Produkcja przemysłowa i ceny

Opublikowane wczoraj przez GUS wyniki produkcji sprzedanej przemysłu i produkcji budowlano-montażowej, przynajmniej na chwilę poprawiły nastroje w kraju. Przypomnę, że produkcja przemysłowa w ujęciu rok do roku we wrześniu spadła o 5,8%, a właśnie opublikowana za październik wzrosła o 4,6%. W budownictwie było podobnie, z tym że bardziej dramatycznie. We wrześniu produkcja budowlano-montażowa spadła o prawie 18% w porównaniu z wrześniem 2011, a w październiku spadła już jedynie o 3,6%. Co do zasady dane te nie wpłyną na modyfikację prognoz, ale poprawiły minorowe nastroje jakie pojawiły się po publikacji wyników w ubiegłym miesiącu. Dla osób badających trendy zmian produkcji przemysłowej i budowlanej, wyniki wrześniowe (głównie budownictwa) wniosły nieco zamieszania. Zmienność produkcji (dynamiki rok do roku) można prostymi metodami statystycznymi nieco „wygładzać”, ale w przypadku budownictwa niewiele to pomaga. W tym przypadku trzeba dokonać podziału przynajmniej na budownictwo infrastrukturalne i pozostałe.

Przyzwoite (jak na obecne okoliczności) wyniki przemysłu i budownictwa, wynikały z częściowego przesunięcia produkcji z września na październik. Potwierdza to analiza miesięcznych wartości nominalnych produkcji (szacunek) dla przemysłu i budownictwa. Na chwile obecną nie potrafię podać dokładniejszych danych, by chociaż ogólnie wskazać które z działów gospodarki  przyczyniły się do nienajgorszych wyników października. Nie będę więc improwizował i poczekam na opublikowanie Biuletynu Statystycznego GUS. Z tego też powodu wstrzymam się chwilowo z prognozą kierunku zmian produkcji przemysłowej i budownictwa. Postaram się wrócić do tego tematu po publikacji biuletynu lub najdalej po publikacji wyników produkcji przemysłu i budownictwa w przyszłym miesiącu.

Pewną ciekawostką najnowszych wyników związanych w produkcją przemysłową jest wskaźnik cenowy PPI. Nie będzie przesadnym nadużyciem określenie tego wskaźnika jako inflacji w przemyśle. Ceny przemysłowe w październiku w porównaniu z wrześniem spadły aż o 0,7%. To rzadkość o tej porze roku. Spadek ten to fragment szerszego zjawiska. Spadek cen w październiku to być może na wet w połowie reakcja na stosunkowo duży skok cen we wrześniu (0,5%). Ponadto od dłuższego czasu na wygaszanie wzrostu cen wpływ ma słabnąca koniunktura, stabilizujący się złoty (w pewnym oczywiście paśmie) i powolne spadki na rynkach surowców. Do wpisu dołączam wykres indeksu cen przemysłowych, odniesionego do grudnia 2002 r. (grudzień 2002 = 100).  Zarówno polska gospodarka jak i zagraniczne, nie są wstanie akceptować dalszych wzrostów cen. W 2011 ceny produkcji przemysłowej osiągnęły tempo niemal rekordowe i rynek po prostu powiedział dość. Z tego tez powodu, rok obecny można nazwać rokiem stabilizacji. By wskazać skalę wzrostu cen w 2011 r., na linie indeksu nałożyłem linię trendu. Przy czym trend objął rok 2012 co częściowo niweluje wyjątkowość 2011 roku. Bez 2012 r. linia trendu na koniec tego roku dotyka wartości 135. Po odjęciu dodatkowo  IV kw 2010 r. linia trendu schodzi jeszcze niżej. Można więc w sumie powiedzieć, że w skali całego przemysłu ceny są zawyżone o kilka procent. To na pewno nie pomaga przedsiębiorstwom w lokowaniu produkcji na rynku.

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Co zrobi RPP w grudniu. Troche statystyki za lata wcześniejsze.

Najświeższe wskazania inflacji  zdają się przesądzać, że Rada Polityki Pieniężnej obniży stopy. Inflacja liczona jako zmiana cen w układzie rok do roku, wyniosła 3,4%. Po raz pierwszy od 22 miesięcy inflacja spadła poniżej górnej granicy celu inflacyjnego. To oczywiście tylko symbol, czy ciekawostka. Na zejście inflacji poniżej górnej granicy celu, złożyła się zarówno wcześniejsza skuteczna polityka RPP, ale i zwalniające nie tylko u nas tempo PKB. Najnowsze wyniki CPI nie przesądzają oczywiście, że zaczyna się śmiały trend wygaszania presji inflacyjnej. Po części mamy do czynienia z efektem bazy. Niemniej warto zwrócić uwagę, że na przejściowe opanowanie zjawisk inflacyjnych wskazywały wskaźniki inflacji bazowej. W zasadzie pod koniec II kwartału można było być już niemal pewnym, że odzyskujemy panowanie nad inflacją.

Decyzja RPP z początku tego miesiąca o obniżeniu stopy referencyjnej z 4,75% na 4,5% to nie był jakiś przełomowy ruch. Pytanie jest takie czy RPP zdecyduje się na kolejną obniżkę w tym roku. Na miejscu RPP zdecydowałbym się na cięcie w grudniu o kolejne 25 pkt. baz. i wstrzymał do lutego. Chyba że dane o kondycji gospodarki dalej by się mocno pogarszały, a z naszego kontynentu również napływały niekorzystne informacje. Ciekawostką jest jednak to, że w – jeśli nie zawodzą mnie moje archiwa – od początku działania RPP (1998 r.) decyzje o zmianie stopy w grudniu podejmowano zalewie dwa razy. Podobnie „ubogim” w aktywność RPP jest wrzesień. Członkowie RPP bardziej aktywni bywali w pierwszym miesiącu roku. W latach 1998-2012 8 z 62 decyzji  o zmianie stóp podjęto właśnie w styczniu. Być może jako wytłumaczenie słabszej aktywności w latach poprzednich w ostatnim miesiącu był termin posiedzeń, który przypadał na II połowę miesiąca. Teraz RPP spotyka się na początku miesiąca. Już na zakończenie tych statystycznych ciekawostek dodam, że dwie grudniowe decyzje w ubiegłych latach, dotyczyły cięcia stóp. Za każdym też razem, decyzje grudniowe były jednymi z serii kilku następujących po sobie decyzji w odstępach miesięcznych. Sytuacje te mały miejsce w trudnych dla polskiej gospodarki chwilach. To był grudzień 1998  i 2008. Obecnie na szczęście nie jest aż tak tragicznie, niemniej z całą pewnością warto pomóc gospodarce polskiej w utrzymaniu jak najwyższego (jak na obecne okoliczności i prognozy) tempa PKB.

Sądzę że warto w grudniu zaserwować polskiej gospodarce kolejną obniżkę stopy referencyjnej o 25 pkt. proc. Jeżeli RPP nie podejmie decyzji o cięciu stóp  w grudniu w proponowanej przeze mnie skali, to styczeń jest już ostatnim momentem.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Krótko o sytuacji na rynku finansowym w październiku.

Październik nie wniósł niczego szczególnego do naszej wiedzy o rynku finansowym. Złoty, pomijając maj, oscyluje w przedziale jaki został wyznaczony w tym roku. Dla euro to od 4,05 do 4,20, a dla dolara od 3,10 do 3,30. W przypadku dolara można mieć nieco wątpliwości co do górnej granicy, ze względu na jego osłabienie przeciągające się do czerwca. Pomijając majowe osłabienie, widać że rynek chce poprawnie wyceniać złotego. Polska zyskała spore zaufanie w ostatnich miesiącach i dlatego właśnie rynek ostatnio oscyluje na poziomie równowagi dla złotego. Przy czym trzeba zaznaczyć, że taka wycena jest oparta na bieżącej sytuacji makroekonomicznej. Przy wycenie długoterminowej dla polskiej gospodarki, złoty jest niedoszacowany śmiało o kilka procent (min. 5%). By jednak rynek zaczął bardziej doceniać złotego, perspektywa poprawy naszej gospodarki w dłuższym terminie nie może budzić większych wątpliwości. To co mamy obecnie, to taki mniej lub bardziej kruchy kompromis rynkowy dla złotego. Warto zaznaczyć, że obecny poziom złotego jest korzystny dla gospodarki. Uważam, że na chwilę obecną stabilizacja naszej waluty na obecnym poziomie jest korzystna dla naszej gospodarki. Mam na myśli z jednej strony handel zagraniczny,  a z drugiej wskaźniki cenowe dla naszej gospodarki. Oczywiście na rynku walutowym stabilizacja nie jest stanem trwałym. Nie wykluczam, że w przypadku wątpliwości co do nienajgorszego stanu naszej gospodarki (jak na to co się wokół nas dzieje) lub zawirowań na europejskim runku finansowym, złoty częściej niż wzmocnienia będzie doświadczał krótkookresowych osłabień. A czy jest możliwość kontynuowania procesu wzmocnienia złotego? Jeśli, to będzie to proces powolny i warunkiem musiałyby być dobre dane makroekonomiczne.

Podniecenie jakie wywołał miesiąc temu brak decyzji RPP o obniżeniu stóp procentowych, przestało się już udzielać krajowemu rynkowi depozytowemu. Obserwując zmiany stóp i stawki stóp oczekiwanych w oparciu o krzywą rentowności, można odnieść wrażenie że rynek jest przekonany o cięciu o 0,25%. Ewentualne cięcie o 0,5% jest oceniane chyba jako mało prawdopodobne. Oczywiście już od czasu kryzysu finansowego, wyceny stawek na rynku międzybankowym sporo straciły na wiarygodności . Nie jest oczywiście tak źle jak w 2009, ale i nie tak dobrze (jeśli chodzi o jakość wyceny) jak przed kryzysem. Zwracam na to uwagę, ponieważ przed laty opinie makroekonomistów bankowych miały na ogół przełożenie na kwotowania stawek na potrzeby obliczenia WIBOR i WIBID przez ich koleżanki i kolegów z dealingroomów. Obecnie to przełożenie jest znacznie mniejsze. Opierając się więc na wyliczeniach stawek prognozowanych w oparciu o krzywą, można powiedzieć że w okresie rocznym rynek (rozumiany jako WIBID i WIBOR) nie oczekuje obniżek większych niż o 0,25%. Swoją opinię odnośnie działań RPP załączyłem na blogu 16.10.2012 r.

Odrębnym tematem jest rynek obligacji. Śmiało można powiedzieć, ze to zupełnie inna historia. Od wakacji, spore zainteresowanie obligacjami spowodowało ich niesamowity spadek. Obecnie termin 2, 5 i 10 lat są wyceniane na rynku odpowiednio na: 3,85%, 4,0% i 4,4%. O ile poziom obligacji 10-letnich jest do zaakceptowania (w rozumieniu prognoz makroekonomicznych), to 2-latki są wycenianie niezwykle nisko. Jeżeli się to zestawi z kwotowaniem rocznego WIBIDu, to można zapytać gdzie tu sens. Sens w pewnym sensie jest J lub przynajmniej można się go na siłę doszukać. Przede wszystkim rynek depozytów międzybankowych i obligacji to nie te same światy, m.in. ze względu na inwestora, jego perspektywę i całą transakcje, której depozyt czy obligacja są (tzn. mogą być)  tylko składnikiem. Po drugie, teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację kiedy korzyści z obligacji 2-letnich na tle reinwestowania inwestowanych pieniędzy krótszymi terminami może być porównywalne. W takim przypadku musielibyśmy uwierzyć w wyjątkową zdolność rynku do przewidywania przyszłości. Wydaje mi się, że inwestujący w obligacje krótko i średnioterminowe w ostatnim czasie nie tyle patrzyli ile zyskają, co – czy nie stracą, lokując w polskie aktywa. To by tłumaczyło zainteresowanie inwestorów zagranicznych polskimi papierami rządowymi, które w obecnych realiach można uznać za bezpieczne z punktu widzenia kraju emitenta i względnie opłacalne z punktu widzenia oprocentowania.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Waloryzacja kwotowa rent i emerytur.

Jedna z gazet przypomniała temat rządowego pomysłu na podwyżkę emerytur, który wzbudził wątpliwości  natury prawnej i moralnej. Chciałbym chwilę temu poświęcić, ponieważ ten temat media i komentatorzy w zasadzie zignorowali. Tymczasem pomysł był, że tak powiem, niebanalny. Abstrahuję tu od oceny prawnej, z którą zmierzyć się musi Trybunał Konstytucyjny.

Pomysł rządu polegał na tym, że pula środków wyliczona na podwyżki (zgodnie  zasadami obliczania stopy wzrostu), będzie równo podzielona na wszystkich emerytów i rencistów. Inaczej mówiąc, zamiast podwyżki o ten sam procent, wszyscy dostali podwyżkę o 71 zł brutto. Pomysł ten wywołał kontrowersje prawne, więc m.in. prezydent zwrócił się o ocenę do Trybunału Konstytucyjnego. Chodzi głównie o to, że zasada waloryzacji emerytów o tą samą kwotę jest niekorzystna dla tych którzy pobierają świadczenia w kwocie powyżej 1480 zł. Mówimy tu o grupie ponad 4 mln osób. Jeżeli Trybunał Konstytucyjny zakwestionuje jednolitą, kwotową waloryzację, to wg wyliczeń rządowych, trzeba będzie zwrócić 1,5 do 1,8 mld zł tym którzy na waloryzacji kwotowej stracili. Wg moich wyliczeń kwota ta powinna być mniejsza i nie przekroczy 1,5 mld zł, pod warunkiem że mówimy tylko o świadczeniach emerytalno-rentowych. Dla porównania podam, że waloryzacja rent i emerytur to rocznie wydatek rzędu 7 mld zł.

Zanim przejdę do dalszych rozważań i prezentacji wybranych liczb, krótko o danych do moich wyliczeń. Opierałem się na danych z opracowań dostępnych na stronie internetowej ZUS i danych w przedmiotowym zakresie z Biuletynu Statystycznego GUS. Dane dotyczą 9,1 mln emerytów i rencistów. Łączną kwotę wypłat, przedziałowy rozkład świadczeń i przypadający na poszczególne przedziały odsetek emerytów i rencistów, oparłem na danych dostępnych za rok ubiegły. Jako globalny wskaźnik waloryzacji przyjąłem dla okresu wyliczeń, 4,2%. To planowana wartość waloryzacji na rok przyszły. Podobnie waloryzowałem wartość średniego wynagrodzenia w gospodarce. Zaznaczam, że chodziło o przedstawienie idei a nie osiągniecie tzw. aptekarskiej dokładności. Miedzy innymi dlatego, że niektóre dane (rozkład świadczeń) podane są przedziałowo, a inne publikowane ze sporym opóźnieniem, więc skorzystałem z danych za rok 2011 r. Niemniej jednak, jak na statystyczną zabawę, wynik był niezwykle zbliżony do rządowego i poprawnie oddaje ideę waloryzacji kwotowej.

Formalnie zamierzano kwotowo waloryzować renty i emerytury nawet w okresie 4 lat z rzędu. Dla porównania opierać się będę na dość skrajnych wartościach świadczeń, czyli 600 zł i 3500 zł. Metoda nominalna w porównaniu do procentowej byłaby neutralna na poziomie bliskim kwocie 1500 zł (oczywiście brutto). Świadczenia równie lub niższe od 1,5 tys zł, pobiera 51% emerytów i rencistów. Niemniej te 51% pobiera tylko ok. 33% globalnej kwoty przeznaczanej na świadczenia. Waloryzacja procentowa (przy przedstawionych wyżej paramentach) daje 25 zł m-cznie i 302 zł rocznie dla osoby ze świadczeniem 600 m-cznie. Dla kogoś ze świadczeniem 3,5 tys zł, odpowiednio m-cznie 147 i rocznie 1764 zl rocznie. Pozornie uczciwa zasada wzrostu o ten sam „procent” daje mało, małemu i dużo, dużemu. Tymczasem jak miał powiedzieć jeden z emerytów: pęczek rzodkiewki dla każdego kosztuje tyle samo. Przejście na zasadę waloryzacji nominalnej o taką samą kwotę, miało poprawić powoli sytuację finansową osób o najniższych świadczeniach kosztem tych o świadczeniach. To taka forma społecznej solidarności, ograniczona (do wcale niemałej) grupy emerytów i rencistów. Stoi za tym wiele argumentów. Świadczenia nie wyższe niż 1,2 tys. zł pobiera aż 33% emerytów i rencistów. Wątpię by jakaś istotna część z tych 2,8 mln ludzi dodatkowo pracowała. Część z nich natomiast korzysta w różnych form pomocy społecznej.

Ta solidarność społeczna realizowana w grupie emerytów i rencistów zrekompensowałaby częściowo nierówność naszego systemu emerytalnego i nierówności społeczne w ogóle. W grupie świadczeniobiorców z zakresu 1,5 tys zł do 3,5 tys. zł (i wyżej), znaczną część stanowią osoby z uprzywilejowanych emerytalnie grup zawodowych. Tak więc wewnątrzgrupowa solidarność była formą nadrobienia historycznych i bieżących nierówności przepisów (przywilejów) emerytalnych. Wlałbym oczywiście by takie korekty systemu emerytalno-rentowego miały szeroką akceptację społeczną i polityczną, ponieważ naruszają wiarę w stabilność zasad oraz byłyby bolesne dla osób które na wysokie świadczenia emerytalne zarabiały ciężką wieloletnią pracą  a nie przywilejami branżowymi.

Pomysł rządu dobrze się w wpisywał z potrzeby obecnych czasów. Mam na myśli poprawianie sytuacji najbiedniejszych kiedy nie ma możliwości wygenerowania dodatkowych przychodów budżetowych na potrzeby transferów. Sądzę, że było to też spore wyzwanie intelektualne i moralne dla decydentów. Jeżeli chcemy być krajem ograniczającym biedę, a jednocześnie nie zwiększać podatków, to jedynym (tzn. głównym) wyjściem jest modyfikacja transferów finansowych w społeczeństwie i gospodarce.

Przyjęcie na cztery lata rządowego rozwiązania, dałoby średni roczny wzrost najniższych świadczeń o 10%. Czyli realnie kilka procent rocznie. Niestety nasz drugi emeryt ze świadczeniem 3,5 tys. musiałby się zadowolić średnim 2% rocznym wzrostem. W naszych warunkach oznaczałoby to niewielką stratę realną wartości świadczenia.

Taka czteroletnia operacja nie byłaby może rewolucją społeczną, ale na pewno poprawiłaby dostrzegalnie życie 1-2 mln ludzi. Nasz biedniejszy świadczeniobiorca z 600 zł miesięcznie, po czterech latach waloryzacji procentowej miałby ok. 710 zł. Zaś po waloryzacji kwotowej, 894 zł. To ponad 2 tys. zł rocznie więcej w czwartym roku waloryzacji kwotowej. W relacji do średniego wynagrodzenia w gospodarce, waloryzacja procentowa w dłuższym terminie praktycznie nie zmienia istotnie pozycji emeryta czy rencisty. W moim wyliczeniu to 17% średniego wynagrodzenia. Natomiast przy wariancie z waloryzacja kwotową, po czterech latach nasz skromniejszy świadczeniobiorca miałby z ZUSu wynagrodzenia stanowiące nawet do 22% średniego wynagrodzenia w gospodarce. Efekt i tak jest nieco zawyżony, m.in. przez założony wskaźnik waloryzacji procentowej (w zależności od scenariusza makroekonomicznego) i czas trwania operacji. Sądzę, że rząd musiałby ze względu na protesty lepiej zarabiających emerytów i rencistów zmniejszyć skalę redystrybucji lub czas jej trwania.

Tabela: opracowanie ZUS „Ważniejsze informacje z zakresu ubezpieczeń społecznych 2011 r.”

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano | Dodaj komentarz

Inflacja i co zrobi RPP

Wyniki inflacji za wrzesień (3,8% yoy), automatycznie wyzwalają pytania o to kiedy RPP obniży stopy procentowe. Faktycznie RPP zbyt pochopnie podniosła stopy procentowe na majowym posiedzeniu. W swoim komentarzu wtedy wspomniałem, że na miejscu Rady wstrzymałbym się jeszcze z podniesieniem stóp, ale też starałem się zrozumieć podłoże tej decyzji. Warto pamiętać, że od ponad półtorej roku inflacja wykracza poza górną granicę celu inflacyjnego. Część członków Rady czuła się w obowiązku coś w końcu z tym zrobić. Z jednej strony inflacja była napędzana przez czynniki poza popytowe, czyli ceny surowców, żywności czy kurs walutowy, a z drugiej nie można na dłuższą metę tolerować sytuacji kiedy inflacja wymyka się spod kontroli i jest poza pasmem celu inflacyjnego. Warto przy tej okazji przypomnieć, że RPP zdecydowała się na podniesienie stóp, ponieważ polska gospodarka nie poddawała się tak łatwo spowolnieniu. Obecnie spora część ekonomistów krytykuje tamtą decyzję RPP, ale warto pamiętać że to samo grono w istotnej części oczekiwało spowolnienia grubo wcześniej niż ono nastąpiło. Strony po prostu wyciągnęły odmienne wnioski. Członkowie Rady widząc, że gospodarka daje sobie nieźle (jak na osiągi innych krajów kontynentu) radę, chcieli odzyskać panowanie nad inflacją w średnim terminie. Kolejne wyniki gospodarcze zmieniły nieco rozkład akcentów i potwierdziły że to utrzymanie koniunktury gospodarczej może być większym problemem niż inflacja.

Zmiany (tzn. obniżki) stóp oczekiwano już na posiedzeniu Rady w pierwszych dniach października. Stawiała na to przeważająca część ankietowanych ekonomistów. Rada zrobiła psikusa i decyzję przeniosła na posiedzenie listopadowe. Sądząc z treści komunikatu po posiedzeniu Rady, listopad wydaje się bardzo prawdopodobny. Tym bardziej, że Rada powinna wtedy już dysponować cykliczną projekcją inflacji i wzrostu gospodarczego. Wydaje mi się, że to niepotrzebne zwlekanie. Już na październikowym spotkaniu Rady można było wycofać się z ostatniej podwyżki.

Kolejne pytanie, to o ile w najbliższych miesiącach RPP obniży stopy i w jakim tempieSsą teoretyczne podstawy by przyjąć, że inflacja w ciągu będzie powoli dążyć do zejścia pod górną granicę celu inflacyjnego. Jeżeli byłoby to połączone ze spowolnieniem koniunktury do dwóch procent PKB lub niżej i trwaniem takiego stanu, to nie wykluczałbym że za rok stopy będą na poziomie 3,75%. Staram się nie być jednak pesymistą i wierzę, że w przyszłym roku są widoki na poprawę koniunktury na naszym kontynencie. Stąd Rada będzie się starała unikać gwałtownych ruchów i raczej tempo spadku będzie dostosowane do napływających informacji i aktualizowanych prognoz. W tym roku powinniśmy zobaczyć cięcie o 25 – 50 pkt bazowych i 25 – 50 pkt bazowych (50 pkt, przy skromniejszym wariancie cięć w 2012) w roku przyszłym. Tempo obniżki da nam odpowiedź na pytanie jak Rada postrzega rolę złotego w obecnych okolicznościach gospodarczych. Poziom złotego z ostatnich miesięcy jest dość udanym kompromisem pomiędzy potrzebami gospodarki a inflacją. Z tego punktu widzenia, pożądane byłyby obniżki stopniowe i względnie równo rozciągnięte w czasie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

„Drugie expose”

Termin expose jest praktycznie zarezerwowany dla wystąpienia premiera po wyborach i wyłonieniu koalicji rządzącej. Niemniej ze względu na ekonomiczne i polityczne okoliczności, wczorajsze wystąpienie premiera można również śmiało opatrzeć tym samym terminem. A i sam premier nie ma chyba nic przeciwko, skoro na stronie premiera, jego przemówienie jest dostępne pod tytułem „Drugie Expose”. Expose to forma przekazu informacji i komunikacji raczej ze świata politycznego, stąd ekonomista musi do zawartych w przemówieniu treści, podchodzić z pewnym dystansem. Piątkowe expose jak najbardziej takie też wczoraj było. Niemniej expose zawierało kilka smaczków, które postaram się wskazać.

W odróżnieniu od expose z ubiegłego roku, obecne miało bardziej charakter polityczny. Z rozkładu akcentów widać, że premier swoim „drugim expose” wpisuje się w obecną debatę polityczną. I to obecna debata polityczna (propozycje technicznego premiera, ekonomiczne i społeczne debaty, zarzuty o brak inicjatywy w obliczu kryzysu itd.) przyczyniła się do rozkładu akcentów w expose. Do tego co w expose jest i czego w nim nie ma.

Na 19 stron tekstu wystąpienia, niemal połowa poświęcona jest inwestycjom. To z jednej strony sposób na pokazanie, że pomimo spowolnienia gospodarczego, w Polsce są i będą przeprowadzane ogromne inwestycje. To ma oznaczać, że rząd nie śpi oraz że gospodarka żyje i ma się dobrze. Słowo „inwestycje” niesie ze sobą myśl o przyszłości i teraźniejszości. Inwestujemy, bo mamy na to środki. Inwestujemy, bo chcemy i będziemy się rozwijać. Taki komunikat sam w sobie nie jest zły, bo po spadku nakładów na drogi i upadkom firm budowlanych, może powstać wrażenie że teraz to czeka nas już tylko stagnacja i inwestycyjny zastój.

Premier doliczył się łącznie 700-800 mld inwestycji, do roku …. . Tu mam problem, bo premier nie podał terminu. Jeden z wymienianych programów inwestycyjnych ma trwać do 2022 i być może ten termin można podać jako graniczny. Nie przepadam za podawaniem wielkości ekonomicznych jako suma z wielu lat, bo na ogół jest to zabieg z gatunku socjotechnicznych. Suma ma powalać na kolana (i powala). Nie będę się rozwodził nad podawanymi wartościami i programami, bo są to wartości znane od pewnego czasu lub stanowiące naturalną pozycję w planach budżetowych lub planach firm państwowych. Tak jest na przykład z inwestycjami w elektroenergetyce. Te inwestycje to nie dar niebios, ale konieczność z racji starzenia się bloków energetycznych. Kolejne kilka lat wstrzymywania się z szerszymi inwestycjami mógłby skutkować przymusowym ograniczeniem dostaw prądu. Inwestycje te finansowane będą zarówno ze środków firm państwowych jak i źródeł zewnętrznych (giełda, obligacje, kredyty itd.).

Ciekawostką jest powołanie funduszu/programu  Inwestycje Polskie i utworzenie na jego potrzeby specjalnego podmiotu. Operatorem ma być BGK. Podmiot w oparciu o 40 mld zł udziałów w spółkach Skarbu Państwa ma do 2015 r. wykreować analogiczną kwotę inwestycji. Zaletą idei, obok faktu finansowania inwestycji, ma być finansowanie bez wzrostu zadłużania. Na chwilę obecną nie znam szczegółów idei, ale rozwiązania ze świata prawno-ekonomicznego wyznaczają tu pewne ograniczenia, jak i podpowiadają jakie to może być rozwiązanie. Będzie to więc najprawdopodobniej jakaś forma finansowania opartego pewnie głównie na akcjach i udziałach, które pełnić będą rolę zabezpieczenia dla kredytów lub coś zbliżonego. Faktycznie pozwala to uniknąć zadłużenia, pod warunkiem że źródło spłaty nie nawali. Inicjatywę o tyle warto też pochwalić, że jest to sygnał jaką rolę państwo przeznacza aktualnie dla tych aktywów. W Polsce przedstawiano różne pomysły na to do czego wykorzystać udziały w spółkach Skarbu Państwa. Idea wsparcia finansowania inwestycji, wydaje się słuszna na obecne czasy.

Poza inwestycjami, premier deklarował m.in.  poprawę działania sądów, nowy kodeks budowlany, czy możliwość szerszego stosowania metody kasowej w podatku VAT. Są to pozycje będące odpowiedzią na bieżące tematy w świecie politycznym. Zwróciłbym uwagę na działanie sądów, abstrahując tu od deklaracji premiera. Rzadko się w Polsce o tym mówi, ale jednym z istotniejszych powodów zatorów płatniczych jest postawa części przedsiębiorców. Zwracał na to uwagę tym razem Jeremi Mordasewicz, związany z PKPP Lewiatan przy okazji roli kasowego rozliczenia podatku VAT wg tzw. formuły kasowej jako środka poprawiającego płynność małych podmiotów gospodarczych. Otóż przypomniał on, że wśród przedsiębiorców nadal często spotykana jest praktyka niepłacenia kontrahentowi w umówionych terminach i to pomimo posiadania środków finansowych. Jednym z podstawowych narzędzi walki z tą patologią jest właśnie sądownictwo.

Premier w expose koniecznie chciał pokazać że jego rząd chce zachęcić Polaków i Polki do prokreacji i zaoferować lepsze warunki do wychowywania dzieci. To najprawdopodobniej reakcja na presję medialną opozycji w tym temacie. Nie sądzę by premier był przeciwny tworzeniu instrumentów wsparcia rodziny, ale w przeciwieństwie do polityków opozycyjnych, musi brać pod uwagę możliwości finansowe państwa. Premier skupił się na dwóch pomysłach. Jeden to znana od niedawna decyzja o wzroście nakładów na opiekę dzieci najmniejszych, czyli żłobki i przedszkola. Druga …. wydłużenie urlopu macierzyńskiego do jednego roku. Inicjatywa tyle śmiała, co i budząca wątpliwości. Premier powołał się przy tym na rozwiązanie szwedzkie, co – obawiam się – ma oznaczać wsparcie finansowe z budżetu lub rekompensatę dla przedsiębiorców. No, ale zobaczymy. Nie przeczę, że dla małego dziecka dłuższy kontakt z matką to rzecz jak najbardziej pożądana. Pytanie tylko, jak zareagują małe przedsiębiorstwa, w obawie przed przyjęciem do pracy młodej kobiety. Moim zdaniem, jeżeli obecny rząd ma faktycznie ambicje wsparcia młodych rodzin, to warto by przemyśleć kwestie finansowego wsparcia i bezpieczeństwa rodziny. Większe wsparcie w przypadku w przypadku utraty (lub braku) pracy jednego czy obydwojga rodziców oraz wsparcie finansowe na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych (np. wynajmu). Obecne zasady wsparcia są daleko niewystarczające. To jednak wymagałoby wskazania źródeł finansowania. W takim wypadku rząd mógłby wskazać z finansowania czego rezygnujemy (lub ograniczamy) i politycznie zaszantażować opozycję, że wbrew deklaracjom nie chce wpierać polityki prorodzinnej.

Bodaj jedną z ciekawszych deklaracji expose była zapowiedź pozostawienia bez zmian całokształtu zagadnień związanych z tzw. umowami śmieciowymi. W perspektywie krótkoterminowej deklarację taką należy ocenić pozytywnie. W obecnej sytuacji gospodarczej  nie powinniśmy eksperymentować ze zmianą zasad zatrudniania i jego kosztów. Niemniej nadal mam nadzieję, że premier odważniej podejmie dyskusję nad zasadami zatrudniania i „ozusowania” umów. Mam co najmniej wątpliwości czy szerokie, jak na warunki europejskie, zastosowanie zasad zatrudnienia innych niż na tzw. etat, przyczyniło się do poprawy zatrudnienia w Polsce. To nie jedyna wątpliwość. Pytań jest więcej. Jeżeli przyjmujemy (a jeszcze przyjmujemy?), że mamy system przymusowego oszczędzania na emeryturą, to dlaczego pozwalamy na szerokie omijanie tego obowiązku lub pozwalamy na płacenie minimalnych składek. Efekt jest taki, że część osób aktywnych zawodowo, wcale lub w ograniczonym stopniu zasila ZUS. Dotujemy bieżące wypłaty świadczeń już na niemal 40 mld zł. W pewnym sensie pozostali pracujący dotują wypłaty ZUS. Skoro państwo dotuje, to nie z czego innego jak z naszych podatków. Ponadto tak szerokie stosowanie nie-etatowych (przepraszam za to określenie) form zatrudnienia, nie ułatwia życia zarówno ludzi młodych (o których troskę premier wyraził w innym miejscu) i osób z niskimi wynagrodzeniami. Uważam też, że powinniśmy na podstawie obecnie pozyskiwanych od przedsiębiorców danych finansowych, starać się oszacować jak przedsiębiorcy wykorzystują korzyści z niższych kosztów pracy. Widać, że obecna koalicja nie jest jeszcze gotowa merytorycznie i ideologicznie na podjęcie tego tematu.

Premier w expose zawarł też nutkę populizmu. Oberwało się bogatym (a dokładniej: „wpływowej grupie ludzi najzamożniejszych”), którzy dużo zarabiają a płacą niskie podatki i inne daniny. Niestety premier nie podał definicji wpływowej grupy, ani żadnych szczegółów na czym polegają korzyści. Nie lekceważę tematu rozwarstwienia czy zróżnicowania opodatkowania w zależności od poziomu wynagrodzenia. To temat na inną dyskusję. Warto jednak rozwiać mit że jak się jest bogatym, to od razu płaci się niskie podatki i oszukuje. Tak naprawdę, zdecydowana większość instrumentów podatkowych itd. z jakich korzystają „bogaci” dostępna jest nam wszystkim. Każdy też może się zgłosić do doradcy podatkowego z prośbą o optymalizację płaconych danin. Tylko, by mieć co optymalizować, to wpierw trzeba mieć wysokie wynagrodzenia, dochody z kilku różnych źródeł, jakieś aktywa (tzw. majątek) lub spółkę, czy też piastować specyficzną funkcję (np. manager na kontrakcie). Wtedy można pomyśleć jaka forma pracy (etat, kontrakt managerski) jest najlepsza, czy warto założyć spółkę komandytową, czy rozliczać się na Cyprze, a może skorzystać z formuły Funduszy Inwestycyjnych Zamkniętych. Wiele z tych i innych instrumentów jest opłacalne, ale dopiero po przekroczeniu pewnego progu finansowego.

O expose wiele też mówi to czego w nim nie było. Oczywiście pamiętam, ze expose to wydarzenia ze świata politycznego. W przeciwieństwie do „makroekonomicznego” expose z roku ubiegłego, teraz premier nie wspominał o budżecie, deficycie finansów publicznych, zadłużeniu, reformie instytucjonalnej UE czy niedokończonej reformie emerytur.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Debata ekonomistów nad programem PiS czy raczej polskie sejmikowanie.

Obejrzałem całe spotkanie ekonomistów, organizowane przez PiS. Mimo iż materiał dostępny na stronie PiS to ponad trzy godziny oglądania i słuchania, to jednak polecam każdemu kto zainteresowany jest poziomem debaty ekonomicznej w Polsce. Polecam, bynajmniej nie dlatego że debata była jakimś ekonomicznym delikatesem. Jeżeli ktoś miał wątpliwości co do powodów nieobecności  L.Balcerowicza, to po zapoznaniu się z nagraniem, nie będzie miał żadnych.

Formalnie debata miała być poświęcona ocenie najnowszych propozycji ekonomicznych PiS. W rzeczywistości jednak w debacie mało kto się do programu odnosił.  To dość ciekawe, bo program PiS, „Alternatywa”, jest charakterystycznym dla partii opozycyjnych, populistycznych zestawieniem obietnic i szerzeniem wiary, że nikomu nic się nie zabierze, za to sporo wielu grupom sporo się da. Da w postaci ulg i szerokiej rzeki państwowych pieniędzy. A wszystko to za 11 mld zł ściągniętych z sieciowych marketów i banków oraz bez przejmowania się obecnym deficytem finansów publicznych. Zainteresowanych oczywiście odsyłam na stronę internetową PiS, gdzie program jest dostępny.

Tak naprawdę zamiast debaty mieliśmy osobiste popisy poszczególnych mówców. Dominowała krytyka rzeczywistości i polskich dokonań z ostatnich ponad dwudziestu lat. Debata zaczęła się od oceny polskich przemian w wykonaniu pewnej pani profesor (nazwiska podawać nie będę). Zestaw półprawd i tendencyjnych ocen. Na pytanie prowadzącego debatę czy ktoś chce sprostować ocenę polskich przemian, ku mojemu zdziwieniu nie zareagował nikt. Dopiero później kilka osób, przy okazji zabrania głosu, ostrożnie wprowadziło pewne poprawki. Niemal każdy z mówców skupił się w zasadzie na prezentacji własnego intelektu i chęci pokazania wyjątkowej przenikliwości swojego umysłu i niemniej wyjątkowej (w swojej ocenie) wiedzy. Ekonomiści, jak politycy, potrafili tylko krytykować. Raziła dominująca niezwykła ogólność ocen, nadmierne filozofowanie i unikanie podania sprecyzowanych wniosków. Doszło do  tego, ze nikomu na sali nie przeszkadzało że wszyscy chcą obniżenia podatków, przy jednoczesnej aktywniej roli państwa, która z konieczności przybierać by miała formę rozdawanych ulg, dotacji itd. Podobnie jak w programie PiS nie rozmawiano czy aby można zracjonalizować wydatki sektora państwowego. Widać było, że i zebrani ekonomiści chcieli zyskać akceptację widzów, więc unikali ocen i wniosków przykrych dla ucha obywateli. W sumie  dowiedziałem się więc, że można szerokim gestem prowadzić społeczne programy, finansować inwestycje i zmniejszać obciążenia finansowe. A ryzyko deficytu czy wzrost zadłużenia? Nikt się tym nie przejmował. O deficycie wspominano, ale można było odnieść wrażenie że to niedobry D.Tusk go wywołał, nie wiadomo zresztą dlaczego i jak. Czyli że to deficyt, ale jakiś inny.

Tradycyjnie oberwało się UE. Za co? Za wszystko, bo to teraz w modzie. Idei UE broniła tylko jedna osoba. Adam Glapiński, ekonomista notabene długie lata związany z  PiS. Powiedział fantastyczne słowa, że korzyści ekonomiczne wynikające z wejścia do UE są niemal bezprecedensowe w naszej historii.

Po debacie widać było jak silne są wątki patriotyczne w polskiej myśli ekonomicznej. Okazało się, że zniszczyliśmy polski przemysł, że banki są zagraniczne, że nie mamy dużych znanych na świecie przedsiębiorstw i że jesteśmy tanią siła roboczą dla innych państw. Zaledwie jeden z zaproszonych gości bronił (zresztą krótko) polskich dokonań w jednym z punktów, ale nie miał siły lub ochoty walczyć z pozostałymi mitami. Wątek patriotyczny jest modny w ostatnim czasie, ale ci którzy go propagują nie potrafią wykazać co jest na przykład złego z takich a nie innych rozwiązaniach. Skoro niedobre zagraniczne banki nie chcą rzekomo finansować polskiej gospodarki , to wpierw wypadałoby to racjonalnie udowodnić, a potem wykazać jak bardzo wciskałyby do przedsiębiorstw kasę banki polskie, gdyby to one dominowały w gospodarce.

Z przykrością muszę powiedzieć, że wielu z dyskutantów prezentowało bardzo małą wiedzę z zakresu najnowszej historii gospodarczej Polski i elementarnych faktów. Raziła też tendencyjność w argumentowaniu swoich myśli. Co najmniej dwójka profesorów odnotowała fatalne wpadki merytoryczne. Pewna pani profesor deklarując swoją antypatię do idei OFE, najwyraźniej nie do końca rozumiała o co w tym chodzi i ostro naginała interpretacje faktów do udowadniania swoich  myśli. Znany profesor nie rozumie polityki pieniężnej. Zgroza.

Jako żywo, wczorajsza debata przypominała dawne polskie sejmikowanie. Na tym tle publiczna ostra dyskusja o OFE (przy okazji zmniejszenia transferów) w gronie: rząd i grupa ekonomistów, to po prostu ekonomiczny delikates. I chyba już wiem dlaczego wtedy grono dyskutantów było wtedy bardzo skromne.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Skąd pieniądze na politykę społeczno-gospodarczą

Jednym z wątków ekonomicznych w politycznych debatach, jest idea debaty ze znanymi z mediów ekonomistami nad propozycjami PiS, jakie przedstawiono Polakom w pierwszych dniach września. Nie oczekiwałbym wiele po tej debacie. Debata to bardziej wydarzenie polityczne niż ekonomiczne. Nie dziwię się więc prof. Balcerowiczowi, że od razu zadeklarował iż w dyskusji nad tego typu programami udziału brać nie będzie, a szczególnie jeżeli debatę firmuje partia polityczna. Mniejsza jednak o debatę. PiS, jak każda partia opozycyjna, stara się proponować program który mógłbym opisać mniej więcej tak: mamy wiele do zaproponowania i rozdania, nic wam nie odbierając. No i jak tu nie wesprzeć takiego programu? Taka oferta tym bardziej brzmi kusząco, jeżeli przypomnimy sobie że czasy mamy niełatwe, przed nami 2013 rok z tempem PKB prawdopodobnie rzędu 2% i do tego deficyt budżetowy przy wciąż sporym zadłużeniu w ujęciu do PKB.

Obiecywać być może można co kto chce, ale jest jedna i prosta zasada: albo bardziej się opodatkowujemy, albo modyfikujemy redystrybucję obecnych środków finansowych jakie zbieramy od firm i obywateli w postaci podatków i innych obciążeń. Jest jeszcze zadłużanie, ale już jesteśmy niedaleko granic wyznaczonych krajowymi aktami prawnymi i regulacjami UE. Przyjmuję więc, że skoro mamy obniżać relacje zadłużenia do PKB, to nie ma co dalej rozważać rozwoju w oparciu o wzrost zadłużenia.

Wbrew pozorom, wcale nie zamierzam występować tu jako liberalny, zimny ekonomista i komunikować, że nie ma możliwości zmiany polityki państwa. Wręcz przeciwnie. Jest i to spora, ale to politycy nie chcą jej wykorzystywać. Sporo do życzenia pozostawia stan umysłów i oczekiwań obywateli. Zacznę od wzrostu obciążeń finansowych obywateli. W dużym uproszczeniu: podnosimy podatki i przekazujemy zgromadzone środki innym potrzebującym lub pokrywamy spadek wpływów spowodowanych ulgami podatkowymi. Jeżeli za skalę fiskalizmu przyjąć dochody szeroko rozumianego sektora finansów publicznych (general government) w relacji do PKB, to dla Polski wychodzi wartość 39%. Średnia unijna to 44,5%. To tylko średnia. Bo część krajów UE pobiera od obywateli daniny sięgające od 45% do nawet 55% PKB. Owszem polityka społeczna i prorozwojowa jest tam na wysokim poziomie. Mowa o Danii, Francji, Szwecji czy Finlandii. Jak widać, wbrew obiegowej opinii, skala obciążenia fiskalnego w Polsce nie jest szokująco wysoka. Gdybyśmy chcieli podnieść skalę obciążeń do poziomie średniego w UE (w ujęciu do PKB), to wpływy do państwowej i samorządowej kasy powinny być wyższe o jakieś 80 mld zł, czyli 15%. Jak rozumiem ten wariant absolutnie odpada, bo politycy obiecujący nam lepsze życie twierdzą, że praktycznie nie wymaga to wzrostu podatków. A już na pewno nie ma mowy o podnoszeniu podatków powszechnych.

Kwotę 80 mld zł podałem dla uświadomienia tym z obywateli, którzy porównują warunki życia w Polsce z krajami bogatszymi. Nas po prostu nie stać na tak dużą pomoc i redystrybucję. Ponadto nie sądzę byśmy potrafili mądrzę wydawać tak ogromne dodatkowe pieniądze. Trzeba też pamiętać o kosztach prowadzenia działalności gospodarczej. Jednym z naszych atutów w rywalizacji o kapitał zagraniczny jest właśnie relatywnie niższy koszt prowadzenia działalności gospodarczej. I jest w naszym interesie byśmy to jak najdłużej utrzymali.

….a wracając do wątku głównego.. Zazwyczaj (tak też jest i w programie PiS) politycy twierdzą, że uzbiera się troszkę mld zł z uszczelnienia systemu podatkowego (to stały element politycznych programów) i opodatkowania sektorów które są uważane są za „złe”. Tym razem są to: handel wielkopowierzchniowy (hipermarkety) i banki.

Skoro się nie zadłużamy i nie podnosimy podatków (a nawet obniżamy) to pozostało co? Zmiana redystrybucji środków. Niestety politycy chcą sporo modyfikować, ale nikomu nic nie chcą zabierać (żeby się nie narazić elektoratowi). Rachunek więc nie ma prawa się bilansować. Zresztą już się nie bilansuje. Trzymając się  danych podawanych przez Eurostat, nasz deficyt finansów publicznych sięgnął w 2011 5,1%, co jest wartością bardzo dużą.

Na pytanie skąd wziąć pieniądze na wskazany w programie gospodarczym partii cel, pada odpowiedź że wydatek jest tak oczywisty iż pieniądze znaleźć się muszą. Ponawianie pytania „skąd”, nie ma sensu, bo polityk jeszcze bardziej się oburza. Dość podobnie wyglądała dyskusja na portalu Krytyki Politycznej, gdzie pozwoliłem sobie zabrać  głos na jednym z forów. Grono lewicowych rozmówców było wyraźnie zdziwione i oburzone, gdy zasugerowałem, że politykę społeczną i prorozwojową można jak najbardziej prowadzić, ale głównie przez zastanowienie się jak zmienić transfer pieniędzy od podatnika, przez budżet, do ostatecznego odbiorcy.

By być lepiej zrozumianym, wykorzystam dyskusję o finansowym wsparciu rodziny i bodźcach finansowych w celu zwiększenia dzietności w Polsce. Co najwyżej na palcach jednej ręki można policzyć ekonomistów którzy dogmatycznie nie akceptują żadnych ulg w systemie podatkowym. Nawet związanych z posiadaniem dzieci. Wśród polityków, przeciwników ulg na dzieci czy dofinansowania przedszkoli i żłobków, bodaj nie ma wcale. Problem jest jeden i podstawowy. By stworzyć system ulg odczuwalnych dla rodziny, to musielibyśmy od ręki przeznaczyć na ulgi itd., duże kilka-, a nawet kilkanaście mld zł rocznie. To oznacza zmianę wydatkowania do 4% budżetu i wskazania kto dostanie mniej lub wskazania czym uzupełnimy uszczerbek w budżetowych wpływach w wyniku ulgi. Niestety tu rozmowa się kończy, bo nikt nie chce wskazać komu zabrać. Nawet politycy, mimo iż do tego są powołani. To nie jest ordynarne zabieranie. To właśnie jest optymalizacja redystrybucji w finansach publicznych.

Można więc prowadzić nawet i nieco lewicową politykę, jeśli ktoś chce. Unikać jednak powinniśmy poważniejszego wzrostu obciążeń podatkowych, a skupić na zastanowienia czy efektywnie wydajemy pieniądze podatników. Proponuję w wolnej chwili przejrzeć tabele do założeń budżetowych na 2013 r., gdzie wydatki wykazane są wg instytucji lub działów gospodarki. Zapewniam, że lektura zmusza czytelnika do zadawania sobie wielu pytań o sens lub skalę niektórych wydatków.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Założenia budżetowe na 2013 r.

Założenia budżetowe na kolejny rok nie wznieciły ożywionej dyskusji. Uwaga skupiona była na propozycji PKB na 2013 i planowanym wartościom dochodów i wydatków. Poza kilkoma prognozowanymi parametrami makroekonomicznymi, pozostałe nie wzbudzają zastrzeżeń czy ciekawości, ponieważ przyjmują dość charakterystyczne dla polskiej gospodarki wartości. Światła reflektorów zwrócone były oczywiście na planowane tempo PKB na 2013 rok. Rząd przyjął 2,2%, co na tle najnowszych prognoz podawanych przez makroekonomistów, lokuje prognozę rządową w grupie relatywnie optymistycznych. Niemniej nie ma o co kruszyć kopii, ponieważ tak naprawdę spór dotyczyłby punktów bazowych prognozy. Inna rzecz, że bardziej pesymistyczne prognozy wzrostu gospodarczego są relatywnie świeże i oparte na najnowszych wynikach PKB, czyli za II kw tego roku. Główne czynniki kreacji PKB, poza jednym, również nie budzą większych zastrzeżeń. Ciekawostką jest założenie praktycznie zerowego wzrostu nakładów inwestycyjnych. Dopiero w 2015 i 2016 zakłada się powrót do wzrostu nakładów do 7% i 8%. Pozostałe czynniki popytowe w rachunku PKB są oparte na ostrożnych prognozach i bez wskazywania by któryś z nich (bądź grupa) miał przyjąć rolę decydującą w kreacji PKB. Dominującą, czyli ponad charakterystyczny dla siebie udział w strukturze PKB.

Kolejny sporna część prognozy to wykonanie budżetu w tym roku i wykonanie w 2013 r. przyjętych założeń. Nie ma co ukrywać, że mniejsze od wcześniej planowanego tempo PKB oznacza gorsze wpływy budżetowe. Prognoza budżetowa na przyszły rok zawiera planowane wykonanie budżetu na rok obecny. Rząd przyjmuje że osiągnie planowane wpływy budżetowe na poziomie 293 mld zł. Wyniki PKB w II kw i pogorszenie dynamiki wpływów, wskazują na ryzyko osiągnięcia wpływów o kilka mld zł mniejszych. Ale nie przesądzałbym jeszcze o tym w tej chwili. Według rządowych prognoz w 2013 wpływy do budżetu będą większe od planowanych o 2,4%, lub ok. 5% jeżeli tegoroczne wpływy będą mniejsze (j.w.). Biorąc po uwagę prognozy wskaźników cenowych, wpływy do budżetu miałyby nie wzrosnąć w 2013 r. Wydatki budżetowe w 2013 r. wzrosnąć mają jedynie nominalnie o prawie 2%. W związku z powyższym planowany deficyt budżetowy na 2013 r. pozostaje niemal taki sam jak w roku obecnym, czyli 35,5 mld zł.

W założeniach budżetowych przyjęto powrót inflacji do środka celu inflacyjnego czyli 2,5%. Wzmacniać powoli ma się złoty. Z natury rzeczy prognoza nie ujmuje (bo i jak) ryzyka turbulencji na rynkach finansowych, co może wpływać na osłabianie złotego. Wg budżetowej prognozy złoty do euro będzie zmierzał do 3,7 w 2016 r. Roczne tempo jakie uzyskujemy mniej więcej odpowiada średniej zmianie wydajności w gospodarce. Można by więc powiedzieć, że zmiany złotego oparto wręcz na podręczniku z makroekonomii.

Rząd zakłada spadek stopy referencyjnej NBP. Wg założeń, stopa referencyjna w przyszłym roku osiągnie 4,25%, by poziom ten utrzymać w kolejnych latach. Daje to realną stopę sięgającą niemal 2%. Już jako ciekawostkę dodam , że wg części makroekonomistów gospodarka może wymagać głębszego obniżenia stopy referencyjnej by zdynamizować gospodarkę.

Sądzę, że przedstawione założenia budżetowe można oceniać jako dość poprawne. Tak naprawdę nie chodzi w nich by prognozy wskaźników były idealnie trafne, ale by rząd potrafił szybko reagować na odchylenia od prognozy i zmiany w gospodarce światowej.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Koniunktura w budownictwie

Najnowsze wyniki budownictwa wg rodzajów
obiektów budowlanych, pokazały to o czym media donoszą od kilku miesięcy. Powoli
widać, że przemija świetna koniunktura w budownictwie drogowym. Oczywiście drogi
będzie się budować i remontować dalej w Polsce, ale nie prędko wydatki takie
jak w ubiegłym roku nie prędko się powtórzą. W ubiegłym roku na drogi i obiekty
z nimi związane (np. mosty) wydano wg wymienionej wyżej klasyfikacji, niemal 29
mld zł. To aż o 22% więcej niż w 2010 r. W latach 2006-2008 było to od 14 do 18
mld zl. Samo zmniejszenie nakładów na budowę dróg było zapowiadane, więc nie
powinno zaskakiwać. Szkoda tylko, że łączyło się to ze spektakularnymi upadkami
budowlanych firm. Wskutek tego w II kw tego roku budownictwo jako dział
gospodarki, odnotowało potężną stratę. W II kw ubiegłego roku wynik netto był
dodatni, 976 mln zł. W tym roku zaś, -708 mln zł. Miało to spore przeniesienie
na wyniki finansowe ogółem przedsiębiorstw niefinansowych (niedawno
opublikowane przez GUS).

Oczywiście branża budowlana to
nie tylko drogownictwo. Ten część budownictwa to prawie 30% produkcji
budowlano-montażowej. Nieźle wciąż radzi sobie budownictwo mieszkalne, które w
ujęciu klasyfikacji wg rodzajów obiektów budowlanych, rosło w ostatnich
kwartałach kilkanaście i więcej procent w ujęciu rocznym. Wątpliwe jednak by
takie tempo udało się utrzymać w najbliższych kwartałach. Liczba mieszkań
niesprzedanych i dalszy powolny spadek ich cen oraz kiepskie perspektywy gospodarcze,
każą firmom deweloperskim być bardziej ostrożnymi. Sądzę więc, że będziemy
świadkami przejściowego powstrzymania tendencji wzrostowej budowy mieszkań, a
na pewno jej mocnego ograniczenia. Zapowiedzią tego są statystyki dotyczące budów
rozpoczętych i pozwoleń na budowę z okresu kwiecień-lipiec tego roku.

Szansę na utrzymanie dodatniego
tempa wzrostu widziałbym w grupie „budynki niemieszkalne”. Grupa ta obejmuje
remont i wznoszenie budynków dla szeroko pojętego sektora publicznego i podmiotów
prywatnych.  W tej grupie jest szeroka
gama obiektów od bibliotek i szkół, po obiekty handlowe i przemysłowe. W tej
grupie jest względnie stabilne (jak na warunki tego sektora) tempo rocznego
wzrostu w granicach od 10% – 15%. Niestety należy oczekiwać spowolnienia popytu
na usługi budowlane ze strony sektora publicznego, a popyt sektora prywatnego –
mimo iż II kw nie wskazuje na jakieś załamanie – może ulec niewielkiemu ograniczeniu.
Mam jednak nadzieję, że w tym segmencie obiektów budowlanych (28% budownictwa
ogółem wg klasyfikacji obiektów budowlanych) w najbliższych kwartałach
utrzymana będzie dodatnia, kilkuprocentowa, dynamika wzrostu w ujęciu rocznym.

Pozostała część budownictwa („obiekty
inżynierii lądowej i wodnej”) stanowi 58% budownictwa, z czego połowa to
budownictwo drogowe, które przedstawiłem wyżej. Tutaj też dynamika wzrostu
spada, ale wolniej niż w budownictwie drogowym. Wciąż na uznanie zasługuje segment
związany z rurociągami, liniami energetycznymi i drogami kolejowymi. W tych
przypadkach nadal utrzymuje się ponad dwudziestoprocentowe roczne tempo
wzrostu. Niestety w przypadku pogorszenia kondycji gospodarczej, i tutaj należy
oczekiwać redukcji tempa wzrostu o kilka-, kilkanaście punktów procentowych.

Dynamika roczna prac budowlano-montażowych
ulegała od początku roku spowolnieniu, by w ostatnich dwóch miesiącach być
ujemna. Nie należy tego postrzegać jako nieszczęście. Główny powód to
ograniczanie skali prac w budownictwie drogowy, które było zapowiadane od dawna.
w pozostałej części mamy do czynienia z powolnym dostosowaniem się do popytu
rynkowego na usługi budowlano-montażowe. Dostosowanie się budownictwa do nowych
warunków, spowoduje niestety spadek prac budowlanych – rozumianych jako
produkcja roczna do produkcji rocznej w analogicznego (12 m-cy) okresu – o od
5% do raczej 10%. Większość skutków tego spowolnienia przypadnie raczej  na przyszły rok.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz