Emocje przenoszą się z rynku depozytów międzybankowych na rynek papierów dłużnych.

Ilustracja. Średnie z kwotowań (kupno, sprzedaż) dla rynku depozytów międzybankowych i obligacji (wyliczenia w oparciu o dane: WIBID, WIBOR Rzeczpospolita i BondSpot SA).

Posługiwanie się krzywą rentowności w celu odczytania czego oczekuje rynek, nie ma obecnie specjalnego sensu. Do roku, krzywa to mieszanina przewidywań z ograniczoną płynnością na rynku międzybankowym. Na rynku papierów dłużnych przewagę w narzucaniu trendu przejęli inwestorzy zagraniczni.

Obserwacja i analiza zmian notowań na rynku pieniężnym staje się coraz nudniejszym zajęciem. Nie tylko dlatego, że z biegiem lat obniżały się inflacja i stopy procentowe. Przyglądając się zmianom na rynku i kwotowaniom depozytów w polskiej walucie wyrażonych WIBORem i WIBIDEm, widać jak od kilkunastu kwartałów kwotowania są bardzo mechaniczne. Im dłuższy termin, tym zmiany w kwotowaniach coraz bardziej marginalne. Rynek w ograniczonym stopniu odgrywa rolę informacyjną w rozumieniu odczytu przewidywanych działań RPP w ciągu roku, czy raczej postrzegania przez rynek kierunków zmian stopy referencyjnej. Nie twierdzę, że krzywa na bazie WIBOR i WIBID nie jest nic warta, ale ogromna stabilizacja kwotowań w okresach niezwykłych emocji rynkowych, tylko potwierdza moją ocenę. Mam wrażenie, że od dawna lepszym miernikiem emocji rynkowych jest rynek obligacji. Walka o lepsze stopy zwrotu i dyskontowanie informacji i wydarzeń, bardziej widoczna jest teraz w dłuższej części krzywej. Jakby w z braku możliwości okazywania emocji na rynku depozytów, rynek obligacji wydaje się wręcz nadmiernie rozemocjonowany.

Po podniesieniu przez RPP stopy referencyjnej z 4,5% na 4,75% na początku maja, rynek skorygował krzywą i tyle. Nawet stawki depozytów jednodniowych (ON, TN) są – jak na rynkowe standardy – niebywale stabilne. To pewnie efekt planowania w bankach, ale przy wydatnej pomocy NBP. Przypomnę, że NBP co piątek sprzedaje 1 tygodniowe bony pieniężne oraz od ok. półtora roku zdaje się jakby coraz chętniej stosował operacje dostrajające. Polegają one obecnie na dodatkowych aukcjach bonów NBP o terminie od 1 do 3 dni. NBP nie kieruje się tutaj zasadą jak przy bonach 7-dniowych, emitowanych od dawna tylko w piątki. Aukcje są organizowane w różne dni, bywa że i w piątki, po aukcjach bonów 7-dniowych.

Formalnie, opierając się na krzywej wyrysowanej przez kwotowania banków, można odnieść wrażenie, że w krótkim okresie rynek bierze pod uwagę wzrost stopy referencyjnej do 5,0%, by prawdopodobnie po kilku miesiącach znowu stopa referencyjna spadła do 4,75%. Teoretycznie nie można tego wykluczyć. Jednak kiedy obserwuje się kształtowanie cen depozytów w dłuższym okresie i bardzo małą zmienność kwotowań, to pojawia się pytanie na ile prognoza stóp  w oparciu o krzywą jest efektem rynkowych przemyśleń i przewidywań, a ile po prostu mechanicznych zachowań.

O wiele goręcej jest natomiast na rynku obligacji. Obligacja 2-letnie spadły praktycznie do 4,5%. Od początku lipca mamy do czynienie z pikowaniem w dół. Ma to miejsce na wszystkich terminach. Przykładowo, termin 5-letni to obecnie 4,6% – 4,7%! Zmienność rentowności naszych obligacji to rezultat nastrojów na rynkach światowych, w tym alternatywy jaką mają inwestorzy starający się lokować w Europie. Biorąc pod uwagę relatywnie dobre wyniki makroekonomiczne Polski oraz nieco przesadnie osłabionego złotego, poważny spadek rentowności krajowych obligacji w zasadzie nie powinien dziwić. Nie wiem czy to efekt tak dobrego wizerunku Polski czy też gorszych perspektyw innych krajów. Niebagatelną rolę odgrywa tu złoty, który jest moim zdaniem jest nadal niedoceniony. I to bardziej złoty przyciągnął zainteresowanie inwestorów niż rentowność obligacji. Sugeruje to krótkoterminowość obecnych działań rynkowych. Tak więc większość ruchu spadkowego obligacji i kursu złotego została już wykorzystana. W najbliższych tygodniach powinniśmy więc zobaczyć ruch odwrotny.

Wątpię by rynek właśnie teraz rozpoczął długoterminowy proces wzmocnienia złotego. Korzystne perspektywy dla polskiej gospodarki nie są jeszcze potwierdzane danymi makroekonomicznymi. Wg moich szacunków, złoty obecnie jest niedoszacowany jeszcze o ok. 10%. Być może część z tego postarają się krótkoterminowo wyzyskać gracze rynkowi. Wyliczenie opieram na założeniu, że polska gospodarka utrzyma dotychczasową zdolność do długookresowego średniego tempa PKB na poziomie 4% i poprawy wydajności na poziomie obserwowanym w ostatnich kilku latach. Oczywiście w krótkim terminie i przy obecnym ryzyku na rynkach finansowych nie ma się co dziwić, że gracze rynkowi nie mają ochoty teraz zmierzać do tego poziomu w rozumieniu długoterminowej tendencji.

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Warszawa i „janosikowe”.

Kiedy wysłuchuje w mediach kolejnych utyskiwań na „janosikowe” i rzekome udręczenie województwa mazowieckiego tą danina, to co nieco krew się we mnie burzy. Mazowieccy samorządowcy wprawdzie rzetelnie przedstawiają utracone kwoty i słusznie zwracają uwagę na pewną toporność algorytmu w oparciu o który Janosikowe jest wyliczane. Ale na tym na ogół rzetelność się kończy. Dalej podawane są potrzeby Warszawy oraz województwa, a sama idea transferu jest niejednokrotnie podważana. Właśnie wysłuchałem w TV jednej z takich dyskusji i po informacji, że trzeba woj. mazowieckiemu ulżyć bo region wytwarza 22% PKB. Miał to być argument wskazujący skalę potrzeb regionu, ale i zasług dla kraju na tle których janosikowe to jak rozumiem okrutna niesprawiedliwość i kara.

By ocenić ideę janosikowego i rzekome nieszczęście mieszkańców Warszawy oraz regionu, należy spojrzeć z dość odległej perspektywy. Przede wszystkim zacząłbym od pytania jakież to przewagi ekonomiczne ma Warszawa, do której ograniczę dalsze rozważania. Jedną podstawową, która niestety z gospodarką rynkową nie ma nic wspólnego. U podłoża ekonomicznego sukcesu Warszawy leży fakt natury administracyjnej, czyli to że jest stolicą. Tak samo stolicą może być Łódź lub Wrocław. To tylko kwestia politycznej decyzji. Z tego powodu natychmiast stolica obrasta dziesiątkami ministerstw i mnóstwem innych państwowych instytucji itd. Proponuje spojrzeć na statystyki zatrudnienia urzędników państwowych wg województw. Duża liczba mieszkańców i mnogość ważnych państwowych instytucji ściąga podmioty gospodarcze i centrale firm o ponadregionalnym zasięgu, buduje się biurowce, hotele. I tak rozkręca się ekonomiczny samograj oparty na administracyjnej decyzji. Stolica tylko na tym zyskuje.

Dyskusja o sensie janosikowego i jego skali, wymaga podania drugiej strony rachunku. Mam na myśli to co Warszawa zyskuje bądź to co jest przenoszone jako koszt na resztę społeczeństwa, a o czym samorządowcy milczą. Rachunek ekonomiczny łatwy nie jest, ale podam kilka ciekawych przykładów. Pracownik sektora finansów, powiedzmy specjalista, w Warszawie wynagradzany jest przynajmniej o 20% wyżej niż w innych dużych miastach. Firma wiele nie traci, bo nadpłacanie za pracę w stolicy i tak można wpisać w koszty. A ten o 20% droższy pracownik wydaje pieniądze w Warszawie. Wg GUS koszty np. żywności wcale w Warszawie nie są większe niż kilku innych dużych krajowych ośrodkach miejskich. A że ceny mieszkań są szokujące? To że średnia za nowe mieszkanie w stolicy to ok. 8 tys. zł, czyli jest zawyżona o przynajmniej 30%, tez nie powinno mnie interesować. Oczywiście znam prawo podaży i popytu, ale skoro w Katowicach buduje się mieszkania taniej i ceny są niższe …., Tymczasem zasada ustalania dopłat do kredytów mieszkaniowych powodowała, że społeczeństwo dopłacało przez kilka lat do nadmuchanych cen mieszkań na rynku warszawskim. W niektórych okresach niemal 30% korzystających z programu Rodzina na swoim pochodziło z Warszawy i okolic. Krótko mówiąc, deweloperski sukces stolicy odbywał się częściowo na koszt wszystkich podatników. Tam był największy boom budowlany i dobrze płatna praca w budownictwie.

 Kilka tygodni temu przeglądałem liczbę rejestrowanych pojazdów ciężarowych i autobusów wg regionów. Znowu górowała Warszawa. Po przeliczeniach wyszło na to, że co najmniej 30% (co najmniej !!! bo byłem bardzo nadzwyczaj ostrożny w tych rachunkach) tych pojazdów jest rejestrowana w stolicy z racji siedziby centrali firmy. System danin z tym związanych jest bardzo dla stolicy korzystny. Gdyby podatki związane z pracą pojazdów były odprowadzane regionalnie wg miejsca wykonywania pracy, Warszawa byłaby okrutnie na tym stratna.

To tylko wybrane drugorzędne przykłady wskazujące że mazowieccy samorządowcy są, najdelikatniej mówiąc, niedokładni w rachunkach. Stolica ogromnie na przemianach makroekonomicznych skorzystała i głównie w oparciu o czynniki natury administracyjnej i politycznej, a nie ekonomicznej. Ten ostatni jest po prostu pochodną dwóch wcześniejszych.

Rozumiem, że stolica ma problemy z brakiem tanich gruntów pod budowę, korkami na ulicach itd. Ale możemy zrobić coś odwrotnego. Ja wobec powyższego proponuję przenoszenie państwowych urzędów do, przykładowo, pozostałych miast wojewódzkich. To swoją drogą fantastyczny sposób na politykę regionalną i równomierny rozwój kraju. Zapewniam, że dziesiątki tysięcy obywateli chętnie pogodzi się ze staniem w korkach byleby mieć ciekawszą i lepiej płatną pracę, a przede wszystkim by ulżyć stolicy i województwu mazowieckiemu w „wyrabianiu” PKB.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań. Koszt budowy 1 m_kw.

Na rynku mieszkaniowym trwa powolny trend spadkowy cen mieszkań. Pokazują to zarówno dane dla rynku pierwotnego, jak i  wtórnego. W analizie rynku  w bieżącym wpisie będę się opierał na danych z raportów redNet Consulting we współpracy z firmą tabelaofert.pl. Raporty te przedstawiają ceny ofertowe deweloperów i ceny transakcyjne. Kiedy ostatni raz pisałem o cenach na rynku mieszkaniowym w październiku 2011 r. ceny spadły w ciągu roku (tzn. 12 m-cy) średnio o 5,2% dla największych aglomeracji. Po upływie ponad pół roku, rynek kontynuuje trend spadkowy w tym samym tempie. Różnice w tempie spadków między poszczególnymi badanymi aglomeracjami nie się duże.

Ze spadków cen powinni być zadowoleni nabywcy, no bo w końcu spada, ale i firmy deweloperskie przesadnie narzekać nie powinny. W obecnym okolicznościach gospodarczych, roczne tempo spadku na poziomie 5%, pozwala deweloperom na powolne dopasowanie do rynkowych realiów. Tempo wzrostu gospodarczego planowane na ten rok, mieści się w przedziałach prognoz sprzed roku i dwóch. Podobnie z wskaźnikami makroekonomicznymi charakteryzującymi sytuację ekonomiczną gospodarstw domowych. Niedawno pisałem o sytuacji na rynku kredytów mieszkaniowych.

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2012/06/Kredyty-mieszkaniowe-Sytuacja-po-I-kw-2012.html

W średnim okresie czeka nas względna stabilizacja na rynku kredytów mieszkaniowych. Nie prędko wrócą czasy, kiedy wartość rynku kredytów mieszkaniowych tylko rosła z roku na rok w tempie niemal 20%. O niemal połową  od przełomu roku spadła liczba kredytów w ramach programu Rodzina na swoim (RnS). Progi cenowe przy których można było skorzystać z programu, pod koniec ubiegłego roku zostały radykalnie obniżone. Przykładem niech będzie Wrocław, gdzie próg dla nowych mieszkań z 6,9 tys. zł w II kw 2011, spadł do 5,2 w II kw 2012 r. Tymczasem średnia cena 1m w ofercie, to 6,7 tys. zł. Skala zmian w innych dużych miastach jest podobna. To oczywiście jeszcze nie powód do dramatu dla deweloperów. W ubiegłych roku deweloperzy oddali do użytku 50,5 tys. mieszkań, a z programu Rodzina na swoim dla mieszkań na rynku pierwotnym, skorzystało ponad 13 tys. gospodarstw domowych. To efekt wyjątkowo korzystnych warunków programu. Przypomnę, że jednym z warunków wsparcia było znalezienie mieszkania, gdzie cena 1 metra nie mogła być wyższa od 1,4 kosztu budowy 1 metra dla danego miasta lub obszaru. Niemal raj dla deweloperów. Od końca ubiegłego roku obowiązuje wskaźnik 1,0. Spadek liczby kredytów z wsparciem po I kw, nie wskazuje by obniżka wskaźnika spowodowała jakikolwiek dramatyczny spadek. W Ikw tego roku, z programu RnS skorzystało (dot. mieszkań na rynku pierwotnym) 2,7 g.dom., czyli o ponad 15% mniej niż rok wcześniej. W tym czasie próg cenowy programu RnS, spadł średnio o 27%. Jak więc widać, rynek mieszkaniowy ma wcale niemałą umiejętność do amortyzacji zmian niekorzystnych dla siebie warunków rynkowych.

Analiza rynku budownictwa nowych mieszkań, też nie wskazuje by deweloperzy jakoś specjalnie wystraszyli się obecnych warunków rynkowych, chociaż na pewno możemy mówić o pewnych symptomach ostrożności. Biorąc pod uwagę, że mieszkania deweloperskie buduje się średnio nieco ponad dwa lata, to redukcja planowanych projektów pozwala na relatywnie szybką reakcję na zmianę warunków rynkowych. W tym roku tzw. mieszkań deweloperskich oddano po pięciu miesiącach o prawie 50% więcej niż w słabym pod tym względem ubiegłym roku. Rozpoczęto budową o 27% więcej mieszkań niż w roku ubiegłych (też słabym pod tym względem). Niewiele gorszy jest rezultat pozwoleń na budowę. Z całą pewnością do wyników tegorocznych nie można podchodzić bezkrytycznie, bo wystąpił efekt bazy. Wyniki są dość podobne do tych z 2010 r.

W ciągu roku rosła też liczba mieszkań w ofercie. Wg raportu firmy Reas, niemal w każdym dużym mieście liczba mieszkań w ofercie powoli rosła  z kwartału na kwartał lub co najmniej była stabilna. W samej Warszawie to ok. 18 tys. mieszkań, a w Krakowie 10 tys. na koniec I kw 2012 r. Sytuacja rynkowa (dalszy powolny spadek cen mieszkań) nie mogła być zaskoczeniem dla deweloperów. Rok temu w najlepszym wypadku mogli oczekiwać stabilizacji w 2012 r.

Pomimo spadku cen mieszkań i pewnej ich „naprodukcji”, nie spadają w zasadzie koszty budowy. Według danych GUS, koszty budowy przestały rosnąć dopiero w II połowie 2010 r. i od tego czasu wzrosły minimalnie lub wcale, poza dwoma trzy trzema mniejszymi ośrodkami miejskimi (w przypadku kilku miast lub regionów minimalnie spadły). Oczywiście oznacza to niewielki spadek realny kosztów (po uwzględnieniu wskaźnika cenowego), ale mniejszy od spadku cen mieszkań

Wygląda więc na to, że deweloperzy mają jeszcze pewien luz cenowy, czyli poziom akceptacji spadków cen mieszkań. Nie jest on jednak duży. Jeszcze w 2008 koszt budowy w cenie ofertowej sięgał prawie 50%. Rok później 40%, by spaść w 2011 do 22% i 20% w roku bieżącym. Widać jednak, że narasta opór do zmniejszania tej różnicy. Sytuacja na rynku mieszkaniowym, czyli standardowa statystyka dotycząca liczby mieszkań od oferty poczynając po rozpoczynanie nowych inwestycji, oraz warunki makroekonomiczne, wskazują że obecne spadki cen mieszkań nie wzniecają jeszcze paniki w szeregach deweloperów. Spadki wiecznie trwać nie będą, bo deweloperzy mają silną w broń która działa w średnim terminie. Mam na myśli redukcję prowadzonych inwestycji. Wydaje się więc, że spadki w obecnym tempie mogą jeszcze potrwać rok (najdalej dwa). Już w tym roku deweloperzy mogą zacząć ograniczać liczbę realizowanych projektów, by zatrzymać spadek cen za kilkanaście miesięcy.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Stopa bezrobocia jak w strefie euro.

Przez najbliższy rok, dwa, bardzo trudno będzie obniżyć stopę bezrobocia. Wg wskazań za kwiecień stopa bezrobocia wyniosła 12,8% i do takiego poziomu będziemy się musieli przyzwyczaić w najbliższych kwartałach (nie ująłem zmian sezonowych) lub przygotować ewentualnie na utrzymanie minimalnej dynamiki wzrostowej liczby bezrobotnych. Przy obecnym tempie wzrostu gospodarczego, nasza gospodarka  z dużym trudem  zwiększa liczbę miejsc pracy. Analiza danych bezrobocia rejestrowanego (wg Ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach zatrudnienia) przez większość roku ubiegłego i początek obecnego wskazywała na 2%-3% wzrost liczby bezrobotnych i to pomimo wzrostu o 4% PKB yoy. W II kw 2012 r. liczba bezrobotnych zarejestrowanych przestała rosnąć w ujęciu yoy. Proponują potraktować tą informacją w dużą ostrożnością, ponieważ wg metodologii pomiary Eurostatu (opartej na metodzie BAEL) stopa bezrobocia chociaż znacznie niższa od rejestrowej (o dwa-trzy pkt. procentowe), wykazuje wzrost kilkuprocentowy w ujęciu yoy. Obecnie ok. 2 mln Polaków jest bez pracy. Wg metodologii  Eurostatu, bez pracy jest prawie 0.3 mln mniej osób. Przypomnę przy okazji, że bez prawa do zasiłku jest ok. 83% z osób zarejestrowanych  jako bezrobotne.

Czy stopa bezrobocia jest duża i jak wypadamy na tle krajów UE. Byłoby lepiej gdybyśmy mieli bezrobocie w przedziale od 5%-8%. To ideał, który może się w Polsce zdarzyć jedynie w czasach dobrej koniunktury i wątpię by to się szybko miało zmienić. Nasz rynek siły roboczej wciąż wykazuje spore niedopasowanie pod względem wykształcenia (w rozumieniu potrzeb przedsiębiorstw, a nie wykształcenia formalnego) i rozmieszczenia osób bez pracy. W 2008 w okresie świetnej koniunktury, st. bezrobocia rejestrowanego spadła w II połowie roku do ok. 9%. Nie ma co ukrywać, że było to trochę siłą rozpędu (gospodarka powoli zwalniała) i dzięki sporemu popytowi na polską siłę roboczą w kilku krajach UE. Na tle krajów strefy euro Polska prezentuje się dość przyzwoicie, ponieważ wg Eurostatu nasza stopa bezrobocia była niemal identyczna jak dla całej strefy, czyli 10,2 (strefa euro 10,8). Dane za luty. Satysfakcja jest oczywiście wątpliwa, ponieważ wskaźnik dla strefy euro jest zawyżony przez kilka krajów. W Irlandii jest prawie 15%, Hiszpanii 23% (!), Francji 10%. Tyle wątpliwych pocieszeń wynikających w  porównania z krajami strefy euro.

Gorzej wyglądamy kiedy porównamy reakcję stopy bezrobocia na zmianę tempa PKB. Wskutek  znacznego spadku PKB w strefie euro w latach 2008 i 2009, można powiedzieć, że do chwili obecnej gospodarka tego obszaru do końca 2011 odrobiła straty. Tak więc przy zerowym praktycznie wzroście PKB, wzrost stopy bezrobocia w strefie euro wyniósł 3 pkt procentowe. Tymczasem u nas stopa bezrobocia wg Eurostatu wzrosła „tylko” o 2 pkt. proc. Tylko że nasza gospodarka, nasza „zielona wyspa”, wzrosła o ok. 14% w tym samym czasie. A co by było gdybyśmy odnotowali głęboki dołek pod koniec 2008 i w 2009 jak strefa euro, a potem umiarkowany wzrost? Boję się myśleć, jaka mogłaby być stopa bezrobocia. Jak więc widać, satysfakcja z naszej stopy bezrobocia jest kwestią przyjętego punktu odniesienia.

Wraz ze wzrostem bezrobocia zaczęły się pogarszać charakterystyki dla całego zbioru bezrobotnych. W chwili wejścia do UE osób długotrwale bezrobotnych, wśród bezrobotnych rejestrowanych, było aż 53%! Kategoria ta obejmuje osoby pozostające bez pracy ponad rok. Na przełomie 2008/2009 udział tej grupy w ogółem spadł do 25%. Obecnie stanowi 33% i rośnie w tempie niemal 20% yoy.

Bezrobocie uderzyło najsilniej w osoby młode i dochodzące do wieku średniego oraz osoby które przekroczyły 55 lat. Dość niepokojące wygląda przyrost bezrobotnych pod względem wykształcenia. W latach 2010-2011, grupa bezrobotnych z wyższym wykształceniem rosła w tempie kilkunastu procent rocznie. Pewnym pocieszeniem jest spadek tej dynamiki. W I kw 2012, liczba bezrobotnych  wyższym wykształceniem wzrosła już „tylko” o 6% yoy. Co ciekawe, wśród osób ze średnim wykształceniem to zjawisko wystąpiło w zdecydowaniu skromniejszym stopniu. Nadal jednak dominująca część bezrobotnych to osoby z wykształceniem nie wyższym niż zawodowe. Łącznie 56% bezrobotnych.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

“Państwo do fabryk”? Po co? cz.2.

Zgodnie z zapowiedzią w wpisie 10 czerwca, wracam do zaskakującego pomysłu Janusza Palikota o budowaniu fabryk przez państwo. Przypomnę, że  w pierwszym wpisie dotyczącym zarysowanej przez Janusza Palikota teorii starałem się wskazać że państwo jest wbrew pozorom znacznym uczestnikiem życia gospodarczego i J.Palikot Ameryki nie odkrył. Oczywiście nie się co zanadto doktoryzować nad propozycjami Janusza Palikot, ponieważ nie sądzę by on sam swój postulat budowania fabryk poważnie traktował. Proponuje potraktować temat jako okazję do wymiany myśli.

Poniżej garść cytatów z tekstu Janusza Palikota, które przedstawiają o co z tymi fabrykami chodzi.

„budową przez państwo nowych fabryk …….. W warunkach globalnego spowolnienia gospodarczego……… …… jest racjonalną odpowiedzią na spadek inwestycji prywatnych”.

„… budować nowe fabryki, co jest uczciwszą formą polityki prozatrudnieniowej niż różnego rodzaje państwowych dotacji dla firm prywatnych …..”

„ … rzekomą sprzeczność programu budowy fabryk z unijnym prawem, …. ….. … , Polska jako pełnoprawny członek Unii ma moc wpływania na treść obowiązującego ją prawa – i w razie potrzeby będzie z tej mocy korzystać,…”

„w pełni lub częściowo państwowe przedsiębiorstwa istnieją we wszystkich krajach UE (np. większościowym udziałowcem petrochemicznego koncernu Neste jest fiński rząd). Przynoszą zyski i prowadzą normalną działalność biznesową, której częścią jest budowa nowych zakładów produkcyjnych”

„państwowe fabryki mogą być zyskowne i nowoczesne. Problemem poprzedniego systemu nie było bowiem to, że państwo było właścicielem zakładów pracy, lecz to, że prowadzona w nich polityka kadrowa była podporządkowana partyjnym wytycznym, a centralne planowanie krępowało ręce nielicznych kompetentnych dyrektorów. „

„… kadra zarządzająca przyszłymi państwowymi fabrykami rekrutowana będzie drogą rygorystycznych egzaminów i konkursów, a państwowy właściciel wyznaczać będzie – zamiast szczegółowego planu produkcji – jedynie spodziewany poziom zysków”.

„.., budowane przez państwo fabryki będą od początku funkcjonować na wolnorynkowych zasadach. Oznacza to między innymi, że do ich współfinansowania państwo zapraszać będzie, na zasadach oferty publicznej, osoby prywatne. Notowanie mniejszościowego pakietu akcji na giełdzie pozwoli wyznaczyć shareholder value i motywować zarówno menedżerów, jak i pracowników w dokładnie ten sam sposób, w jaki motywowani są w prywatnych korporacjach. Dzięki temu państwowe fabryki będą zarabiać nie tylko na kolejne inwestycje produkcyjne, lecz także na rozwój infrastruktury, ochrony zdrowia, kultury czy edukacji.”

„Nie bez powodu wiele patentów polskich naukowców, jak ostatnio niebieski laser, wyjeżdża za granicę i tam czeka na realizację, bo żaden polski przedsiębiorca nie jest w stanie tego sfinansować.”

„Tylko inwestycje państwa mogą to zmienić. I nie tylko wysokie technologie wymagają interwencji państwa, nie tylko infrastruktura, którą przecież państwo w Polsce buduje, ale także technologie średniego rzędu, jak w przetwórstwie rolno-spożywczym.”

„To będą spółki skarbu państwa. Mają przynosić zysk i mają się opłacać i z tego ma być rozliczany rząd i odpowiedni minister”

Podstawowe pytanie jakie się nasuwa, to po co państwo ma budować fabryki? W mediach czasami wraca się do przedwojennego COPu czy budowy portu w Gdyni. Takie odniesienia są dzisiaj nieadekwatne. Polska na szczęście nie działa w warunkach zagrożenia i izolacji gospodarczej. Mamy raczej problemy z częścią zakładów zbrojeniowych i chemicznych, stąd budowanie kolejnych jest bezcelowe. Mamy też dostęp do morza i kilka portów, które całkiem nieźle radzą sobie z funkcjonowaniem na rynku.

Podmiot gospodarczy by funkcjonować musi mieć jakąś przewagę na rynku. Musi sprzedawać coś atrakcyjnego. Na rynku mamy wszystko czego dusza zapragnie, co nowego może zaproponować państwowy zakład. Rywalizowanie w produkcji piwa, serów topionych czy samochodów nie ma sensu. Wolny rynek zaspokaja wszystkie nasze potrzeby i stara się kreować nowe. Państwo nie daje tu przewagi technologicznej, by wskazane produkty były tańsze i nowocześniejsze. W niektórych przypadkach ekonomia skali uniemożliwia lub utrudnia  w ogóle taką rywalizację. Ponadto z kim ma zakład państwowy rywalizować? Z innym który zatrudniają polskich pracowników? Wątpię by budowanie przez państwo zakładów tylko dlatego by walczyły z bezrobociem ma sens. Przede wszystkim dlatego, że państwo ma inne instrumenty wpływania na zatrudnienie. Biorąc pod uwagę przyczyny bezrobocia, to taka „fabryka” musiałaby zatrudnić osoby o niższych kwalifikacjach i być oddalona od głównych aglomeracji. Tylko, ze to z góry pogarsza na rynku sytuację firmy. Nie bez przyczyny wielkie fabryki są zlokalizowane blisko źródeł zaopatrzenia, infrastruktury i wykfalifikowanej siły roboczej.

Kolejny pomysł to rozpęd gospodarki przez inwestycje i rekompensowanie spadku nakładów prywatnych. Przede wszystkim jak na obecną sytuację, tempo inwestycji wcale nie jest złe. Firmy państwowe inwestują (gazoport) i szykują się do potężnych inwestycji (energetyka). I to takich, że obawiamy się czy wystarczy na nie pieniędzy. Do tego państwo daje i będzie dawać potężne pieniądze m.in. w inwestycje infrastrukturalne. Jak J.Palikot będzie wskazywał przedmiot inwestycji i oceniła opłacalność? Załóżmy, że nie jesteśmy zadowoleni z obecnego poziomu inwestycji. To co wybieramy? Inwestowanie w maszyny drukarskie, do produkcji hamulców czy strzykawek, a może górnicze? Ciekawe jakimi kryteriami należałoby się kierować? Już wyobrażam sobie spory ekonomistów i polityków.

Sukces państwowych fabryk ma zapewnić sposób naboru kadry, wciągnięcie kapitału prywatnego. Generowany zysk ma być ponadprzeciętny. Wskazywanie na dobór kadry jako jedno ze źródeł sukcesu, traktowałbym raczej jako porażkę pomysłu. W tym temacie wymyślono już wszystko. Jak widać z przykładów wielkich koncernów nawet wyjątkowy managerowie nie dają gwarancji sukcesu. Czuję niedosyt w przedstawieniu wsparcia przez sektor prywatny. Idea jest tak przedstawiona, by inwestor prywatny wziął udział w przedsięwzięciu, ale przy bardzo ograniczonym wpływie na zarządzanie. W tym punkcie Janusz Palikot jest albo bardzo naiwny, albo niepoważnie traktuje odbiorców swojej teorii. By pozyskać prywatnego inwestora, należy mu zaoferować odpowiednią kombinację udziału w profitach i zarządzaniu lub jedno rekompensować drugim.

J.Palikot nie wskazuje jak zapewnić wyjątkową zyskowność państwowych fabryk. A zyskowność ma być ponadprzeciętna, bo jak rozumiem obok zaspokojenia własnych potrzeb odtworzeniowych i inwestycyjnych (w tym budowa pożądanych przez J.Palikota nowych zakładów), podmiot państwowy ma generować dywidendę kierowaną do kasy państwowej, zgodnie z życzeniem twórcy teorii. Jaką więc wiedzą mieliby dysponować państwowi decydenci by wynajdywać lepsze okazje do przedsięwzięć gospodarczych niż pozostali uczestnicy rynku.

W gruncie rzeczy propozycje pełne są sprzeczności. J.Palikot proponuje swobodę działania państwowego podmiotu i m.in. kierowanie się w swoich decyzjach tylko zyskiem. Na coś trzeba się zdecydować. Z jednej strony akcentowana jest funkcja interwencyjna na rynku czyli: zatrudnienie, rekompensowanie spadku popytu inwestycyjnego. Do tego dochodzi zasilnie budżetu państwa.  J.Palikot rozbudza wyobraźnię czytelników i dodaje kolejną funkcję państwowych podmiotów., czyli wsparcie inwestycji i badań związanych z postępem technologicznym. Taki Interwencjonizm rynkowy niemal z natury rzeczy uniemożliwia generowanie dużych zysków. Duże zyski i generalnie powodzenie rynkowe są charakterystyczne dla całkowitej swobody gospodarowania, czyli przy braku jakichkolwiek obciążających społecznych zadań.

Słabością teorii J.Palikota jest brak porównanie wad i zalet roli jaką on przypisuje podmiotom państwowym z innymi mechanizmami wpływu na gospodarkę. Oczywiście nie ma się co zanadto nad pomysłami J.Palikota zatrzymywać z merytorycznego punktu widzenia. Obawiam się jednak, że w licytacji o elektorat, nie jest to ostatnie słowo polityków w lekceważeniu wolnego rynku i przypisywanie sektorowi państwowemu nadprzyrodzonych mocy. Szkoda tylko, że polityk znany kiedyś z akceptacji wolnego rynku, próbuje zwrócić na siebie uwagę tego typu pomysłami.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Kredyty mieszkaniowe. Sytuacja po I kw 2012.

Znamy wyniki dot. kredytów mieszkaniowych, opublikowane przez AMRON-SARFiN (za I kw 2012 r.) i KNF (wyniki sektora bankowego na koniec kwietnia). W analizie oprę się na danych na koniec marca. Wyniki sektora bankowego za kwiecień potwierdzają trendy dostrzegane w tym roku.

Generalnie widać, że wartość kredytów mieszkaniowych systematycznie zmniejsza tempo wzrostu. Wg KNF dynamika y/y w wartości portfela kredytowego to jeszcze niemal 17%, ale przez znaczną część ubiegłego roku wartość portfela rosła o ponad 20% w takim ujęciu.  Biorąc pod uwagę wnioski wypływające z analizy danych i sytuacji rynkowej, będzie dużym osiągnięciem jeżeli portfel kredytów mieszkaniowych zwiększy się w tym roku realnie o kilka procent. To jednak dość wątpliwe. Ujęcie w postaci rocznej dynamiki może być nieco mylące dla niektórych. Warto więc zwrócić uwagę, że nowością jest to iż po raz pierwszy w ujęciu nominalnym wartość portfela kredytów mieszkaniowych spadła (dane w tabeli).

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Można wymienić, że wzrost PKB w okresie jednego-dwóch lat w Polsce nie większy niż w roku ubiegłym ( 4,3%), skutki regulacji KNF, ograniczenie dostępności wsparcia z programu „Rodzina na swoim” i ograniczona liczba gospodarstw domowych, które byłyby gotowe podjąć wysiłek obsługi kredytu mieszkaniowego. Do tego oczywiście zaostrzenie polityki udzielania kredytów hipotecznych przez same banki.

Wg raportu AMRON-SARFiN, liczba nowych umów zawartych w I kw tego roku wyniosła 48,7 tys. i była aż o 18% mniejsza niż w I kw 2011 r.  Spadek wprawdzie znaczne, ale częściowo uprzedzany przez wyniki trzech wcześniejszych kwartałów. Jakość portfela kredytów mieszkaniowych, chociaż wciąż wyjątkowo dobra, to jednak nadal trwa tendencja do bardzo powolnego (powiedzmy: w bardzo żółwim tempie) pogarszania jakości. Na koniec lat 2009-2011 wartość portfela „ze stwierdzoną utratą wartości” to odpowiednio: 1,5%, 1,8%, 2,4% i 2,5% na koniec marca 2012 r. Dla porównania podam, że dla kredytów konsumpcyjnych (wg klasyfikacji KNF) udział ten wynosi aż 18,3%!

Banki jednak nie rezygnują z walki o klienta i rynek hipoteczny. Zmieniana jest tylko strategia i selekcja klientów. Średnia wartość udzielonego kredytu wg AMRON-SAFRiN, wyniosła w I kw tego roku 209 tys zł. co jest wartością minimalnie większą niż w roku ubiegłym. Wzrost wartości udzielanych kredytów o 2% do 3% widoczny jest zarówno w kredytach walutowych jak i złotowych. Już jako ciekawostkę podam, że średni kredyt walutowy w I kw wyniósł 361 tys. zł, wobec 188 zł przy kredycie w złotych. Banki nie chcą całkowicie zrezygnować z kredytów walutowych, bo wciąż na rynku można znaleźć klientów którzy chętnie takie kredyty biorą, są wiarygodni i mają korzystną sytuację finansową.

Wygląda na to jednak, że samodzielne ograniczenie ryzyka przez banki jak i wymuszane na nich przez KNF, przyczyniają się do ograniczania walutowej furtki. Udzielone w I kw kredyty walutowe stanowiły już tylko 16% kredytów nowo udzielonych. W roku ubiegłym w poszczególnych kwartałach ta wartość zawierała się w przedziale od 19% do 23%. W pierwszej kolejności to skutek niemal zablokowania możliwości otrzymania kredytu w chf. Te kredyty w nowo udzielonych to już tylko 1,1% w I kw, przy jeszcze 9,8% w III kw 2011 r. Dla osób poszukujących kredytów walutowych pozostało już praktycznie tylko euro. Niestety radykalne ograniczenie otrzymanie kredytów walutowych w ostatnich dwóch-trzech latach, bardzo powoli wpływa na zmianę struktury walutowej portfela kredytów mieszkaniowych w sektorze bankowym (dane w tabeli). Kredyty walutowe w portfelu to aż 62% z czego 4/5 przypada na chf.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

„Państwo do fabryk”? Po co? cz.1.

Swoje trzy grosze do teorii o aktywnej roli państwa wrzucił niedawno Janusz Palikot. Na tle różnych pomysłów, ekonomistów i polityków, propozycja J.Palikota by państwo budowało fabryki (inwestycje, zatrudnienie…), to potężny krok do przodu w kreowaniu wiary wśród ludzi którzy wierzą iż musi być coś lepszego niż gospodarka wolnorynkowa. Chyba nikt na naszej scenie politycznej tak śmiało ostatnio nie postawił hasła, by państwo budowało fabryki. Po upublicznieniu tego pomysłu, w środowiskach lewicowych odżyła wiara w coś na kształt trzeciej drogi i interwencyjnej roli państwa. Warto jednak przyjrzeć się dokładnie bardzo ogólnym zresztą hasłom, składającym się na teorię o budowaniu fabryk. W komentarzu opieram się na informacjach podanych przez J.Palikota w polemice z W.Gadomskim  z Gazety Wyborczej.

Na wstępie trochę teorii i danych statystycznych. Otóż państwo pod względem kryterium „fabryk” jest już dość aktywne. Wg danych GUS dla podmiotów niefinansowych o zatrudnieniu pow. 49 osób, przychody generowane przez sektor publiczny to 12,4%. Podmioty sektora publicznego, stanowią 8,4% podmiotów ogółem. Sektor publiczny bardzo silnie obecny jest w branżach wydobywczych. W przetwórstwie przemysłowym, sektor publicznych to 3% podmiotów i 7% przychodów. To głownie szeroko rozumiany sektor chemiczny. Sektor publiczny dominuje w energetyce, ciepłownictwie (tu zachodzą dynamiczne zmiany) i zaopatrzeniu w wodę i odprowadzaniu ścieków. Dalej mamy transport publiczny, służbę zdrowia, jednostki kultury. Jak widać państwo ma istotny udział w tzw. sektorach strategicznych i bezpieczeństwa energetycznego. Pod względem wyników finansowych, sektor publicznych ustępuje prywatnemu. Co do zasady na przykład wsk. rent. netto sektora publicznego jest gorszy na ogół o 1 pkt procentowy. Bywały (jak ostatnio) sytuacje odwrotne, ale to efekt monopolu lub popytu na niektóre surowce. Często słabsze wyniki mają podmioty z szeroko rozumianego sektora komunalnego, ale obok efektywności, w dużym stopniu to rezultat polityki nastawianej na obronę gospodarstw domowych i ogromnych inwestycji. Trzeba dodać, że znaczną wadą sektora publicznego są nadmierne przywileje branżowe i wynagrodzenia o 40% (dane za ostatnie trzy lata) przekraczające wynagrodzenia w sektorze prywatnym. Tylko częściowo można to uzasadnić specyfiką pracy lub wymaganymi kwalifikacjami.

Podmioty publiczne niejednokrotnie przysparzają problemów i dopiero przekazanie ich w ręce sektora prywatnego usuwa większość  z nich (np. hutnictwo). Niestety nikt nie wymyślił sposobu by podmiot sektor państwowego „z zasady” był ekonomicznie efektywniejszy. Zwracam na to uwagę, ponieważ J.Palikot jest przekonany, że wie jak to zrobić. Dokładniej, ma pomysł na podmioty o wyjątkowych i ponadprzeciętnych wynikach finansowych.

Podmioty sektora publicznego, to jedynie skromna część udziału państwa w gospodarce. Do tego dochodzi polityka transferów publicznych pieniędzy (podatki skierowane na budowę dróg, transfer pieniędzy przez jednostki samorządowe  itd.), administracyjne wpływanie na pobudzenie gospodarki i zatrudnienie (ulgi, dotacje itd.). Państwo proponuje szereg form wpierania inwestycji, np. SSE czy środki unijne lub krajowe fundusze o podobnym przeznaczeniu.

Niestety jedną z wad udziału sektora publicznego w procesach gospodarczych jest uznaniowość, unikanie przyznania się do błędów i wycofanie z nietrafionych decyzji (np. przedłużania agonii sektora stoczniowego), marnotrawienie publicznych środków, angażowanie się polityków różnych szczebli w procesy ekonomiczne itd.

Rozważania o udziale państwa w procesie gospodarczym, trzeba uzupełnić o działania ochronno-interwencyjne  na poziomie makroekonomicznym oraz pełniące rolę bodźca dla gospodarki. Mamy tu całe mnóstwo instytucji i działań. Może to być KNF, NBP i Rada Polityki Pieniężnej oraz działania instytucji powstałych w ramach UE. Do tego trzeba dodać działania na poziomie rządowym. Mowa o takim wychodzeniu z kryzysu, by szukać kompromisu pomiędzy ogromnym deficytem finansów publicznych a pobudzaniem ( albo co najmniej unikaniem pogarszania) gospodarki.

Państwo, sektor publiczny, mają znaczny wpływ na procesy gospodarcze. To nie tylko bierne przepływy od podatników na działania policji, ale i transfer pieniędzy na inwestycje w najprzeróżniejszych formach. Mieszczą się w tym przykładowo: budowa dróg, wsparcie dla inwestorów zagranicznych czy przyszłe inwestycje w energetykę atomową. Obok tego są działania zmierzające do wzrostu zatrudnienia, jak: niższe składki ZUS dla rozpoczynających działalność gospodarczą, wsparcie przekwalifikowania, wsparcie dla regionów o dużym bezrobociu itd.

Po co to wszystko piszę? To tylko zarys problematyki przed omówieniem propozycji J.Palikota. Autor pomysłu „państwo do fabryk” próbuje stworzyć wrażenie, że ortodoksyjni liberałowie w Europie i w Polsce  nie mają pomysłu na pobudzenie gospodarek krajów UE. Przede wszystkim w UE nie ma ortodoksyjnego liberalizmu i nikt nie zamierza go wprowadzać. Wbrew pozorom sektor publiczny jest bardzo aktywny w gospodarce zarówno jako inwestor, pracodawca jak i ośrodek podający bodźce dla gospodarki. Wiem, że sporo z tej aktywności budzi mnóstwo wątpliwości u obywateli, ale to nie one są tematem bieżącego wykładu. Celem powyższych wywodów jest zarysowanie tła dla pomysłu J.Palikota, który to próbuje stworzyć wrażenie wyjątkowości swojego pomysłu o budowaniu „fabryk”.

W najbliższych dniach odniosę się już konkretnie do pomysłów J.Palikota.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Dni Chorzowa. 755 lat.

Dzisiaj będzie niestandardowo. Nie o ekonomii. Dzisiaj odbyły się coroczne Dni Chorzowa. Tu mieszkam. Pozwoliłem więc sobie odtworzyć atmosferę z godzin porannych. Mnóstwo kolorowych ludzi, zabawy i najprzeróżniejszej muzyki. (powyżej fragment z okolicznościowej gazety).

Najwięcej było oczywiście dzieci i młodzieży. Reprezentowali wszelakie szkoły, domy kultury, kluby sportowe, a dalej najprzeróżniejsze organizacje, motocykliści….. Nie sposób wymienić wszystkich.

Nie mogło zabraknąć policjantów. Udział ich konnej reprezentacji tutejszych mieszkańców nie dziwi. Konne patrole w bardzo popularnym w śląskiej aglomeracji ogromnym parku WPKiW, budzą duże zainteresowanie i uznanie spacerowiczów. Chyba połowa służby w parku polega na pozowaniu do zdjęć. Konie (co widać) są tak ładne, że konne patrole są oblegane w parku jak celebryci.

Niespodzianką był udział szkockiej orkiestry. Dźwięki ich porywającej muzyki mieszały się z dźwiękami wydawanymi przez skierowane na orkiestrę aparaty fotograficzne. Jedno wielkie, ciągłe pstrykanie.

Na Dniach Chorzowa nie mogło zabraknąć …. Zakonu Rycerzy Grobu Bożego w Jerozolimie, czyli tzw. bożogrobców (widać ich również za szkocką orkiestrą na zdjęciu powyżej). Niby takie zwykłe związane z ciężkim przemysłem miasto, a tu proszę … rycerze. To nie pomyłka, ani przypadek. Zdziwionym proponuje poczytać o zamierzchłej historii obecnego miasta Chorzów. Proszę sięgnąć do XIII w.

I na zakończenie ponownie młodzież. Rap (czy coś podobnego). Nie przepadam za tą muzyką, ale  umiejętności głosowe grupy nastolatków zrobiły na mnie wrażenie. Za nimi rowerzyści. Pokaz rowerowej wirtuozerii. Teraz już wiem, że można jeździć na rowerze do tyłu, na wstecznym.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rozkład odpowiedzialności za niespłaconą pożyczkę. Co z tym zrobić?

Nagłośniona niedawno sprawa jednego ze SKOKów, który po śmierci klienta, stara się dochodzić zwrotu zaciągniętej przez niego pożyczki od prawnych spadkobierców, przypomina jeden z zaległych tematów w publicznej dyskusji. Mam na myśli relacje instytucja finansowa – klient. Rozkład informacji, wiedzy, ryzyka oraz konsekwencji nie jest niestety  równoważny. Przykład przedstawiony przez Gazetę Wyborczą i część mediów internetowych, nie jest nowy. SKOK nie odpuszcza. Ściganie synów za długi ojca (05.05.2012). Szkoda, że autor publikacji nie zawarł kilku istotnych informacji, ale mimo tego podany przykład jest dobrze naświetla problem jaki chcę przedstawić. W tym przypadku, ojciec który wiele lat temu zerwał kontakty z żoną (rozwód w połowie w 1996 r.) i dziećmi, zaciągnął pożyczkę. Od 2004 r. alimenty na dzieci płacił Państwowy Fundusz Alimentacyjny, co wystarczająco charakteryzuje sytuację finansową pożyczkobiorcy. Wg SKOK, pożyczkę udzielono, ponieważ klient posiadał zaświadczenie o zatrudnieniu.

Sąd zabezpieczył interesy spadkobierców – zaznacza rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie Bogusław Zając. – Ponieważ w chwili śmierci dłużnika byli nieletni, sąd zdecydował o przyjęciu przez nich spadku z dobrodziejstwem inwentarza. Oznacza to, że mogą odpowiadać za długi ojca tylko do wartości odziedziczonego majątku. Jeśli nie ma tego majątku, to już zmartwienie wierzyciela. SKOK dostał postanowienie sądu. …. Jednak SKOK inaczej interpretuje postanowienie sądu: – To nie na wierzycielu spoczywa obowiązek dowiedzenia, że aktywa spadku są wyższe od długu. Przeciwnie – to w interesie spadkobiercy leży sporządzenie spisu inwentarza. Spis zaś stanowi podstawę ograniczenia odpowiedzialności za długi spadkowe. Do momentu powstania takowego, zgodnie z prawem, prowadzona jest egzekucja o całość roszczenia wynikającego z tytułu wykonawczego zgodnie z wnioskiem egzekucyjnym – argumentuje rzecznik Kasy Stefczyka.

Formalnie sąd zachował się poprawnie. Przynajmniej na tle możliwości obrony rodziny przed przyjęciem odpowiedzialności za spłatę pożyczki. Gorzej natomiast z wyliczeniem przez rodzinę stanu majątku po zmarłym, szczególnie jeżeli nie utrzymywali od lat kontaktu. Rodzina próbuje się bronić, ale obawia się przegranej w starciu z instytucją „wyposażoną” w prawników. 

Nie jest moim zamiarem analiza prawna tego konkretnego przypadku. To natomiast dobry przykład do dalszych moich rozważań. W życiu, wśród bliższych czy dalszych znajomych zetknąłem się już z podobnymi przypadkami. Największym bodaj problemem jest brak świadomości prawnej obywateli i zebranie wiarygodnych informacji o sytuacji majątkowej zmarłego. Mam na myśli informacje o aktywach i zobowiązaniach. Decyzję o przyjętej opcji przyjęcia spadku i zakresu odpowiedzialności za ewentualne długi, łatwiej na pewno podejmować kiedy ma się pełną wiedzę. Wiedzę zarówno finansową (aktywa i zobowiązania) oraz prawną. W ostatnim przypadku mam na myśli świadomość scenariuszy jaką mogą się zrealizować w oparciu o obowiązujące prawo.

Nie zamierzam bynajmniej twierdzić, że stoimy przed wielkim społecznym problem wynikającym z prawa spadkowego. Przypuszczam, że większości przypadków rodziny zmarłych, jeżeli żyły z nimi w poprawnych relacjach, miała świadomość ich (zmarłych) sytuacji materialnej oraz wiedzą gdzie są/były przetrzymywane dokumenty. Samo prawo spadkowe, co do zasady przeniesienia odpowiedzialności za zobowiązania, jest słuszne. Jeżeli ktoś bierze majątek po zmarłym, to dlaczego nie ma po nim spłacić długów, przynajmniej do wysokości pozostawionego majątku?

Przedstawiony przypadek, to jeden z wielu pokazujących że osoba fizyczna czy gospodarstwo domowe,  zaciągając zobowiązanie w instytucji finansowej lub z konieczności przejmując je po kimś, jest postawiona w gorszej sytuacji. W przeciwieństwie do instytucji finansowej. Ma to miejsce na kilka płaszczyznach, co postaram się poniżej przedstawić.

Pierwszy problem, jak wspomniałem, to słaba świadomość prawna obywateli. I z taką sytuacją będziemy mieli chyba zawsze do czynienia. W takiej sytuacji nieźle się sprawdzają (tzn. mogłyby) normy prawne, broniące obywatela lub dedykowane instytucje, których rolą jest obrona obywatela przed nieuczciwymi i/lub niemoralnymi praktykami instytucji finansowych.  Podany przykład spłaty pożyczki po zmarłym i brak równowagi informacyjnej w postępowaniu spadkowym wskazuje, że jest tu coś do zrobienia. A co poprawić? Najprościej to, co wykorzystują instytucje finansowe. Załóżmy, że po werdykcie sądu, musiałaby być zgłaszane roszczenia (zobowiązania po zmarłym). Po zgłoszeniu takowych, spadkobiercy mieli by prawo do zmiany decyzji.

Pojawia się też nierówność w zakresie praw i obowiązków. Dobrym przykładem jest małżeństwo. Formalnie aktywa są wspólne. Każde kolejne nabyte czy otrzymane (tu może być różnie) również. Tymczasem można zaciągnąć  zobowiązanie bez wiedzy współmałżonka. Moim zdaniem to ewidentna nierównowaga. Rozdzielność majątkowa tego nie załatwia, dlatego że większość z nas z góry zakłada ze nasze związki będą się opierać na odpowiedzialności i zaufaniu. W przypadku dochodzenia udzielonych bez wiedzy współmałżonka zobowiązań, nierównowaga ta jest wykorzystywana przez instytucje finansowe. To samo dotyczy spadkobierców.

Instytucje finansowe w pogoni za zyskiem i zajęciem lepszej pozycji rynkowej, udzielają pożyczek świadomie wystawiając się na pewne ryzyko. Nie chce oczywiście powiedzieć, że bankowcom jest obojętne komu pożyczają i ile. Przeciwnie. Tylko że trzeba pamiętać, że przy analizie spłacalności, wpisana już jest ściągalność z nieświadomej zaciągania zobowiązania rodziny czy spadkobierców.

Moim zdaniem banki powinny odczuć bardziej konsekwencje ekspansywnej polityki pożyczkowej. Przypadek przedstawiony na wstępie jest dobrym uzasadnieniem. Dyskusja nad tym już nie raz miała miejsce, ale bankowcy zazwyczaj bronili się argumentem, że im bardziej prawo stanie w obronie pożyczkobiorcy, jego rodziny czy spadkobierców, tym bardziej będą musieli podnosić koszt pożyczek. Niech podnoszą. Zapewniam, że nie do końca jest to prawda. Zapewniam również, że przy lepszej obronie spadkobierców z podanego przykładu, wspomniany SKOK tak łatwo nie udzieliłby pożyczki.

Można oczywiście powiedzieć, że każdy świadomie podpisuje umowę o pożyczkę. Niezupełnie. Banki proponują pożyczkę nie tylko po deklaracji zainteresowania przez klienta, ale próbują do jej wzięcia zachęcić opierając się na oszacowanej przez tzw. scoring wypłacalności. Sam miałem niedawno telefon z jednego z banków, gdzie sympatyczna pani oferowała mi pożyczkę. Na odpowiedź, że nie jestem zainteresowany, pani nie rezygnowała i twierdziła iż zapewne mam jakiś marzenia i przy wsparciu taniej pożyczki mam szanse je zrealizować. Rozmowa przestała się kleić, kiedy zapytałem czy jej zachowania nie narusza aby zasad etyki jakimi powinny się kierować instytucje finansowe.

Formalnie mamy wprawdzie w Polsce instytucję upadłości konsumenckiej. To właśnie przy okazji jej opracowywania i uchwalania, przetoczyła się w mediach dyskusja o rozkładzie odpowiedzialności pomiędzy pożyczkobiorcą a instytucją finansową. O niedojrzałości dyskusji może świadczyć sama ustawa. Jest niezwykle restrykcyjna i przenosi pełną odpowiedzialność za zaciągnięty dług na gospodarstwo domowe. Generalna zasada jest taka: spłata do granic możliwości. Nie dziwi więc, że zainteresowania nią jest marginalne.

Pozostaje jeszcze kwestia natury ideologicznej. Czy państwo ma bronić obywatela przed skutkami jego niewiedzy i lekkomyślności. W końcu wszystko jest niby ok. Każdy z własnej woli przychodzi do banku, a bankowcy nie przykładają pistoletów do skroni klientów by wcisnąć kredyt. Analizując dane finansowe (sytuacja gosp. domowych, zadłużenie i pożyczki spłacane nieregularnie lub wcale), trudno nie odnieść wrażenia że nie wszyscy z nas są rozsądni. Motywy jakimi się kierujemy przy zakupie dóbr czy usług na kredyt wskazują, że lekceważymy ryzyka i nie analizujemy (a nawet nie potrafimy) wyliczyć naszej zdolności kredytowej. Z drugiej strony są pracownicy instytucji przeszkoleni w okazywaniu wręcz już sztucznej uprzejmości ale i prostych technikach wywierania presji i manipulacji. A konsekwencje dla lekkomyślnego pożyczkobiorcy bywają tragiczne i nie oszczędzają członków jego rodziny.

Mamy wcale niezłe instytucje ochrony konsumenta czy nadzoru nad sektorem finansowym i jego poczynaniami. Niestety mam wrażenie, że gdzieś kiedyś temat praw stron zawierających umowę pożyczki (instytucja finansowa i gospodarstwo domowe) oraz konsekwencji wróci. Wcale jednak nie musimy czekać na jakiś kryzys za kilka czy kilkanaście lat.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

“Polska bez PIT”. P.Wipler “reformuje”.

Przemysław Wipler poseł z listy PiS, tekstem „Polska bez PIT” (Rzeczpospolita z 30 IV 2012) ma ambicję zapoczątkowania dyskusji o podatku PIT. Dokładniej, proponuje zastąpienie PIT podatkiem od funduszu płac (dalej PoFP). Czytałem tekst P.Wiplera kilka razy, bo starałem się doszukać na czym rewolucja miałaby dokładnie polegać. Z każdym kolejnym zapoznaniem się z tekstem widać, że autor próbując wykreować swoją koncepcję, zamiast wyjaśnić nam swój pomysł,  skupia się na krytyce PITu używając dość kiepskiego czarnego PRu. Inaczej mówiąc czytelnik nie wie jaką nową jakość niesie PoFP, za to ponad miarę naczyta się kpin pod adresem PITu i zasad jego poboru.

Arsenał argumentów pogrążających PIT nie jest zbyt wyszukany. To co zwykle. Że polska w rankingu podatkowym jest już poniżej państw afrykańskich. Autor sumuje czas poświęcony na wypisywanie PITów. Porównuje koszt obsługi PITów z analogicznym w Niemczech. Obrywa się oczywiście i urzędnikom skarbowym, już za samo to że są. Nie będę się odnosił do każdego z zarzutów pod adresem PIT, ponieważ sporo z nich jest wyjątkowo populistyczne lub okrutnie przejaskrawione. Szkoda więc czasu. Szkoda tylko, że większość artykułu P.Wiplera poświęcona jest tej kiepskiej krytyce. Zamiast tego autor mógł nam przybliżyć ideę podatku od funduszu wynagrodzeń.

P.Wipler w jednym z argumentów przeciwko PIT posuwa się dość daleko. Rzekomo PIT w obecnym rozwiązaniu jest degresywny. Wg niego podatek płaci zaledwie niecałe 2% podatników (460 tys.) i w istotnej części (tzn. ile?) są to w jego opinii pracownicy sfery publicznej i pracownicy spółek Skarnu Państwa. Takie chwyty są moim zdaniem bardzo niskie. W Polsce jak ktoś chce medialnie i politycznie zaistnieć musi wskazać na urzędników jako winnych naszym nieszczęściom. Zgodność z faktami nie jest konieczna. Nie trzeba mieć wielkiej wiedzy o zatrudnieniu w poszczególnych sektorach gospodarki i rozkładzie wynagrodzeń, by tego typu teorie włożyć między bajki. Swoją drogą za czasów rządów PiS, kiedy P.Wipler był wysokim rządowym urzędnikiem, musiało być podobnie. Czy mam rozumieć, że wtedy nie było to problemem a teraz jest? Wg  P.Wiplera „poza strefą publiczną królują: zatrudnienie na czarno, umowy zlecenia i dzieło, świadczenie pracy w ramach „samozatrudnienia”, a w przypadku najlepiej zarabiających Polaków – mniej lub bardziej rozbudowane struktury rozliczeniowe pozwalające na legalne zaprzestanie płacenia podatku od dochodów uzyskanych w Polsce.” Oczywiście określenie „królują” to bzdura. Ponadto w przytoczonych rozwiązaniach dotyczących pomysłu P.Wiplera, nie znajdziemy informacji jak PoFP sobie z tym poradzi.

Czym dokładnie jest PoFP? Jak wspomniałem, z obszernego artykułu niewiele się dowiadujemy. Autor skupia się na oszczędnościach, które wynikają m.in. z tego, że rozliczenie będzie się odbywać na linii pracodawca-państwo. „Zmiana nie spowodowałaby utraty jakości danych finansowych posiadanych przez urząd skarbowy w odniesieniu do danej osoby fizycznej, a nowy system wsparty o proste narzędzia informatyczne umożliwiłby wprowadzenie, likwidację lub modyfikację funkcjonujących transferów społecznych.” W nowym systemie przestaną być podatnikami osoby otrzymujące wynagrodzenie z sektora publicznego.

Dzięki oszczędnością stawka podatku byłaby zmniejszona i ujednolicona, na poziomie 17%. To żadna łaska, bo w ostatnich latach na tym poziomie oscyluje efektywna stawka PIT. W takim razie pytam, kto konsumuje oszczędności? Bo na pewno nie podatnicy. Miałaby by zachowana ulga na dzieci, a wskazaniem (i opodatkowaniem) osób podlegających II stawce, miałyby być obciążone urzędy skarbowe. Pracodawca składałby deklaracja podatkowe cztery razy w roku.

Generalnie na czterech stronach A4, autor przełomowego pomysłu, poświęca PoFP zaledwie kilkanaście procent tekstu. Tekst formalnie sugeruje czytelnikowi że ma okazję obcować (tzn. czytać) z czymś przełomowym, a sam autor jest umysłem niepokornym, wyrastającym ponad obecną przeciętność. Tymczasem, przyjęta linia krytyki i skromna ilość tekstu poświęcona idei PoFM, rodzi mnóstwo pytań. A pytań jakie się pojawiają po tak skromnym przestawieniu idei PoFP jest tak dużo, że nie wiadomo od czego zacząć.

Główne pytanie może brzmieć: jaka jest dokładnie różnica pomiędzy PIT a PoFM? Autor skupia uwagę czytelników na oszczędnościach na tle obecnego sposobu poboru podatku (czas, papier, urzędnicy itd.). W skrócie, PoFP będzie tańszy, bo rozliczany będzie drogą elektroniczną. Inaczej mówiąc, PoFP to PIT tylko rozliczany elektronicznie przez pracodawcę. W proces rozliczenia zaangażowani będą pracodawcy i instytucje państwowe powołane do rozliczeń podatkowych. Nie jest to jakiś milowy krok, ponieważ te procesy mają miejsce już obecnie. Jest szansa, że liczba PITów przesyłanych elektronicznie w tym roku sięgnęła 2 mln, co przyczynia się do obniżenia części wskazanych przez P.Wiplera kosztów. Dane z ostatnich lat wskazują, że elektroniczna forma rozliczenia bardzo się Polakom spodobała i liczba takich rozliczeń rośnie lawinowo. Pewne wnioski (i wynikające stąd uproszczenia) wyciągnęło tez państwo. Bodaj w 2009 r. szerzej dyskutowano o rozliczeniu elektronicznym na linii pracodawca-państwo. Nie ma co ukrywać, że przerzuca to na pracodawcę część obowiązków, kosztów i odpowiedzialność. To m.in. powodowało, że pracodawcy nie byli zwolennikami realizacji tej idei.

Nie rozumiem kwestii stawki. z jednej strony P.Wipler mówi o jednej stawce (17%), co byłoby niczym innym jak podatkiem liniowym. W innym zdaniu jest mowa o tym że urzędy skarbowe będą rozliczać osoby, które wpadają w II stawkę podatkową. W krytyce PIT, P.Wipler wspomina o skomplikowaniu prawa. Czy elektroniczne rozliczenie przez pracodawcę coś zmienia w kwestii skomplikowania? Tego autor nie wyjaśnia. Być może będzie to problemem pracodawcy i urzędów skarbowych. Ale w takim razie i tak cześć podatników będzie musiała się określić podatkowo, ponieważ ustawa świadomie pozostawia pewną swobodę i elastyczność w podatkowej materii.

Autor nie wyjaśnia różnicy pomiędzy jego propozycją a PIT w kwestiach takich jak definicja wynagrodzenia i naliczane w oparciu o nią składniki kosztów pracy. Brak szerszego omówienia kwestii ulg podatkowych jakie obejmuje, obejmował lub ma obejmować PIT. Mam na myśli takie bodźce jak wspólne opodatkowanie, odpisy od przychodu lub dochodu, odrębne opodatkowanie niektórych przychodów po preferencyjnych stawkach. To główny problem podatników i nie wiadomo jak z tym poradzi sobie PoFP. PoFP nie zmieni niczego w rozliczeniu ulgi w PIT przeznaczonej dla osób niepełnosprawnych, ponieważ podatnik musi zebrać odpowiednie zaświadczenia i informacje, które uzasadniają korzystanie z ulgi. Itd. itd. pytań jest ogromne mnóstwo.

Cokolwiek fałszywie też brzmią polityczne prztyczki pod adresem PO oraz sugestia że PiS musi przejąć rządy by wprowadzić zmiany w PIT. PO nie mam zamiaru bronić, ale byłoby lepiej gdyby P.Wipler podał dorobek rządów PiS. Ponadto jeżeli P.Wipler jest zatroskany o finanse państwa i koszty pracy, to w pierwszej kolejności powinien zaapelować do koleżanek i kolegów z PiS o poparcie reformy emerytalnej. Wtedy będzie miał problem nie z PO, ale z szefem PiS.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano | Dodaj komentarz