Spór o II filar. Zaskakująca analiza obrońców OFE.

Kiedy tydzień temu (wtorek 21 maja) brałem się za lekturę ekonomicznej wkładki do Rzeczpospolitej, z dużą ciekawością szukałem strony z artykułem „OFE – trwały stymulator wzrostu” w dziale Opinie. Autorami są znani i dobrzy w swoim fachu ekonomiści, Janusz Jankowiak i Mirosław Gronicki. Już tytuł budził moje zaciekawienie i nutką zdumienia. Artykuł jest streszczeniem opracowania niemal 100-stronicowej pracy przygotowanej przez wymienionych ekonomistów. Autorzy przeanalizowali wpływ OFE na gospodarkę. Artykuł miał być nie lada novum w dyskusji o OFE, ponieważ bodaj po raz pierwszy mamy do czynienia z kompleksową analizą wpływu OFE na gospodarkę. Do tej pory w polemice, skupiano się raczej na kwestiach deficytu wywoływanego płatnościami do OFE, zadłużenia, funkcjonowania OFE i polityki inwestycyjnej, czy porównania z ZUS.

Po lekturze artykułu pozostaje ogromny niedosyt wymieszany ze zdziwieniem. Nie mogąc uwierzyć w tendencyjną analizę, która wymienia praktycznie tylko zalety OFE, początkowo przyjmowałem że autorzy niefortunnie dokonali streszczenie pełnej wersji raportu. Żadnych skrupułów nie miał natomiast Bogusław Grabowski, który na autorach raportu nie pozostawił suchej nitki. Ocena i zarzuty dotyczycące raportu o zaletach OFE, były tak okrutne że nawet nie będę ich przytaczał. Proponuje odsłuchać rozmowę jaką przeprowadzono z B.Grabowskim w stacji Tokfm  w piątek o 7.40. Obawiam się niestety, że raport wymaga ostrej reakcji.

Analiza J.Jankowiaka i M.Gronickiego zamiast wprowadzić dyskusję o OFE na wyższy poziom, stawia pytanie o granicę stronniczości w debacie publicznej. Niestety zamiast bronić raportu, co jest i tak zadaniem karkołomnym, wygląda na to że autorzy będą musieli się bronić przed zarzutami o lobbowanie na rzecz OFE.

Nie będę się odnosił do liczb, bo zaprezentowany sposób rozumowania i wyprowadzone wnioski są jednostronne i generalnie trudne do przyjęcia. Na tej zasadzie, liczbami można sobie uzasadniać wszystko. Jako ciekawostkę podam, że wg autorów praktycznie każdy parametr makroekonomiczny  poprawiał się dzięki OFE. Np wg autorów nominalny PKB za lata 1999-2012 dzięki OFE był o 7% większy od wariantu bez OFE. Stopa bezrobocia (wg BAEL) bez OFE byłaby obecnie wyższa o 2,2 pkt. proc. gdyby nie OFE. Po lekturze artykułu dochodzi się do wniosku, że im większe płatności do OFE tym lepsza sytuacja gospodarcza. Im większy deficyt w systemie emerytalno-rentowym, tym lepiej. Wychodzi wiec na to że aby być lokomotywą gospodarczą tej części świata, wystarczy 2 lub 3 krotnie zwiększyć przelewy dla OFE. Dla osób, które mają świadomość problematyki OFE w kontekście deficytu finansów publicznych i zadłużenia państwa, wnioski z artykułu są zaskakujące. Taka jest naturalna logika, ponieważ autorzy nie podają jaka jest granica takiego działania, tzn. zwiększania przelewów do OFE.

Pozornie ciekawy może wydawać się wątek akumulacji oszczędności przekazywanych na OFE i wpływu na inwestycje. Niestety brak analizy kosztów tych oszczędności. Bo OFE to tak naprawdę oszczędności na kredyt. To tak jakbym się szczycił że założyłem dobrze prosperujący biznes z pieniędzy pochodzących z lokaty oszczędnościowej, ale nie wspomniał że pieniądze na lokatę pochodziły z kredytu.

Autorzy nie mówią nic (to jeden z moim zdaniem największych mankamentów opracowania) o alternatywnych inwestycjach, kosztach inwestycji, przedmiocie inwestycji, czy organizacji inwestycji. Skąd autorzy biorą przekonanie, że rząd nie mógłby lepiej i taniej inwestować puszczane przez lata do OFE miliardy złotych. Czy bezrobocie było również niższe dlatego, że OFE inwestują w papiery skarbowe? Autorzy nie odnoszą się do skali przelewów. Jakiś sens inwestycyjny mogą mieć tylko środki lokowane w papiery nieskarbowe (w tym w akcje), ale w tym przypadku powstaje pytanie o efektywność tych inwestycji.

Ciekaw jestem jak autorzy porównują opłacalność inwestycji bezpośrednio z budżetu w infrastrukturę, programy budownictwa mieszkaniowego  czy fundusze poręczeniowe z inwestycjami OFE. Brakuje opinii do instytucjonalnych kosztów działania OFE. Te koszty to m.in. koszt zarządzania OFE itd. pobierane z naszych składek przelewanych do OFE. Brakuje informacji o optymalnej w naszych warunkach wielkości przelewów do OFE, bo jak wspomniałem, nie widzę korzyści  z obracania pieniędzy w obligacjach skarbu państwa dla sytuacji makroekonomicznej.

Autorzy swoje wyliczenia zdają się opierać na zasadzie, że OFE to wyciągnięty strumień pieniędzy w finansów publicznych i przekazany na inwestycje. Autorzy nie wskazali czy aby nie lepiej byłoby inwestować bezpośrednio z budżetu i przy mniejszych kosztach. Inaczej mówiąc, czy OFE to naprawdę taki efektywny kanał transmisji pieniądza publicznego  na  inwestycje?

Z punktu widzenia reakcji państwa na zmianę koniunktury gospodarczej, lepsze jest modyfikowanie bodźców gospodarczych (np. wsparcie przedsiębiorstw w okresie kryzysu) w zależności od sytuacji makroekonomicznej, niż tylko ograniczone z natury rzeczy zmiany struktury inwestycji w portfelach OFE. Z tego punktu widzenia OFE są zbyt sztywne.

To tylko wybrane pytania i wątpliwości do opracowania J.Jankowiaka i M.Gronickiego. Trudno wobec tego komentować liczby przedstawione przez autorów. Już wnioski i przyjęta logika dla wyliczeń sugerują, że to trochę model z założoną tezą. Zachęcam oczywiście do lektury artykułu w Rzeczpospolitej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniki przedsiębiorstw po I kw. Mocne udeptywanie dna.

Opublikowane właśnie przez GUS dane (Biuletyn Statystyczny) rzucają nieco światła na sytuację finansową przedsiębiorstw po I kw. Po uwzględnieniu zmian cen (ceny produkcji sprzedanej), przychody ze sprzedaży w I kw były niższe o 1,9 % od ubiegłorocznych. Na nasze szczęście nie jest to spadek dramatyczny. Trzeba jednak przyznać, że spadki w I kw dotknęły większość działów gospodarki i był to drugi z rzędu kwartał z ujemną dynamiką przychodów. Być może niewielkim pocieszeniem jest fakt iż nie jest to spadek wiele większy od odnotowanego w IV kw oraz że marzec należał do wyjątkowo chłodnych, co na kilka sektorów gospodarki działało nieco ograniczająco. Niepokoją natomiast spadki sprzedaży w sektorze wyrobów z mineralnych surowców niemetalicznych, metali (hutnictwo) i urządzeń elektronicznych. O budownictwie nie ma co nawet wspominać. Tutaj przychody są aż 20% mniejsze od ubiegłorocznych (I kw). Głównym winowajcą spadku jest popyt krajowym. Gdyby nie eksport, spadek nominalny przychodów sięgnąłby 5%. Jak więc widać, poprawa koniunktury w UE jest i u nas bardzo oczekiwana i pożądana.

W I kw analiza wyniku brutto lub netto, ze względu na znacznych ujemny wynik na poziomie finansowym jest nieco utrudniona. Niestety to nie I kw 2013, ale ubiegłoroczny jest niereprezentatywny (wyjątkowo korzystny), stąd należy być ostrożnym w wyciąganiu wniosków z wyniku brutto i netto. Oczywiście najlepiej jest analizować wynik ze sprzedaży. Rentowność sprzedaży w samym tylko I kw wyniosła 4,3%, wobec 4,4% w roku ubiegłym. W latach koniunktury, wskaźnik kształtował się na ogół między 5% a 6%. Widać więc, że mimo niełatwych czasów, przedsiębiorstwa utrzymują przyzwoity wynik na sprzedaży. Rentowność sprzedaży netto w I kw wyniosła 3,3%. To wynik zbliżony poziomem dla dwóch poprzednich kwartałów. Istotne pogorszenie wskaźnika, podobnie jak w przypadku przychodów, odnotowała większość sektorów gospodarki.

A czy komuś się poprawia w tych niełatwych czasach? Owszem. Mamy kilka sektorów, które powoli nadal rosną (dynamika wzrostu przychodów, to kilka procent). Kilku sektorom (działom gospodarki) nadal poprawia się rentowność sprzedaży netto. Nieźle sobie radzą producenci wyrobów tekstylnych i odzieży. Poprawili wyniki producenci skór i wyrobów skórzanych, producenci wyrobów farmaceutycznych, producenci wyrobów elektronicznych, producenci maszyn i urządzeń i …… sektor obsługi nieruchomości. Oczywiście z całym szacunkiem do przedsiębiorców z wymienionych sektorów, ale jak widać nie jest to skład sektorów potwierdzający powrót globalnej  koniunktury w kraju czy w Europie.

Brak przełomu potwierdzają dane o nakładach inwestycyjnych przedsiębiorstw, ale chyba nikt też tego nie oczekiwał. Ja raczej czekałem na wyniki inwestycji jak na wskaźnik odzwierciedlający stan emocjonalny przedsiębiorstw. Nakłady inwestycyjne w I kw tego roku były o 3% mniejsze od ubiegłorocznych (I kw’12). Ale….., o 12% większe od nakładów z I kw’11 i 16% od nakładów z I kw’10. Podobne dynamiki osiągnęły inwestycje w maszyny  i urządzenia. Nominalnie o 4% od ubiegłorocznych większe są nakłady na budowle i budynki. Niewiele to, ale cieszy. Jak widać, przedsiębiorcy  wcale nie mają ochoty na przeżywanie poważniejszego spowolnienia. Dopasowują raczej poziom wydatków na inwestycje do obecnych czasów i czekają na sygnały poprawy w gospodarce. Na chwilę obecną oczekiwana poprawa to raczej kwestia wiary, co ma swoje odbicie w słabym wyniku nakładów inwestycyjnych. Jeżeli symptomy poprawy sytuacji gospodarczej nie pojawią się w tym roku, to inwestycje mogą ulec dalszemu ograniczeniu.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

To co, zamykamy sklepy w niedziele?

Temat zakazu handlu w niedzielę od czasu do czasu wraca na łamu prasy. Podejmują go handlowcy, politycy, zawiązki zawodowe, samorządy, publicyści , ekonomiści , a nawet przedstawiciele Kościoła.  Przeciwnicy handlu w niedzielę motywują swój postulat, możliwością spędzenie czasu z rodziną pracowników handlu. Czasami jest to uzupełniane o próbę zmiany sposobu wypoczynku Polaków i form spędzania czasu. Inaczej mówiąc chodzi o to, by zamiast spacerować w galeriach handlowych, Polacy wybierali inne formy spędzania czasu. Nie mam ambicji narzucania Polakom form spędzania czasu.  Bardziej interesuje mnie wątek spędzania czasu ludzi pracujących w handlu, którzy muszą pracować w niedziele.

Temat zakazu handlu w niedzielę nie jest łatwy. Trzeba porównać dwa nieprzystające do siebie światy. Świat ekonomii, z jego liczbami (przychód ze sprzedaży, zysk, zatrudnienie itd.) ze światem życia społecznego i funkcjonowania rodziny. Dyskusję można też próbować sprowadzić do sporu ideologicznego zawężonego do pojęcia gospodarki wolnorynkowej i brutalnego stwierdzenia, że jak komuś nie pasuje praca w niedzielę, to niech zmieni zawód, albo szuka pracy w innej branży. Cóż, jest to jakiś argument. Nie ma co jednak ukrywać, że nawet kiedy już wszyscy będziemy profesorami, inżynierami itd., to i tak wskutek określonego zapotrzebowania na pracowników przez poszczególne sektory, cześć profesorów i inżynierów będzie musiała zasilić szeregi pracowników sektora handlowego. Nie jest to więc kwestia wykształcenia. Zwolennikom handlu w niedzielę, proponuje odpowiedzieć sobie na pytanie czy chcieliby w niedziele pracować. Mam wrażenie że poza usługami niebudzącymi raczej sporów co do ich koniecznego dostępu w tzw. dni wolne od pracy (policja, obsługa stacji benzynowych, straż pożarna, personel medyczny..) chętnych brak.

Oczywiście nie ma sensu uprawiać debaty dla niej samej. Najbardziej interesuje mnie zdanie osób pracujących w handlu. Jeżeli większość z nich powie (w serii badań, ankiet itp.) że nie ma nic przeciwko pracy w niedzielę, to temat uważam za zamknięty i zostawiamy sprawę jak jest. Nie ma sensu uszczęśliwiać ludzi wbrew ich woli. Nie ukrywam, że nie mam nic przeciwko zakazowi handlu w niedzielę. Jako bardzo młody człowiek żyłem w takim świecie i zapewniam, że nie wiązało się to z żadnym dramatem. Powiem nawet z lekką nutą złośliwości, ze zaskakuje mnie czasami iż niektórzy świata bez handlu w niedzielę nie potrafią sobie wyobrazić lub straszą kataklizmem w postaci wzrostu bezrobocia.

Organizacjami, które zawsze są przeciwko zakazowi handlu, są sieci dużych marketów. To głównie te podmioty korzystają z niedzielnego handlu. Głównym argumentem na „nie” jest rzekoma redukcja miejsc pracy. W kwietniu przedstawiciel Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji (POHiD) straszył spadkiem PKB o kilkanaście mld złotych i redukcją zatrudnienia nawet o 70 tys. osób w przypadku zakazu handlu w niedziele. Niestety taka argumentacja nie może zostać bez komentarza. Straszeniu POHiD trudno się dziwić, ponieważ ewentualny zakaz handlu w niedzielę najsilniej uderzy w duże markety. Sieci handlowe inwestowały w budowę marketów w przekonaniu, że handel będzie prowadzony również  w niedziele.

 Ograniczenia sprzedaży w handlu, redukcję PKB i zatrudnienia można włożyć między bajki. Zakupy niezrealizowane w niedzielę, Polacy przełożą na sobotę i pozostałe dni tygodnia. Podejrzewam, że i tak większość zakupów niedzielnych będzie realizowana w marketach, więc na miejscu POHiD przesadnie bym się nie martwił. Zatrudnienie w handlu jest raczej funkcją sprzedaży, a skoro sprzedaż nie spadnie, to zatrudnienie również nie. To kilkadziesiąt tysięcy osób zmieni godziny pracy w marketach albo przeniesie się do mniejszych placówek.

Na zakazie niedzielnego handlu skorzystać mogą mniejsze, lokalne sklepy. To one przejmą część sprzedaży utraconej przez markety. I nie byłaby to niesprawiedliwość wobec dużych sieci, ale oddanie drobnej części tego, co na przestrzeni kilkunastu lat przejęły sieci marketów.

W dyskusji nad zmianami handlu w Polsce, umknęło nam iż dynamiczny rozwój potężnych marketów, negatywnie wpłynął na centra miast. Miasto w którym mieszkam jest pod tym względem bardzo reprezentatywne. Handel nie wychodzi poza główne ulice i nie może, wskutek konkurencji marketów, się rozwinąć. Tracą na tym właściciele domów wynajmujących powierzchnię handlową, którym lichy handel nie pozwala zakumulować środków na odpowiednio szybką renowację kamienic itd. Handel na ulicach sąsiadujących z główną, już dawno uległ marginalizacji. Struktura sklepów z biegiem lat stała się niefunkcjonalna. Główna ulica handlowa, to zbiorowisko różnych sklepów  w których nie sposób zaopatrzyć się we wszystkie niezbędne artykuły. Z kilku sklepów z artykułami metalowymi i budowlanymi, w centrum miasta,  w zasadzie pozostał jeden. Asortyment nawet w tym jednym sklepie ulegał zawężeniu, co powoduje że i tak trzeba korzystać z marketu. Poznikały sklepy muzyczne itd. Osobnym tematem jest zajmowanie miejsc na głównej ulicy handlowej miasta przez placówki bankowe i usługi telekomunikacyjnej (telefonia komórkowa). Niestety nie dodaje to atrakcyjności centrum miasta. Być może więc ewentualny zakaz handlu w niedzielę spowodowałby dostrzegalny wzrost sprzedaży w sklepach lokalnych.

Zakaz handlu w niedzielę na pewno nie byłby miłą wiadomością dla przedsiębiorców prowadzących sprzedaż w galeriach handlowych itp. To samo dotyczy punktów gastronomicznych i usługowych (np. fryzjerzy). Niemniej w skali ogółem, lokalna sprzedaż dóbr i usług na pewno na zamknięciu marketów w niedzielę nie straci.

Jeżeli zakaz niedzielnego handlu miałby kiedykolwiek wejść w życie, to należałoby ten proces rozciągnąć w czasie, by wszyscy mieli czas się dostosować (kilka lat). Można by powoli skracać czas handlu w niedzielę lub wyznaczać niedziele z zakazem handlu. Możliwości jest wiele.

Czy handel w niedziele będzie w Polsce kiedykolwiek zakazany? Osobiście w to wątpię, ale wcale nie uważam tego za zły pomysł.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Gdzie jesteśmy po spadku stopy referencyjnej do 3%?

Rada Polityki Pieniężnej obniżyła już szósty raz stopy procentowe. Wg Rzeczpospolitej, jedynie 6 z 23 ankietowanych analityków spodziewało się takiej decyzji  na majowym spotkaniu RPP. Nie oznacza to oczywiście, że spadek stóp jest zupełnym zaskoczeniem, ale jedynie to iż rynek spodziewał się ewentualnie  raczej takiej decyzji za miesiąc, dwa lub trzy. Uzasadnienie oczekiwania oparte było na potwierdzeniu stagnacji w kolejnych publikacjach danych makroekonomicznych oraz/lub kolejnym raportem o inflacji.

Wprawdzie dane makroekonomiczne dla Polski i UE nie potwierdzają poważniejszego pogarszania się sytuacji makroekonomicznej, to na pewno z prognoz nie wyłania się obraz szybkiej poprawy. Każda z kolejny prognoz MFW czy UE, minimalnie obniża prognozy, a powolne ożywienie również drobnymi kroczkami odsuwa w czasie. Dla nas wzrost ok. 1,2% PKB w  tym roku czy 2,2 w kolejnym, to stanowczo za mało. Za mało dla rynku pracy i za mało dla szybkiej poprawy finansów publicznych. Równocześnie inflacja spadła do poziomu rzadko w Polsce obserwowanego. Tylko w 2003 i 2006 mieliśmy do czynienia przejściowo z inflacja na poziomie ok. 1 %.

Obecne prognozy wzrostu PKB mają trochę taki charakter podręcznikowy. I pewnie obecnie trudno o inne. Skoro za nami okres kryzysu, a potem krótki okres bynajmniej nie szokującego wzrostu, to zakłada się, że po okresie słabym przypada okres ożywienia. Potwierdzają to dane historyczne, nasze czy innych krajów gospodarki wolnorynkowej. Nie jest to teoria typu „no bo tak”, ale ma ona swoje uzasadnienie. Każda gospodarka wolnorynkowa po okresie boomu, przechodzi okres korekty, której efektem jest obok „wygłodzenia” popytu, ogromna zmiana proefektywnościowa w gospodarce. W okresie dekoniunktury  szereg aktywów przechodzi okres redukcji cen, kiedy to stają się atrakcyjne dla podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych. W okresie korekty, przedsiębiorcy powoli dochodzą powoli do wniosku, że przystąpienie do rozwoju i inwestycji obarczone jest na tyle niskim ryzykiem iż warto przystąpić powoli do rynkowej ekspansji i inwestowania. Oczywiście, wszystko to dzieje się przy niskich stopach procentowych. Gdzie, tzn.  jaki etap korekty przechodzi nasza gospodarka i europejska, pozostawiam bez odpowiedzi. Zaryzykuję teorię,  że jak to określił niedawno jeden z makroekonomistów, uklepujemy dno. Przedsiębiorcy obserwują czy faktycznie tak jest i jakie są rynkowe możliwości zbytu. Dominuje jednak ostrożność. Te połączenie niepewności w ocenie bieżącej sytuacji i wiara w naturalne przejście gospodarki w stan wzrostu, przekłada się w prognozach makroekonomicznych na oczekiwany powolny wzrost.

Do tego dochodzi inflacja, czyli jeden z głównych parametrów obserwowanych przez RPP. Obecnie inflację mamy na poziomie 1% (dane po marcu). A perspektywy? Proponuje podejść do tego statystycznie. W części składników nie-żywnościowych, dynamika jest zależna m.in. od tempa wzrostu gospodarczego. Gorzej z prognozowaniem składników inflacji z koszyka żywnościowego. Koszyk żywnościowy ma skłonności do zachowania cyklicznego.  W ostatnich 10-15 latach mniej więcej co trzy lata koszyk żywnościowy osiągał swoje maksimum w rozumieniu dynamiki. To wypadkowa szeregu czynników, w tym oczywiście i wielkości zbiorów w Polsce i na świecie. Idąc dalej tym uproszczeniem, problem z niekorzystnym wpływem koszyka żywnościowego na inflację możemy mieć najwcześniej za rok lub, co bardziej prawdopodobne za dwa. Taka, nieco subiektywna prognoza, zależy od oceny kiedy mieliśmy do czynienia z górką cenową koszyka żywnościowego. Pech chce, że  u nas górka ta była nieco spłaszczona, stąd trudno wskazać punkt od którego zacząć odliczanie. Ten krótki wykład jest po to, by lepiej zrozumieć w jakich okolicznościach przyszło działać RPP. Obecnie wygląda na to, że członkowie RPP muszą przyjąć, iż gospodarka będzie się rozwijać w bardzo wolnym tempie i być może dopiero  za ponad rok będzie się można zacząć martwić o ewentualne problemy z inflacją czy niezdrowym (zbyt dynamicznym) przyrostem popytu itd.

Analiza potencjalnych scenariuszy rozwoju nie daje pełnego wytłumaczenia ostatniej decyzji Rady i niewykluczanie dalszych obniżek (tak można odebrać tekst informacji po ostatnim posiedzeniu RPP). Wydaje się iż mamy do czynienia z odwrotnością nastrojów z połowy 2012 r. kiedy to RPP jednorazowo podniosła (niepotrzebnie) stopy, a potem nieco zbyt późno rozpoczęła dynamiczne obniżanie stóp. Tym razem widać, że większość członków RPP wsłuchuje się w puls gospodarki. Z pewnością komfort daje Radzie fakt, iż przynajmniej w krótkim terminie inflacja nie powinna być problemem.

Jeżeli przyjąć, że inflacja przez rok jedynie powoli zacznie się zbliżać do środka celu inflacyjnego (2,5%), to RPP może się zdecydować na dalsze obniżenie ceny pieniądza. Mamy do czynienia z sytuacją niestandardową, która polega na ryzyku przedłużającej się stagnacji gospodarczej przy zbyt wysokim zadłużeniu państwa i zbyt wysokim deficycie finansów publicznych. Wygląda na to, że większość członków Rady ma świadomość obecnej sytuacji i jest gotowa pomóc gospodarce. Z obecnej perspektywy, realną stopę procentową można ocenić jako wciąż relatywnie wysoką jak na krótkoterminowy scenariusz inflacyjny. Nie powinno się jednak zapominać, że w najbliższym czasie złoty raczej nie pomoże w walce w inflacją. Gorzej. Istnieje ryzyko, że gdy minie wyjątkowe zainteresowanie polskimi obligacjami , złoty – jeśli się nie osłabi – to na pewno nie pomoże w walce z ewentualnym wzrostem inflacji. W takiej sytuacji, posuwanie się do radykalnej obniżki ceny pieniądza może mieć wątpliwy skutek (m.in. jedynie krótkoterminowy dla eksporterów).

Nie sądzę wobec powyższego by warto było schodzić ze stopą referencyjną aż do 2% , co sugeruje jeden z makroekonomistów bankowych. Na chwilę obecną nie mamy informacji by gospodarka była w aż tak złym stanie. Najdalej do czego może się RPP posunąć w tym roku, to stopa na poziomie 2,5%, przy założeniu przedłużającej się stagnacji polskiej gospodarki, powodującej problem z jej „rozruchem”. Już jako ciekawostkę dodam, że rynek międzybankowy kilka dni po ostatnim cięciu stóp, zdążył już zdyskontować kolejną obniżkę o 25 pkt.b. Rozkład stóp fra, nie pozwala na określenie kiedy dokładnie rynek widziałby taką obniżkę.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Polska wg prognoz MFW

W kwietniu Międzynarodowy Fundusz Walutowy opublikował kolejną prognozę gospodarczą dla poszczególnych krajów i regionów świata. Warto spojrzeć jak postrzegana jest Polska i Europa Zachodnia, z którą mamy silne związki gospodarcze. Świat, a szczególnie ten rozwinięty, wg MFW będzie potrzebował kilku lat by w ogóle zbliżyć się do dynamiki wzrostu PKB z okresu 2006-2007. Dodatkowo rozwinięty świat będzie się musiał zmagać z nadmiernym często zadłużeniem.

Podobnie jak w prognozie Eurostatu, MWF po raz kolejny minimalnie obniżał prognozowane tempo wzrostu PKB dla niektórych krajów. Nie ma sensu wnikać w szczegóły, ponieważ korekty są niewielkie. W opinii MFW, w tym roku nasza gospodarka wzrośnie o 1,3%, co jest zgodne z większością obowiązujących aktualnie prognoz makroekonomicznych. Dane gospodarcze z I kw tego roku nie wydają się temu przeczyć w jedną, czy w drugą stronę. W 2014 mamy minimalnie przyspieszyć do 2,2% PKB. To wciąż za mało jak na nasze potrzeby. Jak wskazują nasze doświadczenia, tempo wzrostu rzędu 2% praktycznie nie pozwala na skuteczną walkę z bezrobociem czy redukcją zadłużenia. A co dalej? W długoterminowej projekcji dla roku 2018, roczny wzrost PKB wyniesie jedynie 3,7%. To oznacza, ze nie przekroczymy nawet średniego tempa PKB jakie osiągaliśmy w ciągu minionych kilkunastu lat. Do tego typu prognoz trzeba mieć oczywiście pewien dystans. Bynajmniej nie dlatego, że prognozowany wzrost PKB jest poniżej naszych marzeń i oczekiwań. Z porównania prognoz dla Polski widać, że są robione jakby od linijki i oparte na prostych korelacjach z danymi m.in. dla naszego regionu. Trzeba też pamiętać, że długoterminowe prognozy z natury rzeczy nie wskazują kiedy (i czy w ogóle) rozpocznie się kolejny cykl wzrostu gospodarczego, w rozumieniu radykalnego przyspieszenia. Generalnie więc prognozę dla Polski traktowałbym jako wskazanie generalnego kierunku zmian. A co gdyby wzrost PKB w 2018 r. faktycznie miał wynieść tylko 3,7%? To by oznaczało, że politycy mają problem i muszą szukać sposobów na uelastycznienie rynku pracy, trzymanie w ryzach kosztów pracy i wydatków sektora publicznego (no, chyba ze ktoś postawi na ożywienie w oparciu o wydatki państwowe) oraz zachęcać do inwestowania. Wobec powyższego prognoza stopy bezrobocia w latach 2013 i 2013 na poziomie 11% (uwaga na metodologię) nie może być zaskoczeniem. Utrzymanie PKB na powolnej ścieżce wzrostu do 3,7% w 2018 r. powinno pozwolić  na spadek wskaźnika bezrobocia do przedziału 10%, max. 9% (z obecnej perspektywy druga wartość to raczej przejaw optymizmu).

Prognoza inflacji dla Polski to wartość średnia dla okresu (rok). Wg MFW w 2013 i 2014 inflacja wyniesie, odpowiednio: 1,9% i 2,0%. W poprzedniej dekadzie mieliśmy już okresy, kiedy dwa lata pod rząd wskaźnik inflacji przybierał podobne, do prognozowanych przez MFW, wartości dwa lata z rzędu. Były to lata 2002-03 i 2005-07. Przyczyny tak niskiego wskaźnika bywały różne. Bardzo słaby wzrost gospodarczy, stabilizacja lub spadek cen żywności i surowców przemysłowych. W przypadku cen żywności z koszyka inflacji, bardzo pomagały okresy wyjątkowo dobrych zbiorów. W naszym przypadku splot czynników sprzyjających spadkowi inflacji nie pojawia się znowu tak często. Tak więc, o ile prognozę inflacji na 2013 można uznać za realną, to prognozę na 2014 oceniłbym jako relatywnie korzystną. Nie mogę oczywiście teoretycznie wykluczyć scenariusza, w którym wchodzimy w 2014 r. z relatywnie niską inflacją, by po koniec przyszłego roku obserwować jej wzrost. Warto przy tej okazji przypomnieć, że w ciągu ostatnich 11 lat średnia inflacja to ok.2,7%. Co oznacza inflacja 2% w dwóch kolejnych latach dla zaciągających kredyty?  Niskie koszt pieniądza. Jeżeli przyjąć prognozę MFW jako wiarygodną, to przed nami być może nawet kilkanaście miesięcy z niskimi stopami procentowymi.

I na zakończenie, rachunek bieżący do PKB w %. Rachunek bieżący, to bilans rozliczeń handlowych, usługowych oraz dochodów w wymianie międzynarodowej. Relacja rocznej wartości rachunku bieżącego do PKB, to jeden z głównych parametrów makroekonomicznych wskazujących zdolność do konkurencji danej gospodarki i jej obywateli (w pewnym uproszczeniu). Wg MFW w latach 2012-13 to odpowiednio: -3,6% i -3,5%. Co więc ciekawe, minimalna poprawa koniunktury w naszym regionie natychmiast, wg MFW, przełoży się na zmniejszenie deficytu. Zmiany są oczywiście drobne, więc nie warto im pewnie poświęcać większej uwagi. Ujemny wskaźnik na prognozowanym dla Polski poziomie, to wartość względnie charakterystyczna dla krajów rozwijających się i przy tempie wzrostu gospodarczego poniżej swoich (potencjalnych) możliwości. Dodam, że w latach 2000-2012 średnia dla tego wskaźnika wyniosła -4,3%,  max. -2,4%, a min. -7,6%. Jak widać, MFW zakłada w prognozie kontynuację wartości z ostatnich miesięcy, które są dla gospodarki takiej jak nasza i przy prognozowanym  relatywnie niskim tempie wzrostu, wartościami bezpiecznymi.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Polska po danych za marzec.

Dane makroekonomiczne jakie opublikowano dzisiaj i w ostatnich dniach, raczej nie wskazuję by w tym roku czekał nas wariant wzrostu gospodarczego optymistyczniejszy niż 1,5% (dynamika PKB). Dopiero za kilka dni poznamy dane sprzedaży handlu detalicznego i hurtowego. Niemniej już teraz można powiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że dynamika PKB yoy za I kw tego roku nie przekroczy 0%. Byłbym jednak ostrożny z czarnowidztwem.

W  śród opublikowanych danych, chyba tylko dynamika produkcji budowlano montażowej, sprawiła przykrą niespodziankę. Marzec to dziesiąty miesiąc z rzędu, gdy dynamika produkcji budowlanej yoy jest ujemna. Ale i tutaj byłbym ostrożny z pesymizmem. By uniknąć porównania z okresami wyjątkowymi dla polskiego budownictwa, należałoby się odnieść do lat 2008-2010. Przy takim porównaniu, nasze budownictwo jest na poziomie produkcji budowlano montażowej z tamtych lat. Nie zmienia to oczywiście faktu, że w porównaniu z marcem 2012 produkcja budowlana spadła o blisko 19%, co ma swoje konsekwencje dla gospodarki i zatrudnienia w budownictwie.

Dane o produkcji przemysłowej oceniłbym jako „bez przełomu”. Spadek marcowej produkcji w ujęciu yoy o 2,9% to wynik potwierdzający, iż nie mamy do czynienia z załamaniem. Oczywiście trudno też o powody do optymizmu.  Piąty miesiąc z rzędu spadły ceny produkcji w ujęciu yoy, ale w stopniu równie niewielkim jak w miesiącach wcześniejszych (-0,6%). Na razie nie przywiązywałbym do tego większego znaczenia, ponieważ rok i dwa lata temu ceny produkcji rosły niezwykle dynamicznie. Nie jest to z całą pewnością sytuacja komfortowa dla przedsiębiorstw, ale i nie powinna nadmiernie dziwić.

Radykalnie wyhamowała inflacja. Zmiana cen mierzona koszykiem inflacji w ujęciu yoy, wyniosła tylko 1% w  marcu. Mam tu do czynienia z silnym efektem bazy. Jeszcze w ubiegłym roku o tej porze, inflacja utrzymywała się na poziomie  4%. Jak na nasze warunki był to dość wysoki poziom. Mimowolnie pojawia się pytanie o działania RPP. Ostatnia notatka po spotkaniu kwietniowym, wskazywała iż Rada nie zamyka sobie drogi do kolejnych obniżek. Dopiero przed latem dowiemy się co wniesie rolnictwo do wskaźnika inflacji (zbiory). Wątpię natomiast byśmy się doczekali radykalnej zmiany po stronie popytu. Zgadzam się natomiast, że spadek inflacji obecnie, za kilkanaście miesięcy może dodatkowo dołożyć efekt bazy przy jej podniesieniu. Co więc zrobi Rada? Sądzą, że może się skusić na kolejną obniżkę o 25 pkt.b. przed połową roku.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Przed kolejną rundą dyskusji o przyszłości OFE warto spojrzeć na I i II filar z większego dystansu.

O systemie emerytalnym chyba faktycznie rozmawiałoby się łatwiej, gdyby przyjęto zasadę że co roku całość lub poszczególne segmenty systemu emerytalnego podlegałyby analizie i ocenie. W naszym przypadku powracamy do dyskusji o systemie emerytalnym głównie w wyniku takiego czy innego bodźca. Może to być sytuacja finansów publicznych, kolejna próba zmniejszenia przywilejów emerytalnych, złe wyniki OFE lub – jak ostatnio – zaskakująca propozycja przedstawicieli II filaru systemu emerytalnego. Inicjowanie dyskusji wskutek incydentalnych wydarzeń czy opinii rozpalających na ogół emocje, utrudnia ocenę systemu emerytalnego. Tym razem bodźcem do dyskusji o OFE i systemie emerytalnym, była propozycja wypłaty emerytór przez OFE, przedstawiona przez przedstawicieli sektora i zapowiadana analiza rządu dotycząca OFE z wysoce prawdopodobnymi decyzjami o przyszłym kształcie OFE i – być może – o zasadach i wielkości portfela jakim będą zarządzać. Nie jest moim celem ocena dyskusji w tym wpisie. Przedstawię garść refleksji i odniesienie do niektórych opinii, które raczej dyskusję utrudniają niż jej pomagają. Warto też poznać kilka mitów, którymi obrońcy OFE się posługują. Zapewniam, że i bez tych mitów OFE można obronić.

Tak naprawdę istnienie OFE nie jest niezbędnym warunkiem naprawy systemu emerytalnego. System finansowania wypłat bieżącymi składkami jest wbrew pozorom systemem naturalnym i sensownym, pod warunkiem oczywiście że się bilansuje, albo jego deficyt nie jest zbyt duży i nie jest trwały. Idea OFE ma oczywiście swoje zalety. Ocena tych zalet może być jednak różna w zależności od przyjętej perspektywy i sytuacji finansów publicznych. Największą zaletą reformy z 1999 r. było przejście na indywidualne konto i zapowiedź likwidacji przywilejów. Przejście na indywidualne konto radykalnie zmieniło sytuację każdego przyszłego emeryta. W uproszczeniu chodzi o to, że dostanie się tyle ile uzbiera na koncie w okresie pracy.

Z dużym opóźnieniem zaczęliśmy ujednolicać system emerytalny i redukować przywileje. Dopiero obecna koalicja zabrała się za przeprowadzanie zmian i trzeba przyznać, że ma na koncie spore osiągnięcia. Do tego dochodzi wydłużenie wieku przejścia na emeryturę. Zmiany niestety zaczęły być przeprowadzane z dużym opóźnieniem, pod presją złej sytuacji w finansach publicznych i niekorzystnych prognoz demograficznych na kolejne dziesiątki lat. Niestety do zakończenia reformy systemu merytalnego (radykalna redukcja finansowanych przez podatników przywilejów) jeszcze daleka droga.

Największym problemem związanym z OFE jest jego budowa (finansowanie) z bieżących składek. W przeciwieństwie do I filaru, II filar (OFE) ma realne pieniądze, które lokuje w różne instrumenty finansowe. Początkowo ok. 1/3 naszych składek zamiast finansować bieżące wypłaty emerytur, przesyłana była do OFE. Polakom rzadko się uświadamia, że w ten sposób przyczyniamy się do radykalnego powiększenia deficytu w I filarze. Przez pierwsze lata po reformie emerytalnej, finansowanie nie stanowiło jeszcze takiego problemu. Po wejściu do UE poprawiła się sytuacja gospodarcza, a do tego trafiliśmy w okres koniunktury. Budowaliśmy więc mozolnie II filar, niewiele przejmując się źródłami finansowania w kolejnych latach. Po rozpoczęciu kryzysu finansowego, rządzący zdali sobie powoli sprawę z tego że finanse państwa nie są w stanie rekompensować ZUSowi, tego co jest przelewane do OFE. W 2003 przelewy do OFE sięgnęły 10 mld zł. w 2010 r. było to już 23 mld zł. Kryzys gospodarczy i jego skutki dla polskiej gospodarki, zmusiły rząd do rewizji II filaru. Jak głosili ekonomiści przeciwni ograniczeniu przelewów na OFE, można było ograniczyć wydatki budżetu o analogiczną kwotę i byłoby po problemie. Tylko, że dwadzieścia kilka mld zł, to w skali budżetu sprzed dwóch lat, ok. 8%. Żaden rząd nie jest w stanie zredukować wydatków budżetowych o taką wartość. Tym bardziej w okresie niepewnym gospodarczo. Już sam spadek tempa przychodów budżetowych był wystarczającym problemem. Cześć ekonomistów próbuje to ignorować, ale finansowanie OFE tak naprawdę deficytem budżetowym, radykalnie zmienia perspektywę i ocenę problemu..

Obrońcy OFE zwracają uwagę na bezpieczeństwo środków i większą stopę zwrotu w porównaniu z ofertą ZUS. Aktywa OFE to przede wszystkim rządowe papiery wartościowe. Z punktu widzenia bezpieczeństwa środków, obligacje skarbu państwa nie są wiele większym zabezpieczeniem niż zapisy na kontach ZUS. W przypadku kryzysu finansów publicznych wywołanych stricte sytuacją makroekonomiczną lub trudnościami w pokryciu wydatków sektora finansów publicznych, państwo może mieć również problemy z wykupem obligacji. Ceny akcji niestety też nie tylko rosną. Można oczywiście wyobrazić sobie sytuację, ze znaczna część środków OFE lokowana jest za granicą. Ale co gdyby były to obligacje wyemitowane na przykład przez Grecję? Zresztą nie wiem, czy nawet wariant inwestowania w szerszej skali za granicą powinienem rozważać, ponieważ obrońcy OFE chętnie wskazują na wspieranie rozwoju kraju przez OFE, o czym za chwilę.

Oprocentowanie obligacji zbliżone jest do stopy indeksacji środków w I filarze. Trudno więc mówić o jakiejś istotnej zmianie w porównaniu ze środkami w I filarze. Obligacje miały przewagę krótko po reformie z 1999 r., kiedy to indeksacja była oparta na stopie wzrostu składek pobieranych. Po co więc zwiększać dług państwowy i finansować przelewy do OFE deficytem  w przypadku obligacji?  Ma sens na pewno lokowanie na rynku akcji, ze względu na możliwą (i wysoce prawdopodobną) stopę wzrostu składki niemożliwą do uzyskania w ZUS. Dzięki temu, przyszli emeryci mają możliwość skorzystania ze rozwoju gospodarki, mierzonego stopą wzrostu indeksów giełdowych. I tu pojawia się jedno z najważniejszych pytań. Czy aby nie warto ograniczyć OFE do inwestycji przede wszystkim w aktywa inne niż rządowe papiery dłużne?

Obrońcy OFE wskazują m.in. na fakt finansowania rozwoju gospodarki, mając na myśli m.in. lokowanie środków w akcje. Cześć analityków dość odważnie wskazuje, że OFE przyczyniły się do rozwoju giełdy. Co do rozwoju gospodarki, to ograniczenie go do inwestowania na giełdzie jest potężnym uproszczeniem lub nawet nadużyciem. Sądzę, ze pieniądze emerytów nie są po to by utrzymywać przy życiu sektor finansowy w Polsce i dawać pracę maklerom i doradcom inwestycyjnym.  A co gdyby II filaru nie było? Stawianie sprawy jak wyżej jest trochę szantażem środowiska finansowego wobec decydentów (tzn. polityków). Gdyby II filaru nie było, to giełda tak jak w innych krajach by istniała. Wtedy pieniądze obywateli byłyby angażowane bezpośrednio poprzez atrakcyjność emisji, fundusze inwestycyjne czy cały zestaw instrumentów określanych obecnie III filarem. Po drugie, skoro pieniądze emerytów mają wspierać rozwój kraju, to ograniczenie tego do giełdy jest uproszczeniem. Należy też pamiętać, że jest to finansowanie obecnie tak naprawdę poprzez deficyt.

W dyskusji o II filarze zbyt rzadko wspomina się o tym, że pierwotne ustalenie części składki dla OFE na ok. 1/3 składki pobieranej  z naszych wynagrodzeń okazało się po prostu zbyt dużym ciężarem dla finansów państwa. Obecnie (i przejściowo)  jest to ponad dwa razy mniej. Niemniej decyzja ma charakter tymczasowy i może warto podyskutować o wielkości składki do OFE i tego na co ma być przeznaczona. Obrońcy OFE nie mówią o tym, że poziom składki przeznaczonej na II filar był w Polsce ustalony na relatywnie wysokim poziomie.

Jednym ze zjawisk jakie mnie najbardziej niepokoi w dyskusji o OFE jest obrona OFE poprzez straszenie ZUSem.  Podważaniem wiarygodności ZUSu i podawanie w wątpliwość wypłaty przyszłych emerytur jest nie fair. Szczególnie w zestawieniu z tendencyjnymi informacjami uzasadniającymi funkcjonowanie OFE, co częściowo przedstawiłem w bieżącym wpisie. Idea I filaru, czyli finansowanie wypłat wpłatami jest dość powszechnym rozwiązaniem w krajach rozwiniętych naszej części świata. Polska nie jest tu jakimś wyjątkiem. Straszenie, że nasza emerytura to tylko zapis w ZUS, a nie realne pieniądze, to udawanie ze nie rozumie się zasad działania systemu repartycyjnego i wykorzystywanie niewiedzy przyszłych emerytów. Wobec tego dlaczego nie straszyć bankami. Nasze lokaty, to tylko elektroniczne zapisy na kontach. Zapewniam, że gdyby wszyscy Polacy jednego dnia czy tygodnia chcieli wyciągnąć zdeponowane środki w bankach, to większość z nas odejdzie z tzw. kwitkiem. Drugą manipulacją jaką często się wykorzystuje, to nieinformowanie przyszłych emerytów, że tworzenie II filaru w Polsce powoduje deficyt którego koszty i tak ostatecznie pokrywają podatnicy (czyli m.in. przyszli emeryci). Manipulacją jest też twierdzenie, że rząd okrada przyszłych emerytów ograniczając przelewy do OFE , czy – czego wykluczyć nie można – przy przeniesieniu części naszych środków z  OFE do I filaru. Tak naprawdę z okradaniem będziemy mieli do czynienia, w przypadku gdy  zmniejszy się administracyjnie zapisy na kontach I czy II filaru.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Paul Krugman o Polsce. Miło, ale tendencyjnie.

No nie wiem czy jak laureat Nagrody Nobla z ekonomii pisze o Polsce „Poland Is Not Yet Lost”, to dobrze czy źle J. Niewątpliwie mamy swoje pięć minut w mediach. Wspomniał o nas nie byle kto, bo laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, Paul Krugman. I można by się cieszyć  gdyby nie to, że użył nas do z góry założonej tendencyjnie tezy. Widać też, że nie poświęcił zbyt wiele czasu na analizę naszej sytuacji makroekonomicznej od rozpoczęcia kryzysu w 2008 r. do chwili obecnej, bo wtedy nie wypowiadałby się z aż takim uznaniem o roli złotego w trzymaniu nas z dala od skutków kryzysu.

Pomijając główny wątek opinii P.Krugmana, czyli nasz walutę i ewentualne przejście na euro, Polska jawi się jako kraj który uciekł z uścisku kryzysu. Na pierwszym z dwóch wykresów w jego wpisie, jest pokazany przyrost PKB Polski i strefy euro. Aż miło patrzeć. Strefa euro stoi w miejscu a my pędem przed siebie i do góry. Swoją drogą, dokładnie takie ujęcie naszej gospodarki na tle UE (w tym strefy euro), często prezentuje nasz minister finansów, drażniąc przy tym zawsze krytycznych publicystów i polityków opozycji. Reszta wpisu noblisty jest już tylko o walucie. P.Krugman sugeruje, że przyjęcie euro to byłby duży nasz błąd. Wg Krugmana to właśnie narodowa waluta i jej płynność obroniły nas przed skutkami kryzysu.

Źródło ilustracji i tekst do którego sie odnoszę są dostępne pod poniższym linkiem:

http://krugman.blogs.nytimes.com/2013/03/27/poland-is-not-yet-lost/

Gdyby Paul Krugman przyjrzał się dokładniej naszej sytuacji makroekonomicznej w ostatnich latach i porzucił na chwilę antypatię do euro, to zobaczyłby obraz zupełnie inny. Tak naprawdę waluta pomogła nam głównie w pierwszym uderzeniu kryzysu. Złoty w 2009 r. mocno się osłabił, co poprawiło konkurencyjność naszego eksportu. I tylko co do roli złotego w 2009 można się z P.Krugmanem zgodzić. Pod koniec 2009 r. kurs złotego zbliżył się praktycznie do poziomu wyceny fundamentalnej (opartej na sytuacji makroekonomicznej), ulegając jedynie krótkoterminowym odchyleniom. Jednak ten sam złoty zaczął w 2008 r. powoli dawać nam w kość. Eksporterzy coraz częściej narzekali na nadmiernie silnego złotego. To właśnie z 2008 r. pochodzi główna fala kredytów mieszkaniowych w CHF. Poznaliśmy wtedy negatywną stronę posiadania własnej waluty. Na szczęście banki udzielając kredytów mieszkaniowych nie zdążyły popełnić zbyt wielu błędów, a KNF dość szybko zareagował na –  co by nie mówić – pewną patologię z dawaniem kredytów w CHF na potęgę.

Czytelnicy tekstu P.Krugmana mogą odnieść mylne wrażenie, że pomiędzy większym niż w strefie euro wzrostem PKB a własną walutą, istniała silna zależność. Otóż nie. Na relatywnie przyzwoite wyniki polskiej gospodarki po 2008 r. złożyło się szereg czynników, w tym elastyczność naszej gospodarki. Wystarczyło przeanalizować strukturę wzrostu PKB. Natomiast fakt iż mamy nadal własną walutę, był czynnikiem dostrzegalnym, ale mimo wszystko małym.

W okresie który na wykresach prezentował P.Krugman, własna waluty zdążyła nam też dokuczyć. Pod koniec 2011 r. złoty zaczął się nadmiernie osłabiać (nie miało to wiele wspólnego ze stanem gospodarki) i przyczyniał się do podniesienia wartości zadłużenia do PKB. Osłabienie waluty o kilkanaście procent , potrafi podnieść wartość długu publicznego w naszym przypadku o kilka procent. Po rozpoczęciu nowego roku, rynek znudził się grą na osłabienie złotego i kurs złotego szybko spadł. Minister finansów w reakcji na jesienno-zimowe zabawy złotym, postanowił zmienić zasady wyceny zadłużenia zagranicznego, by zniechęcić rynek w zabawę na osłabienie.

Tak więc w ciągu kilku lat, obok ratunkowego osłabienia złotego w 2009 r, doświadczyliśmy trzykrotnie skrajnych odchyleń wyceny waluty krajowej, które niosły ze sobą niemałe zagrożenia.

Ratowanie gospodarki osłabieniem krajowej waluty, zyskuje w opiniach krytycznych wobec euro ekonomistów, sporo uznania. Ten sam argument padał przy okazji kryzysu greckiego. W przypadku Grecji, co warto nieustannie powtarzać, powodem kryzysu była przede wszystkim lekkomyślność Greków, a nie waluta euro. Ratowanie gospodarki osłabieniem waluty, to tylko środek doraźny i krótkoterminowy. Osłabienie waluty nie poprawia wydajności i jakości produktu. Poprawia jedynie, najdalej średnioterminowo, konkurencyjność cenową eksportu i ogranicza konkurencyjny import. Dzisiaj się trochę o tym zapomina, ale jednym z powodów zaproponowania wspólnej waluty w gronie członków UE, było uniknięcie nieuczciwego konkurowania i de facto przerzucania własnych problemów gospodarczych za pomocą osłabiania waluty na pozostałe kraje członkowskie.

Opinia Paula Krugmana, to spojrzenie na UE i strefę euro z daleka, bez próby wgłębiania się dylematy ekonomiczne i polityczne Polski. Jeżeli UE ma się sprawdzić, to naturalne jest ujednolicanie zasad działania, znoszenie barier i podejmowanie wspólnych wyzwań. Skoro więc powoli przyjmujemy wspólne standardy działania zarówno w sferze makro, jak i mikroekonomicznej, to wspólna waluta jest tylko jednym z wielu oczywistych kroków. Wyzwanie dla nas jest tym większe, że od pewnego czasu mamy do czynienia z tendencją do powstawania unii w unii (kraje strefy euro). Nie można wykluczyć, że mniejsi i słabsi ekonomicznie członkowie UE, pozostając poza strefą euro mogą zacząć na tym tracić.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Kryzys na Cyprze. A może odebranie części oszczędności nie jest wcale takim najgorszym wyjściem?

Czy można odebrać klientom banków oszczędności w imię ratowania kraju przed ekonomiczną zapaścią? Pytam w kontekście sytuacji ekonomicznej Cypru i proponuję taką intelektualną zabawę: porzućmy emocje i wypracowane w krajach rozwiniętych zasady reagowania na kryzysy i zastanówmy się nad rozwiązaniem problemu.

Czy depozyty zostaną opodatkowane, nie jest jeszcze pewne, ponieważ cypryjski parlament nie zaakceptował tego pomysłu.

Zabawę polecam szczególnie tym, którzy na forach internetowych pod tekstami o opodatkowaniu depozytów wypisują kalumnie pod adresem UE, bankowców czy poszczególnych krajów, które są zwolennikami przerzucenia części kosztów kryzysu na mieszkańców Cypru.

Mamy do czynienia z krajem , który ma duży – jak na swoje ekonomiczne rozmiary – sektor finansowy oraz krajem, postanowił skorzystać  z formuły raju podatkowego. Te ostatnie określenie jest nieco na wyrost, ponieważ Cypr na listach rajów podatkowych od dawna na ogół nie występuje. Jednak dość liberalny system podatkowy i świadoma polityka otwartości na prowadzenie działalności gospodarczej przez podmioty zagraniczne spowodowały, że Cypr ma sporo cech raju podatkowego. Obok quasi raju podatkowego, Cypr miał też ambicję by stać się mini centrum finansowym.

To co było jednym ze źródeł sukcesu wyspy, stało się przekleństwem. Wskutek nonszalancji instytucji finansowych z siedzibą  na wyspie i pozostałych problemów gospodarczych, sytuacja makroekonomiczna Cypru poważnie się pogorszyła. Pogorszyła się do tego stopnia, że zaszła konieczność zwrócenie się o pomoc finansową do UE, czy nawet Rosji.

I tu mamy pierwszą moralną – moim zdaniem – wątpliwość. Kraj, który w pewnym sensie rozwijał się jako qausi raj podatkowy i biznesowo-finansowe centrum kosztem innych krajów, teraz zwraca się do nich o pomoc finansową. Jakoś nie potrafię się wzburzyć moralnie na propozycję niektórych krajów UE, by Cypr wziął na siebie część kosztów ratowania kraju nawet w formie tak drastycznej jak odebranie od 6,7% do prawie 10% wartości lokat. Taka forma rozłożenia kosztów ma na pewno jeden mankament. Podważa zaufanie do sektora bankowego, co skrzętnie odnotowały m.in. nasze media. Wykorzystał publicysta ekonomiczny znany z ciętego jezyka, od razu dając z grubej rury: politycy okradają obywateli. Moim zdaniem Cypr sam wystawiał się na ryzyko i okradał inne państwa, ale to już komentatorowi umknęło. Na dodatek, zwracając się o pomoc do państw UE, zwraca się o pomoc do innych obywateli. Byłbym wiec ostrożny, kto kogo okrada i z rozstawianiem ludzi (w tym polityków) i krajów na skali moralności.

Ponadto czy aby na pewno możemy mówić o mitycznej pewności systemy finansowego? Przypomnę więc, że i my i obywatele innych krajów UE nie mamy pewności zwrotu pieniędzy ulokowanych w bankach. Nasz Bankowy Fundusz Gwarancyjny deklaruje zwrot pieniędzy w 100% do kwoty 100 tys. euro. Jeżeli na przykład mamy 400 tys. zł. to BFG deklaruje zwrot całości. Ale już przy 500 tys. zł  dostajemy ….. zaledwie 83% zdeponowanych środków! (BFG udostępnia kalkulator na swojej stronie; kurs walutowy wprowadzony jest automatycznie). Jak więc widać, pewności nie ma nikt. Stąd z tą świętością depozytów warto być ostrożnym.  Różni nas tylko rozkład konsekwencji. W przypadku Cypru początkowo zakładano opodatkowanie wszystkich. U nas „karani” są bardzo bogaci jak na polskie warunki, deponenci.

Z drugiej strony warto pamiętać, że zrezygnowanie z jakichkolwiek form opodatkowania (lub utrudnienia odpływu) zagranicznych depozytów, powodowałoby że kapitał napływowy, który sam wystawiał się na ryzyko, umknie przed poniesieniem konsekwencji kryzysu. Reszta spadnie na głowy mieszkańców Cypru.

Tak naprawdę więc, teoretycznie podważające zaufanie opodatkowanie depozytów, jest dość trafnie wymierzoną karę w osoby/instytucje, które bezpośrednio lub pośrednio do kryzysu się przyczyniły. Na szczęście dobrze się stało, że kolejne pomysły zmierzały do uwolnienia od podatku drobnych deponentów.

Atutem uderzenie w depozyty jest nałożenie kosztów ratowania sektora finansowego i gospodarki kraju, na tych co pieniądze wolne mają. Wolne, czyli te czasowo niepotrzebne o odłożone w banku. Z całą pewnością, uderzenie w depozyty jest trafniejsze w przerzucaniu kosztów walki z kryzysem na tych, którzy na przyczynach kryzysu (m.in. lekceważeniu zasad bezpieczeństwa finansowego Cypru) swego czasu najbardziej skorzystali.  

Sądzę, że utratę części depozytów warto porównać z innymi ryzykami. Podejrzewam, że przeciętny mieszkaniec Cypru stoi przed wyborem, utracić może i 10% pieniędzy w banku, czy stracić pracę lub ryzykować sporą obniżkę wynagrodzenia. To trudny bilans ryzyk do przeanalizowanie i nadania im prawdopodobieństwa realizacji.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Ostre cięcie.

Tak przyzwyczailiśmy się do ostrożnych kroków RPP w obniżaniu stopy referencyjnej, że decyzja z marca była przyjęta z lekkim zaskoczeniem. I chyba nadal wielu analityków przegląda dane makroekonomiczne, projekcje NBP i głosowania członków RPP z ostatniego roku, by znaleźć klucz do decyzji RPP. Pozostawiam krytyczny ton pod adresem Rady na boku, bo i tak część ekonomistów ostatnio członków Rady nie oszczędza. Spróbuję więc bez emocji podejść do działań Rady, mimo iż faktycznie ostatnia decyzja wyłamuje się z tego do czego Rada przyzwyczaiła nas w okresie wrzesień’12 – luty’13.

RPP długo tolerowała wysoką inflację w Polsce. W latach 2011-2012 Rada akceptowała inflację powyżej górnej granicy celu inflacyjnego (3,5%). Trudno więc Radzie zarzucić doktrynalność. We wskazanym okresie Rada akceptowała wysoką inflację z obawy o kondycję gospodarki, oraz z powodu relatywnie małego wpływu czynnika popytowego na wysokość inflacji. Cierpliwość w akceptowaniu wysokiej inflacji skończyła się w ubiegłym roku. Niestety większość członków Rady zawiódł wtedy ekonomiczny nos. Nie zamierzam krytykować Rady tylko dlatego, że nie potrafiła precyzyjnie zaprognozować głównych wskaźników makroekonomicznych. Zresztą, co może być odebrane z zaskoczeniem, moim zdaniem dobry makroekonomista to nie tyle idealny prognostyk (bo trudno precyzyjnie przewidzieć przyszłość) co ekspert, który elastycznie reaguje na nadchodzące sygnały z otoczenia. Pozostaje jednak przy swojej ocenie sprzed roku, że z podwyżką stóp Rada nieco się pospieszyła. Były już sygnały (i przekonanie), że gospodarka słabnie, a więc i presja cenowa również. Pierwsza propozycja podwyżki padła w kwietniu 2012 r. Na 10 członków Rady, tylko 3 było „za”. Miesiąc później „za”, było już 8 członków RPP i stopa referencyjna wzrosła z 4,5% na 4,75%. Już w lipcu na posiedzeniach Rady A.Bratkowski i E.Chojna-Duch z uporem proponowali cięcia stopy o 50 i 25 p.b. Wnioski o obniżkę znalazły poparcie dość późno, bo w listopadzie. Wtedy „za” było już 7 osób.

Do lutego Rada systematycznie obniżała st.referencyjną drobnymi kroczkami o 25 p.b. Mało kto zwraca na to uwagę, ale w grudniu i styczniu, padały też propozycje cięć o odpowiednio: 150 p.b./50p.b. i 125 p.b./ 50 p.b. (propozycje z lutego i marca nie są jeszcze znane). Za skrajnymi cięciami był A.Bratkowski. Już w grudniu chciał obniżyć stopę referencyjną do 3,0%. Można podejrzewać, że do 3% (lub bardziej) A. Bratkowski chciał sprowadzić stopę NBP również w lutym i marcu. Co ciekawe, cięcia od 150 p.b. do 50 p.b. uzyskiwały na ogół nikłe wsparcie. Bez problemu natomiast większość uzyskiwały wnioski o cięcia o 25 p.b. Rada przełamał się dość późno do silniejszych cięć, bo dopiero w marcu.

Warto przy tej okazji wspomnieć, że rynkowi makroekonomiści też precyzyjnie nie przewidzieli przyszłości. Jeszcze w połowie 2012 średnia z prognoz dla inflacji na i i II kwb2013 to 3%,   a dla PKB –  2,5%. Nie pisze tego po to, by dokuczać makroekonomistom z instytucji finansowych, ale po to by pokazać, że oni również mieli problem z przewidzeniem gwałtownych zmian w gospodarce. Trzeba jednak przyznać, że większość makroekonomistów nie rozumiało sensu  podwyżki z maja 2012, ani nie rozumie dlaczego Rada dość opornie tnie stopy w ostatnich miesiącach. Być może cięcie o 50 p.b. mogło mieć miejsce już w styczniu lub lutym.  Wtedy byliśmy już pewni, że popyt gosp. domowych w rachunku PKB słabnie, silniej niż oczekiwano.

Zdaje się, że zagadka kryje się w najnowszej projekcji inflacji i PKB, przygotowanej przez statystyków  z NBP. Tak znaczna różnica w projekcji inflacji w odstępie czterech miesięcy to rzadkość. Nie dziwi więc, że informacje z projekcji są podawane w komunikacie Rady po spotkaniu z ubiegłego tygodnia. Teraz okazuje się, że w okresie dwóch lat, w zasadzie nie będzie problemów z inflacją. I pewnie dlatego Rada zdecydowała się na mocniejszy ruch by pomóc gospodarce. Prognoza PKB nie zawiera większych zmian, co oznacza iż NBP oczekuje powolnej poprawy koniunktury, ale bez gwarancji trwałości tego trendu. Wobec tego, przy obecnym poziomie stopy referencyjnej i prognozie inflacji na poziomie 1,6%, otrzymujemy realną stopę rzędu 1,7%. To poziom zbliżony do średniej z okresu od wejścia do UE. Trudno więc taki poziom określić jako restrykcyjny i na pewno jest miejsce na dalsze małe cięcia. Musi zajść kilka warunków. Warto pamiętać, że stopa referencyjna i rynkowe są poniżej poziomów z III kw 2010 r. kiedy to odnotowaliśmy krajowe minima. Nie znamy na razie reakcji rynków finansowych ani przedsiębiorców na zmianę stóp. Patrząc na rynek walutowy i depozytów międzybankowych, trwa obecnie „trawienie” ostatniego cięcia stopy referencyjnej o 50 p.b. Trudno na chwilę obecną uwierzyć, że dwa lat z rzędu nie będzie problemów z inflacją. Nadal nie mamy pewności co do skali spowolnienia w polskiej i zagranicznej (UE) gospodarce. To jak Polska poradzi sobie ze spowolnieniem i powrotem na ścieżkę szybszego wzrostu, zdecyduje o zmianach wyceny złotego w średnim terminie. No i nieszczęsna prognoza inflacji dokonana przez NBP. Teraz to chyba wszyscy z zaciekawieniem czekają czy projekcja z połowy roku potwierdzi wskazania prognozy z marca. Pytań tradycyjnie jest wiele. Na odpowiedzi przyjdzie nam poczekać. Sądzę, że w tym roku (raczej w II i III kw) w najlepszym wypadku czeka nas jedna lub dwie obniżki o 25 p.b. Przy założeniu negatywnego scenariusza gospodarczego. Ja na miejscu Rady bym się nie śpieszył z kolejnymi decyzjami. W ciągu niecałego roku stopa referencyjna spadła o 150 p.b. , co jest dość znaczną zmianą jak na nasze warunki. Potrzebujemy 2-3 miesięcy by nabrać większego przekonania co do kierunków i tempa zmian w gospodarce. Rada sprowadziła stopy relatywnie nisko i mamy teraz czas na analizy.

Projekcje inflacji z projekcji z lipca 2012 i marca 2013 (NBP).

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz