„Makroekonomiczne” expose premiera

Expose premiera nazwałbym właśnie „makrekonomicznym” na trudne czasy. Prognozy makroekonomiczne poprzedniego wcielenia obecnego rządu wskazywały, że czeka nas czas trudnych społecznie decyzji. Przed wyborami , rząd zdawał się nie epatować jednak opinii publicznej tym co nas czeka. Dla tych jednak, co śledzą na bieżącą dyskusje o koniecznych decyzjach zmierzających do obniżenia deficytu finansów publicznych i koniecznych do osiągniecia tego decyzjach, i tak było jasne że przed tym nie uciekniemy. To było pytanie, nie czy nowy rząd coś zrobi, a w jakim stylu to zrobi i kiedy to ogłosi.

Dla mnie punktem przełomowym jest wczorajsze expose, przynajmniej w sferze świadomości społęcznej. Ktoś może powiedzieć, że to tylko polityczne gadanie i że trudno z obecnej perspektywy ocenić stopień realizacji przedstawionych wczoraj zamierzeń rządu. Dla  mnie jednak stała się rzecz najważniejsza. Premier w końcu publicznie – w formie expose – przedstawił zamierzenie rządu. Treść expose nie pozostawiła słuchaczom wątpliwości. Bez względu na to czy idą łatwe, trudne czy czasy średnio-trudne, w rozumieniu tempa wzrostu PKB, my musimy w perspektywie kilku lat radyklanie obniżyć deficyt budżetowy i finansów publicznych oraz dług publiczny. Ten ostatni wprawdzie nie jest nadzwyczajnie wysoki, ale w przypadku dekoniunktury groziłoby nam przekroczenie  progów zadłużenie określonych w ustawie o finansach publicznych i konstytucji.

Expose było ekonomicznym komunikatem zarówno dla obywateli jak i świata zewnętrznego, który obserwuje jak będziemy sobie radzić z bieżącymi problemami. W zdecydowanej większości tekst expose zawiera pomysły trudne do zaakceptowania przez gospodarstwa domowe czy przedsiębiorców. Mowa o podwyżkach danin na rzecz państwa lub cięciu ulg.  Trzeba też koniecznie powiedzieć, że expose nie mogło niczym zaskoczyć. Jedynym zaskoczeniem – jeżeli już – jest fakt, że premier postawił przysłowiową kawę na ławę. Dokładnie wszystko, z większą lub mniejszą częstotliwością było już omawiane przez media ekonomiczne. Łącznie z „politycznym” hitem piątkowego expose, czyli opodatkowaniem złóź i/lub ich eksploatacji (sprawa KGHMu).

Ale do rzeczy…

Po krótkiej kurtuazji, premier w expose przeszedł na ostry ton i podał cel: osiągnięcie 3% def. finansów publicznych w 2012 r. i redukcja zadłużenia do PKB do poziomu 47% w 2015 r. Te liczby znamy już od wielu miesięcy (były przedstawiane w prognozach rządowych) i dobrze że premier je przypomniał i wskazał jako nasz cel. Cała reszta expose to już głównie drogi dojścia do tych wartości.

Pierwsza grupa pomysłów w expose premiera dotyczyła podatków. Nikt się chyba nie spodziewał, że podatki od kopalin wywołają taką burzę w Sejmie i w komentarzach. W expose premier skupił się na podatku od wydobycia takich dóbr jak miedź, srebro i gaz łupkowy. Na świecie ten obszar danin nazywa się minig royalties. W expose nie ma jednak konkretnych rozwiązań. W Polsce mamy do czynienia z niedorozwojem tej grupy podatków. Powiedziałbym wręcz że obecne rozwiązania są dość archaiczne. Zarówno kryzys jak i perspektywy wydobycia gazu łupkowego skupiły uwagę rządu na tej grupie danin,  by w końcu ją poprawniej uregulować. Temat nie jest nowy. Opodatkowanie kopalin jest już w Polsce dyskutowane od pewnego czasu, w tym opodatkowanie miedzi. Zamieszanie jakie powstało po spadku cen akcji KGHMu w piątek (mowa o zarzutach pod adresem rządu), to już raczej wydarzenia ze świata polityki a nie „realu”. Nie widzę najmniejszego powodu, dlaczego by premier nie mógł o tym wspomnieć w expose.

Trudne czasy wymusiły racjonalizację rozwiązań związanych z ulgami na dzieci. W tym zakresie, expose zawierało relatywnie sporo szczegółów, zachęcam więc do jego lektury. Proponowane zmiany to naprawa części błędów jakie powstały przed kilku laty, kiedy tą ulgę uchwalano. Proponowane rozwiązanie zwiększa pomoc, która rośnie wraz z liczbą dzieci. Mocno tracą na uldze rodziny w lepszej kondycji finansowej (próg w expose to 85 tys. zł rocznie). Tzw. ulga na dzieci to jedna z kilku propozycji w expose, która jest praktycznie neutralna dla finansów państwa, ale na pewno dane rozwiązanie oznacza lepsze kierowanie pomocy dla gospodarstw domowych, albo po prostu mądrzejsze i efektywniejsze.

 Z grupy ulg powszechnych, rząd zamierza zrezygnować z ulgi na internet. Moim zdaniem, nawet tłumaczenie rządu, że rezygnujemy z tej ulgi bo usługi tanieją nie jest potrzebne oraz jest nie do końca słuszne. Opłata za dostęp do internetu wciąż stanowi istotną pozycję w kosztach telekomunikacyjnych gospodarstwa domowego. Z drugiej jednak strony, z analizy popytu na sprzęt telekomunikacyjny i komputerowy oraz na usługi telekomunikacyjne, wynika że brak takiej ulgi miałby marginalny wpływ na zachowanie gospodarstw domowych. Ulga internetowa była zbytecznym prezentem władzy dla obywatela. Jeśli już, to powinna być mniejsza i ograniczona do gospodarstw słabszych ekonomicznie.

Warto przy tej okazji dodać, że decyzja dotycząca ulgi internetowej oraz wiele innych z expose powinny były być podjęte rok lub dwa temu. W expose jest kilka elementów, które były odwlekane w czasie zupełnie niepotrzebnie.

Cześć expose dotyczącą ulg zamyka tzw. podatek Belki. Kiedyś PO zapowiadała,  że go zniesie, a teraz przyszło go „uszczelnić”. Takie czasy J. Wbrew pozorom podatek Belki to dość wydajne źródło wpływów do kasy państwa i podatek niemal powszechny w państwa rozwiniętych. Różnice są czasami spore w szczegółach.

Jedną z najważniejszych informacji jest podniesienie składki rentowej o 2 pkt. proc. To decyzja wisiała w powietrzu już od dawna. W rozumieniu wpływu na finanse publiczne i terminu (skutki w średnim terminie) to bodaj najważniejsza informacja expose. Warto pamiętać, że część makroekonomistów zwracała uwagę (np. Janusz Jankowiak), że redukcja składki była zbyt duża i odbije się czkawką w czasach słabszego wzrostu gospodarczego. Wg informacji premiera podniesienie składki pozwoli obecny deficyt funduszu ubezpieczeń społecznych nawet o 13 mld zł.

Rząd chce wydłużać wiek przejścia na emeryturę do 67 lat. To jedna z trudniejszych społecznie decyzji, bo każdy z nas zdaje sobie sprawę że ma to nic wspólnego z naszą przydatnością do pracy i akceptacją przez pracodawców. Ja mam pewien niedosyt w kwestii działań reformatorskich rządu w zakresie emerytur. Naszym problemem jest nie tyle oficjalny ustawowy wiek przejścia na emeryturę, co faktyczny wiek przejścia. Premier wprawdzie zapowiedział zmiany na przykład w emeryturach służb mundurowych, ale w przypadku górniczych wykazał się nadmierną ostrożnością i zatrzymał w pół drogi.  Z expose wynika, że pracownicy związani bezpośrednio z wydobyciem nie będą mieli zmienianych istotnie uprawnień. Z całym szacunkiem dla górniczej pracy, ale jest to sektor gdzie relacja praca+szkodliwość a korzyści emerytalne jest nadzwyczaj korzystna.

Ciekawym społecznie rozwiązaniem jest propozycja przejścia na okres obecnej kadencji na waloryzacje kwotową. Jeżeli byłoby to zgodne z prawem, to jest to niezły sposób na skromną poprawę losu emerytów o najniższych wynagrodzeniach, szczególnie w okresie słabej koniuntury gospodarczej w ramach posiadanej puli środków na wypłatę emerytur.

Sporo ciekawych pomysłów dotyczy rolnictwa i rolników. Przede wszystkim pojawia się pewna kategoryzacja odniesiona do liczby hektarów. Słabe gospodarstwa (do 6 ha), które nadal będą korzystały z pomocy państwa, gospodarstwa średnie (6 do 15 ha) i powyżej  15 ha. Wprawdzie ten podział premier podał przy okazji omawiania zmian w opłacaniu składki zdrowotnej, ale  warto go zapamiętać. Poziom 15 – 20 ha uważa się za taki, z punktu widzenia opłacalności produkcji rolnej, gdzie rolnik jest już tak naprawdę przedsiębiorcą, który może ponosić takie obciążenie jak mały przedsiębiorca „z miasta”. Premier w dalszej części expose mówi o reformie KRUS i podatkowej jaka obejmie rolników, ale unika podania kwot (jak przy składce zdrowotnej) i stara się stworzyć wrażenie że to konsekwencja zmian w przepisach UE. Jak widać, w rolnictwie szykują się zmiany, ale w koalicji nie są one jeszcze do końca ustalone. Zwracam na to uwagę, ponieważ obłożenie „nomalnymi” stawka ZUS rolników z gospodarstw powyżej 20 ha, mogłaby zmniejszyć  dotację państwa o 2-3 mld zł.

W expose są jednak i tacy co coś dostaną. Mowa o żołnierzach i policjantach. Deklarowane podwyżki i czas ich przeprowadzenia wskazują że nie będzie to szok, ale na pewno będą finansowo dostrzegalne. Biorąc pod uwagę braki kadrowe (wolne etaty w Policji liczone są w tysiącach) i specyfikę pracy jest to dobry gest, który – jak sądzę – należy rozpatrywać razem z pomysłami na zapowiadane zmiany emerytalne w służbach mundurowych.

 

Expose należy ocenić wysoko. Premier mając godzinę na przemówienie, skupił się na sprawach makroekonomicznych w kontekście stojących przed nami najważniejszych wyzwań (deficyt finansów publicznych i zadłużenia). Nie jestem w stanie ocenić co uda się zrealizować. Dla mnie najważniejsze jest to, że premier w imieniu całego rządu ogłosił że nadeszły czasy wyrzeczeń i przeważająca część expose tego właśnie dotyczyła.

Jeżeli miałbym się do czegoś „przyczepić”, to warto zauważyć że nadal obracamy się w zmianach dość standardowych parametrów jak: podatki, emerytury, składki itd. Dotychczasowe decyzje koalicji i zapowiadane w expose, są tak proponowane być ewentualne konflikty społeczne zmniejszyć do minimum.

Nadal nie omawiamy wszystkich pozycji wydatków w finansach publicznych. A to tutaj kryje się część naszych problemów. Ile powinniśmy wydawać (na ile nas stać i ile potrzeba) na bezpieczeństwo, sprawiedliwość, naukę, sztukę, kulturę, edukację, infrastrukturę. Ile powinno kosztować funkcjonowanie państwa? Nie chodzi mi o mityczne już „zabrać urzędnikom” na szczeblu centralnym czy samorządowym. To  mogą być pytania o liczbę szczebli czy rozdrobnienie organów samorządowych, rozwiązania karty nauczyciela, sens istnienia Senatu, za co powinniśmy płacić w szpitalu a co powinna zapewniać składka itd. Takich pytań są setki. Mogę mieć tylko nadzieję, że premier będzie systematycznie stawiał te pytania do rozpatrzenia.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

“Udomowić banki”? Zostawny to rynkowi.

W poniedziałkowym numerze Gazety Wyborczej ukazał się artykuł Stefana Kawalca pod tytułem „Udomowić banki” (Gazeta Wyborcza z 7 listopada).  Zwróciłem uwagę na ten artykuł ze względu na dość rewolucyjną tezę i nie pasujące do niej uzasadnienia, które mają być ….. uzasadnieniami. Innym powodem jest to, iż publikacja została zauważona przez lewicujących publicystów lub publicystów prawicowych o „patriotycznym” podejściu do gospodarki. Reakcje były  w stylu: „a nie mówiłem, że bankowość powinna być polska, bo kapitał zagraniczny jest podejrzany i nie rozumie polskiej racji stanu”. 

Generalna idea artykułu, to tak ukierunkować zmiany w sektorze bankowym w Polsce, by odwrócić strukturą kapitałową w krajowych bankach. Obecnie dwie trzecie sektora należy do kapitału zagranicznego. Inaczej mówiąc, według S.Kawalca, w Polsce w bankowości powinien przeważać kapitał krajowy. Jak na obecne warunki i obecną sytuację sektora bankowego w Polsce, pomysł wydaje się niezwykle radykalny i czytelnik z oczywistych względów szuka odpowiedzi na pytanie, co się takiego stało w sektorze bankowym by domagać się aż tak radykalnej zmiany. Co ma się dzięki temu zmienić. Jesteśmy krajem o gospodarce wolnorynkowej i z natury rzeczy szukałem w teście pomysłów w których będą co chwilę występować słowa: jakość obsługi, efektywność, bezpieczeństwo banków, nadzór, bezpieczeństwo depozytów i zadowolenie klientów, rola banków w gospodarce itd. Tymczasem w artykule pojawia się jakaś forma patriotyzmu ekonomicznego nieadekwatna zupełnie do obecnych realiów, której na dodatek autor nie potrafi uzasadnić. Materiał faktograficzny jest bardzo ogólny, a dość przypadkowe dane finansowe, praktycznie w każdym przypadku wymagają komentarza. Nie jestem wolnorynkowym dogmatykiem i potrafię przyjąć, że w niektórych sferach życia ekonomicznego potrzebny jest większy udział państwa albo że kapitał krajowy jest bezpieczniejszy niż zagraniczny w niektórych sektorach. Artykuł pisany poniekąd przez osobę z dużą wiedzą o bankowości i nie mniejszym doświadczeniem, niepotrzebnie nadweręża zaufanie do zagranicznych banków i kreuje mit dobrodusznych banków z krajowym kapitałem.

Odczarujmy więc trochę wizerunek kapitału zagranicznego w polskim sektorze bankowym. Czytelnik artykułu S.Kawalca odniesie wrażenie, że struktura pochodzenie kapitału (zagraniczny lub krajowy) wpływa na ofertę i bezpieczeństwo sektora bankowego w naszym przypadku oraz może mieć wpływ nawet na popyt na rządowe papiery wartościowe. Pomimo iż bywam krytyczny pod adresem polskiego sektora bankowego, to nie zmienia to faktu iż nie potrafiłbym powiedzieć że banki podlegające kapitałowi zagranicznemu sprzeniewierzają się temu do czego są powołane i nie wychodzą naprzeciw potrzebom polskiej gospodarki. Sam autor nie potrafi przytoczyć zresztą takich przypadków. Autor sugeruje, że banki zagraniczne niezbyt chętnie kredytują w okresach kryzysowych krajowych przedsiębiorców. Jako przykład przeciwnego działania podaje „polski” PKO BP, który zwiększył kredytowanie o 23% kiedy w tym samym czasie banki zagraniczne zmniejszały. Kiedy się operuje tego typu liczbami, to autor powinien podać jak zmieniał się portfel w poszczególnych bankach zagranicznych i co spowodowało taki skok w PKO BP. Czytelnik nieobeznany z polskimi realiami gospodarczymi może paść ofiarą tego typu tendencyjnych zestawień. Jeśli już, to powinno się porównać kilka lat, ale wtedy efektu by nie było. Szkoda również że autor nie porównał działalności banków krajowych i zagranicznych w innych segmentach bankowości. Zapewniam, że banki zagraniczne ostro rywalizują o polski rynek kredytowy, co nie oznacza że muszą dawać pieniądze każdemu.  

Do obaw o nadmierny udział kapitału zagranicznego, autor dokłada kwestie nadzoru bankowego. Owszem, kryzys sprzed kilku lat spowodował powstanie idei w UE by zwiększyć rolę nadzoru bankowego w kraju macierzystym, w którym działa centrala czyli zagraniczna spółka matka. Decyzjom nadzoru podlegałaby również działalność spółek córek w innych krajach. W efekcie traciłby nadzór lokalny. Trudno tak naprawdę, odmówić tej idei sensu. S.Kawalec wstawia to jednak do katalogu strachów, ale nie podaje że jego punkt widzenia jest podyktowany tylko interesem polskim, ale tak naprawdę tylko chwilowym. Jak rozumiem, kiedy polskie banki będą prężnie zdobywać rynki innych europejskich krajów, to wtedy zmienimy zdanie, „no bo tak”?

Obok sugestii o obojętność zagranicznych banków w kwestii zasilania kredytem gospodarki, S.Kawalec stawia argument jeszcze ostrzejszy: banki zagraniczne mogą nie kupować rządowych papierów wartościowych kierując się decyzjami spółek matek zamiast rachunkiem ekonomicznym. Na dowód autor podaje ok. 100 mld przetrzymywane przez banki w bonach pieniężnych NBP. To kolejna wyrwana z kontekstu liczba. Przede wszystkim nie ma obowiązku kupowania rządowych papierów. Pod drugie autor pisze o problemie, który tak naprawdę nie istnieje. Jak na razie, pomimo sporego deficytu finansów publicznych, nie mamy problemu ze sprzedażą papierów dłużnych. Obok banków, kupują je inwestorzy zagraniczni (!) oraz OFE i TFI. Przypomnę, że znaczna część instytucji ( a dokładniej: rynku) z sektora OFE i TFI należy do grup finansowych z zagranicznym kapitałem.

Pytanie można postawić inaczej. A co nam da, że sektor bankowy w 2/3 będzie należał do kapitału krajowego? Tak naprawdę autor na to nie odpowiada. Kredyty będą rosły w tempie 23% rocznie? Nonsens. Kapitał krajowy również kieruje się rachunkiem ekonomicznym. Nikt nie ma ochoty tracić pieniędzy nawet z pobudek patriotycznych. Nie będzie również kupował każdej ilości rządowych papierów dłużnych, tylko dlatego że są polskie.

Poglądy S.Kawalca wyrażone w artykule „Udomowić banki” osadzone są w obecnej, specyficznej,  sytuacji międzynarodowej. Po drugie polskie przepisy regulujące działalność banków oraz ich bezpieczeństwo są dość restrykcyjne (jak na gospodarkę wolnorynkową) i podobne do regulacji europejskich i międzynarodowych. A mówiąc dokładniej, muszą przenosić na polski grunt zalecenia międzynarodowe. Piszę to, ponieważ po lekturze S.Kawalca można odnieść wrażenie, że możemy sobie w Polsce ustalać cokolwiek chcemy. Że kredytów damy do woli i każdemu, i że polskie banki kupią każdą ilość obligacji rządowych.

S.Kawalec nie mówi o poważnym zagrożeniu jakie niesie jego wizja. Udomowienie sektora bankowego jakie rysuje się  w jego artykule niesie w sobie potężne niebezpieczeństwo. Taki „udomowiony sektor” skupiony na polskiej gospodarce i lokujący – obok kredytów – w obligacje rządowe byłby podatny na wewnętrzny kryzys gospodarczy i/lub kryzys finansów publicznych. Wtedy zatęsknilibyśmy za zagranicznymi spółkami matkami, które zasiliłyby polskie spółki córki kapitałem.

Jedną z dziwniejszych części artykułu są propozycje działań, które mają spowodować odwrócenie struktury pochodzenia kapitału. Skąd weźmiemy kapitał? Przecież wchodziłyby tu w grę nawet dziesiątki mld złotych. Tego S.Kawalec nie wyjaśnia. Dość enigmatycznie mówi jedynie o działaniach lokalnego organu nadzorczego i regulacjach rządu, co pachnie łamaniem reguł i przepisów międzynarodowych. Ponadto i tak nie ma żadnej gwarancji że taka struktura kapitału (przewaga polskiego) jest w ogóle osiągalna w gospodarce wolnorynkowej w wymiarze międzynarodowym. W Polsce mogą otwierać swoje placówki zagraniczne banki. Jak wskazuje dotychczasowe doświadczenie, przeważający udział kapitału zagranicznego nie wynika tylko z jego chęci ale i akceptacji klientów. Jak widać polscy klienci zdecydowali o takim a nie innym podziale rynku.

O rozwój polskiego kapitału bym się nie obawiał. Obok banków spółdzielczych czy Getin Noble Banku jest i PKO BP. W segmencie finansowych firm doradczych, inwestycyjnych, biur maklerskich czy TFI, polski kapitał i polscy managerowi świetnie sobie radzą.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Grecja. Pokerowa zagrywka czy szaleństwo.

Trzeba przyznać, że premier Grecji potrafi wytworzyć napięcie. Thriller z Grecją zdaje się nie mieć końca. Można dyskutować czy zapowiedziana redukcja długu o 100 mld euro z prawie 355 mld euro to dużo czy mało. To zależy z jakiej pespektywy to oceniamy. A takich perspektyw jest kilka. Po pierwsze wydaje się iż zaciągnięte długi należy spłacać. Niemniej problem jest i historyczno-moralne dywagacje nie tu nie dają. Z podawanych przez media informacji wynika, że redukcja zadłużenia sprowadzi dług w relacji do PKB z ok. 165% do poniżej 120%. Jestem zwolennikiem redukcji zadłużenia Grecji, ponieważ kraj który od trzech lat notuje ujemny wzrost gospodarczy (obecnie -5,0 procent  yoy) i nie jest w stanie obsłużyć tak dużego zadłużenia jak dotychczas. Przedłużający się proces wypracowywania formy pomocy dla Grecji, traktowałem jako konieczność wynikającą z dużej liczby państw i instytucji biorących udział w tym procesie. Warto pamiętać, że dwadzieścia lat temu nam też zadłużenie spędzało sen z powiek. Na początku lat 90-tych nasze zadłużenia sięgało 90 procent PKB. Skuteczne negocjacje (redukcja i wydłużenia spłaty) i czynniki makroekonomiczne (m.in. wzrost tempa PKB) spowodowały spadek długu do PKB o ponad połowę. Przypominam to, ponieważ dość często można usłyszeć słowa dezaprobaty w dyskusji o redukcji długu Grecji.

Mimo iż być może niektórzy oczekiwali większej redukcji, to i tak obecną należy ocenić jako znaczną. Zadłużenie Grecji nie jest konsekwencją wypadków na które ten kraj nie miał wpływu, jak na przykład klęska żywiołowa. Zadłużenie Grecji to efekt ewidentnego lekceważenia zasad tzw. zdrowych finansów na kilka lat przed ujawnieniem katastrofalnej sytuacji na początku 2010 r. prze obecny rząd. W takiej sytuacji chciałoby się powiedzieć: spłaćcie ile tylko się da i nawet za cenę poważnych wyrzeczeń. A te są dość spore, bo już obecnie oficjalna stopa bezrobocia przekracza 15% i jest dwa razy większa niż w latach 2006-pocz. 2008, kiedy to w Europie była świetna koniunktura gospodarcza.

Oczywiście dyskutując o skali zadłużenia Grecji i redukcji długu, trzeba odłożyć na bok emocje. To państwo jest w poważnych tarapatach gospodarczych i redukując dług, politycy i ekonomiści z krajów UE musieli pamiętać, że nie chodzi o zemstę a o to by Grecja w średnim terminie wyszła z kryzysu i była w stanie obsłużyć jak największą część zadłużenia. Biorąc pod uwagę inne – obok redukcji – formy pomocy dla Grecji, obniżenie zadłużenia z tytułu papierów dłużnych o 100 mld euro, mieści się w pojęciu „dobre rozwiązanie”.

I wydawałoby się ze teraz będzie już z górki. Tymczasem premier Grecji nie dał nam odpocząć 1 listopada. Kiedy na polskich kanałach telewizyjnych dominowała atmosfera zadumy, na zagranicznych runkach atmosfera szoku, zaskoczenia i nieco paniki. Jaki ma sens pytanie obywateli w referendum o …. No właśnie o co. Na razie nikt nie zna pytań. Ogólnie wiadomo z zapowiedzi premiera Grecji, że chce zapytać obywateli czy akceptują pakiet pomocowy wypracowany w ubiegłym tygodniu przez liderów europejskich i zaakceptowany przez premiera Grecji. Teoretycznie przeprowadzania referendum wydaje się zasadne i uczciwe wobec obywateli. Szkoda tylko, że Grecy nie uprzedzili o tym na spotkaniach z przedstawicielami państw i instytucji, kiedy dyskutowano nad formami wsparcia dla Grecji. Teoretycznie obniża to poważnie wiarygodność Greków.

Dla UE  i strefy euro jest to pewien problem, ponieważ do tej pory nie ćwiczono wyjścia z euro i – jak twierdzi część specjalistów – naturalnego w takiej sytuacji wyjścia z UE. Mimo, iż przepisy regulujące funkcjonowanie UE i strefy euro nie są w kwestii konsekwencji wyjścia jednoznaczne, to tak naprawdę UE opuścić można. Wbrew pozorom dla UE nie byłby to jakiś wielki cios. Pytanie jest takie: co się opłaca Grekom. Spotykane czasami sugestie niektórych ekonomistów o powrocie Grecji do własnej waluty, nie wydają się być najlepszym rozwiązaniem. W domyśle mowa o korzyściach z dewaluacji. Dewaluacja jednak pomaga w krótkim okresie. Nie jest lekarstwem na niewydolność ekonomiczną państwa i ekonomiczną efektywność. Teoretycznie Grecy mogą pozostać przy obecnej walucie, ale nie ominą ich i tak konsekwencje bankructwa (oraz konieczność reform). Mowa o negocjacjach w sprawie skali redukcji, skutkach finansowych bankructwa dla własnego sektora bankowego i generalnie o kosztach natury politycznej (utrata zaufania na arenie międzynarodowej).

Być może propozycja premiera Grecji to swego rodzaju pokerowa zagrywka na własnym podwórku. Rząd Grecji może mieć problemy z utrzymaniem poparcia w parlamencie. Pomyślny wynik referendum dałby rządowi większe i trwałe wsparcie na czas najtrudniejszych reform. Być może jest to próba wstrząśnięcia opinią publiczną. Formalnie ok. 60% ankietowanych nie akceptuje warunków redukcji i jej skali oraz narzuconych reform. Ale aż 70% ankietowanych chce pozostać w UE. Umiejętne zaprezentowanie przed obywatelami wszystkich „za” i „przeciw” może pozytywnie wstrząsnąć obywatelami. Pytanie tylko, czy jest to jedyny możliwy scenariusz uzyskania poparcia i po prostu realizacji przyjętego programu sanacji Grecji. Sądzę, że niekoniecznie. Niestety premier  i rząd są od tego by brać na siebie ciężar działań i oddawanie się w tym przypadku pod osąd obywateli nie jest najlepszym wyjściem. Na dodatek funduje sporą nerwowość na rynkach finansowych, co odbija się również na tych państwach które chcą Grecji pomóc.

Powyższe rozważania należałoby uzupełnić  o treść pytań w referendum i konsekwencje wyniku, czyli decyzji obywateli. Mogą to być pytanie bardzo konkretne, ale mogą i być pytanie tak skonstruowane by uchronić realizację pakietu pomocowego nawet na ewentualność negatywnej opinii obywateli. Tylko po co w takim przypadku przeprowadzać referendum.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

O zaletach UE nigdy dosyć mówienia

Przedłużające się negocjacje o sposobie ratowania Grecji, wywołały kolejne falę krytyki i drwin z Unii Europejskiej i sensu jej istnienia. W jednej z publicystycznych audycji przedwczoraj, pewien prawicowy publicysta zakwestionował sens naszego funkcjonowania w UE i zapytał czy mamy plan wyjścia. Bo? Bo jesteśmy na etapie wyczerpywania korzyści z funkcjonowania w UE i w ogóle to UE wkrótce się rozleci.

UE i nasze w niej funkcjonowanie, to temat niezwykle ciekawy. Szkoda tylko, że sprowadziliśmy go do kilku prześmiewczych schematów. Wiem, że to bardzo modne ponarzekać na biurokratów z Brukseli, pośmiać się z prostych bananów czy ogórków, albo z tego że podobno w regulacjach UE marchewka to owoc. Fajne, tylko że to raczej obnaża niewiedzę o UE.
Warto więc przypomnieć, że weszliśmy do UE ze względów ekonomicznych  i politycznych. Te drugie trudniej przełożyć na język ekonomii. Wcale to jednak nie przeszkadza, by dowieść wypływających i stąd korzyści. Posunę się nawet dalej, że względy (korzyści) polityczne być może nawet przeważają nad ekonomicznymi. Wejście do UE to dołączenie do świata rozwiniętego, który kieruje się zasadami w dominującej części zgodnymi z naszymi. To dołączenie do grona krajów, z których część jest  wielokrotnie bogatsza od nas. Korzyści z wejścia odczuliśmy niemal natychmiast. Zgodnie z unijną filozofią wspomagania krajów i regionów słabiej rozwiniętych. dostaliśmy gigantyczne pieniądze z funduszy unijnych. Nigdy dość powtarzania, że to m.in. dzięki tym środkom uciekliśmy przed kryzysem z końca 2008 r. i roku 2009. Wejście do UE oznaczało systematyczne znoszenie barier w przemieszczaniu się Polaków (i eksporcie polskich towarów). Dzięki temu część obywateli nie mogąc znaleźć pracy w Polsce, postanowiła szukać szczęścia gdzie indziej.

Narzekamy na unijne przepisy, ale to m.in. dzięki nim poprawiła się jakość naszych produktów. Zresztą polscy eksporterzy jakość nie narzekają aż tak bardzo i po prostu wzięli się do roboty, dzięki czemu bardzo sprawnie zdobywamy przychylność klientów z krajów UE. Zresztą zwiększające się oczekiwania polskich odbiorców wcale tak bardzo nie odbiegają od oczekiwań klientów zachodnioeuropejskich.

UE obrywa się za publiczne przeciąganie wypracowania wsparcia dla Grecji i wynikających stąd reform dla krajów UE. Proponuje jednak postawić się w roli unijnych decydentów, którzy biorą na siebie potworną odpowiedzialność ekonomiczną i polityczną. Do tego staję przed koniecznością przekonania podatników w swoich krajach do kolejnego wysiłku finansowego. Proponuje spojrzeć na ratowanie Grecji jak na ratowanie pewnej idei, czyli pomoc w sytuacji ekstremalnej, nawet jeśli zawinionej przez dany kraj. Złośliwe uwagi, że UE ratuje swoje banki to uproszczenie. Grecja ma w gospodarce UE mniejsze znaczenie od nas (udział PKB). UE teoretycznie mogłaby się obyć bez Grecji i bez problemów poradziłaby sobie z konsekwencjami ogłoszenie niewypłacalności przez ten kraj.

W Polsce pokpiwamy z Grecji i zamieszania jakie wywołała w Europie. Pojawiły się nawet głosy by przypadkiem Polska nie angażowała się pomoc finansową dla Grecji. A czym tak bardzo różnimy się od Grecji? Ok, jestem trochę przewrotny. Też dostajemy z UE potężne środki w postaci różnego typu funduszy.  A gdyby tak mieszkańcy bogatszych krajów UE, którzy się na te fundusze składają powiedzieli, co nas obchodzi że Polska poniosła gospodarcze konsekwencje wojny i socjalistycznego eksperymentu? Ich (czyli nasz) problem jak długo będziemy nadrabiać dystans do bogatszej Europy. Być może ponosimy konsekwencje przyjęcia do UE Grecji, co miało pewien kontekst polityczny swego czasu. Spójrzmy jednak na siebie. Proponujemy by w dalszej perspektywie UE przyjęła do swojego grona kraje Europy Środkowo-Wschodniej, których stabilność polityczna i ekonomiczna czy standardy demokratyczne pozostawiają czasami sporo do życzenia. Dla nas ma to pewien sens geopolityczny, ale dla UE może oznaczać konieczność przeprowadzania kolejnej akcji ratunkowej, liczonej w mld euro. Wtedy pomoc będzie ok? I będziemy się na nią składać, czy też wskażemy palcem niemieckiego podatnika by zrobił to za nas?

Bodaj najwięcej wątpliwości wywołuje w Polsce przyjęcie euro. Jest to traktowane niemal jak utrata niepodległości. Osobiście nie upieram się za jak najszybszym przyjęciem euro (m.in z powodów ekonomicznych). Trzeba pamiętać, że docelowo wspólna waluta to żaden przejaw dyktatu brukselskich biurokratów, ale jeden z mnóstwa przejawów ujednolicania i upraszczania życia ekonomicznego mieszkańców krajów UE i działających na jej terenie podmiotów gospodarczych. Odpowiednie wskaźniki makroeokonomiczne, jakie należy przedtem osiągnąć i tak zalecałbym każdemu krajowi, który chce mieć zdrową gospodarkę i finanse publiczne.

Kto wie czy najważniejszą korzyścią z wejścia do UE i dalszego zacieśniania współpracy, nie jest bezpieczeństwo polityczne, co ma też swoje przełożenie ekonomiczne. UE w wielu sferach życia ekonomicznego i politycznego (w rozumieniu międzynarodowym) daje nam zarówno wsparcie jak i obronę. Wspomniany przeze mnie wyżej polityczny komentator wpadł na pomysł, by rozważyć wyjście z UE i opierać się na własnej sile gospodarczej i silnej walucie. Nasz PKB w UE to 3%, a cóż dopiero w skali światowej. A silna waluta? Pozwolę to sobie przemilczeć i zasugerować, by tenże komentator podciągnął się z makroekonomii i nie mieszał tego z dziwnie pojmowanym patriotyzmem.

W Polsce wciąż mało mówi się innych korzyściach wynikających z wejścia do grona krajów rozwiniętych. Mam na myśli np. normy prawne i społeczne oraz  standardy demokratyczne. Pewnie byśmy je i tak osiągnęli, ale trwałoby to o wiele, wiele dłużej.

Na koniec największy zarzut wobec UE, czyli ograniczenie suwerenności i konieczność akceptacji decyzji niezgodnych z naszymi interesami. Powiem tak: od urodzenia jesteśmy w interakcji z otoczeniem i poznajemy znaczenie słowa „kompromis” na wszystkie sposoby oraz prowadzimy rachunek zysków i strat. To rodzina, partner, kino, dyskoteka, praca, relacje z państwem jako instytucją itd. Co ciekawe, wchodzimy w te relacje, które choć mocno ograniczają naszą osobistą wolność, to dają coś w zamian. Coś czego poszukujemy. Na tym tle UE oraz ewentualne wady i ograniczenia działania w gronie należących do niej państw, to przysłowiowy „pikuś” na tle wspomnianych przykładowo kompromisów zawieranych w życiu.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań

Na rynku mieszkaniowym dywagacje o przyszłym tempie PKB w Polsce to kwestia zmiany cen metra kwadratowego o kilka procent na rynku wtórnym. Pod koniec 2010, wierzyliśmy że tempo PKB dla naszego kraju w średnim terminie to ok. 4,0% yoy. Oznaczało to wzrost ceny o 3% procent w porównaniu do końca 2009 r. Można by powiedzieć, że wzrost w sumie niewielki, ale II połowa 2010 r. to od czasu szczytu cen mieszkań w I poł 2008 r, pierwsza próba ich podniesienia na rynku wtórnym. Na szczęście dla szukających mieszkań, próba była nieudana. Po prawie trzech kwartałach od końca 2010 r. wiele się zmieniło. Pogorszyły się prognozy wzrostu gospodarczego zarówno dla Polski jaki i otoczenia w jakim Polska funkcjonuje. Wraz z pogarszającym się klimatem gospodarczym, sprzedający mieszkania uświadamiali sobie, że trzeba się będzie pogodzić z akceptacją niższych cen sprzedaży. Trzeba jednak powiedzieć, że spadek cen jest powolny. W I i II kw tego roku ceny mieszkań spadały po ok. 2%. W III kw (ceny z VII i VIII) spadek cen wyniósł już tylko 0,5%. Być może po dołączeniu cen z września, spadek okaże się nieco większy, ponieważ w sierpniu ceny na rynku wtórnym spadały w niewielkim stopniu w większości z wykazywanych w raporcie firmy Expander (we współpracy z Szybko.pl) polskich miast. W układzie yoy wobec powyższego ceny na rynku wtórnym mieszkań spadły o ok. 3%.

Nieco inaczej wyglądała sytuacja na rynku ofert deweloperskich (wg danych RedNet Property). W zasadzie nie wystąpiło tu zjawisko próby podniesienia cen w 2010 r. Od szczytu cenowego w 2008 r. ceny mieszkań nowych stale spadają. Trzeba jednak zaznaczyć, że opinia ta dotyczy rynku ogółem. W poszczególnych miastach byliśmy świadkami przejściowych silnych spadków i wzrostów cen. To jednak wpływ wprowadzania na rynek zmiennej liczby projektów i ich zróżnicowania. Stąd podejmując się analizowania krótkoterminowych zmian na rynku mieszkaniowych wg cen nowych mieszkań należy zachować dużą ostrożność przy formułowaniu wniosków.

Mieszkania nowe w porównaniu z III kw ubiegłego roku są tańsze o ok. 5%.  W porównaniu z cenami sprzed dwóch lat, spadek był dwukrotnie większy. I na zakończenie porównanie z okresem szczytowym czyli – jak wyżej wspomniałem – I pół. 2008 r. W porównaniu z ofertami z tamtego okresu, ceny mieszkań spadły o 12%. Czy to dużo? Jeżeli weźmie się pod uwagę atmosferę sprzed lat, kiedy obawiano się załamania cen na polskim rynku mieszkaniowym, spadek o 12% w okresie ponad 3 lat to żadne załamanie. Szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę marże deweloperów (np. raporty kwartalne NBP). By być uczciwym, trzeba przypomnieć o zmianie inflacji w Polsce. Jeżeli przyjmiemy że inflacja jest miarodajnym czynnikiem to wartość mieszkań spadła o dodatkowe 14%. Bliższy prawdy (czyli zmianie cen w budownictwie) jest jednak wskaźnik cenowy dla budownictwa. Tylko, że w tym przypadku ceny dla budownictwa ogółem zmieniły się minimalnie w okresie ostatnich trzech lat. Tak naprawdę dostosowanie cenowe nowych mieszkań następowało więc dość powoli, co pozwoliło się dostosować deweloperom do nowej rzeczywistości.

Tyle historii. Ale co dalej.

Sporo informacji dają nam ceny na rynku wtórnym. Zwracam uwagę na ceny z rynku wtórnego, ponieważ ich poziomy, kierunek i tempo zmian mogą być punktem odniesienia dla określania zmian w cenach mieszkań nowych i – co oczywiste – są brane pod uwagę przez deweloperów. Jeszcze w 2008 roku przeciętna różnica pomiędzy cenami na rynku wtórnym i pierwotnym była w przedziale 15%-20%. Oczywiście operowanie średnią na polskim rynku mieszkaniowym jest sporym uproszczeniem, wobec znacznego zróżnicowania rynku mieszkaniowego pomiędzy polskimi miastami. W rzeczywistości zróżnicowanie cen pomiędzy rynkiem wtórnym a pierwotnym, wahała się w przedziale od 30% do 0%. W roku bieżącym zmniejszyła się do 10%.

Od około dwóch lat możemy mówić o względnej stabilizacji cen na rynku wtórnym. Okresowo odnotowujemy niewielkie zmiany. W 2010 była próba podniesienia cen względem cen z II poł. 2009 r., a w bieżącym roku najprawdopodobniej  zejdziemy z cenami na rynku wtórnym o 3%-4% względem wskazanego okresu odniesienia. Wprawdzie gospodarcze perspektywy dla Polski nie wzbudzają zachwytu (mowa średnioterminowych prognozach), ale na przestrzeni ostatnich kilku lat, wrażliwość cenowa rynku wtórnego na zmiany w gospodarce (i ich ewentualne konsekwencje dla popytu) są dość ograniczone. Przedstawiony spadek cen w relacji do II poł. 2009, oznacza iż ceny na rynku wtórnym z układzie IV kw 2011 do IV kw 2010 r. być może nawet niższe o 6%. Przy założeniu wiarygodności obecnych prognoz gospodarczych dla Polski w kolejnym roku za najbardziej prawdopodobny uważam wariant mieszczący się w „przedziale stabilizacja cen” – „spadek o ok. 5%” (7% dla rynku pierwotnego). To wariant uśredniony dla Polski. W przypadku rynku pierwotnego, kierunki cen dla 20%-30% miast mogą być inne ze względu na regionalne specyfiki i skalę rozwoju rynku.

Powyższemu wariantowi sprzyja temu zarówno wygaszanie programu Rodzina na Swoim jak i ostrożne zarządzanie projektami przez deweloperów. Wprawdzie w ostatnich miesiącach deweloperzy otrzymali zgody na budowę ok. 30% większej liczby mieszkań niż rok temu w okresie wakacyjnym, ale już w przypadku liczby mieszkań których budowę rozpoczęto, widać sporą ostrożność.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

300 mld zł długu.

W politycznej debacie, jakiej jesteśmy obecnie świadkami, od czasu do czasu słyszymy zarzut pod adresem premiera lub ministra finansów: „a ten rząd zadłużył Polskę na kolejne 300 mld zł”. Zarzut ma wskazywać, że inny rząd by to tego nie puścił. Niestety kiedy słucham polityków z partii opozycyjnych, ciągle nie potrafię się dowiedzieć, jakie kroki by przedsięwzięli by zapobiec rosnącemu zadłużeniu. Bynajmniej nie zamierzam bronić obecnego rządu, ale trzeba tu powiedzieć: „to nie do końca tak” oraz wymaga to szeregu wyjaśnień. Inaczej, operowanie 300 mld złotych, jest tylko zręczną manipulacją.

Jak wiele zjawisk w ekonomii, tak i nasze zadłużenie to efekt szeregu przyczyn oraz częściowo zjawisk obiektywnych. Warto w kilku słowach je wymienić. Nasz deficyt finansów publicznych i wynikające z niego zadłużenie to nie tyle temat do niskiego lotu krytyki, co temat na dobrą ekonomiczną dyskusję skąd bierze się deficyt, jak z nim walczyć, jak reagować na niespodziewanie i gwałtownie pojawiający się kryzys. Nasz obecny deficyt i zadłużenie to sprawa z dłuższą historią, która wybiega poza „panowanie” obecnego rządu.

Na miejscu polityków z PiS czy obecnie z PJN nie czułbym się tak komfortowo, bo za obecne problemy częściowo winni są politycy poprzednich koalicji rządzących. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że sytuację podobną do obecnej mieliśmy prawie dekadę temu. Zapaść na rynkach finansowych, kiepskie tempo PKB oraz społeczne i polityczne kłopoty z dopasowaniem się do nowej sytuacji. Efekt? Narastające niedopasowanie wpływów z wydatkami państwowymi spowodowało że deficyt finansów publicznych szacowano w 2003 na ponad 6%. W kolejnych kilku latach z trudem dopasowano tempo wydatków budżetowych do możliwości państwa. Tamte lata wskazują, że mamy ewidentny problem z redukcją wydatków do finansowych możliwości. Sama stabilizacja wydatków budżetowych w relacji do PKB na poziomie niewiele przekraczającym wartość 21% PKB jest w pewnym sensie sukcesem. Dochody były niestety niższe, więc deficyt musiano sfinansować długiem. W latach 1999-2001 dług tzw. General Government (sektor instytucji rządowych i samorządowych) był w przedziale 37%-40, ale w 2003 było to już 47%. Niestety tak jak obecnie do podwyższenia wartości długu przyczynił się częściowo, słabnący złoty.

Jeszcze przed wejściem do UE gospodarka zaczęła przyspieszać, by osiągnąć dobre tempo (5,2% wzrost PKB) w 2004 i nieco słabsze (3,6%) w 2005. To jednak wystarczyło by deficyt finansów publicznych i budżetu centralnego sprowadzić na koniec 2005 do poziomów odpowiednio 4,1% i 2,8% przy zadłużeniu GG 47,1%.

Rządy PiS przypadły na najlepszy okres po 1989 r. W latach 2006 i 2007 gospodarka pędziła w tempie ponad 6% rocznie. Dzięki temu dynamika przychodów budżetowych realnie przekraczała 10% w ujęciu yoy. Było bajkowo. Na koniec 2007 r. deficyt finansów publicznych wynosił zaledwie 1,9%, a budżetowy 1,4%. Dług GG spadł do 45%. Tyle, że to nie ówczesny rząd poradził sobie z deficytami, a zrobiła to za niego koniunktura gospodarcza i coraz mocniejszy złoty (wycena zadłużenia w walutach). Stąd nieco się zżymam przed telewizorem, kiedy J.Kaczyński czy inny polityk PiS z satysfakcją oświadcza że za ich czasów problemy z deficytem i rosnącym niebezpiecznie zadłużeniem nie występowały. Generalnie „tak”, ale nie było to wynikiem działań polityków. Wydawałoby się, że korzystna sytuacja budżetu i wysoki wzrost gospodarczy powinny zachęcić do przygotowania finansów publicznych na gorsze czasy. Mowa m.in. o redukcji wydatków i zmniejszeniu udziału wydatków tzw. sztywnych, czyli takich które będą dokonane bez względu na sytuację gospodarczą. Ich wzrost zapewniony jest przez określenie udziałem w PKB (np. obronność) czy np. przez ustawowo zapewniony realny wzrost. Zamiast tego, wydatki budżetowe też przyspieszyły do niemal 10%, tylko że działo się to okresie II poł. 2007 do I poł. 2010 r. przy równoczesnej redukcji wpływów (ograniczenie kosztów pracy, ulgi na dzieci, redukcja stawek PIT). Mieszanka wybuchowa przed nadchodzącym kryzysem.

Kryzys jaki nas zaskoczył na przełomie 2008/2009 i powolne wychodzenie z niego, miał poważne konsekwencje dla sytuacji w finansach publicznych i dla zadłużenia. Rząd stanął przed nie lada problemem. Jaką przyjąć strategię finansową w obliczu kryzysu by nie doprowadzić do załamania popytu w Polsce i wstrzymania m.in. inwestycji infrastrukturalnych i finansowanych z funduszy unijnych (współfinansowanie). Udział wydatków sztywnych w budżecie (prawie ¾), przejściowy spadek wpływów budżetowych oraz konieczność finansowania dziury w FUS (mowa też o składce do OFE) powodowały, że finanse publiczne zareagowały dynamicznie narastającym deficytem i – co za tym idzie – rosnącym zadłużeniem. Ocena obecnego rządu w warunkach kryzysowych nie jest łatwa. Błyskawiczna redukcja wydatków budżetowych już o wartości kilka-, kilkanaście mld zł jest trudna ze względów społecznych i politycznych (uzyskanie wsparcia). Do tego, proces negocjacji czy wypracowanie zmian ustawowych musi trwać. Zarzut jaki mógłbym postawić ekipie D.Tuska to być może nieco zbyt wolna reakcja na skutki kryzysu oraz użycie takiego instrumentarium, by zminimalizować bezpośrednie konsekwencje dla poszczególnych grup społecznych. Trzeba też pamiętać, że politycy PO wsparli nadmierną hojność poprzedniego rządu, czyli ulgi w PIT czy redukcję kosztów pracy. Te ostatnie mało dostrzegalne dla pracodawców, a dla finansów publicznych stanowiące poważną wyrwę w przychodach. Oczywiście ten zarzuty mogą być oceniane przez Polaków zupełnie inaczej, tzn. odwrotnie. Z drugiej jednak strony trudno obecnemu rządowi odmówić odwagi. Zmniejszenie płatności do OFE czy podniesienie VAT, nie było łatwą decyzją. Odniosłem też wrażenie, że D.Tusk unikał redukcji w tych sferach które wpakowały by go w długotrwałe negocjacje czy spory z partiami opozycyjnymi.

Formalnie rację mają ci politycy którzy twierdzą, że za czasów rządów PO i PSL zadłużenie wzrosło o niemal 300 zł. Z tym, że z tej kwoty trzeba odjąć 30 mld przyrostu zadłużenia sektora samorządowego, ponieważ ci sami politycy którzy mówią o 300 mld, bronią zadłużania się samorządów. Ponadto należy pamiętać, że w ciągu kilku lat przed 2008 r. rocznie zadłużenie GG rosło średnio o 40 mld zł. W przeciętnych więc warunkach w ciągi czteroletniej kadencji Polska zadłuża się o niemal o 160 mld zł. Po dwóch latach rządów PiS, dług przyrósł o ok. 70 mld zł. gdyby nie świetna koniunktura i wzmacniający się złoty, wynik byłby gorszy. Przy gwałtownie pojawiającym się kryzysie oraz przy wcześniejszych zaniedbaniach, nie da się w rok, dwa czy trzy dokonać redukcji wydatków czy zorganizować nowe wpływy na kwotę ok. 100 mld zł, bo na tyle średnio szacowany jest deficyt finansów publicznych w 2009 i 2010 r. Naturalnym działaniem jest więc amortyzacja konsekwencji kryzysu poprzez zwiększenie długu, który w omawianych latach rósł o niemal 90 mld zł rocznie. Niestety ta „amortyzacja” wywiodła nasz dług pod prawie 55% PKB, czyli pod granicę wyznaczoną ustawą o finansach publicznych. Przekroczenie tej granicy powoduje konieczność redukcji wydatków. Na pocieszenie podam, że daleko nam do jeszcze niedawno średniej ważonej w krajach UE, czyli ok. 80% do PKB.

Tak naprawdę za wzrost zadłużenia odpowiadają politycy rządzący w ciągu ostatnich kilku lat, w tym i z rządu PiS. Nie co jednak ukrywać, że w żadnym rozwiniętym kraju nie redukuje się wydatków budżetowych proporcjonalnie do spadku wpływów.  Raz, bo to niemożliwe, a dwa – bo świadomie częściowo amortyzuje się gwałtowny spadek wpływów, wzrostem długu. M.in. dlatego, by dodatkowo nie redukować popytu i utrzymać na stałym poziomie finansowanie sektorów wrażliwych społecznie lub ekonomicznie. Można sobie teoretycznie wyobrazić, że nasz roczny deficyt finansów mógłby być mniejszy o … powiedzmy 30%. Ale to czysta teoria. Musielibyśmy mieć koalicję rządową z odpowiedzialną opozycją lub koalicje z większością niezbędną do obalenia weta prezydenta i do tego kompletnie niewrażliwą społecznie i odporną na naciski wszelkich lobby. Zaryzykuje więc teorię, że czy ti PiS czy operujący kwotą 300 mld zł poseł Poncyliusz akceptowaliby zadłużenie jeśli nie na 300 mld zł, to śmiało na mocno ponad 250-270 mld zł.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wynagrodzenie w finansach. Uzależnienie wielkości bonusa od efektów.

Temat jaki chciałbym podjąć jest być może „nie w porę”, bo na naszych oczach dzieją się zawirowania giełdowe, ale z drugiej strony czyż dyskusja o wynagrodzeniach ludzi zawodowo związanych z rynkiem finansowym i bankowością inwestycyjną musi czekać na jakąś specjalną okazję. Można by wręcz powiedzieć, że i tak jest już za późno. Potwierdzają to również polskie doświadczenia.

W piątek dziennik Rzeczpospolita przypomniał, że nasze ministerstwo finansów rozesłało do zaopiniowania dokument dotyczący zasady ustalania wynagrodzeń w bankach i domach maklerskich. Co ciekawe, przesłane do zaopiniowane regulacje nie obejmują ubezpieczycieli czy TFI.  Inicjatywa jest pochodną dyrektywy unijnej CRD III i ma być odpowiedzią na nadużycia i lekceważenie ryzyk przez firmy sektora finansowego w 2008. Oczywiście nasze biura maklerskie, co nie było trudne do przewidzenia, skrytykowały pomysł jako m.in. ingerencję w zasady prowadzenia biznesu, a jedną z nich miałoby być ograniczenie swobody w polityce wynagrodzeń.

Nie wnikam w to czy dyrektywa unijna i jej polska adaptacja poprawnie obejmują problem i instytucje rynku finansowego. Jednak pomysły dot. struktury wynagrodzenia (ile wynagrodzenia stałego, a ile premii za sprzedaż itd.) czy odsunięcie w czasie płatności niektórych elementów wynagrodzenia nie są wbrew pozorom złe. To kwestia szczegółowych ustaleń.

Trzeba przyznać, że ideę ograniczenia swobody konstruowania wynagrodzeń, finansiści sprowokowali sami. Ogromne straty jakie ponieśli inwestorzy na załamaniach rynkowych w 2007, jesienią 2008 czy być może wkrótce poniosą (potencjalna niewypłacalność Grecji i skutki dla niektórych instytucji finansowych) oraz szokujące przeceny niektórych firm finansowych (II połowa 2008) postawiły szereg pytań i wątpliwości dotyczących m.in. wynagrodzeń finansistów. Chodzi tu o zaskakującą nieraz nieadekwatność wynagrodzeń do faktycznej odpowiedzialności, brak związku z ewentualnymi stratami dla instytucji lub klientów itd.

W mediach nadal utrzymuje się przekonanie, że zaglądanie finansistom do portfela jest nieeleganckie. Skoro jednak zaglądamy rolnikom, nauczycielom, górnikom, policjantom i przedstawicielom innych branż w kieszenie, to nie rozumiem dlaczego finansistom nie wolno. Zresztą w dokumencie ministerstwa finansów nie chodzi o ograniczenie wynagrodzeń, a o wymuszenie rzetelności w działaniu instytucji finansowych.

By być dobrze zrozumianym gdzie jest problem, posłużę się polskim przykładem. Chyba najlepszym przykładem jest działalność funduszy inwestycyjnych w 2007 r. Hossa giełdowa spowodowała ogromne zainteresowanie lokowaniem w fundusze. W okresie kiedy wiadomo było iż rynek jest solidnie przewartościowany (ostatnie miesiące przed wakacyjnym załamaniem) napływ netto do funduszy sięgał średnio miesięcznie 4 mld zł. Pieniądze lokowano głównie w fundusze lokujące w akcje. Od końca 2006 do III kw2007 liczba klientów TFI wzrosła z 2,3 do 3,2 mln osób. Liczba nowych klientów i napływające pieniądze rosły wraz ze skalą przewartościowania rynku. Już w tamtym czasie było wiadomo, że szczególnie ci którzy inwestowali w II i III kw długo poczekają na odrobienie strat. Oczywiście można powiedzieć: wolny rynek, a więc wolność decyzji. Tylko że mieliśmy do czynienia z nieświadomym klientem, który nie spotkał się ( a jeśli już to rzadko) z ostrzeżeniem o skali ryzyka. Warto spojrzeć na wynagrodzenie zarządzających. TFI nie ponosiły ryzyka, bo inkasowały prowizje przy zakupie jednostek (lub odkupie) i za zarządzanie od wartości środków. Stąd jak przysłowiowe grzyby po deszczu powstawały nowe fundusze, z budowlanymi (sektorowe) na czele. Tłumaczenie jednego z zarządzających: otwieraliśmy nowe fundusze by zaspokoić popyt, jest mało eleganckie. Plany wykonywano z nadwyżką, a TFI nie ponosiły żadnego ryzyka ponieważ ich wynagrodzenie pobierane od klienta nie było powiązane z wynikiem inwestycji.

I teraz spójrzmy z innej perspektywy. Załóżmy że wynagrodzenie zarządzającego (instytucji/doradcy) zależy od wyników uzyskanych przez klientów (albo stopy zwrotu z funduszu) w średniej perspektywie, a bonus finansowy (za pozyskanych klientów i prowizje od nich) za dobry rok jest rozkładany na – przykładowo – trzy lata. Przy założeniu że nie dostaje się bonusa za dany okres, gdy klienci tracą np. 20 czy 30 procent wpłaconych pieniędzy, TFI tak chętnie nie otwierałyby nowych funduszy w I poł. 2007, a przede wszystkim ostrzegałyby przed ryzykiem, co mogło powstrzymać znaczną część z kilkuset tysięcy niedoświadczonych inwestorów jacy zainwestowali pieniądze tuż przed załamaniem w 2007 r.. Po krachu w 2007 próbowano nieśmiało rozpocząć dyskusję o jakości zarządzania i moralności w świecie finansów (m.in. gazeta Parkiet), ale albo nikt nie miał ochoty dyskutować, albo zrzucano na klientów którzy walili drzwiami i oknami. Szkoda, bo jednym z efektów była utrata zaufania wśród potencjalnych klientów do rynku finansowego. Niestety zamiast odpowiedzialnego perspektywicznego myślenia, przeważała metodologia jak największego zysku w bieżącym (wtedy) roku, nawet jeśli kosztem rozczarowania klientów w przyszłych okresach.

Działalność TFI z okresu 2006 i 2007 to tylko jeden z wielu przykładów. Trzymając się naszego podwórka, równie dobrze można podać przykład nieszczęsnych opcji proponowanych klientom w 2008 r. czy kredytów walutowych udzielanych (II i III kw 2008) w okresie silnego przewartościowania złotego. Przykłady można by mnożyć.

Można i powinno się dyskutować nad zestawem instrumentarium dyscyplinującego jakie powinno być użyte i kręgiem instytucji jakie powinny być nimi objęte. Z całą pewnością jest to administracyjna ingerencja w działalność podmiotów gospodarczych. Ale kiedy podmioty te i zarządzający nimi robią błędy mające potężne i negatywne skutki dla innych uczestników gospodarki wolnorynkowej, a  potem apelują o wsparcie rządy swoich krajów pieniędzmi podatników, to trudno się dziwić.

PS. Analizowałem niedawno wskaźniki gospodarcze Grecji. Już od kilku lat żadna poważna instytucja finansowa nie powinna była kupować papierów dłużnych tego kraju albo przynajmniej radykalnie zakupy te ograniczyć. Czy odpowiedzialni za te zakupy w tychże instytucjach managerowie brali premie?

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Świat i Polska wg Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Raport wrześniowy.

Wizerunek gospodarki światowej jaki wyłania się z raportu Międzynarodowego Funduszu Walutowego (World Economic Outlook, September 2011) nie jest aż tak straszny jak zdawałyby się wskazywać media i sami przedstawiciele MFW. Oczywiście zaprezentowane prognozy, to wariant średni. Urzędnicy MFW słusznie więc robią ostrzegając przed możliwą recesją w niektórych miejscach świata.

Najgorsze wrażenie na czytelniku robi skala znowelizowanej prognozy w porównaniu z raportem czerwcowych. Obecnie MFW zakłada wzrost PKB na rok bieżący i przyszły 1,5% i 1,8%. W porównaniu z prognozą czerwcową oznacza to spadek odpowiednio o niemal 1 pkt. To spora korekta jak na upływ tak krótkiego czasu. W szczycie formy, gospodarka taka jak amerykańska potrafi mknąć nawet w tempie 3%. Zawarte w raporcie projekcje dla USA dają jednak miłą niespodziankę. Zestawiając prognozy dla lat 2011, 2012, MFW podaje prognozę dla roku 2016. I tu miła niespodzianka, bo dla USA prognozuje się tempo 3,4%. Innym pocieszeniem jest niezła, jak na nienajlepszy okres dla gospodarki światowej, sytuacja stref państw nierozwiniętych. Świadectwem niech będzie prognoza PKB dla gospodarki światowej. Pomimo kiepskich wyników UE i USA, tempo PKB na świecie utrzyma się na poziomie 4% 2w roku bieżącym i w 2012. Korekty tempa PKB dla strefy euro są o połowę mniejsze niż dal USA. Po 1,8% w 2010, MFW prognozuje obecnie 1,6% w 2011 i 1,1% w 2012. I pomyśleć, ze jeszcze niedawno wierzyliśmy w niemal 2% tempa PKB w strefie euro w 2012 r. Co gorsza, w przeciwieństwie do USA, perspektywy dla krajów europejskich nie są wielce obiecujące. W 2016 r. strefa euro osiągnie tempo 1,7%. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że strefa euro opornie osiąga tempo wyższe niż 2%. Tempo 3% jest już tylko osiągalne praktycznie tylko w sprzyjających makroekonomicznych warunkach. Ostatnio 3% PKB gospodarka strefy euro osiągała w latach 2006-2007. My po 3.8% PKB w tym roku, w 2012 mamy nieco zmniejszyć tempo do 3%. Z punktu widzenia takich wyzwań jak walka z bezrobociem i deficytem finansów publicznych, to trochę mało. Na tle prognoz krajowych makroekonomistów, prognoza MFW należy do jednej z najsłabszych, tzn. wskazującej słabszy wynik dla polskiej gospodarki. Jeżeli przyjąć prognozę dla strefy euro na 2016 r. 1,7% PKB, to dla polskiej gospodarki może to oznaczać tempo przynajmniej 4,0%-4,5%. Co ciekawe, MFW „wycenia” nasze tempo wzrostu zaledwie na 3,6%. Dość słabo.

W ocenie MFW inflacja nie będzie stanowiła najważniejszego problemu, sądząc z prognoz. W USA w latach 2011, 2012, 2016, odpowiednio: 3,0%, 1,2%, 1,7%. W strefie euro, odpowiednio: 2,5%, 1,5%, 1,9%. Inaczej mówiąc, w krótkim terminie inflacja będzie pod kontrolą, a w dłuższym podejdzie do poziomów celów inflacyjnych.  Polska potraktowana została dość liniowo. Odpowiednio: 4,0%,2,8%, 2,5%. Inaczej mówiąc, w średnim terminie sprowadzimy inflację do górnego przedziału celu inflacyjnego, czyli 2,5%-3,5%. W sumie, jest to logiczne przy wzroście gospodarki rzędu 3%, ale wydaje się że tempo schodzenia do środka przedziału celu inflacyjnego jest dość powolne wg prognoz MFW.

Deficyt obrotów bieżących do PKB, MFW prognozuje na poziomie 5%. Wg MFW w 2010 r. Wartość tej kategorii wyniosła 4,5% dla naszego kraju i 4,8% deficyt do PKB miałby wynieść w roku obecnym. W tym wypadku, prognoza MFW wydaje się być nazbyt restrykcyjna dla Polski. Oczywiście to tylko prognoza w której jesteśmy niewielkim elementem. Polska jest w niej krajem o niezłym tempie wzrostu, ale na tle całego materiału MFW trudno nas określić jako kraj nazbyt atrakcyjny, ponieważ z raportu MFW można odnieść wrażenie, że w dłuższej perspektywie (rok 2016) Polska nie skorzysta z poprawy sytuacji makroekonomicznej na świecie. To tylko tzw. akademickie dywagacje, ponieważ prognozowanie co będzie za lat pięć, w prognozach makroekonomicznych obarczone jest potężnym błędem.

Raport MFW podaje również deficyt finansów publicznych i zadłużenie do PKB. Niestety tylko dla wybranych krajów i stref. Niestety tzw. Gross debt dla USA będzie dalej rósł. Z obecnych 100% do 115,4% w 2016 r. Na szczęście dla nas, strefa euro opanuje wzrost zadłużenia i po dojściu do 90% w przyszłym roku, zejdzie powoli do 87% w 2016 r. Pamiętając o tym iż strefa euro w dłuższej perspektywie tempem wzrostu PKB zbliży się do 2%, to utrzymanie zadłużenia poniżej 90% nie jest jakimś nadzwyczajnym osiągnięciem. To efekt ogromnego zróżnicowania w strefie euro. Niestety kiedy Niemcy obniżą do 2016 r. zadłużenie (Gross debt) z 82% do 75%, u innych nadal będzie wysokie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

OFE. Analiza udziału akcji w aktywach.

W latach 2000-2008 udział akcji w portfelu OFE na ogół koncentrował się w przedziale 30%-35% portfela. Jedynie w 2001 i w 2003 udział portfela akcji przejściowo spadał do 25%. W pierwszym przypadku były to konsekwencje załamania po wcześniejszej hossie internetowej, a w drugim brak nadziei na poprawę koniunktury gospodarczej w kraju i na świecie w średnim terminie.  Od połowy 2003 nasze indeksy giełdowe zaczęły rosnąć i trwało to aż do lata 2007 r. OFE do przełomu lat 2006 i 2007 r. starały się utrzymywać udział akcji (MŻ – niniejsza analiza dotyczy OFE ogółem) na poziomie nie wyższym niż 35% portfela. Widać, że jeszcze 2-3 lata przed szczytem w 2007 OFE starały się stabilizować udział portfela poprzez kompensowanie nadmiernego wzrostu akcji (co powoduje wzrost wyceny), delikatną sprzedażą. Gdzieś w 2006 r., a dokładniej w II jego połowie, zasada ta była porzucana. W 2007 r. wartość portfela akcji w aktywach OFE zaczął się zbliżać do dopuszczalnej granicy 40%. Dokładniej, w maju i czerwcu udział portfela akcji był w przedziale 38,5%-39,0%. Nie potrafię powiedzieć, czy był to wpływ bezsilności na wciąż rosnące akcje i wynikający z tego wzrost wyceny, rywalizacja o stopy zwrotu, czy też brak pomysłów co zrobić z napływającymi z składkami klientów. W pierwszej połowie 2007 r. OFE dostawały z ZUS ok. 1,4 mld zł miesięcznie. Akcje były jednak zdecydowanie przewartościowane i wydaje się, że OFE powinny śmielej pozbywać się akcji. Tym bardziej, że niebezpiecznie zbliżały się do granicy 40%. Dokonane przeze mnie szacunki wskazują, że OFE wycofały z rynku akcji w maju i czerwcu 2007 niemal po 1 mld zł. Moim zdaniem w 2007 r. w obliczu coraz bardziej przewartościowanego rynku OFE powinny były śmielej redukować udział w akcjach. Być może dzięki temu sama korekta w 2007 przebiegłaby nieco łagodniej. Być może pewnym hamulcem było niskie stopy na rynku długu. Przedłużający się wzrost gospodarczy wraz z nadmierną inflacją zapowiadały podwyżkę stopy referencyjnej NBP, co faktycznie miało miejsce w II kw 2007 r.

Aż do panicznej wyprzedaży w 2008 r. na rynku akcji, OFE dość poprawnie – jak na ówczesną makroekonomiczną świadomość – redukowały powoli udział portfela akcji. Wraz ze spadkiem cen, OFE dokonywały zakupów akcji za kilkaset milionów miesięcznie. Niemniej w II i III kw 2008 r. ochota na zakupy taniejących akcji, słabła wraz z coraz większymi spadkami i narastającą nerwowością na światowych rynkach. W okresie lipiec wrzesień była to niemal stagnacja w zakupach. Do ostrzejszych zakupów OFE przystąpiły w IV kw 2008 r., co należy ocenić bardzo pozytywnie. Pierwsze trzy kwartały to moim zdaniem nadmierny lęk w zakupach akcji. Żal szczególnie I kw, kiedy skala zakupów (średnie zakupy po ponad o,6 mld miesięcznie) wskazuje na nadmierną ostrożność, biorąc pod uwagę niezwykle niskie poziomy cen akcji. Odnosi się wrażenie, ze zarządzającym OFE udzielił się strach nie mniejszy niż innych uczestnikom rynku. O ile można zrozumieć nerwowość drobnego inwestora, to już trudniej zrozumieć ostrożność inwestora instytucjonalnego (OFE), uzbrojonego w analityków, dostęp do danych i analiz oraz…… comiesięczny dopływ gotówki i klientów (czyli nas), którzy nie mogą dać zlecenie sprzedaży. Wobec tego udział akcji w portfelu OFE na koniec 2009 r. w wysokości 30,5% wydaje się zbyt niski. Powiedzmy, że za niski o 2-3 pkt. procentowe. Moje szacunki zakupów wskazują na dość niską aktywność OFE przez większą cześć 2009 r. na rynku akcji. Dopiero na sam koniec roku OFE ostrzej weszły na rynek akcji. Szkoda, bo nadmierna ostrożność z oczywistych względów nie przełożyła się na wycenę jednostek w kolejnych okresach.

Po analizie lat 2007 do 2009 muszę powiedzieć, że OFE nienajlepiej sobie radzą w sytuacjach skrajnych. W 2007 mieliśmy do czynienia z wyjątkowym przewartościowaniem akcji, co powinno było zachęcić OFE do silniejszego „wychodzenia” z akcji niż to miało miejsce w rzeczywistości. W IV kw 2008 OFE zachowały się odważnie, dokupując ostro akcje. Taką właśnie politykę miały też prowadzić w I kw 2009 r. i miesiącach kolejnych.

Od końca 2009 do III kw 2010 politykę „akcyjną” OFE (w rozumieniu udziału akcji w portfelu i tempo zakupów) należy ocenić dobrze. Nie ma co jednak ukrywać, że działo się to okresie kiedy giełdy rosły z niskich poziomów a dane makroekonomiczne potwierdzały, że w krótkim i być może średnim terminie, nie ma się czego obawiać. Jednak już w II kw wartość portfela akcji przekroczyła poziom 37%. Patrząc na szacowane kwoty zakupów, wydaje się że analitycy OFE ulegli na przełomie 2010 i 2011 r. optymizmowi podobnie jak makroekonomiści. Oczywiście nie oczekuje by analitycy OFE posiadali umiejętności predykcyjne lepsze niż zawodowi makroekonomiści, ale zastanawiający jest stan umysłów w OFE. W okresie listopad 2010 – luty 2011, OFE przeznaczały na akcje kwoty stanowiące większość napływających pieniędzy z ZUS. Pomimo iż polskie akcje wykazywały przed wakacyjną korektą niewielkie przewartościowanie, to mimo wszystko nieco dziwią tak odważne zakupy akcji. Tuż przed szczytami cen akcji w maju i czerwcu, udział akcji w portfelach OFE nawet minimalnie przekroczył 37%. Tak wysoki udział być może nieco zaskoczył OFE i w okresie marzec – maj zaczęto powoli sprzedawać akcję w obliczu dalszych wzrostów akcji. Dzięki temu udało się powstrzymać poważniejsze przekroczenie 37% udziału akcji w portfelu.

Nie ukrywam, że z analizą I półrocza bieżącego roku mam największe problemy, bo żadna przyjęta teoria nie wydaje się mieć do końca sensu. W dużym skrócie, jak na sytuację rynkową i ówczesne (maj czerwiec)  prognozy makroekonomiczne, osiąganie pułapu 37% wydaje się nieco niezrozumiałe. Napływające od dawna negatywne informacje o sytuacji makroekonomicznej (od USA po UE), doprowadziły w sierpniu do gwałtownej przeceny. Początkowo, w czerwcu, indeksy giełdowe obsuwały się powoli. Ale miarka odporności na napływające negatywne informacje makroekonomiczne się w końcu przebrała i w sierpniu tąpnęło. Ciąg dalszy mamy aż do teraz.

Co robią OFE? Kupują akcje. W sumie dobrze, ale nazbyt ostro. Uwaga ta dotyczy czerwca i lipca. Szacowana przeze mnie kwota zakupów odpowiadała przelewom z ZUS. Trzeba jednak pamiętać, że OFE dostały po ok. 0,8 mld zł w czerwcu i lipcu, czyli 43% kwot uzyskanych w ubiegłym roku w tych samych miesiącach. Jako zasadne uważam solidne zakupy w sierpniu, ale kwota zakupów była może nazbyt duża. Rynek po takiej przecenie i tak łatwo nie odbije. Na koniec sierpnia udział portfela akcji wyniósł 33,4% w aktywach ogółem. Nie jest to najlepsza pozycja wyjściowa jak na obecną przecenę. Zmniejszone przelewy z ZUS to nie jest zbyt duża kwota na wypadek większych zakupów akcji, a sądzę że w najbliższe miesiące do dobra okazja do zakupów. W razie czego w rezerwie jest przynajmniej kilka miliardów złotych ulokowane w depozytach, ponad stan przeciętny rozumiany jako średni udział depozytów bankowych w aktywach OFE.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Koniunktura w UE i wpływ na naszą gospodarkę

Kiedy porównuje się nasze dane makroekonomiczne z kondycją gospodarczą UE, to faktycznie jest się z czego cieszyć. Oby tak dalej.

A czym się tak bardzo różnimy? Nasze budownictwo pędzi (jak na warunki europejskie)  w tempie kilkanaście procent yoy. Dość podobna sytuacja jest w Finlandii, ale w tym przypadku częściowo jest to zasługa wychodzenia z zapaści jakiej ten sektor doświadczył w 2009. W I półroczu spadek produkcji sięgnął tam ok. 20%. Generalnie dynamika produkcji budowlanej w UE utrzymuje minimalną ujemną dynamikę. Dopiero w tym roku możemy mówić praktycznie o zatrzymaniu się spadku produkcji budowlanej. Niestety sytuacja pomiędzy poszczególnymi krajami jest niezwykle zróżnicowana i nie ma co oczekiwać budowlanego boomu. Z jednej strony jest wspomniana Finlandia oraz Francja i Niemcy. W tych dwóch ostatnich krajach dynamika roczna jest w przedziale 0% do 6%, Na tle obecnych nastrojów rynkowych i sytuacji w sektorze budowlanym UE, to i tak niezła informacja. Niemniej z drugiej strony mamy budownictwo Hiszpanii i Irlandii gdzie w II kw tego roku spadki produkcji yoy sięgały 20%.

Dynamika roczna sprzedaży detalicznej w UE po minimalnym ożywieniu w 2010 r. (głównie efekt bazy) odnotowuje skromne spadki. W gruncie rzeczy sprzedaż detaliczna w UE w ostatnich dwóch jest względnie stabilna. Dla porównania podam, że w latach 2005-2008 sprzedaż detaliczna w ujęciu yoy rosła w średnim tempie 2,5%, a w niektórych miesiącach dynamika sięgała nawet 4%.

Produkcja sprzedana przemysłu w UE po rodzących nadzieję wynikach IV kw 2010 i I kw 2011 r. (średnia dynamika odpowiednio: 7,7%; 6,3%) traci impet. W czerwcu produkcja yoy wzrosła już tylko o 1,7%. Cieszyły bardzo wyniki Niemiec. Średnia dynamika yoy dla kwartałów IV 2011, I kw i II kw 2011, była następująca: 12,7%; 12%, 7,8%. Sądzę że m.in. dane za ostatni kwartał 2010 i pierwszy kwartał 2011 przyczyniły się do podtrzymania dobrych nastrojów na rynkach finansowych i wśród ekonomistów. Liczono się wprawdzie ze spowolnieniem, ale nabranie przejściowego rozpędu na przełomie roku dawało nadzieję na to, że dotknie ono gospodarkę europejską w niewielkim stopniu. Dane z przełomu II i III kw bieżącego roku, zostały odebrane jako zimny prysznic i przypomnienie, że kryzys i jego odłożone skutki nie dadzą o sobie tak łatwo zapomnieć.

PKB w IV 2010 w UE wzrósł o 2,1% yoy i 2,5% w kolejnym. Wg najnowszych danych w II kw 2011 PKB w UE wzrósł o 1,7%. Gospodarka Niemiec w kolejnych kwartałach 2010 i 2011, rosła w tempie: 2,3%, 3,9%, 3,9%, 3,8% oraz 4,8% i 2,8% (wstęne wyniki). Generalnie tempo 2,7% to dla gospodarek rozwiniętych dobry wynik, ale po kwartałach wcześniejszych oczekiwano 3,2% w II kw 2011 r. Można więc mówić o pewnym zaskoczeniu. Słabnące tempo wzrostu gospodarczego w UE, wywołało kolejną falę korekty tempa rocznego PKB dla roku bieżącego i przyszłego. Przykładowo, jeszcze w czerwcu MFW prognozował tempo PKB dla UE na 2,0% i 1,7%. W porównaniu z wcześniejszą prognozą, wynik dla 2012 już obniżono delikatnie o 1 pkt. bazowy. Ostatnio zapowiedziano już kolejną korektę prognoz. Na 2010 prognoza będzie obniżona do 1,9% a na 2012 do 1,4%.

Słabnące wyniki gospodarki UE zaczęły wywoływać obawy o nasze tempo wzrostu w 2012. Do tej pory średnia z prognoz ekonomistów wskazywał na wartość zbliżoną do 4% wzrostu PKB. Gorsza niż oczekiwano kondycja gospodarcza krajów UE rozpoczęła falę korekt wśród polskich ekonomistów. Biorąc pod uwagę relacje pomiędy tempem wzrostu naszej gospodaki a gospodarki UE, w tym Niemiec, proponuje przyjąć na chwilę obecna że uzasadniona jest korekta naszego wzrostu o kilka pkt. bazowych. Warianty negatywne, mówiące o na przykład 2% tempa PKB w 2012 wydają się nazbyt pesymistyczne. Straszą nie tylko słabym tempem, ale i konsekwencjami. Przy tempie poniżej 3% PKB mamy problem z przyrostem wpływów budżetowych (dokładniej: podatkowych) co poważnie utrudni nam walkę z deficytem finansów publicznych. Jeżeli towarzyszyłoby temu osłabienie złotego, to groziłoby nam przekroczenie 55% progu zadłużenia. Przy tak słabym tempie PKB nie ma mowy o spadku bezrobocia w polskich warunkach.

Mam jednak nadzieję, że aż tak źle nie będzie. Moja wiara oparta jest na symptomach stabilizacji wyników gospodarczych UE i – potwierdzonej przez wyniki PKB w II kw – relatywnie stabilnym popycie wewnętrznym oraz powoli rosnącym nakładom inwestycyjnym.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz