrajająco twierdzą, że każdy ma prawo pracować dłużej. Przypominam, że politycy PiS nigdy nie obiecywali, że obniżenie wieku nie wpłynie negatywnie na wielkość kapitału emerytalnego. Do tematu wieku emerytalnego będziemy musieli kiedyś wrócić. Wspomnainy szef doradców R.Biedronia jako tłumaczenie podał, że ewentualnym podniesieniem wieku emerytalnego należałoby załatwić kwestie zdrowia, edukacji itd. Mówiąc brutalnie, brzmi to jak szukanie jakiegokolwiek uzasadnienia by tylko nie ruszać tematu w ogóle. R.Biedroń nie podał niestety stopy zastąpienia jaka będzie pod jego rządami. Przedstawione rozwiązania emerytalne nie wskazują, by stopa miałaby być inna od planowanej obecnie.

W ciągu kilku lat mamy podnieść nakłady na służbę zdrowia do 7,2% PKB. Rozumiem, że chodzi o tzw. nakłady publiczne. Skąd pieniądze, żeby podnieść  nakłady o 2,5 pkt.proc.? Odpowiedzi na to pytanie nie znalazłem. Czy dodatkowe środki mają pochodzić z podniesienia składki zdrowotnej czy z naszych podatków? Nie wiem. Być może program obejmuje już wzrost nakładów do którego zobowiązał się obecny rząd. W takim przypadku będzie to zwiększenie finansowane z naszych podatków.

R.Biedroń przemilczał kwestię podniesienia progresji podatkowej w PIT. Szef jego doradców przyznał, że ta sprawa nie będzie podnoszona, bo – rzekomo – Polacy nie akceptują podniesienia podatków, gdy nie wiedzą na co przeznaczane są pieniądze z nich zebrane. To jeden z niewielu punktów, gdzie Wiośnie bliżej do PO, Nowoczesnej czy Kukiz’15 niż partii lewicowych. Tłumaczenie szefa doradców uznałbym raczej jako ‘dyżurne’, by nie zniechęcać elektoratu. PiS utwierdził Polaków w przekonaniu, że kraj socjalu można zbudować bez podnoszenia podatków. Mało kto (również nie Biedroń) ma odwagę wytracić społeczeństwo z tego błędnego myślenia.

Podobnie jak PiS, R.Biedroń deklaruje obniżkę VAT z 23% na 22%. Przy czym PiS, po zdobyciu władzy, zdanie zmienił. Uzasadnieniem obniżki, oprócz – jak rozumiem – realizacji niespełnionej przez D.Tuska obietnicy powrotu do 22%, jest też twierdzenie, że Polska ma relatywnie duży udział podatków pośrednich w przychodach podatkowych ogółem. Co jest prawdą. Tylko co z tego, skoro w obszarze podatków dochodowych R.Biedroń rewolucji robić nie chce?

Dość śmiało R.Biedroń podszedł do wynagrodzenia minimalnego. Chociaż…., to kwestia lekko dyskusyjna.  Deklaruje osiągnięcie 60% wynagrodzenia średniego w ciągu 10 lat. Z punktu widzenia tempa dochodzenia do 60%, oznacza to w gruncie rzeczy kontynuowanie tempa podnoszenia min. wynagrodzenia (w relacji do średniego wynagrodzenia) z jakim mamy do czynienia od blisko 10 lat. Poziom 60% budzi już spory wśród ekonomistów. Obecnie zbliżamy się do pułapu 50% i warto w najbliższych latach pomyśleć o systematycznych rzetelnych badaniach nad zależnością wynagrodzenia minimalnego i zatrudnienia osób o najniższych kwalifikacjach zawodowych.

Nie będę już komentował obietnic podnoszenia wynagrodzeń nauczycieli, bo to raczej populizm niż realne propozycje.

Jako ciekawostkę odnotowuje modne znowu hasło: deglomeracja. Chodzi, w uproszczeniu, o przeniesienie niektórych instytucji publicznych z Warszawy do innych miast. Osobiście jestem za i w tym obszarze R.Biedroń ma we mnie wsparcie.

Tradycyjnie, najmniej dowiadujemy się o źródłach finansowania programu. Ten temat został potraktowany po macoszemu, co pewnie sympatykom R.Biedronia zupełnie nie przeszkadza. Trudno traktować deklaracje, typu: oszczędności z tytułu cyfryzacji, ograniczenie wsparcia dla Kościoła, wzrost wpływów z VAT itd. za poważne podejście do tematu.

Podsumowując. Program gospodarczy R.Biedronia jest dość ogólny. Twórcy, zapewne świadomie, nie rozdrabniali się na wiele kwestii, podporządkowując przekaz polityce informacyjnej (w tym PR-owi). Położono nacisk na elementy społeczne, w rozumieniu radykalnego wzrostu nakładów itd. Lewicowość R.Biedronia widoczna jest tylko po stronie obietnic, deklarowanych wydatków i obiecanych usług publicznych (transport, służba zdrowia itd.). Po stronie zróżnicowania obciążeń (w tym większa progresja w PIT)  lub ich zwiększenia, zaskakuje brak propozycji, co bardziej upodabnia Wiosnę do PO i Nowoczesnej niż do ugrupowań lewicowych.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

W najbliższej przyszłości czeka nas trudna debata o 500+.

Debata o 500+ będzie trudna z wielu powodów. Przedstawiciele obecnego rządu i prawicowi politycy manipulują danymi, o czym za chwilę. Rząd nie chce zaprezentować kosztów programu w kontekście finansów publicznych, nadchodzącej słabszej koniunktury i spychaniu innych niezbędnych wydatków. Do tego politycy prawicowi stale straszą opinię publiczną, że opozycja chce im odebrać 500+.  Opozycja boi się  wspominać o 500+, bo to powoduje ryzyko utraty popularności. Lewica zafascynowana jest rozdawnictwem. W społeczeństwie  zaś, stały zasiłek w postaci 500+, zyskał sporą popularność.

Wbrew pozorom, politycy PiS i rządowi urzędnicy są świadomi błędów jakimi obarczony jest 500+. Przytaczam podaną przez Bankier.pl informacje z wypowiedzią wysokiego urzędnika Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej (Stanisław Szwed).

Szwed powiedział, że w ciągu niespełna trzech lat działalności programu “Rodzina 500+” polskie rodziny otrzymały ponad 60 mld zł. “Te wskaźniki, które mówią o praktycznie zlikwidowaniu ubóstwa wśród dzieci, czy podniesieniu wskaźnika dzietności z 1,26 do 1,47 – to są te owoce realizacji programu >>Rodzina 500+<<” – podkreślił.

Już w tak krótkiej informacji (wypowiedzi) jest kilka manipulacji danymi lub niedomówień.

Zacznijmy od wskaźnika dzietności. W latach 2007-2009 wskaźnik był na minimalnie niższym poziomie: 1,4. Mieliśmy wtedy do czynienia ze znacznym wzrostem gospodarczym. Nie było jednak wtedy 500+, ani skromniejszych programów wsparcia rodziny, które wprowadził rząd PO-PSL. Tak więc wpływ 500+ na dzietność jest mocno przereklamowany. Żeby nie powiedzieć gorzej. Dlatego S.Szwed dopuścił się manipulacji i przyrównał wskaźnik dzietności 1,47 do wartości 1,26 sprzed pięciu czy sześciu lat. Po prostu wiceminister wyszukał sobie najniższy wskaźnik i wzrost przypisał programowi 500+. To zwykłe oszustwo. Polecam analizę danych demograficznych z tego okresu. Wskaźnik poprawiał się powoli wcześniej, zanim zaczął działać 500+. Jeżeli 500+ z kwotą łączną, jak podaje wiceminister, 60 mld zł dał tylko poprawę wskaźnika z 1,4 (lata 2007-2009) do 1,47, to możemy mówić raczej o porażce i źle wydawanych monstrualnych pieniądzach.

Nikt nie przeczy, że mamy demograficzny problem i że jest pozytywna zależność między wsparciem finansowym (bezpieczeństwem ekonomicznym), a dzietnością. Niestety, 500+ potwierdził, że nie można mylić populizmu z polityką demograficzną.

Sukcesem rządu jest radyklane obniżenie ubóstwa wśród dzieci. Słowo ‘dzieci’ działa jak szantaż na krytyków 500+, więc mało kto ma ochotę zwracać uwagę na mankamenty programu. Wiceminister zwrócił uwagę na ubóstwo tylko wśród dzieci. Niestety mnóstwo pieniędzy z 500+ trafia do rodzin, których ubóstwo nie dotyka. Po co to robimy? Dlaczego nie wprowadzimy kryterium dochodowego? Te pytania czekają na odpowiedź. Minister nie wspomniał o innym ubóstwie. Analizy i badania GUS nie pozostawiają wątpliwości. Ubóstwo nadal jest tam, gdzie program 500+ nie dociera. Jednoosobowe gospodarstwa domowe, gospodarstwa domowe związków, które dzieci odchowały (w tym ludzie w wieku emerytalnym) lub dzieci przekroczyły 18 lat.

Przepompowujemy co roku kwotę 23-24 mld zł, z efektami jakie uzyskalibyśmy wydając ledwie połowę lub mniej. Utrzymanie 500+ będzie wymagał trzymania (i to ostrego!) w ryzach innych wydatków publicznych, w tym o charakterze socjalnym (zresztą, to już się dzieje). Proszę zauważyć, że już od kilku miesięcy niemal nie ma dnia by politycy prawicowi lub przedstawiciele rządu nie mówili o dyscyplinie finansowej.

Link do artykułu z Bankier.pl.

https://www.bankier.pl/wiadomosc/Szwed-Dzieki-swiadczeniu-500-do-rodzin-trafilo-juz-60-mld-zl-4197899.html?fbclid=IwAR2ysIjihKWBZ80pY5TktjNVkRsR92lOazCb6JPFz0bZiXD_fo5R79xIHkQ

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Deglomeryzacja. Nie widzę powodu do kpin.

Warto przełamywać schematy myślowe. Niewątpliwie. Za sprawą ministra Jarosława Gowina, do mediów na chwilę powrócił temat deglomeracji. W ujęcie ministra Gowina chodzi przede wszystkim o przeniesienie części urzędów centralnych, central firm państwowych itd.  ze stolicy do mniejszych miast, stolic regionów.  Niestety temat jakoś tak nie ma szczęścia przebić się i utrzymać na pierwszych stronach mediów. Nawet tych o tematyce ekonomicznej. Powód? Pomysł, chociaż nie nowy, oceniany jest jako skazana z góry na porażkę walka z pozornie oczywistym trendem koncentrowania się ludności w miastach, ze szczególnym uwzględnieniem stolicy. Ponadto, z przykrością muszę to powiedzieć, opiniotwórcze kręgi komentatorów, urzędników i ekonomistów, mieszkających i/lub pracujących w Warszawie, traktują pomysł Gowina jako uderzenie we własną egzystencję. Dość komfortową, jeśli porówna się rynek pracy i jakość życia w Warszawie i w pozostałych miastach. W efekcie media potraktowały temat na ogół z przymrużeniem oka lub próbowały go wykpić. Szkoda.

Proponuje nabrać więcej dystansu i głęboko się zastanowić czy deglomeryzacja to faktycznie utopia. Moim zdaniem nie. Postulat ma przy okazji, co bynajmniej nie jest jego wadą, zabarwienie lewicowe.

Pracuję w banku, którego centrala jest w dwóch lokalizacjach. Katowice i Warszawa. Zapewniam, że przy obecnym rozwoju telekomunikacji i komunikacji (transport), nie stanowi to większego problemu.

Państwo ma możliwość wsparcia lokalnych rynków pracy poprzez przeniesienie części miejsc pracy z sektora publicznego poza stolicę. Proces można rozłożyć na lata i części ministerstw rozmieścić z miastach wojewódzkich i mniejszych. Zmniejszy to trend przenoszenia się do Warszawy w poszukiwaniu atrakcyjnych miejsc pracy i kontynuowania rozwoju zawodowego czy tzw. kariery. Owszem będzie to może przykre dla części pracowników mieszkających już w Warszawie. Proszę jednak sprawdzić ilu ludzi dojeżdża lub porzuciło swoje miejsca zamieszkania by pracować w Warszawie. Jakoś mało kto się losem tych ludzi przejmował i przejmuje.

Wraz z dekoncentracją sektora centralnych instytucji publicznych, zmniejszy się presja na lokowanie central większych firm prywatnych w Warszawie. Oprócz lokalnych rynków pracy, zyska na tym infrastruktura komunikacyjna. Itd. itd.

Tak naprawdę nie ma uzasadnienia dla tak dużej, jak obecnie, koncentracji instytucji i pracowników sektora publicznego w Warszawie. Proponuję więc, przestać się śmiać i kręcić głową oraz powtarzać się nie da.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

Sensacyjne wyniki ankiety GUS dotyczącej 500+.

Gazeta Prawna w środę przedstawiła wyniki ankiety dotyczącej 500+, którą przeprowadził GUS. Badania ankietowe zostały przeprowadzone  przy okazji Badań Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL) standardowo przeprowadzanych przez GUS.  Powiało zdziwieniem, oburzeniem, sensacją, ale i radością oraz dumą. Pełna gama odczuć i reakcji.

Gazeta prawna podała raptem garść informacji i zapewne byłoby lepiej zapoznać się z całym tekstem, w którym wyniki są umieszczone. Zastrzegam się, ponieważ wyniki ankiety faktycznie są kuriozalne i nieco sprzeczne z logiką, stąd chęć zapoznania się oryginalnym dokumentem. Niemniej od razu podkreślam, że nie mam powodów by podważać wiarygodność GUS, co się zdarzało niektórym komentatorom. Przypomnę więc, że mówimy o sondażu. Cześć mediów pominęła jedno istotne zdanie z tekstu Gazety Prawnej: „. – Chcieliśmy sprawdzić, jak to wygląda w oczach samych zainteresowanych. To ich subiektywna ocena – tłumaczy Marcin Szczepaniak z departamentu rynku pracy w urzędzie….” . GUS podał wyniki ankiety, a nie dane dotyczące faktów, jak na przykład PKB, produkcji sprzedanej itd. Faktem są tu jedynie odpowiedzi. Czym innym zaś to, że ankietowani najprawdopodobniej nie mówią prawdy. Mogą wierzyć w to co mówią, lub wiedzą że odpowiedzi mogą mieć wpływ na dalsze losy programu.

Fragment tekstu z Gazety Prawnej, który tak bardzo poruszył komentatorów brzmiał następująco:

„GUS zapytał 300 tys. osób o to, jak fakt pobierania świadczenia na dzieci wpłynął na ich życie zawodowe. 76 tys. przyznało, że dzięki temu zaczęło pracę, a kolejne 75 tys. rozpoczęło jej poszukiwania. Z kolei tylko 33 tys. korzystających z dodatkowych pieniędzy zrezygnowało z zatrudnienia, a 34 tys. przestało go szukać.”

Z danych wynika, że program rzekomo wywołał niezwykłe poruszenie w rodzinach beneficjentów i skrajne reakcje. Chodzi oczywiście o osoby dorosłe, czyli głównie – jak rozumiem – rodziców. Aż (!) 50% ankietowanych twierdzi, że program 500+ zachęcił ich do skutecznego znalezienia pracy lub rozpoczęcia jej poszukiwania. W przypadku 22% ankietowanych program 500+ przyczynił się do rezygnacji z pracy lub rezygnacji z jej poszukiwania.  O pozostałych 27% nie wiemy nic, czyli możemy przyjąć, że program był dla nich neutralny.

Jeżeli próba badawcza była reprezentatywna, to biorąc pod uwagę liczbę rodzin, które otrzymują 500+ (ok. 2,4 mln) wynikałoby , że główną przyczyną spadku bezrobocia w Polsce w ostatnich dwóch latach był ….. program 500+. To oczywiście absurd. Powstaje pytanie o zasady przygotowania próby badawczej przez GUS i zasady konstruowania pytań. W drugim przypadku chodzi o to, by utrudnić ankietowanym świadome lub nie, wprowadzanie GUS-u w błąd.

Nasuwa się pytanie co takiego jest w programie 500+, że tak motywuje do szukania pracy. Niestety brak racjonalnej odpowiedzi. Dlaczego inne otrzymywane świadczenie o charakterze socjalnym nie wywołują takiego ‘sukcesu’? Czym różni się 500 zł otrzymywane w ramach programu 500+ od 500 zł otrzymywanych w formie zasiłku dla bezrobotnych czy innego? Aż strach pomyśleć – że sobie pozwolę na żarty – co by się stało, gdyby wartość wsparcia podnieść z 500 zł do 1000 zł lub 1500 zł.

W Polsce szalenie trudno rzetelnie podyskutować o programie 500+ i jego skuteczności. Niepokojące jest to, że również badania beneficjentów są mało profesjonalne. Wyniki niemałej części sondaży przeprowadzanych wśród beneficjentów są wewnętrznie sprzeczne i niespójne z wynikami badań i  danymi z raportów  instytucji odpowiedzialnych za wsparcie i opiekę na rodzinami itd.

Atmosfera entuzjazmu, jaka panuje wokół programu wśród jego entuzjastów, zaczyna się przenosić na instytucje zajmujące się badaniami. Jeżeli GUS faktycznie otrzymał takie wyniki jak informuje Gazeta Prawna, to najwyraźniej warto popracować nad doborem próby badawczej i pytaniami, które wychwycą sprzeczności w odpowiedziach ankietowanych.  

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Emisja zanieczyszczeń. Powinniśmy wykazać więcej pokory.

Ilustracja, źródło: „Energy, transport and environment indicators”, 2018 edition

Całkiem niedawno w Katowicach skończył się COP24. Stosunek aktualnego rządu do klimatycznych wyzwań był dość niejednoznaczny. Z jednej strony próbowaliśmy wykazywać pełne zrozumienie i deklarować gotowość do podejmowania wyzwań w redukcji emisji zanieczyszczeń.  Z drugiej, prezydent robił wrażenie jakby reklamował węgiel jako najlepszy sposób na bezpieczeństwo energetyczne i pomyślność gospodarczą. Prezydent zdawał się nie widzieć sprzeczności między jego pozytywnym stosunkiem do węgla,  a wyzwaniami klimatycznymi jakie przed nami stoją. Inna rzecz, że prezydent wypowiedział szereg kontrowersyjnych myśli na użytek krajowej polityki, ale niestety w obecności szerokiego międzynarodowego gremium.

Tak się złożyło, że GUS i Eurostat rzuciły w ostatnich dniach sporo ciekawych liczb z obszaru emisji zanieczyszczeń i energetyki. Polecam zerknąć. GUS w opracowaniu „Rachunki ekonomiczne środowiska” podaje m.in. precyzyjne dane dotyczące emisji zanieczyszczeń w latach 2008-2016, w tym przez gospodarstwa domowe. Eurostat ma tu małą przewagę, bo pokazuje już (dla części zanieczyszczeń) dane za 2017 r.

Jedne z najbardziej intrygujących słów prezydenta, którymi zaskoczył opinię publiczną, to były te o ostrej redukcji zanieczyszczeń przez Polskę po 1990 r., czyli po rozpoczęciu transformacji. Tak podana informacja wymaga sprostowania, ponieważ więcej w niej manipulacji niż prawdy.

Im więcej czasu upłynęło od dekady lat 90-tych, tym bardziej powinniśmy w naszej argumentacji o walce z zanieczyszczeniami unikać odwoływania się do wspomnianych lat 90-tych. Redukcja zanieczyszczeń w latach 90-tych nie wynikała z dbałości o środowisko i zdrowie obywateli, tylko po prostu z upadku niektórych firmy, które ekonomicznie nie miały szans funkcjonowania w gospodarce wolnorynkowej. Owszem, upadek tych zakładów był dla nas poważnym kosztem społecznym i być może mieliśmy moralne prawo używać tego argumentu w negocjacjach o skali redukcji zanieczyszczeń. Niemniej czas płynie nieubłaganie i odnoszenie się do wydarzeń sprzed  ponad 20 lat nie ma sensu. Ponadto, jak zaznaczyłem, upadek tych zakładów nie miał nic wspólnego z narodowym poświęceniem w walce o czyste powietrze. Inaczej mówiąc, odnosząc się do lat 90-tych, trochę oszukujemy międzynarodową opinię publiczną oraz  …..siebie. Użycie ponownie tego argumentu, tym razem przez obecnego prezydenta, jest już tylko próbą słabej manipulacji międzynarodową opinią publiczną i komunikatem na potrzeby krajowej polityki.

Znaczny spadek emisji zanieczyszczeń w latach 90-tych szybko pomógł Polakom. W pierwszych kilkunastu latach przemian społeczno-gospodarczych doświadczyliśmy radykalnego wydłużenia długości życia. Jestem przekonany, że redukcja zanieczyszczeń była jedną z wielu tego przyczyn.

Dane Eurostatu za lata 2008-2017 dla dwutlenku węgla (oraz dane GUS dla różnego typu zanieczyszczeń w latach 2008-2016) pokazują, że Polska nie uczyniła żadnego postępu w zakresie redukcji zanieczyszczeń. Dotyczy to zarówno przemysłu jak i gospodarstw domowych. Utrzymujemy poziom emisji zanieczyszczeń jak w czasie końca boomu gospodarczego w 2008 r. Większości krajów UE udało się obniżyć poziom zanieczyszczeń w tym czasie. Odniesienie do lat 2010 czy 2011 nie zmienia naszego wizerunku. Niestety.

Eurostat w grudniowym opracowaniu „Energy, transport and environment indicators” pokazuje m.in. obecny poziom emisji gazów cieplarnianych w odniesieniu do 1990 r.  Wg tego opracowania Polska zmniejszyła emisję raptem o ok. 15%, co nie jest jakimś wielkim osiągnięciem. Warto zwrócić uwagę, że podobne i lepsze wyniki odnotowały m.in. kraje, które nie przechodziły procesu redukcji mocy przemysłowych po wyjściu z socjalizmu.

Jak widać, rola autorytetów w zakresie redukcji zanieczyszczeń nam się nie należy. Nie jesteśmy również prymusami w tej dziedzinie, a raczej daleko za nimi. Bliżej nam do grupy maruderów. Oczywiście mam świadomość, że proces wychodzenia z gospodarki socjalistycznej i doganianie rozwiniętych gospodarek wolnorynkowych ogranicza pole do bicia rekordów w emisji zanieczyszczeń, ale sądzę że mogliśmy zrobić nieco więcej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Banialuki prezesa NBP o euro.

Staram się na blogu unikać politykowania, ale bywa że przedstawiciele świata ekonomii sami się o to proszą. Tak jest właśnie z prezesem NBP. W  „Siecie” opublikowało wywiad z Adamem Glapińskim. Jednym z wątków była sprawa propozycji korupcyjnej przedstawionej przez byłego szefa KNF Marka Chrzanowskiego. Dość szybko media zaczęły sprawdzać ewentualne powiązania byłego szefa KNF z prezesem NBP. Tak prywatne, jak i służbowe w obszarze sprawy związanej z bankami z grupy Leszka Czarneckiego. Szef NBP zastosował obronę przez atak. I to ostry atak. Adam Glapiński bez ogródek sugeruje, że część mediów próbują podważyć wiarygodność jego osobistą i NBP. Ponadto sugeruje, że te same środowiska próbują uwikłać Polskę w przyjęcie euro, co miałoby być zgubne dla kraju. Po co prezes NBP wprowadza wątek euro? Z osoby rzekomo oskarżanej, stara się zaprezentować jako człowiek broniący niepodległości Polski przed tajemniczymi siłami. Niestety teorie dotyczące euro, jakie zaprezentował prezes NBP, są po prostu niepoważne. Zdawałoby się, że osoba na takim stanowisku nie powinna wypowiadać publicznie głupstw, czy wręcz bzdur. Ja sam po zapoznaniu się ze spiskowymi teoriami prezesa NBP dotyczącymi euro, zaczynam mieć coraz większe wątpliwości co do kompetencji Adama Glapińskiego do piastowania obecnej funkcji. Nie ma co ukrywać, że wypowiedziane poglądy o euro, powodach i konsekwencjach przyjęcia tek waluty, po prostu Adama Glapińskiego ośmieszają.

Zacznijmy od wpadki szefa KNF. Media szybko zauważyły, że były szef KNF m.in. w zakresie ‘szukania’ pracy dla znajomego prawnika, nie mógł działać sam. Nagranie L.Czarneckiego kompromituje byłego szefa KNF i tyle. Dość szybko też ujawniono, że były szef KNF cieszył się zaufaniem prezesa NBP. Ten ostatni, nawet już po ujawnianie nagranej rozmowy, wychwalał zalety moralne i intelektualne szefa KNF Marka Ch. Media zaczęły sprawdzać politykę personalną szefa NBP i ewentualne powiązania. Niestety NBP zareagował w sposób niezwykle agresywny i nieadekwatny do zadawanych NBP pytań. Wnioski NBP do sądu zmierzające do utrudnienia dziennikarskiego śledztwa są zaskakujące. Dziennikarskie śledztwa zaczęły się od banalnych spraw i standardowych pytań. Na tego typu zapytania, NBP powinien odpowiadać wręcz z automatu. Niestety, ale w ten sposób NBP sam prowokuje podejrzenie, czy aby media nie zaczęły ujawniać rzeczy, które prezes NBP wolałby nie upubliczniać.

Najbardziej niesmaczne jest to, że prezes NBP szybko przyjął postawę obrońcy Polski przed euro i tą częścią ‘elit’, która rzekomo nie rozumie polskiego interesu politycznego i gospodarczego

Przyjrzymy się więc kilku argumentom, których użył. Wg Adama Glapińskiego jakieś tajemnicze siły i kręgi (prezes NBP oczywiście nie nazywa ich po imieniu) krajowe i zagraniczne chcą przymusić Polskę do przyjęcia euro. Temu ma też sprzyjać opozycja.

Nie znam wypowiedzi przedstawicieli innych państw, którzy wymuszaliby na Polsce jak najszybsze przyjęcie euro. Jeżeli już, to są to pojedyncze wypowiedzi entuzjastów euro. Doświadczenia wielu ostatnich lat wskazują, że przyjmowanie euro ‘na siłę’ nie ma sensu i przyczynia się do problemów całej strefy euro, czego członkowie strefy euro są w pełni świadomi. Dlatego UE stawia krajom członkowskim przynajmniej minimalne wymagania makroekonomiczne. Wymagania są również stawiane w okresie przejściowym przed przyjęciem euro.

Po drugie każdy może sobie głosić co chce. Ostateczna decyzja należy do Polski.

Inną rzeczą jest, że niektóre kraje ‘podpinają’ się do euro dla osiągnięcia korzyści makroekonomicznych, jednocześnie lekceważąc zasady prowadzenia rozsądnej polityki społeczno-ekonomicznej. Przykładem jest Grecja. A kolejnym mogą być Włochy.

“Nieprzypadkowo partie opozycyjne umieściły wejście do strefy euro jako drugi punkt swojego programu, zaraz po ‘depisyzacji’…” , twierdzi prezes NBP. Moim zdaniem nieprawda. O ile część partii opozycyjnych jest za docelowym przyjęcie euro, to unika wpisywania tego na sztandary, ponieważ problematyka wspólnej waluty jest mało zrozumiała dla większości Polaków i raczej nie nadaje się na wyborcze wiodące hasło. M.in. dlatego, że krąży w mediach mnóstwo legend dotyczących euro (w tym propagowane przez ugrupowania prawicowe), które z prawdą mają nic lub niewiele wspólnego.

“wejście do strefy euro radykalnie ograniczy polską suwerenność ekonomiczną, co razem z innymi elementami zakotwiczy Polskę na stałe w tzw. głównym nurcie europejskim”. “Nie będzie już pola manewru”.

To bzdura kompletna. Państwo zachowuje suwerenność ekonomiczną, ponieważ politykę gospodarczą (np. poziom podatków, pomoc społeczna itd. itd.) każdy kraj prowadzi własną. Wystarczy przeglądać opracowania Eurostatu, by zobaczyć jak bardzo się w Europie od siebie różnimy. Przyjęcie euro nie zmieniło Francuzów, Niemców, czy Hiszpanów itd. Zachowali swoją odrębność gospodarczą, polityczną, kulturową itd. Utrata własnej waluty jest niezwykle w Polsce mitologizowana i utożsamiana z niezależnością. O odporności danego kraju na szoki gospodarcze decyduje stan jego gospodarki. Na to UE ma niewielki wpływ. A ten który ma, polega na wzmacnianiu i mobilizowaniu krajów członkowskich do budowania silniejszych gospodarek.

Problem jest gdzie indziej. Wielu polityków ceni sobie odrębną, własną walutę, bo w okresach kryzysów, amortyzuje ona (osłabienie waluty) m.in.  ich błędy i zaniechania.

Wbrew sugestiom, ze strefy euro, można wyjść. Było to analizowane przy okazji kryzysu greckiego. Grecja początkowo odgrażała się, że to zrobi, po czym szybko zarzuciła ten pomysł.

“Nasza gospodarka stałaby się mniej konkurencyjna” (MŻ: po przyjęciu euro), twierdzi prezes NBP. To kolejny nonsens. Konkurencyjność gospodarki zależy od działań przedsiębiorców i sprzyjających im regulacji oraz kondycji finansów publicznych. Dwa ostatnie czynniki zależą od polityków.

Na przyjęciu euro  “straciliby ludzie, którzy dużą część dochodów wydają na dobra podstawowe”. To bodaj czołowy mit powielany namiętnie przez krytyków przyjęcia euro. Mówiąc inaczej, przyjęcie euro ma sprzyjać wzrostowi cen. Analizowano to już wielokrotnie. Można to zresztą przenalizować samodzielnie (dane dotyczące inflacji są każdego kraju, są łatwo dostępne).  Ceny rosły ewentualnie tam, gdzie przedsiębiorcy próbowali zaokrąglać w górę (w nowej walucie) lub wynikało to z innych makroekonomicznych powodów. Niewielkie dopasowania cen mogły wynikać z ustalenia poziomu wymiany waluty przez rynek w okresie poprzedzającym wymianę (przedział walutowy). Tu jednak spora rola polityków, by zniechęcić rynek do ewentualnej spekulacji. Nie przeceniałbym jednak tego czynnika, bo fakt posiadania własnej waluty wystawia ceny produktów i usług na wahania. Do tego, gdy gospodarka pomyślnie się rozwija, to waluta ma skłonność do wzmacniania się, co uderza negatywnie producentów krajowych. Doświadczaliśmy tego w poprzedniej dekadzie. Zwolennicy własnej waluty, o tej wadzie nie chcą wspominać.

Na koniec … wg prezesa NBP na przyjęciu euro zyskałyby m.in.  “wielkie banki, wielkie instytucje, głównie zagraniczne, którym spadną koszty transakcyjne”. Jak przystało na byłego polityka prawicowego, nie mogło się obyć bez wskazania, że korzyści odniesie głównie kapitał zagraniczny, w tym instytucje finansowe. To standard. Tego typu wzmianki mają deprecjonować pomysł przyjęcia euro. Niestety i tutaj prezes się myli. Rezygnacja z krajowej waluty spowoduje radykalne ograniczenie zapotrzebowania na transakcje wymiany walutowej i ich zabezpieczanie. Banki na tym stracą. Odpadnie jedna para walutowa do ewentualnych zabaw i spekulacji dla tych, którzy się tym pasjonują. Oczywiście banki mają pozycje w aktywach i pasywach w różnych walutach. Tylko, że koszty transakcyjne spadną przede wszystkim podmiotom działającym na rynku krajowym, które importują i eksportują. W tym są i przedsiębiorstwa zagraniczne, ale i one zatrudniają polską załogę, co warto stale przypominać.

Do wypowiadania głupstw o euro jestem już w Polsce przyzwyczajony. Euro wywołuje sporo kontrowersji i wątpliwości wśród ekonomistów. Część z tych wątpliwości warta jest przedyskutowania. Niestety znaczna część tej krytyki to trochę sztuka dla sztuki i medialne popisy polityków i ekonomistów. Niemała fala krytyki polała się na euro po kryzysie w Grecji. Grecy sami są winni kryzysowi, co nie zmienia faktu, że część ekonomistów próbuje do dzisiaj sugerować, że w tle było euro i rzekomo wątpliwa zasadność jego wprowadzenia w obszarze państw o dużych różnicach w rozwoju gospodarczym i potencjale. 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz