Odkup bonów skarbowych spobem na zmniejszenie zadłiużenia

Przedwczorajsza aukcja odkupu bonów skarbowych przez ministerstwo finansów (MF) jest ciekawym wydarzeniem na rynku. Bardziej ze względu na inicjatywę, pomysł, niż skalę tego co uzyskano. Niemniej komentarze jakie wywołała wymagają reakcji, bo złośliwość komentatorów prasowych i profesora K.Rybińskiego (poranny wywiad w radio; „jedynka”; 20-tego) dalekie były od obiektywnego komentarza. Rozumiem, że można budować swój wizerunek na krytyce i antypatii wobec obecnego rządu, ale…. bez przesady. Dla mnie obiektywny komentarz, to tym przypadku zarysowanie tła, kontekstu, w jakim należy osadzić wspomniany przetarg odkupu.

MF przeprowadziło na początku tygodnia operację odkupu bonów skarbowych na kwotę 16,7 mld zł. Takie operacje MF przeprowadza od trzech lat, 3 lub 4 razy rocznie.  Przypadają one na drugą połowę roku i niemal zawsze co najmniej jedna z aukcji odkupu przypada na okres listopad – grudzień. W 2010 i obecnym MF zorganizował odkup w grudniu. W 2010 były dwie aukcje grudniowe, w tym jedna w ostatnich dniach roku. Na aukcjach oferuje się skup od kilku do kilkunastu mld zł. Działania z 2011 r. przypominają scenariusz znany z 2010 r. Zainteresowanie jest 3 lub 4 razy mniejsze od puli do odkupu. To już niemal rytuał aukcji wynikający z tego, że MF nigdy nie skupuje bonów za wszelką cenę. Z całą pewnością więc, MF brało po uwagę że odkup będzie kilkakrotnie mniejszy. Inna rzecz, ze nie każdy ma interes by się bonów pozbywać. W efekcie skupione kwoty są dość małe, a raczej mikroskopijne, jak na skalę zadłużenia kraju.

Na stronach MF dostępne są dane z omawianej aukcji (oraz historycznych) jest więc pełna jawność. Można policzyć jaka była rentowność pierwotna tych bonów i po przyjęciu oferty MF. Po ofercie widać że MF nie ulegało panice i jeżeli jakaś instytucja (banki) chciała nadmiernie zarobić, licząc na nerwowość MF, to się pomyliła. Podobnie zresztą jak przy poprzednich aukcjach tego typu.

MF zmniejsza w ten sposób marginalnie wartość zadłużenia, a druga strona transakcji dostaje kasę na rachunek. Zwracam na to uwagę, bo w jednej z czołowych gazet wczoraj, pewien felietonista rozpędził się i nazwał tą operację kreatywną księgowością.

Wykupione bony (2,3 mld zł) to wartość rzędu 0,2% całości długu. Nie neguje znaczenia tej operacji dla zmniejszenia ryzyka dojścia zadłużenia do 55% PKB, ale też bym nie przesadzał. Z całą pewnością gdyby rząd miał poważne obawy, to ma kilka innych sposobów na poprawę relacji długu do PKB. Odkup 2,3 mld zł to na pewno nie najważniejszy ze sposobów, a tylko środek  z arsenału.

Po drugie, tego typu operacje to jeden z wielu sposób zarządzania długiem i same w sobie nie powinny być niczym nadzwyczajnym. Rola bonów skarbowych w ostatnich latach została sprowadzona niemal do instrumentu wspierającego zarządzanie krótkoterminową płynnością MF.

To co powinno być przy tej okazji powiedziane to to że rząd dysponuje pewną nadwyżką (wolnymi środkami) wskutek m.in. istotnie mniejszego deficytu budżetowego niż planowany na 2011 r. To już wspomnianym komentatorom przez gardło (lub pióro) nie przeszło. Mając wybór: deficyt czy zadłużenie, też wybrałbym walkę o zmniejszenie zadłużenia.

Operacja nie jest jak sadzę zaskoczeniem, a przynajmniej nie powinna. Po drugie mamy dług na poziomie jakim mamy, więc naturalnym działaniem jest wykorzystanie wszelkich dostępnych środków nakierowanych na zmniejszenie długu wobec ryzyka spekulacji na złotym nakierowanej m.in. na podniesienie wartości długu w walutach zagranicznych na koniec roku.

Podsumowując, operacja MF ma kilka przyczyn i uzasadnień. Skłonny jestem przyjąć że głównym jest spadek zadłużenia. Nie widzę w tym niż zdrożnego, a nawet oczekiwałbym wsparcia dla tego typu operacji. Szczególnie w czasach kiedy i gracze na rykach walutowych nie zachowują się nazbyt racjonalnie. Nie ma się co więc dziwić, że NBP i MF używają broni, którą wykorzystują sporadycznie. NBP – interwencje walutowe, MF – wykup bonów.

W 2010 r. ostatnia operacja odkupu została przeprowadzona 27 grudnia, nie zdziwiłby się więc gdyby MF jeszcze raz w tym roku zaproponowało odkup bonów skarbowych.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Interwencje NBP

Ostatnie interwencje walutowe, przeprowadzone przez NBP, zaczęły wywoływać pewien szmer kontrowersji. Powodem była kiepska, w opinii niektórych, skuteczność NBP na rynku walutowym. Warto więc sobie wyjaśnić kilka rzeczy by zrozumieć gdzie jesteśmy i jakie pole manewru miał w NBP w obecnych warunkach.

Na wstępie krótkie przypomnienie, co to i po co są interwencje walutowe. To sprzedaż lub kupno waluty na rynku w przypadku kiedy bank centralny jest przekonany że rynek nieprawidłowo wycenia walutę i taki stan utrudnia czy wręcz nie pozwala bankowi centralnemu prowadzić poprawną politykę pieniężną. Interwencji na rynku walutowym można dokonywać na inne sposoby, ale na potrzeby tego wpisu, pozostanę przy najprostszej wersji. Przypomnę, że co do zasady NBP jest zobowiązany do sprowadzania inflacji do odpowiednio niskiego poziomu i stabilizowanie jej. W naszym przypadku NBP ma przytrzymywać inflację na poziomie 2,5%. Banki centralne interweniują również w przypadku kiedy na rynku pojawiają się elementy paniki i rynek ma problemy z poprawną wyceną waluty lub świadomie rynek zmierza do spekulacji.

W takich sytuacjach pojawia się bank centralny jako dodatkowy gracz na rynku. Atutem banku centralnego na tle pozostałych graczy rynkowych jest (na ogół) zaskoczenie i spore zasoby waluty przeznaczonej na interwencję. Spore, nie znaczy ogromne. Rzadko się zdarza by bank centralny decydował się na użycie takich zasobów, które uspokoją rynek, czyli sprowadzą kurs na poziom pożądany przez bank centralny. To na ogół rynek ma przewagę w zasobie waluty. Stąd by interwencje miały szansę, banki centralne interweniują z pewnym zaskoczeniem i przede wszystkim na takim poziomie kursu kiedy już sam rynek wie iż mocno przesadził. To właśnie wybranie odpowiedniego momentu jest kluczem do sukcesu. Wartość użytych środków ma drugorzędne znaczenie, ponieważ i tak zasoby banków centralnych nie są porównywalne z kwotami jakie krążą na rynku.  A nawet jeżeli są, to i tak mało który bank centralny jest gotów je zaryzykować w grze z rynkiem. Historia zna już takie przegrane batalie z rynkiem na wielkie kwoty. Jeżeli rynek (gracze) spostrzegą że mają przewagę, to potrafią na takiej przegranej przez bank centralny batalii sporo zarobić. Tak naprawdę więc, interwencja walutowa to niemal gra psychologiczna z rynkiem. Banki centralne unikają interwencji ponieważ to ingerencja w rynek a ponadto nie ma żadnej gwarancji, że interwencja będzie skuteczna. To zawsze ogromne ryzyko dla banku centralnego. Tak jak w innych przypadkach,  nasz NBP w założeniach przedstawiających instrumenty polityki pieniężnej wspomina o możliwości interwencji na rynku walutowym, ale świadomie nie podaje precyzyjnie warunków przy jakich tych interwencji  gotów jest dokonać.

Warto też dodać, że kolejnym atutem banków centralnych jest to iż nie muszą się kierować prostą opłacalnością interwencji. Dla banku centralnego celem nie jest korzyść finansowa z użytych środków (zysk) a kierowanie się co najmniej średnioterminowymi celami makroekonomicznymi. Przeciwnik, instytucje komercyjne, kieruje się zyskiem. Celem interwencji przez banki centralne jest więc wzrost ryzyka osiągnięcia zysku z operacji spekulacyjnych przez graczy rynkowych co ma ich zniechęcić do spekulacji w oparciu o panikę na rynku.

No i jesteśmy w Polsce na naszym podwórku walutowym, które jest częścią podwórka światowego. Gdzieś od sierpnia złoty zaczął się osłabiać i coraz silniej odchylać od wyceny na bazie makroekonomicznych fundamentów. O ile? Na bazie obecnych danych wycena jest nieco utrudniona, biorąc pod uwagę założenie krótkotrwałej recesji w i zejścia w Polsce tempa PKB do 2,5% w 2012 r. Wg moich szacunków  można mówić niedowartościowaniu złotego śmiało o ok. 15%. Mógłbym podać może nawet i 20%, przy założeniu że Polska szybko wróci do swego średniego tempa wzrostu, czyli 4% PKB rocznie. Wskazane osłabienie (15%) to wartość zbliżona do skali osłabienia z początku 2009 r. Oczywiście rynek jest rynkiem i robi to co uważa za stosowne. Również podobną skalę odchylenia mieliśmy w III kw 2008 r., z tym że w stronę przeciwną (nadmierna aprecjacja złotego). Odchylenie złotego to jeden z powodów. Kolejnym jest inflacja. Złoty osłabia się od dłuższego czasu i zaczyna się to przenosić na wskaźniki cenowe w gospodarce (CPI i PPI). Kolejnym powodem jest wycena długu. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że rynek świadomie prowokuje NBP bo wie, że wyższy kurs złotego pogorszy wycenę tej części długu państwowego, która jest nominowana w walutach zagranicznych. Kolejnym czynnikiem jest spadek zaufania do gospodarek UE, gdzie co chwilę wybucha jakaś sensacja (np. Węgry). Na dodatek rynek popadł sam w atmosferę chaosu. Oczekiwano stanowczej reakcji państw strefy euro, co miało się przełożyć na poprawę zaufania. Kiedy jednak na szczycie UE pojawiły się bardzo ostre koncepcje kontroli finansów publicznych, to rynek był niezadowolony. To dobrze pokazało, że rynek sam już chyba nie wie czego chce. Przecież im ostrzejsze kroki UE chce przedsięwziąć, tym dłuższy proces akceptacji państw z UE jest wymagany ze względu na dokumenty w jakich miałoby to być zapisane (traktaty, konstytucje państw członkowskich itp.). Mam przykładowo na myśli pomysł wpisania progu 60% PKB dla zadłużenia i 3% PKB dla deficytu oraz dodatkowe wsparcie dla MFW.

Pewnie nie wyczerpałem wszystkich powodów, ale już  te podstawowe wskazują że pojawienie się NBP na rynku było uzasadnione i nieco już oczekiwane w przedziale 4,4-4,5 złotego za euro. Z punktu widzenia skali odchylenia od poziomu uzasadnionego makroekonomicznie, mniej więcej na takich poziomach (chodzi o skalę odchylenia) następowało zatrzymanie i zwrot rynku w 2008 i 2009 r. Sądzę ze NBP poprawnie wybrał moment (okres czasowy) interwencji, ale to raczej niestabilne są warunki zewnętrzne, co ma silne przełożenie na skuteczność interwencji. Sądzę, że krytycy działań NBP powinni raczej wskazać jaki jest lub był właściwy moment. Nie ma tu jednej prostej odpowiedzi. Wszyscy jednak wiemy, że NBP czy BGK powinny się na rynku pojawiać.

Co dalej? Sądzę że obecność NBP będzie nadal potrzebna. Jeżeli rynek wypchnie złotego jeszcze wyżej (tzn. osłabi go), to z biegiem czasu sam rynek będzie coraz bardziej nerwowy i bardziej podatny na działanie NBP i BGK. Na miejscu NBP unikałbym popadania w ewentualną powtarzalność reakcji w rozumieniu warunków w jakich one następują. Mam zresztą wrażenie, że rynek nie jest już tak pewny że bez konsekwencji będzie mógł osłabiać złotego. Ryzykiem są negatywne informacje z różnych krajów UE, co może spowodować trudną do opanowania panikę.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Zmiany w funkcjonowaniu UE

Dynamika z jaką media donoszą nam o reformie UE i strefy euro jest tak duża, że trudno nadążyć za tematem. Do tego jeszcze polityczny zgiełk nad wypowiedzią ministra Sikorskiego, wznoszony przez ugrupowania prawicowe. A na okrasę, wypowiedź czołowego polityka ugrupowania współrządzącego (PSL), by w ogóle rozważyć odejście od euro na rzecz walut narodowych. Euro, lub cokolwiek by to miało być, byłoby już tylko waluta rozliczeniową. Zatrzymajmy się więc chwilę by zobaczyć gdzie jesteśmy.

Wstępnie ogłoszę że UE i euro wciąż istnieją. Warto przypomnieć, że dotychczasowe umowy międzynarodowe, które powołały do życia UE i wspólną walutę nadal są ważne. To nie żart, bo codziennie wszelakie media bombardują mnie taką liczbą tragicznych informacji, że sam już nie wiem, gdzie jestem. Jeszcze w UE czy już nie. Tytuły w stylu „Europa nad przepaścią….” (z TVN24.pl) to już normalność.

Całe to larum nad stanem strefy euro i UE wzięło się z tego, że w ciągu ostatnich lat kilka krajów należących do eurolandu lub tylko do UE, osiągnęło stan bankructwa (niewypłacalności) lub ryzyko wejścia w taki stan stało się bardzo wysokie. W efekcie nadwyrężona została zarówno kondycja wielu europejskich instytucji finansowych jak i wiarygodność całej UE i strefy euro. Podaje na przemian „strefa euro” lub „UE”, mimo iż problem wydaje się dotyczyć tylko państw objętych wspólną walutą. Niestety finansowe konsekwencje redukcji długu Grecji i pozostałe problemy strefy euro pośrednio lub bezpośrednio przenoszą się na państwa UE, które waluty nie przyjęły. Ponadto kraje należące do strefy euro odpowiadają za ¾ unijnego PKB. Wiele też norm finansowych czy zaleceń obejmujących przykładowo wskaźniki makroekonomiczne jak i wskazówki/zalecenia dla sektora finansowego, dotyczyły wszystkich krajów UE.

Zwracam na kwestię „strefa euro” a „UE” uwagę, ponieważ omawiana reforma fiskalna strefy euro z oczywistych względów nakłada się na reformę UE. Ten problem pojawiał się już wcześniej, tylko że z innej perspektywy. Przyjęcie jednej waluty na obszarze wielu krajów z biegiem lat powodowało tworzenie czegoś na kształt unii w unii. Po prostu regulacje dla krajów UE wydawały się zbyt ograniczone jak na potrzeby grupy państw, które przeszła na wyższy stopień integracji czyli przyjęły jedną walutę. Kryzys finansowy z 2008 i jego skutki pokazały że na samej dobrej woli i zaufaniu do uczestników strefy euro, strefa ta opierać się nie może.

Tyle ogólnych dywagacji, ponieważ w tym wpisie chciałbym zwrócić uwagę na propozycje działań dyscyplinujących kraje należące do UE. W najbliższych tygodniach postaram się wracać do kwestii UE i wspólnej waluty, ponieważ zamiast rzetelnej dyskusji, wymiana myśli w Polsce ( i nie tylko u nas ) coraz bardziej odbiega od tematu.

W ubiegłym tygodniu na szczycie państw UE, zaproponowano kilka rozwiązań dyscyplinujących finanse państw członkowskich. Celem pomysłów jest zredukowanie ryzyka popadnięcia w kłopoty gospodarcze któregoś z państwa członkowskich strefy euro w przyszłości oraz stworzenie mechanizmów finansowego wsparcia na wypadek kryzysu. Przedstawię niektóre z nich przy zachowaniu pewnej dozy ogólności, ponieważ różnie są one przedstawiane, a przede wszystkim są postulatami wyjściowymi do dalszej dyskusji. Podejrzewam, że za kilka miesięcy wiele z nich może wyglądać inaczej. A już na pewno inaczej będzie wyglądały szczegóły.

Jednym z pomysłów jest utrzymywanie deficytu budżetowego w relacji do PKB w wartości max. 3%. Przekroczenie tego wskaźnika miałoby być bardziej karane niż przekroczenie progu zadłużenia. Wartość 3% dla deficytu budżetowego wydaje się dość optymalna i do zaakceptowania przez Polskę. Wśród pomysłów było zrównoważenie w średnim terminie deficytu – wg niektórych doniesień –strukturalnego. To wymagałoby doprecyzowania ze strony pomysłodawców definicji. Niektóre z definicji podają, że jest to deficyt przy pełnym zatrudnieniu lub skorygowany o efekt wahań koniunktury. Pomysł niebanalny, ale obawiam się że sama korekta o wahania koniunktury to może być za mało w przypadku gwałtownego i znacznego załamania koniunktury. Takie określenie deficytu może się okazać zbyt „ciasne” dla krajów jak Polska, które nadrabiają zaległości rozwojowe. Wg niektórych pomysłów kary nie byłyby zbyt duże i miały raczej charakter ostrzegawczo-mobilizujący. Od siebie proponuję by kara finansowa mogłaby mieć charakter progresywny od wartości przekroczenia lub czasu jego trwania. Generalnie jednak deficyt 3% PKB jest dla Polski do zaakceptowania i przy okazji byłby dobrym środkiem dyscyplinującym dla krajowych polityków.  Zresztą jest to warunek wejścia do strefy euro. Podobnie jak proponowany wskaźnik zadłużenia, 3% deficyt to wartość dopuszczalna ustalona przez doświadczenia makroekonomiczne wśród krajów rozwiniętych.

Proponowana wartość zadłużenia maksymalnie 60% PKB to również wartość docelowa i nieprędka do osiągnięcia przez kraje UE. My akurat nie mamy z tym wskaźnikiem problemu (jesteśmy poniżej 55%), ale kilka krajów UE ma i to spory. Łącznie z liderami strefy euro, czyli Niemcami i Francją. Skala przekroczenia tego wskaźnika przez część krajów UE wskazuje, że osiągnięcie wymagałoby co najmniej kilku lat. Warto przypomnieć, że 60% to też wartość nieprzypadkowa. Pojawia się w wielu opracowaniach makroekonomicznych dotyczących bezpiecznej skali zadłużenia państwa. Jak każda relacja w gospodarce, wskaźnik ten jest pewnym uproszczeniem, ponieważ w zależności od elastyczności gospodarki, skali rozwoju, moglibyśmy mówić o wartościach od 40% do może i 90%. To tylko przykłady na akademicka dyskusję.

Nie do końca jest jasna idea ingerencji władz UE w przygotowanie i akceptacje budżetu. Jeżeli miałoby się to wiązać z kontrolą zapobiegającą oszukiwanie innych państw należących do UE czy zapobiegającą przed uchwaleniem budżetu o dużym prawdopodobieństwie przekroczenia dopuszczalnego deficytu, to również nie mam nic przeciwko. Ta ingerencja w przygotowanie i akceptację budżetu wywołuje wręcz zarzuty o ograniczenia suwerenności. To gruba przesada. Tu chodzi jedynie o zapobieżenie obecnym problemom, wywołanym m.in. przez nadmierne deficyty i zadłużenie. Pomysł z kontrolą budżetu dotyczył przede wszystkim utrzymania podstawowych makroekonomicznych parametrów. Żaden kraj się nie zgodzi na ingerencję w strukturę budżetu.

Pomysłodawcy proponują, by wskaźniki makroekonomiczne były zapisane w Konstytucjach lub aktach o podobnym znaczeniu. W naszym przypadku nie jest to specjalny problem, bo graniczny poziom długu (wspomniane 60% do PKB) mamy zapisany m.in. w Konstytucji. Mam wątpliwości czy takie obligatoryjne zapisy uda się wszędzie wprowadzić. Sadzę ze byłoby lepiej wpisać zalecenia i ograniczenia makroekonomiczne do regulacji unijnych. A dopiero akceptacja (jeżeli będzie taka konieczność) byłaby na poziomie dokumentów unijnych. Wątpię by jakiś kraj sprzeciwiał się sensownie zarysowanym barierom bezpieczeństwa.

Bez względu na ostateczne pomysły, czyli co i gdzie ma być zapisane, jednym z większych problemów będzie sposób zapisu (akty prawne krajowe lub unijne) nowych regulacji, akceptacji oraz system monitoringu i ewentualnych kar łącznie z usunięciem lub umożliwieniem wyjścia z UE czy strefy euro. Same wskaźniki i konieczność powiększenie funduszy pomocowych nie wydają się wbrew pozorom kontrowersyjne. Wspomniane wskaźniki i pewne obostrzenia (dość ogólne i mało bolesne) na ewentualność ich naruszenia już były umieszczone w dokumentach unijnych. Niestety były bardzo często naruszane, nawet przez Niemcy. Zawiodła kontrola polityczna członków UE. Można zaryzykować teorię, że przyczyną kłopotów była nadmierna tolerancja dla łamania zasad przez kraje członkowskie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Szansa na duży spadek def. budżetowego w 2011 r.


W zalewie złych informacji jest i jedna dobra. Wyniki budżetu tuż przed końcem roku. Na rok bieżący planowano deficyt budżetowy w wysokości 40,3 mld mld. Przypominam, że wynik budżetu centralnego jest składnikiem deficytu finansów publicznych. Od kilku miesięcy wiadomo było, że jest spora szansa na mniejszy deficyt od planowanego. Liczono się zresztą z tym już w momencie planowania budżetu. Po dziesięciu miesiącach wynik chyba nieco przerósł oczekiwania.

Gdyby przyjąć, że trendy jakie zaistniały w minionych miesiącach, będą kontynuowane do końca roku, to teoretycznie deficyt budżetowy może spaść nawet do 21 mld zł. Nie wykluczam tego, ale proponuje przyjąć że jeżeli deficyt budżetowy będzie mniejszy od planowanego o 10 mld – 15 mld zł, to będzie to spore osiągnięcie i raczej zjawisko przejściowe niż trend. Na przyszły rok minister finansów zakłada deficyt na poziomie 35 mld zł, przyjmując że gospodarka będzie się rozwijać na poziomie poniżej 3%.

Co nam pomogło? To rezultat realizacji wydatków w tempie niższym od planowanego lub żelaznej dyscypliny w wydatkach i większych przychodów. Po ponad trzech kwartałach wydatki wzrosły tylko o 3% w porównaniu z planowanym tempem 6%. W październiku wyczerpano niemal limit na obsługę zadłużenia zagranicznego. Zostało tylko kilkaset milionów z planowanego limitu. O 3% wzrosły subwencje dla jednostek samorządowych, co oznacza trzymanie się planu. Niestety dla samorządowców nie jest to może informacja najszczęśliwsza, ponieważ oznacza praktycznie brak wzrostu jeżeli brać pod uwagę inflację. Rząd trzyma również w ryzach wydatki na ubezpieczenia społeczne, przynajmniej te wykazywane w budżecie. Jednym ze źródeł oszczędności są wydatki określane jako inwestycyjne. Wydatki jakich dokonano do końca września były mniejsze od ubiegłorocznych za ten sam okres, o kilkaset milionów zł. Jednak realizacja wydatków w tej pozycji będzie do samego końca roku pewną zagadką. Wydatki inwestycyjne w znacznym stopniu przypadają na ostatni kwartał roku przy dużym udziale wydatków przypadających na grudzień.

Mniejszy niż oczekiwano deficyt budżetowy w większym stopniu jest efektem większych wpływ po stronie dochodowej. Formalnie planowano na 2011 wzrost dochodów o 9%. Tymczasem po dziesięciu miesiącach dochody były większe o 13% od ubiegłorocznych za ten sam okres. Większe niż planowano dochody to na chwilę obecną w połowie zasługa zysku z NBP, z którego wpływy dla budżetu są trzy razy większe od planowanych (planowano 1,7 mld zł). Czynnikiem o tym samym znaczeniu dla budżetu są podatki. Po dziesięciu miesiącach wygląda na to iż zamiast o 9% wpływy podatkowe będą ostatecznie większe o 11%. Oznacza to dodatkowe wpływy o ponad 5 mld większe niż planowano z podatków w skali całego roku. To głównie zasługa VAT i CIT.

Poprawa po stronie dochodów i powstrzymanie narastających wydatków w bieżącym roku zaowocowały spadkiem deficytu budżetowego z 3% na początku roku do 1,7% w październiku. Niestety na niska wartość deficytu jest przejściowa. Trzeba się liczyć z tym, że w przyszłym roku deficyt budżetowy w relacji do PKB wyniesie 2% – 2,5% PKB.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

PKB w III kw.

W III kw rozwijaliśmy się w tempie 4,2% yoy. Ładny wynik w obecnych czasach. Takie tempo utrzymujemy już od ponad roku. Warto docenić względną stabilizację tempa jak i obecną strukturę wzrostu. Nie jest to bez znaczenia. Względna stabilizacja podnosi zaufanie do gospodarki i wiarę że warto kontynuować, a nawet zwiększać nakłady inwestycyjne. Nie inaczej dzieje się teraz. Gdyby nie stabilizacja od kilku kwartałów, sądzę że moglibyśmy nie oglądać wzrostu nakładów inwestycyjnych. W kwartału na kwartał tempo nakładów przyśpiesza. Przypomnę że w 2010 r. nakłady inwestycyjny utrzymały się niemal na poziomie z roku 2009 r. w tym roku było już zdecydowanie lepiej. W ujęciu yoy w I kw 5,9%, w II kw 6,9% i w III kw 8,5%. Przyrost nakładów inwestycyjnych zapełnił lukę po lekko słabnącym spożyciu ogółem. Do przekroczenia 4% PKB niespodziewanie (jeżeli spojrzeć na prognozy sprzed kilku kwartałów) przyczynił się osłabiony złoty. Biorąc pod uwagę obecny poziom złotego i atmosferę na europejskim rynku, to osiągnięcie poziomu równowagi złotego potrwa kilka miesięcy. Mówię o procesie wzmocnienia złotego, czyli zejście poniżej 4,0 zł za euro. To teoretyczny wariant pozytywny dla złotego. Zmierzam do tego że jeszcze w IV kw 2011 i I kw 2012 r. złoty powinien nam pomóc i,  przynajmniej w niewielkim stopniu, przyczynić się do wzrostu PKB. To, razem z nakładami inwestycyjnymi, powinno w znacznym stopniu uzupełnić efekt osłabienia popytu indywidualnego w kolejnych kwartałach.

            PKB       p.kraj.    sp.indyw.   nak.brutto na śr.trwałe

I              6,3          7,6          6,0          17,1

II             6,1          6,7          6,0          15,2

III            5,2          5,2          5,6          5,6

IV 08      3,2          3,4          5,4          6,1

I              0,4          -1,8        3,0          -1,4

II             1,0          -2,6        1,2          -3,7

III            1,6          -1,3        2,3          -1,9

IV 09      3,2          1,1          1,7          0,8

I              3,0          2,4          2,3          -10,2

II             3,5          4,5          3,2          0,5

III            4,4          5,1          3,4          2,3

IV 10      4,7          6,3          4,0          2,2

I              4,5          4,4          3,7          5,9

II             4,3          4,3          3,6          6,9

III            4,2          3,2          3,0          8,5

IV 11                                                    

źródło danych: GUS

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Przedsiębiortswa nie boją sie inwestować

W tym zgiełku informacji z europejskiego rynku finansowego niemal niezauważone przeszły, opublikowane w piątek przez GUS, dane o sytuacji finansowej przedsiębiorstw. Szkoda, bo można tam znaleźć sporo ciekawych informacji.

Mimo iż generalnie, nastrój w gospodarce nie jest bynajmniej wesoły, to wyniki przedsiębiorstw wskazują, że przedsiębiorstwa wcale nie są sparaliżowane strachem. Jako pierwsze przejrzałem nakłady inwestycyjne. I tu bardzo miła niespodzianka. W III kw bieżącego roku, inwestycje wzrosły aż o 18% w porównaniu z III kw 2010 r. Po trzech kwartałach, dynamika yoy to 12,4%. Zwracam na to uwagę, ponieważ z kwartału na kwartał przedsiębiorstwa coraz chętniej inwestują. Oznacza to, że przedsiębiorstwa nie boją się spadku popytu i swoją przyszłość postrzegają nie tylko przez pryzmat najbliższego roku czy dwóch. To bardzo zdrowy objaw.

W III kw doszło do istotnych zmian po stronie lidera ciągnącego inwestycje. GUS podaje podstawowe pozycje nakładów: budynki i budowle, maszyny i urządzenia oraz środki transportu. W II kw przyrost inwestycji zawdzięczaliśmy przede wszystkim budynkom i budowlom oraz maszynom i urządzeniom. Natomiast w III kw przyrost inwestycji (w porównaniu z III kw 2010) zawdzięczamy zakupom maszyn i urządzeń (55% przyrostu) i – ciekawostka – środkom transportu (32% przyrostu). Poświęcenie posiadanych środków na zakup maszyn i urządzeń, to bardzo dobra wiadomość. Pomimo iż czasy mamy niełatwe i niepewne, przedsiębiorstwa nie obawiają się inwestować w park maszynowy w celu poprawy jakości i wydajności.

Nadal dość stabilne jest tempo wzrostu przychodów. Nominalnie przychody ze sprzedaży przedsiębiorstw niefinansowych wzrosty w III kw yoy o prawie 12% po raz drugi z rzędu. Po „urealnieniu” tego wzrostu przez PPI (to z konieczności pewne uproszczenie), dynamika jest znacznie skromniejsza i wynosi prawie 5%. To kolejna – obok inwestycji – dobra informacja. Dynamika przychodów utrzymuje bardzo przyzwoite tempo i, co najbardziej interesujące, tempo rocznego wzrostu jest względnie stabilne od ponad roku. To zasługa zarówno eksportu jak i stabilnego popytu w kraju. Utrzymanie wzrostu sprzedaży to zasługa większości działów gospodarki. Nie ma więc mowy o kilku działach, które poprawiają statystykę wyników globalnych dla gospodarki.

Wynik na sprzedaży w III kw jakby nie reagował na oczekiwane pogorszenie koniunktury. Wyniósł 31,3 mld i był o 12% lepszy od ubiegłorocznego. To również tendencja utrzymujące się od pewnego czasu. W efekcie rentowność na sprzedaży dla okresu rocznego, utrzymała się na poziomie 5,3%. Dopiero na poziomie finansowym nastąpiło istotne pogorszenie wyniku. W efekcie wynik brutto (rentowność)  liczony tylko dla III kw 2011 wyniósł 4,6% wobec 7,3% w II kw. Niestety żadna w tych wartości nie jest reprezentatywna dla trendu. Podawany przez GUS globalny rachunek wyników z finalnym wynikiem netto, wykazuje największą zmienność na poziomie finansowym. I zarówno w II jak i w III kw mieliśmy do czynienia z potężnymi zmianami. W II kw saldo na poziomie finansowym było dodatnie i wyniosło ponad 6,5 mld zł. W III kw było dokładnie odwrotnie. Zazwyczaj takie zmiany są wywołane przez sektory gospodarki grupujące duże podmioty. Tym razem (III kw) za tak duże ujemne saldo na poziomie finansowym odpowiadają działy gospodarki: przetwarzanie ropy naftowej i koksu oraz energetyka i usługi komunalne.

Opublikowanych danych o sytuacji finansowej przedsiębiorstw i nakładach inwestycyjnych nie należy oczywiście traktować jako zaprzeczenie prognozom spadku tempa PKB w przyszłym roku do przedziału 2%-3%. Należy się niestety liczyć z niewielkim pogorszeniem kondycji przedsiębiorstw. Jak na razie pomaga nam popyt wewnętrzny o osłabiony złoty.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

„Makroekonomiczne” expose premiera

Expose premiera nazwałbym właśnie „makrekonomicznym” na trudne czasy. Prognozy makroekonomiczne poprzedniego wcielenia obecnego rządu wskazywały, że czeka nas czas trudnych społecznie decyzji. Przed wyborami , rząd zdawał się nie epatować jednak opinii publicznej tym co nas czeka. Dla tych jednak, co śledzą na bieżącą dyskusje o koniecznych decyzjach zmierzających do obniżenia deficytu finansów publicznych i koniecznych do osiągniecia tego decyzjach, i tak było jasne że przed tym nie uciekniemy. To było pytanie, nie czy nowy rząd coś zrobi, a w jakim stylu to zrobi i kiedy to ogłosi.

Dla mnie punktem przełomowym jest wczorajsze expose, przynajmniej w sferze świadomości społęcznej. Ktoś może powiedzieć, że to tylko polityczne gadanie i że trudno z obecnej perspektywy ocenić stopień realizacji przedstawionych wczoraj zamierzeń rządu. Dla  mnie jednak stała się rzecz najważniejsza. Premier w końcu publicznie – w formie expose – przedstawił zamierzenie rządu. Treść expose nie pozostawiła słuchaczom wątpliwości. Bez względu na to czy idą łatwe, trudne czy czasy średnio-trudne, w rozumieniu tempa wzrostu PKB, my musimy w perspektywie kilku lat radyklanie obniżyć deficyt budżetowy i finansów publicznych oraz dług publiczny. Ten ostatni wprawdzie nie jest nadzwyczajnie wysoki, ale w przypadku dekoniunktury groziłoby nam przekroczenie  progów zadłużenie określonych w ustawie o finansach publicznych i konstytucji.

Expose było ekonomicznym komunikatem zarówno dla obywateli jak i świata zewnętrznego, który obserwuje jak będziemy sobie radzić z bieżącymi problemami. W zdecydowanej większości tekst expose zawiera pomysły trudne do zaakceptowania przez gospodarstwa domowe czy przedsiębiorców. Mowa o podwyżkach danin na rzecz państwa lub cięciu ulg.  Trzeba też koniecznie powiedzieć, że expose nie mogło niczym zaskoczyć. Jedynym zaskoczeniem – jeżeli już – jest fakt, że premier postawił przysłowiową kawę na ławę. Dokładnie wszystko, z większą lub mniejszą częstotliwością było już omawiane przez media ekonomiczne. Łącznie z „politycznym” hitem piątkowego expose, czyli opodatkowaniem złóź i/lub ich eksploatacji (sprawa KGHMu).

Ale do rzeczy…

Po krótkiej kurtuazji, premier w expose przeszedł na ostry ton i podał cel: osiągnięcie 3% def. finansów publicznych w 2012 r. i redukcja zadłużenia do PKB do poziomu 47% w 2015 r. Te liczby znamy już od wielu miesięcy (były przedstawiane w prognozach rządowych) i dobrze że premier je przypomniał i wskazał jako nasz cel. Cała reszta expose to już głównie drogi dojścia do tych wartości.

Pierwsza grupa pomysłów w expose premiera dotyczyła podatków. Nikt się chyba nie spodziewał, że podatki od kopalin wywołają taką burzę w Sejmie i w komentarzach. W expose premier skupił się na podatku od wydobycia takich dóbr jak miedź, srebro i gaz łupkowy. Na świecie ten obszar danin nazywa się minig royalties. W expose nie ma jednak konkretnych rozwiązań. W Polsce mamy do czynienia z niedorozwojem tej grupy podatków. Powiedziałbym wręcz że obecne rozwiązania są dość archaiczne. Zarówno kryzys jak i perspektywy wydobycia gazu łupkowego skupiły uwagę rządu na tej grupie danin,  by w końcu ją poprawniej uregulować. Temat nie jest nowy. Opodatkowanie kopalin jest już w Polsce dyskutowane od pewnego czasu, w tym opodatkowanie miedzi. Zamieszanie jakie powstało po spadku cen akcji KGHMu w piątek (mowa o zarzutach pod adresem rządu), to już raczej wydarzenia ze świata polityki a nie „realu”. Nie widzę najmniejszego powodu, dlaczego by premier nie mógł o tym wspomnieć w expose.

Trudne czasy wymusiły racjonalizację rozwiązań związanych z ulgami na dzieci. W tym zakresie, expose zawierało relatywnie sporo szczegółów, zachęcam więc do jego lektury. Proponowane zmiany to naprawa części błędów jakie powstały przed kilku laty, kiedy tą ulgę uchwalano. Proponowane rozwiązanie zwiększa pomoc, która rośnie wraz z liczbą dzieci. Mocno tracą na uldze rodziny w lepszej kondycji finansowej (próg w expose to 85 tys. zł rocznie). Tzw. ulga na dzieci to jedna z kilku propozycji w expose, która jest praktycznie neutralna dla finansów państwa, ale na pewno dane rozwiązanie oznacza lepsze kierowanie pomocy dla gospodarstw domowych, albo po prostu mądrzejsze i efektywniejsze.

 Z grupy ulg powszechnych, rząd zamierza zrezygnować z ulgi na internet. Moim zdaniem, nawet tłumaczenie rządu, że rezygnujemy z tej ulgi bo usługi tanieją nie jest potrzebne oraz jest nie do końca słuszne. Opłata za dostęp do internetu wciąż stanowi istotną pozycję w kosztach telekomunikacyjnych gospodarstwa domowego. Z drugiej jednak strony, z analizy popytu na sprzęt telekomunikacyjny i komputerowy oraz na usługi telekomunikacyjne, wynika że brak takiej ulgi miałby marginalny wpływ na zachowanie gospodarstw domowych. Ulga internetowa była zbytecznym prezentem władzy dla obywatela. Jeśli już, to powinna być mniejsza i ograniczona do gospodarstw słabszych ekonomicznie.

Warto przy tej okazji dodać, że decyzja dotycząca ulgi internetowej oraz wiele innych z expose powinny były być podjęte rok lub dwa temu. W expose jest kilka elementów, które były odwlekane w czasie zupełnie niepotrzebnie.

Cześć expose dotyczącą ulg zamyka tzw. podatek Belki. Kiedyś PO zapowiadała,  że go zniesie, a teraz przyszło go „uszczelnić”. Takie czasy J. Wbrew pozorom podatek Belki to dość wydajne źródło wpływów do kasy państwa i podatek niemal powszechny w państwa rozwiniętych. Różnice są czasami spore w szczegółach.

Jedną z najważniejszych informacji jest podniesienie składki rentowej o 2 pkt. proc. To decyzja wisiała w powietrzu już od dawna. W rozumieniu wpływu na finanse publiczne i terminu (skutki w średnim terminie) to bodaj najważniejsza informacja expose. Warto pamiętać, że część makroekonomistów zwracała uwagę (np. Janusz Jankowiak), że redukcja składki była zbyt duża i odbije się czkawką w czasach słabszego wzrostu gospodarczego. Wg informacji premiera podniesienie składki pozwoli obecny deficyt funduszu ubezpieczeń społecznych nawet o 13 mld zł.

Rząd chce wydłużać wiek przejścia na emeryturę do 67 lat. To jedna z trudniejszych społecznie decyzji, bo każdy z nas zdaje sobie sprawę że ma to nic wspólnego z naszą przydatnością do pracy i akceptacją przez pracodawców. Ja mam pewien niedosyt w kwestii działań reformatorskich rządu w zakresie emerytur. Naszym problemem jest nie tyle oficjalny ustawowy wiek przejścia na emeryturę, co faktyczny wiek przejścia. Premier wprawdzie zapowiedział zmiany na przykład w emeryturach służb mundurowych, ale w przypadku górniczych wykazał się nadmierną ostrożnością i zatrzymał w pół drogi.  Z expose wynika, że pracownicy związani bezpośrednio z wydobyciem nie będą mieli zmienianych istotnie uprawnień. Z całym szacunkiem dla górniczej pracy, ale jest to sektor gdzie relacja praca+szkodliwość a korzyści emerytalne jest nadzwyczaj korzystna.

Ciekawym społecznie rozwiązaniem jest propozycja przejścia na okres obecnej kadencji na waloryzacje kwotową. Jeżeli byłoby to zgodne z prawem, to jest to niezły sposób na skromną poprawę losu emerytów o najniższych wynagrodzeniach, szczególnie w okresie słabej koniuntury gospodarczej w ramach posiadanej puli środków na wypłatę emerytur.

Sporo ciekawych pomysłów dotyczy rolnictwa i rolników. Przede wszystkim pojawia się pewna kategoryzacja odniesiona do liczby hektarów. Słabe gospodarstwa (do 6 ha), które nadal będą korzystały z pomocy państwa, gospodarstwa średnie (6 do 15 ha) i powyżej  15 ha. Wprawdzie ten podział premier podał przy okazji omawiania zmian w opłacaniu składki zdrowotnej, ale  warto go zapamiętać. Poziom 15 – 20 ha uważa się za taki, z punktu widzenia opłacalności produkcji rolnej, gdzie rolnik jest już tak naprawdę przedsiębiorcą, który może ponosić takie obciążenie jak mały przedsiębiorca „z miasta”. Premier w dalszej części expose mówi o reformie KRUS i podatkowej jaka obejmie rolników, ale unika podania kwot (jak przy składce zdrowotnej) i stara się stworzyć wrażenie że to konsekwencja zmian w przepisach UE. Jak widać, w rolnictwie szykują się zmiany, ale w koalicji nie są one jeszcze do końca ustalone. Zwracam na to uwagę, ponieważ obłożenie „nomalnymi” stawka ZUS rolników z gospodarstw powyżej 20 ha, mogłaby zmniejszyć  dotację państwa o 2-3 mld zł.

W expose są jednak i tacy co coś dostaną. Mowa o żołnierzach i policjantach. Deklarowane podwyżki i czas ich przeprowadzenia wskazują że nie będzie to szok, ale na pewno będą finansowo dostrzegalne. Biorąc pod uwagę braki kadrowe (wolne etaty w Policji liczone są w tysiącach) i specyfikę pracy jest to dobry gest, który – jak sądzę – należy rozpatrywać razem z pomysłami na zapowiadane zmiany emerytalne w służbach mundurowych.

 

Expose należy ocenić wysoko. Premier mając godzinę na przemówienie, skupił się na sprawach makroekonomicznych w kontekście stojących przed nami najważniejszych wyzwań (deficyt finansów publicznych i zadłużenia). Nie jestem w stanie ocenić co uda się zrealizować. Dla mnie najważniejsze jest to, że premier w imieniu całego rządu ogłosił że nadeszły czasy wyrzeczeń i przeważająca część expose tego właśnie dotyczyła.

Jeżeli miałbym się do czegoś „przyczepić”, to warto zauważyć że nadal obracamy się w zmianach dość standardowych parametrów jak: podatki, emerytury, składki itd. Dotychczasowe decyzje koalicji i zapowiadane w expose, są tak proponowane być ewentualne konflikty społeczne zmniejszyć do minimum.

Nadal nie omawiamy wszystkich pozycji wydatków w finansach publicznych. A to tutaj kryje się część naszych problemów. Ile powinniśmy wydawać (na ile nas stać i ile potrzeba) na bezpieczeństwo, sprawiedliwość, naukę, sztukę, kulturę, edukację, infrastrukturę. Ile powinno kosztować funkcjonowanie państwa? Nie chodzi mi o mityczne już „zabrać urzędnikom” na szczeblu centralnym czy samorządowym. To  mogą być pytania o liczbę szczebli czy rozdrobnienie organów samorządowych, rozwiązania karty nauczyciela, sens istnienia Senatu, za co powinniśmy płacić w szpitalu a co powinna zapewniać składka itd. Takich pytań są setki. Mogę mieć tylko nadzieję, że premier będzie systematycznie stawiał te pytania do rozpatrzenia.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

“Udomowić banki”? Zostawny to rynkowi.

W poniedziałkowym numerze Gazety Wyborczej ukazał się artykuł Stefana Kawalca pod tytułem „Udomowić banki” (Gazeta Wyborcza z 7 listopada).  Zwróciłem uwagę na ten artykuł ze względu na dość rewolucyjną tezę i nie pasujące do niej uzasadnienia, które mają być ….. uzasadnieniami. Innym powodem jest to, iż publikacja została zauważona przez lewicujących publicystów lub publicystów prawicowych o „patriotycznym” podejściu do gospodarki. Reakcje były  w stylu: „a nie mówiłem, że bankowość powinna być polska, bo kapitał zagraniczny jest podejrzany i nie rozumie polskiej racji stanu”. 

Generalna idea artykułu, to tak ukierunkować zmiany w sektorze bankowym w Polsce, by odwrócić strukturą kapitałową w krajowych bankach. Obecnie dwie trzecie sektora należy do kapitału zagranicznego. Inaczej mówiąc, według S.Kawalca, w Polsce w bankowości powinien przeważać kapitał krajowy. Jak na obecne warunki i obecną sytuację sektora bankowego w Polsce, pomysł wydaje się niezwykle radykalny i czytelnik z oczywistych względów szuka odpowiedzi na pytanie, co się takiego stało w sektorze bankowym by domagać się aż tak radykalnej zmiany. Co ma się dzięki temu zmienić. Jesteśmy krajem o gospodarce wolnorynkowej i z natury rzeczy szukałem w teście pomysłów w których będą co chwilę występować słowa: jakość obsługi, efektywność, bezpieczeństwo banków, nadzór, bezpieczeństwo depozytów i zadowolenie klientów, rola banków w gospodarce itd. Tymczasem w artykule pojawia się jakaś forma patriotyzmu ekonomicznego nieadekwatna zupełnie do obecnych realiów, której na dodatek autor nie potrafi uzasadnić. Materiał faktograficzny jest bardzo ogólny, a dość przypadkowe dane finansowe, praktycznie w każdym przypadku wymagają komentarza. Nie jestem wolnorynkowym dogmatykiem i potrafię przyjąć, że w niektórych sferach życia ekonomicznego potrzebny jest większy udział państwa albo że kapitał krajowy jest bezpieczniejszy niż zagraniczny w niektórych sektorach. Artykuł pisany poniekąd przez osobę z dużą wiedzą o bankowości i nie mniejszym doświadczeniem, niepotrzebnie nadweręża zaufanie do zagranicznych banków i kreuje mit dobrodusznych banków z krajowym kapitałem.

Odczarujmy więc trochę wizerunek kapitału zagranicznego w polskim sektorze bankowym. Czytelnik artykułu S.Kawalca odniesie wrażenie, że struktura pochodzenie kapitału (zagraniczny lub krajowy) wpływa na ofertę i bezpieczeństwo sektora bankowego w naszym przypadku oraz może mieć wpływ nawet na popyt na rządowe papiery wartościowe. Pomimo iż bywam krytyczny pod adresem polskiego sektora bankowego, to nie zmienia to faktu iż nie potrafiłbym powiedzieć że banki podlegające kapitałowi zagranicznemu sprzeniewierzają się temu do czego są powołane i nie wychodzą naprzeciw potrzebom polskiej gospodarki. Sam autor nie potrafi przytoczyć zresztą takich przypadków. Autor sugeruje, że banki zagraniczne niezbyt chętnie kredytują w okresach kryzysowych krajowych przedsiębiorców. Jako przykład przeciwnego działania podaje „polski” PKO BP, który zwiększył kredytowanie o 23% kiedy w tym samym czasie banki zagraniczne zmniejszały. Kiedy się operuje tego typu liczbami, to autor powinien podać jak zmieniał się portfel w poszczególnych bankach zagranicznych i co spowodowało taki skok w PKO BP. Czytelnik nieobeznany z polskimi realiami gospodarczymi może paść ofiarą tego typu tendencyjnych zestawień. Jeśli już, to powinno się porównać kilka lat, ale wtedy efektu by nie było. Szkoda również że autor nie porównał działalności banków krajowych i zagranicznych w innych segmentach bankowości. Zapewniam, że banki zagraniczne ostro rywalizują o polski rynek kredytowy, co nie oznacza że muszą dawać pieniądze każdemu.  

Do obaw o nadmierny udział kapitału zagranicznego, autor dokłada kwestie nadzoru bankowego. Owszem, kryzys sprzed kilku lat spowodował powstanie idei w UE by zwiększyć rolę nadzoru bankowego w kraju macierzystym, w którym działa centrala czyli zagraniczna spółka matka. Decyzjom nadzoru podlegałaby również działalność spółek córek w innych krajach. W efekcie traciłby nadzór lokalny. Trudno tak naprawdę, odmówić tej idei sensu. S.Kawalec wstawia to jednak do katalogu strachów, ale nie podaje że jego punkt widzenia jest podyktowany tylko interesem polskim, ale tak naprawdę tylko chwilowym. Jak rozumiem, kiedy polskie banki będą prężnie zdobywać rynki innych europejskich krajów, to wtedy zmienimy zdanie, „no bo tak”?

Obok sugestii o obojętność zagranicznych banków w kwestii zasilania kredytem gospodarki, S.Kawalec stawia argument jeszcze ostrzejszy: banki zagraniczne mogą nie kupować rządowych papierów wartościowych kierując się decyzjami spółek matek zamiast rachunkiem ekonomicznym. Na dowód autor podaje ok. 100 mld przetrzymywane przez banki w bonach pieniężnych NBP. To kolejna wyrwana z kontekstu liczba. Przede wszystkim nie ma obowiązku kupowania rządowych papierów. Pod drugie autor pisze o problemie, który tak naprawdę nie istnieje. Jak na razie, pomimo sporego deficytu finansów publicznych, nie mamy problemu ze sprzedażą papierów dłużnych. Obok banków, kupują je inwestorzy zagraniczni (!) oraz OFE i TFI. Przypomnę, że znaczna część instytucji ( a dokładniej: rynku) z sektora OFE i TFI należy do grup finansowych z zagranicznym kapitałem.

Pytanie można postawić inaczej. A co nam da, że sektor bankowy w 2/3 będzie należał do kapitału krajowego? Tak naprawdę autor na to nie odpowiada. Kredyty będą rosły w tempie 23% rocznie? Nonsens. Kapitał krajowy również kieruje się rachunkiem ekonomicznym. Nikt nie ma ochoty tracić pieniędzy nawet z pobudek patriotycznych. Nie będzie również kupował każdej ilości rządowych papierów dłużnych, tylko dlatego że są polskie.

Poglądy S.Kawalca wyrażone w artykule „Udomowić banki” osadzone są w obecnej, specyficznej,  sytuacji międzynarodowej. Po drugie polskie przepisy regulujące działalność banków oraz ich bezpieczeństwo są dość restrykcyjne (jak na gospodarkę wolnorynkową) i podobne do regulacji europejskich i międzynarodowych. A mówiąc dokładniej, muszą przenosić na polski grunt zalecenia międzynarodowe. Piszę to, ponieważ po lekturze S.Kawalca można odnieść wrażenie, że możemy sobie w Polsce ustalać cokolwiek chcemy. Że kredytów damy do woli i każdemu, i że polskie banki kupią każdą ilość obligacji rządowych.

S.Kawalec nie mówi o poważnym zagrożeniu jakie niesie jego wizja. Udomowienie sektora bankowego jakie rysuje się  w jego artykule niesie w sobie potężne niebezpieczeństwo. Taki „udomowiony sektor” skupiony na polskiej gospodarce i lokujący – obok kredytów – w obligacje rządowe byłby podatny na wewnętrzny kryzys gospodarczy i/lub kryzys finansów publicznych. Wtedy zatęsknilibyśmy za zagranicznymi spółkami matkami, które zasiliłyby polskie spółki córki kapitałem.

Jedną z dziwniejszych części artykułu są propozycje działań, które mają spowodować odwrócenie struktury pochodzenia kapitału. Skąd weźmiemy kapitał? Przecież wchodziłyby tu w grę nawet dziesiątki mld złotych. Tego S.Kawalec nie wyjaśnia. Dość enigmatycznie mówi jedynie o działaniach lokalnego organu nadzorczego i regulacjach rządu, co pachnie łamaniem reguł i przepisów międzynarodowych. Ponadto i tak nie ma żadnej gwarancji że taka struktura kapitału (przewaga polskiego) jest w ogóle osiągalna w gospodarce wolnorynkowej w wymiarze międzynarodowym. W Polsce mogą otwierać swoje placówki zagraniczne banki. Jak wskazuje dotychczasowe doświadczenie, przeważający udział kapitału zagranicznego nie wynika tylko z jego chęci ale i akceptacji klientów. Jak widać polscy klienci zdecydowali o takim a nie innym podziale rynku.

O rozwój polskiego kapitału bym się nie obawiał. Obok banków spółdzielczych czy Getin Noble Banku jest i PKO BP. W segmencie finansowych firm doradczych, inwestycyjnych, biur maklerskich czy TFI, polski kapitał i polscy managerowi świetnie sobie radzą.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Grecja. Pokerowa zagrywka czy szaleństwo.

Trzeba przyznać, że premier Grecji potrafi wytworzyć napięcie. Thriller z Grecją zdaje się nie mieć końca. Można dyskutować czy zapowiedziana redukcja długu o 100 mld euro z prawie 355 mld euro to dużo czy mało. To zależy z jakiej pespektywy to oceniamy. A takich perspektyw jest kilka. Po pierwsze wydaje się iż zaciągnięte długi należy spłacać. Niemniej problem jest i historyczno-moralne dywagacje nie tu nie dają. Z podawanych przez media informacji wynika, że redukcja zadłużenia sprowadzi dług w relacji do PKB z ok. 165% do poniżej 120%. Jestem zwolennikiem redukcji zadłużenia Grecji, ponieważ kraj który od trzech lat notuje ujemny wzrost gospodarczy (obecnie -5,0 procent  yoy) i nie jest w stanie obsłużyć tak dużego zadłużenia jak dotychczas. Przedłużający się proces wypracowywania formy pomocy dla Grecji, traktowałem jako konieczność wynikającą z dużej liczby państw i instytucji biorących udział w tym procesie. Warto pamiętać, że dwadzieścia lat temu nam też zadłużenie spędzało sen z powiek. Na początku lat 90-tych nasze zadłużenia sięgało 90 procent PKB. Skuteczne negocjacje (redukcja i wydłużenia spłaty) i czynniki makroekonomiczne (m.in. wzrost tempa PKB) spowodowały spadek długu do PKB o ponad połowę. Przypominam to, ponieważ dość często można usłyszeć słowa dezaprobaty w dyskusji o redukcji długu Grecji.

Mimo iż być może niektórzy oczekiwali większej redukcji, to i tak obecną należy ocenić jako znaczną. Zadłużenie Grecji nie jest konsekwencją wypadków na które ten kraj nie miał wpływu, jak na przykład klęska żywiołowa. Zadłużenie Grecji to efekt ewidentnego lekceważenia zasad tzw. zdrowych finansów na kilka lat przed ujawnieniem katastrofalnej sytuacji na początku 2010 r. prze obecny rząd. W takiej sytuacji chciałoby się powiedzieć: spłaćcie ile tylko się da i nawet za cenę poważnych wyrzeczeń. A te są dość spore, bo już obecnie oficjalna stopa bezrobocia przekracza 15% i jest dwa razy większa niż w latach 2006-pocz. 2008, kiedy to w Europie była świetna koniunktura gospodarcza.

Oczywiście dyskutując o skali zadłużenia Grecji i redukcji długu, trzeba odłożyć na bok emocje. To państwo jest w poważnych tarapatach gospodarczych i redukując dług, politycy i ekonomiści z krajów UE musieli pamiętać, że nie chodzi o zemstę a o to by Grecja w średnim terminie wyszła z kryzysu i była w stanie obsłużyć jak największą część zadłużenia. Biorąc pod uwagę inne – obok redukcji – formy pomocy dla Grecji, obniżenie zadłużenia z tytułu papierów dłużnych o 100 mld euro, mieści się w pojęciu „dobre rozwiązanie”.

I wydawałoby się ze teraz będzie już z górki. Tymczasem premier Grecji nie dał nam odpocząć 1 listopada. Kiedy na polskich kanałach telewizyjnych dominowała atmosfera zadumy, na zagranicznych runkach atmosfera szoku, zaskoczenia i nieco paniki. Jaki ma sens pytanie obywateli w referendum o …. No właśnie o co. Na razie nikt nie zna pytań. Ogólnie wiadomo z zapowiedzi premiera Grecji, że chce zapytać obywateli czy akceptują pakiet pomocowy wypracowany w ubiegłym tygodniu przez liderów europejskich i zaakceptowany przez premiera Grecji. Teoretycznie przeprowadzania referendum wydaje się zasadne i uczciwe wobec obywateli. Szkoda tylko, że Grecy nie uprzedzili o tym na spotkaniach z przedstawicielami państw i instytucji, kiedy dyskutowano nad formami wsparcia dla Grecji. Teoretycznie obniża to poważnie wiarygodność Greków.

Dla UE  i strefy euro jest to pewien problem, ponieważ do tej pory nie ćwiczono wyjścia z euro i – jak twierdzi część specjalistów – naturalnego w takiej sytuacji wyjścia z UE. Mimo, iż przepisy regulujące funkcjonowanie UE i strefy euro nie są w kwestii konsekwencji wyjścia jednoznaczne, to tak naprawdę UE opuścić można. Wbrew pozorom dla UE nie byłby to jakiś wielki cios. Pytanie jest takie: co się opłaca Grekom. Spotykane czasami sugestie niektórych ekonomistów o powrocie Grecji do własnej waluty, nie wydają się być najlepszym rozwiązaniem. W domyśle mowa o korzyściach z dewaluacji. Dewaluacja jednak pomaga w krótkim okresie. Nie jest lekarstwem na niewydolność ekonomiczną państwa i ekonomiczną efektywność. Teoretycznie Grecy mogą pozostać przy obecnej walucie, ale nie ominą ich i tak konsekwencje bankructwa (oraz konieczność reform). Mowa o negocjacjach w sprawie skali redukcji, skutkach finansowych bankructwa dla własnego sektora bankowego i generalnie o kosztach natury politycznej (utrata zaufania na arenie międzynarodowej).

Być może propozycja premiera Grecji to swego rodzaju pokerowa zagrywka na własnym podwórku. Rząd Grecji może mieć problemy z utrzymaniem poparcia w parlamencie. Pomyślny wynik referendum dałby rządowi większe i trwałe wsparcie na czas najtrudniejszych reform. Być może jest to próba wstrząśnięcia opinią publiczną. Formalnie ok. 60% ankietowanych nie akceptuje warunków redukcji i jej skali oraz narzuconych reform. Ale aż 70% ankietowanych chce pozostać w UE. Umiejętne zaprezentowanie przed obywatelami wszystkich „za” i „przeciw” może pozytywnie wstrząsnąć obywatelami. Pytanie tylko, czy jest to jedyny możliwy scenariusz uzyskania poparcia i po prostu realizacji przyjętego programu sanacji Grecji. Sądzę, że niekoniecznie. Niestety premier  i rząd są od tego by brać na siebie ciężar działań i oddawanie się w tym przypadku pod osąd obywateli nie jest najlepszym wyjściem. Na dodatek funduje sporą nerwowość na rynkach finansowych, co odbija się również na tych państwach które chcą Grecji pomóc.

Powyższe rozważania należałoby uzupełnić  o treść pytań w referendum i konsekwencje wyniku, czyli decyzji obywateli. Mogą to być pytanie bardzo konkretne, ale mogą i być pytanie tak skonstruowane by uchronić realizację pakietu pomocowego nawet na ewentualność negatywnej opinii obywateli. Tylko po co w takim przypadku przeprowadzać referendum.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

O zaletach UE nigdy dosyć mówienia

Przedłużające się negocjacje o sposobie ratowania Grecji, wywołały kolejne falę krytyki i drwin z Unii Europejskiej i sensu jej istnienia. W jednej z publicystycznych audycji przedwczoraj, pewien prawicowy publicysta zakwestionował sens naszego funkcjonowania w UE i zapytał czy mamy plan wyjścia. Bo? Bo jesteśmy na etapie wyczerpywania korzyści z funkcjonowania w UE i w ogóle to UE wkrótce się rozleci.

UE i nasze w niej funkcjonowanie, to temat niezwykle ciekawy. Szkoda tylko, że sprowadziliśmy go do kilku prześmiewczych schematów. Wiem, że to bardzo modne ponarzekać na biurokratów z Brukseli, pośmiać się z prostych bananów czy ogórków, albo z tego że podobno w regulacjach UE marchewka to owoc. Fajne, tylko że to raczej obnaża niewiedzę o UE.
Warto więc przypomnieć, że weszliśmy do UE ze względów ekonomicznych  i politycznych. Te drugie trudniej przełożyć na język ekonomii. Wcale to jednak nie przeszkadza, by dowieść wypływających i stąd korzyści. Posunę się nawet dalej, że względy (korzyści) polityczne być może nawet przeważają nad ekonomicznymi. Wejście do UE to dołączenie do świata rozwiniętego, który kieruje się zasadami w dominującej części zgodnymi z naszymi. To dołączenie do grona krajów, z których część jest  wielokrotnie bogatsza od nas. Korzyści z wejścia odczuliśmy niemal natychmiast. Zgodnie z unijną filozofią wspomagania krajów i regionów słabiej rozwiniętych. dostaliśmy gigantyczne pieniądze z funduszy unijnych. Nigdy dość powtarzania, że to m.in. dzięki tym środkom uciekliśmy przed kryzysem z końca 2008 r. i roku 2009. Wejście do UE oznaczało systematyczne znoszenie barier w przemieszczaniu się Polaków (i eksporcie polskich towarów). Dzięki temu część obywateli nie mogąc znaleźć pracy w Polsce, postanowiła szukać szczęścia gdzie indziej.

Narzekamy na unijne przepisy, ale to m.in. dzięki nim poprawiła się jakość naszych produktów. Zresztą polscy eksporterzy jakość nie narzekają aż tak bardzo i po prostu wzięli się do roboty, dzięki czemu bardzo sprawnie zdobywamy przychylność klientów z krajów UE. Zresztą zwiększające się oczekiwania polskich odbiorców wcale tak bardzo nie odbiegają od oczekiwań klientów zachodnioeuropejskich.

UE obrywa się za publiczne przeciąganie wypracowania wsparcia dla Grecji i wynikających stąd reform dla krajów UE. Proponuje jednak postawić się w roli unijnych decydentów, którzy biorą na siebie potworną odpowiedzialność ekonomiczną i polityczną. Do tego staję przed koniecznością przekonania podatników w swoich krajach do kolejnego wysiłku finansowego. Proponuje spojrzeć na ratowanie Grecji jak na ratowanie pewnej idei, czyli pomoc w sytuacji ekstremalnej, nawet jeśli zawinionej przez dany kraj. Złośliwe uwagi, że UE ratuje swoje banki to uproszczenie. Grecja ma w gospodarce UE mniejsze znaczenie od nas (udział PKB). UE teoretycznie mogłaby się obyć bez Grecji i bez problemów poradziłaby sobie z konsekwencjami ogłoszenie niewypłacalności przez ten kraj.

W Polsce pokpiwamy z Grecji i zamieszania jakie wywołała w Europie. Pojawiły się nawet głosy by przypadkiem Polska nie angażowała się pomoc finansową dla Grecji. A czym tak bardzo różnimy się od Grecji? Ok, jestem trochę przewrotny. Też dostajemy z UE potężne środki w postaci różnego typu funduszy.  A gdyby tak mieszkańcy bogatszych krajów UE, którzy się na te fundusze składają powiedzieli, co nas obchodzi że Polska poniosła gospodarcze konsekwencje wojny i socjalistycznego eksperymentu? Ich (czyli nasz) problem jak długo będziemy nadrabiać dystans do bogatszej Europy. Być może ponosimy konsekwencje przyjęcia do UE Grecji, co miało pewien kontekst polityczny swego czasu. Spójrzmy jednak na siebie. Proponujemy by w dalszej perspektywie UE przyjęła do swojego grona kraje Europy Środkowo-Wschodniej, których stabilność polityczna i ekonomiczna czy standardy demokratyczne pozostawiają czasami sporo do życzenia. Dla nas ma to pewien sens geopolityczny, ale dla UE może oznaczać konieczność przeprowadzania kolejnej akcji ratunkowej, liczonej w mld euro. Wtedy pomoc będzie ok? I będziemy się na nią składać, czy też wskażemy palcem niemieckiego podatnika by zrobił to za nas?

Bodaj najwięcej wątpliwości wywołuje w Polsce przyjęcie euro. Jest to traktowane niemal jak utrata niepodległości. Osobiście nie upieram się za jak najszybszym przyjęciem euro (m.in z powodów ekonomicznych). Trzeba pamiętać, że docelowo wspólna waluta to żaden przejaw dyktatu brukselskich biurokratów, ale jeden z mnóstwa przejawów ujednolicania i upraszczania życia ekonomicznego mieszkańców krajów UE i działających na jej terenie podmiotów gospodarczych. Odpowiednie wskaźniki makroeokonomiczne, jakie należy przedtem osiągnąć i tak zalecałbym każdemu krajowi, który chce mieć zdrową gospodarkę i finanse publiczne.

Kto wie czy najważniejszą korzyścią z wejścia do UE i dalszego zacieśniania współpracy, nie jest bezpieczeństwo polityczne, co ma też swoje przełożenie ekonomiczne. UE w wielu sferach życia ekonomicznego i politycznego (w rozumieniu międzynarodowym) daje nam zarówno wsparcie jak i obronę. Wspomniany przeze mnie wyżej polityczny komentator wpadł na pomysł, by rozważyć wyjście z UE i opierać się na własnej sile gospodarczej i silnej walucie. Nasz PKB w UE to 3%, a cóż dopiero w skali światowej. A silna waluta? Pozwolę to sobie przemilczeć i zasugerować, by tenże komentator podciągnął się z makroekonomii i nie mieszał tego z dziwnie pojmowanym patriotyzmem.

W Polsce wciąż mało mówi się innych korzyściach wynikających z wejścia do grona krajów rozwiniętych. Mam na myśli np. normy prawne i społeczne oraz  standardy demokratyczne. Pewnie byśmy je i tak osiągnęli, ale trwałoby to o wiele, wiele dłużej.

Na koniec największy zarzut wobec UE, czyli ograniczenie suwerenności i konieczność akceptacji decyzji niezgodnych z naszymi interesami. Powiem tak: od urodzenia jesteśmy w interakcji z otoczeniem i poznajemy znaczenie słowa „kompromis” na wszystkie sposoby oraz prowadzimy rachunek zysków i strat. To rodzina, partner, kino, dyskoteka, praca, relacje z państwem jako instytucją itd. Co ciekawe, wchodzimy w te relacje, które choć mocno ograniczają naszą osobistą wolność, to dają coś w zamian. Coś czego poszukujemy. Na tym tle UE oraz ewentualne wady i ograniczenia działania w gronie należących do niej państw, to przysłowiowy „pikuś” na tle wspomnianych przykładowo kompromisów zawieranych w życiu.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz