Dobre i stabilne wyniki finansowe przedsiębiorstw po II kw.

Po opublikowaniu wyników produkcji przemysłowej powiało grozą. Wyniki produkcji były jak przysłowiowa oliwa do ognia po spadkach na giełdach. Tymczasem wyniki finansowe podmiotów niefinansowych za II kw okazały się bardzo przyzwoite.

Przychody ze sprzedaży nominalnie wzrosły o 11,4% w ujęciu yoy. Przy odjęciu zmian cen (biorę PPI) wychodzi wzrost realny ok. 4,5%. Oznacza to kontynuowanie trendu wzrostowego przychodów w przedziale 3%-5% z czy mamy do czynienia od ubiegłego roku. Dane produkcji przemysłowej z czerwca i lipca wskazują, że musimy się liczyć ze spadkiem tempa przychodów przez jeden, najdalej dwa kwartały do wskazanej wyżej granicy lub minimalnie niżej. W ok. 30% do wzrostu przyczynił się wzrost eksportu (szacunek w oparciu o dane NBP). Już od trzech-czterech kwartałów struktura przyrostu przychodów (dział rynku krajowego i eksportu) jest względnie stabilna. Można więc przypuszczać, że dane PKB za II kw pokażą utrzymujący się stabilny popyt krajowy. Zwracam na to uwagę wobec korygowania w dół prognoz PKB dla Polski. Nie kwestionuje tych korekt w przypadku obniżenia tempa PKB w 2012 do 2,7 – 3,0%, ale ostrzejsze prognozy mają z obecnej perspektywy raczej charakter ekspercki.

Podejrzewam, że wiele osób po publikacji Biuletynu GUS spojrzała na dane prezentujące nakłady inwestycyjne. Dane nie szokują, ale jest w nich pewien promyczek nadziei. Przypomnę, że w pierwszym kwartale nakłady inwestycyjne wzrosły nominalnie jedynie o 3% yoy. Biorąc pod uwagę zmiany cen wgospodarce, można powiedzieć że nie było wzrostu. Ale już w II kw mamy wzrost nominalny aż 13% yoy. Mam nadzieję, że to nie przypadek a raczej tendencja wskazująca że nie wejdziemy na ścieżkę ujemnego tempa nakładów inwestycyjnych. Wzrost nakładów za I półrocze aż w 56% zawdzięczamy nakładom na budynki i budowle. To sporo biorąc pod uwagę, że nakłady na tą grupę środków trwałych stanowią 42% nakładów ogółem na środki trwałe. Cieszą inwestycje w elektroenergetyce, chemii, motoryzacji czy w sektorze TSL. Wzrosty nakładów wynoszą przynajmniej 20% yoy.

No i  w końcu wyniki finansowe. Rentowność roczna sprzedaży, liczona dla okresu rocznego, utrzymuje się nadal na poziomie 5,3%. Dla samego tylko II kw wskaźnik ten wyniósł 5,5%, czyli był taki sam jak w roku ubiegłym. Rentowność netto sprzedaży dla okresu rocznego wzrosła z 4,6% do 5,0%. Nieźle, ale to głównie efekt korzystnego wyniku na poziomie finansowym rachunku wyników. Wydarzenie raczej jednorazowe.

Dla mnie wyniki finansowe podmiotów niefinansowych po II kw są bardzo krzepiące. Nie muszą przeczyć rewizji prognoz wzrostu PKB, z czym mamy obecnie do czynienia, ale nie potwierdzają by miały się zrealizować bardziej pesymistyczne warianty. Zadziwia wręcz stabilność wyników i powolne powracanie do inwestycji, co zdaje się potwierdzać że władze przedsiębiorstw są – na szczęście – mało wrażliwe na wahania nastrojów na rynkach finansowych czy w świecie politycznym.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Nie dorośliśmy do podjęcia uczciwej dyskusji nad pomysłami A.Merkel i N.Sarkozy’ego.

Inicjatywa polityczna przedstawiona przez kanclerz Niemiec i prezydenta Francji wzbudziła mieszane opinie z przewagą sceptycznych, czy raczej krytycznych. Sporo też było głosów oburzenia. Moim zdaniem wydarzenie to powinno być bodźcem do poważnej wymiany myśli o tym jak widzimy przyszłość UE, w tym strefy euro. Przedstawiony w mediach pomysł dotykał kwestii ekonomicznych i politycznych. Te ostatnie są jednak w silnym związku z tempem i sprawnością podejmowania decyzji z obszaru ekonomii.

Proponuje spojrzeć na wspomnianą inicjatywę jako na wyraz rozczarowania tempem zmian w UE i stopniem konsolidacji decyzji. Wielość stron (tzn. liczba krajów należących do UE), różny stopień związania z UE i ich zróżnicowane interesy, powodują że procesy decyzyjne zbyt się przeciągają a wskutek konieczności osiągnięcia kompromisu, wypracowane decyzje często nie są tymi które chciano osiągnąć na początku. W obliczu problemów kilku krajów UE ze skalą zadłużenia, znacznymi deficytami budżetowymi i ryzykiem kiepskiego tempa wzrostu gospodarczego, warto chyba sobie przypomnieć czym ma być UE. Proponuje wiec spojrzeć na inicjatywę Niemiec i Francji jako przypomnienie, że obecny stopień integracji utrudnia prowadzenie sprawnej politykę gospodarczej i szybkie reagowanie w obliczu sytuacji kryzysowych oraz ich zapobieganiu.

Tym którzy obawiają się inicjatywy Francji i Niemiec, od razu mówię że niepotrzebnie, ponieważ przedstawione pomysły napotkają sprzeciw nie tylko krajów UE, ale również strefy euro. Mnie cieszy to, że dwa najsilniejsze państwa strefy euro postanowiły bronić tej idei. To ważne wobec opinii – moim zdaniem niepoważnych – że bliski jest koniec idei integracji europejskiej i czy przede wszystkim wspólnej waluty.

Pomysł A.Merkel i N.Sarkozy’ego skupia się na działaniach integracyjnych ale tylko w gronie krajów strefy euro. To w pewnym stopniu zrozumiałe, bo perturbacje makroekonomiczne ostatnich 3-4 lat obnażyły słabość połączenia wspólnej polityki pieniężnej z indywidualną polityką fiskalną krajów należących do strefy euro. W efekcie jedne kraje ponoszą koszty niefrasobliwości innych i nie mają przy tym stosownych instrumentów zapobiegających powstawaniu kryzysów wśród członków strefy. Jak możne sądzić, liderzy Niemiec i Francji wyszli z założenia, że skoro nie można się zdyscyplinować (i zreformować) w gronie krajów UE, to trzeba się ograniczyć do krajów należących do strefy euro.

Media przedstawiły kilka głównych postulatów, które pokrótce zaopiniuje. Nie potrafię uwierzyć w postulowane zbilansowanie budżetów, pomimo iż z makroekonomicznego punktu widzenia jest to – co do zasady – słuszne i bardzo odważne postawienie sprawy. Przede wszystkim obecnie deficyty już są znaczne w kilku krajach i ich powiększenie było częściowo świadomą reakcją na gwałtowność kryzysu z przełomu 2008/2009. Ich trwałe zbilansowanie to – jeśli już – kwestia kilku lat  przy założeniu odwagi i determinacji polityków oraz zrozumienia obywateli krajów członkowskich. Być może wystarczyłoby jedynie narzucić poważne ograniczenie wielkości deficytu, okoliczności w jakich może powstać i przede wszystkim zaostrzyć monitoring i karanie za przekroczenie wyznaczonych granic. Jako również zbyt radykalny oceniam postulat wpisania progu zadłużania do konstytucji każdego kraju, chyba że zapis taki zawierałby pewną stopniowalność, czyli przekroczenie kolejnego progu wymuszałoby działania zmierzające do redukcji zadłużenia. Nieporozumieniem jest ujednolicenie stawki podatku CIT. Ujednolicenie powinno iść w kierunku przepisów, a nie stawek. Kraje UE powinny mieć swobodę kształtowania stawek w celu zachęcania do konkurencyjności  wśród krajów UE i strefy euro. Na przykład dla Polski taki postulat byłby trudny do realizacji, ponieważ CIT odgrywa  w naszym systemie podatkowym relatywnie mniejszą rolę. Nie mam nic przeciwko podatkowi bankowemu czy od transakcji finansowych, pod warunkiem przedstawienia stawki i celu podatku. Jednym z najodważniejszych postulatów jest pomysł tworzenia ciała decyzyjnego określanego jako rząd (rząd gospodarczy) a w dalszej kolejności prezydenta dla krajów strefy euro. Jednak nazwy nie są adekwatne do tego co potocznie rozumiemy pod tymi określeniami.

Francja i Niemcy przypominają, że poziom integracji polityczno ekonomicznej krajów UE i – szczególnie – strefy euro jest nieadekwatny do obecnych i przyszłych wyzwań gospodarczych, co dodatkowo obniża postrzeganie UE i strefy euro przez świat zewnętrzny a nawet jej mieszkańców. Przedstawione postulaty robią wrażenie bardziej emocjonalnych niż merytorycznych i są przejawem desperacji oraz ostrzeżeniem, że jeżeli UE nadal będzie opóźniać integrację w wybranych obszarach, to liderzy strefy euro są gotowi tworzyć unię w Unii, czyli równoległe instytucje doradczo-decyzyjne. Warto więc podjąć wspólny wysiłek w gronie krajów UE by poprawić funkcjonowanie i ekonomiczne bezpieczeństwo UE.

Wśród polskich polityków i mediów, demonstracja Niemiec i Francji wywołała standardową reakcję. Zwolennicy integracji woleli milczeć, bo wskazywanie na zalety funkcjonowania (poza pieniędzmi z funduszy) w UE i chwalenie idei wspólnoty jest ryzykowne politycznie. Modniejsze jest narzekanie na unijną biurokrację i dowcipkowanie o prostych bananach. Przeciwnicy, czy raczej ta część polityków którzy obnoszą się z postawą dystansu do UE, natychmiast ideę skrytykowali lub określili jako próbę zdominowania UE przez Niemcy i Francję. Wśród polityków, przedstawiciele PO woleli się z tematem integracji nie wychylać, Waldemar Pawlak z dumą powiedział że do strefy euro nam się nie spieszy (co nie ma wiele wspólnego z przyczynami pomysłów liderów Niemiec i Francji), a przedstawiciele PiS nie ukrywają, że Niemcy są podejrzane a UE jest po to by jak najwięcej z niej wyszarpać. I po dyskusji.

Nam nie jest na rękę realizacja postulatów A.Merkel i N.Sarcozy’ego, ponieważ utrudniłoby to zarządzanie UE i mogłoby prowadzić do większego zróżnicowania pomiędzy krajami strefy euro i częścią pozostałych członków UE. Nie sądzę by inicjatywa w takiej postaci w jakiej przedstawili ją liderzy Niemiec i Francji miała szanse pełnej realizacji, ponieważ niektóre z rozwiązań mogłyby być w  ostateczności niekorzystne dla krajów strefy (podatki). Warto dobrze ten temat przedyskutować. Mniejsza o przedstawione przez pomysłodawców propozycje, bo faktycznie są dyskusyjne. Ważniejsze są przyczyny ich powstania i to co w wyniwku wprowadzenia w życie postulatów ma być osiągnięte.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Kilka spontanicznych refleksji o rynku

Ledwo wyjechałem na urlop i na rynkach finansowych tąpnęło. Po długiej nieobecności, pozwolę sobie na garść refleksji dotyczących  wybranych faktów. Na szczęście taki wynalazek jak WiFi pozwolił mi podglądać wieczorami sytuację rynkową.

Zacznę od giełdy. Czy korekta mogła zaskoczyć? Niekoniecznie. Co najwyżej jej nagłe wystąpienie i skala w krótkim okresie czasu. To co w rynkach finansowych jest drażniące, to gwałtowne zmiany nastrojów. Podważa to wiarygodność rynków, no ale taka ich specyfika i tyle. Zaznaczam, że nie należałem do tych którzy dokładnie przewidzieli to co się stało, ale zaproponuje spojrzenie, które nieco uspokoi graczy giełdowych. Mniej więcej od połowy ubiegłego roku, polska giełda poruszała się na poziomach, które można określić jako odpowiadające poprawnej wycenie firm przy założeniu prognoz tempa wzrostu dla Polski jakie dominowały w mediach w II połowie ubiegłego roku. Większość była skupiona wokół 4% PKB. W zasadzie taki błogostan trwał nawet od przełomu 2009/2010 z przerwą na krótką i skromną przecenę w II kw 2010 r. Wspomniany błogostan trwał zbyt długo. Problemy finansowe kilku krajów UE (w tym Grecji) zdawały się nie poruszać specjalnie graczy giełdowych. Może dlatego, że wierzono w skuteczność działań organów UE, może dlatego że problemy z nadmiernym deficytem finansów publicznych nie przekładają się tak łatwo i szybko na spadek koniunktury gospodarczej. Nawet doniesienia z USA o politycznych perturbacjach z podniesieniem limitu zadłużenia były dość długo ignorowane przez rynek. Nasza giełda zdawała się nie reagować nawet na rosnące wątpliwości co do utrzymania tempa PKB 4% w średnim okresie jakie dało się widzieć w komentarzach ekonomicznych od II kw tego roku. W takich okolicznościach rosło ryzyko korekty. Wprawdzie incydentalnie i dość pobieżnie korzystam z analizy technicznej, ale o ile dobrze pamiętam to niedawno nawet i Wojciech Białek z CDM Pekao również wspomniał, że okres spokoju i powolnego wzrostu trwał dość długo, co rodziło ryzyko zmiany nastrojów wobec wyczerpywania się bodźców do dalszego wzrostu. Tak więc ryzyko powinno być widoczne również poprzez analizę techniczną. Generalnie więc nasza giełda odbiegała w dość niewielkim stopniu od stanu równowagi. Utrzymanie takiego stanu byłoby poprawne, pod warunkiem że nasza gospodarka na pewno utrzymałby tempo wzrostu co najmniej 4% PKB a rysujące się od kilku miesięcy ryzyka i wątpliwości nie zmaterializowałyby się.

Gdyby mnie ktoś zapytał na przykład w maju czy czerwcu czy inwestować na giełdzie, pewnie odpowiedziałbym że jak na rozkład ryzyk, giełda nieco lekceważy zagrożenia i odkłada „oczyszczającą” korektę. Pisząc „korektę” mam na myśli skłonność rynków finansowych do odkładanej, a przez to gwałtownej reakcji na negatywne wiadomości/poprawny rozkład ryzyka. Na pewno nie wskazałbym dnia/dni korekty ani jej gwałtowności. Sądzę, że wskazałbym co najmniej kilkumiesięczny okres trendu bocznego ze skłonnością do emocjonalnych wahań w rytm napływających wiadomości gospodarczych, które dadzą nam odpowiedź co z naszą gospodarką i gospodarkami USA i UE. W efekcie rynek zdyskontowałby wiadomości gospodarcze, ale stopniowo i niekoniecznie w takim stopniu jak to zrobił w sierpniu. Dla inwestorów oznaczałoby to spowolnienia tempa lokowania w akcje czy fundusze akcyjne.

Rynek zrobił co zrobił. Że tak powiem, wziął i z nadwyżką zdyskontował negatywne informacje. W efekcie stan obecny dla polskiej giełdy to dobry poziom do długoterminowego lokowania i  – ze sporą dozą prawdopodobieństwa – do inwestowania średnioterminowego. Nawet jeśli zrealizują się prognozy pogorszenia tempa PKB do 2%-3%, to nie powinno brakować okazji do „wyjścia” z obecnej inwestycji bez straty. A co ja zrobiłem? W ubiegłym tygodniu dokonałem trzy solidne (jak na moje możliwości) wpłaty. Zbyt długo czekałem na korektę na rynku by stracić taka okazję. A lokuję w jeden z funduszy inwestycyjnych akcji, ponieważ nie mam czasu na indywidualny dobór akcji do portfela.

Podsumowując, nasza giełda z nadwyżką zdyskontowała ryzyka jakie są nam znane, a przynajmniej ich większość. Zarysowana na wstępie pewna złość na gwałtowną reakcje indeksów giełdowych w I połowie sierpnia, nie wynika bynajmniej z tego bym się na rynek „pogniewał”. To nie to. Wiedziałem, że tej skali i gwałtowności korekty stają się przedmiotem zainteresowania mediów, które niepotrzebnie straszą obywateli rynkiem finansowym. I nie pomyliłem się. W następnych dniach przez media przeszły informacje jakże to emerycie stracili w OFE wskutek korekty.

Dwa pozostałe krajowe rynki, czyli walutowy i długu, nie uległy panice, co warto podkreślić. Biorąc pod uwagę wycenę złotego opartą na makroekonomicznych fundamentach, to obecnie złoty jest nadmiernie osłabiony o jakieś 10%. Przypominam, iż biorąc pod uwagę ograniczone możliwości takiego makroekonomicznego szacunku, należy podaną skalę odchylenia traktować jaką wartość przybliżoną. Spora część tego odchylenia miała już miejsce wcześniej i sierpniowe tąpnięcie na giełdach odpowiada za skalę osłabienia, co najwyżej w połowie, a więc dość niewiele. Porównując zmiany na rynku walutowym do zachowania WIG czy WIG20, nie odnoszę wrażenia by krajowy rynek walutowy chciał dorównywać skalą paniki naszej giełdzie.

Odmiennym tematem jest CHF. Nie zamierzam dorabiać komentarza do tego co rynek zrobił z CHF. Pocieszeniem się jednak, że w piątek gracze rynkowi chyba się w końcu zorientowali iż CHF osiągnął absurdalny poziom, a być może jest to reakcja jedynie na poprawę nastrojów na światowych giełdach w czwartek i w piątek. Kurs CHF (wg tabeli NBP) spadł z 3,96 w czwartek, do 3,79 w piątek, czyli ok.  4%. To sporo jak na jednodniową zmianę.

Swoją drogą, luźno rzucony pomysł przez przedstawiciela banku centralnego Szwajcarii by powiązać kurs CHF z EUR jest wart rozważenia, pomimo iż był rzucony w przestrzeń medialną na postrach. Przez długie lata relacja tych dwóch walut była dość stabilna i międzynarodowy rynek walutowy postanowił to radykalnie zmienić wciągu kilku miesięcy, nie krępując się przy tym makroekonomicznymi realiami. Nie należę do ekonomistów, którzy z uporem są gotowi bronić rynkowych graczy, stąd pomysł z powiązaniem walut wart będzie rozważenia w przypadku gdyby rynek miał doprowadzać do takich anomalii częściej.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Budżet po sześciu miesiącach

Deficyt budżetu centralnego w relacji do PKB spadł z 3% jeszcze na początku roku do 2% w połowie roku. Deficyt roczny, by go obniżyć do 2,5% PKB potrzebował pięciu miesięcy. Dalsze pół. pkt. procentowego spadku przypadło na czerwiec. To żadna sztuczka, tylko prezent dla finansów publicznych, o którym byliśmy już uprzedzeni wiosną tego roku. Na 2011 planowano 1,7 mld wpływu z zysku NBP. Tymczasem zysk NBP za 2010 wyniósł 6,5 mld zł, z czego 95% zasila ministerstwo finansów. Dla budżetu to nie lada gratka, bo 4,5 mld dodatkowych środków po stronie wpływów. I to głównie dzięki tym środkom w samym tylko czerwcu budżet odnotował nadwyżkę 3,4 mld zł, co jest niemal niespotykane w tym okresie (wyjątki w 2001 i w 2007). Dodatkowe środki  z NBP pozwolą na obniżenie planowanego deficytu na ten rok (40,2 mld zł) o ponad 10%. Nie załatwia to naszych problemów z deficytem budżetowym i deficytem finansów publicznych, ale zawsze coś.

Udało się nam zapanować nad wydatkami budżetowymi. W latach 2005-2008 wydatki rosły w średnim tempie niemal 9% rocznie. Dużo. Siłą rozpędu, w 2009 r. wydatki wzrosły o 7%. W 2010 wydatku spadły o 1%. W tym roku, po sześciu miesiącach, wydatki wyniosły 155 mld zł co oznacza wzrost o prawie 3% w porównaniu z I pół. 2010 r. Sam fakt powstrzymania wzrostu wydatków to może i sukces, biorąc pod uwagę wcześniejsze krajowe dokonania. Dyskusyjne pozostają decyzje szczegółowe.

Trzecim czynnikiem, który przyczynił się do poprawy sytuacji budżetu jest poprawa wpływów w pozycjach podatkowych. Po sześciu miesiącach, wpływy z VAT były aż o 15% większe od ubiegłorocznych. Wpływy z akcyzy wzrosły jedynie o 3%. Nie polecam jednak wyciągać z tego poważniejszych wniosków. Wpływy z akcyzy są dość stabilne i ich dynamika (dynamika wpływów) jest związana z tempem wzrostu gospodarczego, oczywiście poza okresami kiedy zmiana przepisów skutkuje silniejszym wzrostem wpływów. Po dwóch latach spadków wpływów z CIT, wpływy z tego podatku wzrosły o 25%. Obywateli też okazali się wydajniejsi dla  budżetu. Wpłaciliśmy więcej o 8% w porównaniu z rokiem ubiegłym i to pomimo iż zatrudnienie wzrosło dość skromnie, podobnie jak wynagrodzenia.

Większe niż planowano wpływy plus prezent z NBP, dają spore szanse że deficyt budżetowy z planowanych 40,2 mld zł, może być mniejszy o 10 mld zł. To byłby 0,6 pkt. procentowego wkładu w walkę o obniżenie deficytu finansów publicznych. Ze znacznym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że plan obniżenia deficytu finansów publicznych przyjęty na ten rok, będzie zrealizowany. Jednak czynniki jakie przyczyniły (jeszcze przyczynią) się do – wysoce prawdopodobnego – obniżenia  deficytu budżetowego w tym roku, nie mają charakteru ciągłego, czyli nie ma gwarancji powtórzenia ich wystąpienia w 2012 r. (np. wpłata z zysku NBP).

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Przeciąganie sporu o OFE

Trzeba przyznać, że środowisko FOR potrafi wykazać się nie lada uporem, by prezentować (i bronić) tego co w swoim przekonaniu uważa za rację. Tylko czy aby FOR nie posunął się za daleko. Mam na myśli najnowszy pomysł przedstawicieli FORu, czyli złożenie skargi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w związku z odmową kancelarii prezydenta przedstawienia opinii prawnych i ekonomicznych, które wsparły prezydenta w jego decyzji dotyczącej zmian w OFE.

Ktoś kto czyta doniesienia medialne o inicjatywie Mikołaja Barczentewicza oraz wypowiedzi jego i L.Balcerowicza, może się nieco pogubić w tym o co toczony jest spór. Formalnie chodzi o jawność informacji na podstawie których władza (w tym wypadku prezydent) podejmuje decyzje. Robi to wrażenie sporu o zasadę. Powiedzmy uczciwie: zasadę w demokracji ważną. Zresztą i przedstawiciele FOR, podnosząc temperaturę sporu, chętnie posługują się słowem demokracja. Przedstawiciele FOR, chcą po prostu upublicznienia ekspertyz jakie przekonały prezydenta do zaakceptowania rządowych propozycji zmian w OFE.

Nie znam prawa na tyle dobrze by odpowiedzieć na pytanie, w jakich okolicznościach i przy jakiego typu ekspertyzach, prezydent ma obowiązek je ujawniać. Dla zainteresowanym podam jednak, że nie należy oczekiwać żadnych rewelacji ani sensacji. Spór o zmiany w OFE, jaki toczony był w Polsce kilka miesięcy temu, dał przegląd wszystkich możliwych argumentów ekonomicznych i prawnych. Tak więc tajemnicze materiały analityczne nie zawierają niczego więcej niż się dowiedzieliśmy w trakcie medialnego sporu części ekonomistów  z rządem. Jaki więc ma sens to domaganie się od prezydenta ujawnienia nieopublikowanych materiałów. I to z użyciem straszaka w postaci słowa „demokracja”. Czyżby FOR miał ambicję ośmieszyć tajemnicze analizy? Od strony prawnej, FOR otrzymał medialne wsparcie byłego Prezesa Trybunału Konstytucyjnego Jerzego Stępnia. Dla mnie jego analizy prawne dot. zmian w OFE a  głoszone w mediach, budziły sporo wątpliwości i trąciły jednostronnością.

FOR swój arsenał argumentów przedstawił w trakcie medialnej dyskusji o zmianach w OFE. Nie będę już do tego wracał, ale i FOR nie był zbyt rzetelny w swoich ocenach. Szereg argumentów zawartych w opiniach L.Balcerowicza i raportach FOR ocen wymagało dodatkowego komentarzy lub trąciło ideologicznym podejściem do ekonomii.

Różnice w ekonomicznym spojrzeniu na rzeczywistość nie są tylko kwestią posiadanej wiedzy ekonomicznej. Są kwestie które równie mocno co o ekonomię, tracą o – przepraszam za słowo – światopogląd. Ekonomia nie zawsze daje odpowiedzi na wszystkie pytanie. A tam gdzie daje, odpowiedź bywa nieprecyzyjna. W przypadku OFE, środowisko FOR zachowywało się tak jakby posiadło całą wiedzę o ekonomii.

Załóżmy jednak, że prezydent ujawnia ekspertyzy których FOR tak się domaga. I co dalej. Czy FOR naprawdę jest pewny tego co chce osiągnąć. W kwestii prawnej, broń ta szybko może się obrócić przeciwko wielu decyzjom ekonomicznym. W tym i tym które kojarzone są z nazwiskiem L.Balcerowicza i tym które czekają  na podjęcie. Niestety wiele w reform naruszało zasadę obrony praw nabytych, zaufania do państwa itd. W przypadku OFE spór np. o to czyje pieniądza są w OFE, państwa czy obywatela, to grząski grunt. Mogę mieć tylko nadzieję, że przedstawiciele FOR zapoznali się również z opiniami prawnymi innymi niż te głoszone przez J.Stępnia.

Na polu ekonomicznym nie widzę sensu przedłużać sporu, bo i FOR przedstawił już wszystkie swoje argumenty. Przypominam dyskusję Rostowski-Balcerowicz.  L.Balcerowicz był najwyraźniej zdziwiony, że musi bronić swoich racji i polemizować z poglądami ministra Rostowskiego. Na kilka dość istotnych pytań, czy wątpliwości wyrażanych przez ministra finansów, L.Balcerowicz po prostu nie odpowiedział. Kilku swoich twierdzeń na polu ekonomii nie byłby w stanie obronić.

Heca o ujawnienie raportów ekspertów dla prezydenta ws. OFE jest ciągnięta w imię jakiegoś poczucia najwyższej racji i prawdy. Zupełnie niepotrzebnie może się zamienić w próbę ośmieszenia prezydenta i jest próbą stworzenia wrażenia że prezydent coś ukrywa przed opinią publiczną.

FOR jest zbyt cenną, ciekawą i zasłużoną na polu ekonomii  i społecznej debaty, instytucją w kraju. Szkoda więc, by wypracowany wizerunek tej instytucji miał być tracony na akcjach mających charakter – jak ktoś to ładnie określił – tabloidyzacji ekonomii. Bodaj pierwszą był licznik zadłużenia.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Ile jest warta JSW

Na giełdę wkrótce wejdzie kolejna firma węglowa. Tym razem jest to Jastrzębska Spółka Węglowa. Przez ostatnie kilka miesięcy podmiot był negatywnym bohaterem doniesień o negocjacjach warunków z załogą przedsiębiorstwa oraz sporów pomiędzy ministrami Skarbu i Gospodarki. Minister W.Pawlak przyjął rolę „dobrego”, co jest już niemal tradycją w przypadku różnicy zdań pomiędzy koalicjantami. Spory toczone do ostatniej chwili omal nie doprowadziły do przesunięcia terminu wejścia JSW na giełdę. Cała operacja nie jest prywatyzacją co raczej zwiększeniem komercjalizacji w zarządzaniu spółką i jej upublicznieniem. Warto to podkreślić, ponieważ m.in. związkowcy i przeciwnicy operacji nadużywali słowa prywatyzacja. Państwo utrzymuje większościowy pakiet akcji.

JSW to jedno z największych polskich przedsiębiorstw zarówno w kategorii ogółem jak i z w rozumieniu sektorów: energetycznego i wydobywczego. Na koniec 2010 suma bilansowa JSW sięgnęła 10,6 mld zł, a przychody 7,3 mld zł. Opierając się na wartościach bilansowych i amortyzacji, można powiedzieć że JSW – by funkcjonować i się rozwijać – musi inwestować rocznie między 0,5 mld zł a 1,0 mld zł. Kopalnie należące do JSW wydobyły w 2010 r. 13,3 mln ton węgla. Z tego ponad 9 mln ton to węgiel kokosowy, a pozostała część to gorszej jakości węgiel energetyczny. Blisko 4 mln ton węgla sprzedano wewnątrz grupy, a pozostała część trafiła do odbiorców krajowych i zagranicznych. Produkcja koksu w 2010 wyniosła 2,6 mln ton, z czego niemal całość trafiła do odbiorców zewnętrznych.

W okresie 2008-2010 zatrudnienie było dość stabilne, na poziomie 22,5 tys. osób. Z tego 68% załogi to pracownicy pracujący pod ziemią. JSW prowadzi działalność w sektorze wydobycia węgla kamiennego oraz produkcji i handlu koksem. Grupę JSW uzupełniają spółki z zakresem działalności od remontów i zaopatrzenia po ubezpieczenia i wypoczynek.

JSW stanowi co nieco zaprzeczeniem dość popularnego wizerunku górnictwa, czyli postrzegania sektora jako branży w fatalnej kondycji finansowej i problemami po stronie kosztów i wydajności. Atutem JSW jest węgiel koksowy. JSW jest największym wydobywcą węgla koksowego, jak i wiodącym producentem koksu w UE.  Produkty JSW trafiają do sektora energetycznego i stalowego. Brak poważniejszej konkurencji w Europie nie oznacza wcale, że JSW jest jej pozbawiona. Konkurencja europejska nie pozwala na chwilę oddechu, a dostawcy węgla i koksu z innych kontynentów stale wymuszają inwestycje i poprawę efektywności. Trzeba też pamiętać, że odbiorcy produktów JSW to bezpośrednio lub pośrednio podmioty przemysłowe z terenu UE, z przewagą energetyki i sektora stalowego.  Sytuacja finansowa JSW jest więc uzależniona od przemysłu ciężkiego i koniunktury gospodarczej w UE. Do tego dochodzą czynniki wpływające na zmianę cen węgla na rynkach światowych nie wynikające bezpośrednio ze zmian popytu na węgiel. Warto o tym  pamiętać, ponieważ uzmysławia to, że relatywnie silna pozycja rynkowa JSW absolutnie nie gwarantuje sukcesu rynkowego. Na potwierdzenie wystarczy przypomnieć przychody z lat 2008-2010. Było to odpowiednio: 7,6 mld zł; 4,5 mld zł i 7,3 mld zł. W tym czasie wydobycie węgla wyniosło (mln ton): 13,6; 11,4 i 13,3, a koksu (w mln ton):  2,6; 1,8; 2,6.  Ogromny spadek przychodów w 2009 to konsekwencja niekorzystnych trendów popytu i ceny surowców energetycznych. Mimo tego, by funkcjonować JSW musi wydobyć, utrzymując przy tym ogromny majątek trwały i ponosząc koszty nowych inwestycji i inwestycji odtworzeniowych. W omawianych latach koszty wydobycia  (mining cash cost) 1 tony węgla wyniosły odpowiednio: 273, 309, 295 zł. W takiej sytuacji trudno się więc dziwić, że spółka poniosła stratę netto w wysokości niemal 0,7 mld zł w 2009 r.

Specyfika sektora i brak poważniejszych doświadczeń w wycenie tego typu podmiotów, spowodowało relatywnie spory rozrzut w wycenach. Wg doniesień prasowych wartość JSW szacowano od ponad 12 mld zł do prawie 20 mld. Niższa wartość to efekt ostrożnej wyceny, a wyższa to opieranie wyceny na wynikach z 2010 i I kw 2011 oraz na wycenie porównawczej (wg części analityków). Początkowo Min. Skarbu ustaliło cenę dla inwestorów indywidualnych na 146 zł. Na szczęście po zakończeniu zapisów cenę ustalono na 136 zł. Jeżeli patrzeć na wyniki historyczne i wszystkie ryzyka związane z działalnością JSW, cena ustalona przez Ministerstwo wciąż wydaje się  nieco za wysoka z perspektywy inwestora długoterminowego. Dla inwestycji krótko i średnioterminowej, cena 136 zł za akcje daje szanse godziwego zarobku, biorąc pod uwagę sytuację rynkową.

Poniżej prezentuje własną wycenę, której efektem jest cena 129 zł za akcję na początku bieżącego roku, co daje wartość podmiotu w wysokości 14,04 mld zł. Biorąc pod uwagę upływ czasu i stopę depozytową, w chwili obecnej wartość akcji, w mojej ocenie  wyniosłaby ok.131 zł. Jestem więc zaledwie 3% – 4%poniżej ceny zaakceptowanej przez Min.Skarbu. Jest to efekt trudnego kompromisu pomiędzy bardzo dobrymi najnowszymi wynikami (czyli 2010 i I kw 2011), a ryzykami jakie mogą zrealizować się w przyszłości.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Czy ta pomoc na pewno jest potrzebna?

Poseł Poncyljusz chce pomóc jednym Polakom, kosztem drugich. Pomysł polega na wsparciu finansowym osób spłacających kredyty w CHFie. Poseł P.Poncyljusz w polemice telewizyjnej z  posłanką Muchą z PO, z dumą twierdził że on nie stoi bezczynnie (jak PO) tylko proponuje jak rozwiązać problemy. Powiedzmy, że nie mam nic przeciwko pomocy jednym obywatelom z podatków pozostałych obywateli. Pytanie jednak jest takie, czy ta pomoc jest potrzebna i czy aby na pewno grupa którą chce wesprzeć poseł Poncyljusz jest tą która wymaga najpilniejszej pomocy. Moim zdaniem poseł P.Poncyljusz nie przemyślał swojej propozycji. Warto też pamiętać, że mamy solidny deficyt finansów publicznych. Jak więc ma ten pomysł do obecnej sytuacji budżetowej, szczególnie pamiętając o tym, że PJN również nawołuje do reformy finansów państwa.

W skrócie, Paweł Poncyljusz chce pomóc Polakom, którzy wzięli kredyt w CHFie i po wzroście kursu mają poważne problemy w spłacie. Żeby bardziej udramatyzować, sugerował że teraz zamiast wydawać na naukę, zdrowie i żywność itp., Polacy muszą spłacać zwiększone raty.

Pomysł bardzo przypomina rozwiązanie węgierskie, na czym się chyba całe podobieństwo kończy. Na Węgrzech skala zagrożonych kredytów jest kilkakrotnie większa niż Polsce. Ponadto przyjmowane tam rozwiązania (m.in. zasady ustalania oprocentowania) odbiegały od bezpieczniejszych polskich rozwiązań. Kursem rozliczeniowym byłoby 2,75. Koszt miesięcznych rat w tej części jaka wynika z przeliczenia po wyższym kursie, byłby pokrywany prze państwo (czyli budżet), ale nie darowany. Z różnic powstawałoby zadłużenie, którego spłata przypadałaby od 2015 r. Pomoc byłaby kierowana do osób, które się po nią ewentualnie zgłoszą.

Dodatkowo prezes PJN P.Kowal dodał: „Rząd musi reagować. Oczekujemy dialogu i ewentualnych propozycji w tej sprawie, ponieważ duża część Polaków nie wie, jak się wywiązać ze zobowiązań kredytowych”.

W zasadzie mógłbym zacząć od powyższego cytatu i zakończyć cały wywód. Nie znam wprawdzie najnowszych danych, ale na koniec 2010 udział kredytów zagrożonych w grupie kredytów mieszkaniowych w walutach, wynosił ok. 2%! (tylko!). Na podstawie tendencji z kwartałów wcześniejszych, można przyjąć dla uproszczenia że jest to w może i nawet 2,5%. Dla porównania podam, że jakość portfela kredytów mieszkaniowych udzielonych w złotych jest nieco gorsza. Warto o tym pamiętać, ponieważ jakość portfela kredytów mieszkaniowych jest zaskakująco dobra jak na to, co nas spotkało i czym nas straszono. Jakość portfela kredytów krótkoterminowych (na lodówkę, TV, i inne mniej czy bardziej potrzebne sprzęty domowe, a nawet na bieżące życie) jest kilkakrotnie gorsza. Na dodatek, wartość kredytu udzielonych  w walutach jest niemal dwa razy większa od kredytów udzielanych w złotych. Wskazuje to, że kredyty walutowe częściej biorą osoby o wyższych zarobkach.

Powstaje więc pytanie, skoro PJN chce pomagać, to dlaczego osobom o wyższych dochodach a nie ludziom którzy mają problem ze spłatą małego kredytu na zakup mebli, sprzętu AGD itd? Na ogół są to ludzie o niższych wynagrodzeniach od tych którzy zaciągają kredyty mieszkaniowe.

Dlaczego pomoc ma dotyczyć osób które brały kredyt w CHFie? Czyżby ich straty miałyby być większe niż tych, którzy brali kredyty w EUR? Dlaczego dyskryminowani są Polacy, którzy wzięli kredyty złotowe? Przy tej samej kwocie wyjściowej w złotych, płacili oni (przy kredycie np. 250 tys. zł na 30 lat) w latach poprzednich od 200 do nawet 400 zł więcej od tych którzy wybrali CHFa (w 2008 r różnica doszła przejściowo nawet do ponad 600 zł). Ci ludzie obawiając się ryzyka walutowego rezygnowali z ewentualnych profitów wynikających z kredytu walutowego w całym okresie spłaty.

Jedno z najważniejszych pytań dotyczy skali wzrostu miesięcznych spłat osób które mają kredyty w CHFie. I tu jest problem. Media podają zazwyczaj informację o CHF wzrósł z 2 w lipcu 2008 do 3,3 (wg NBP) obecnie. Skok faktycznie duży. Ale nie podaje się, że CHF był tak nisko tylko przez krótki czas w 2008 roku. Był okres kiedy skala wzmocnienia złotego ostro wykraczała poza jego faktyczną wartość. Niestety banki nie utrudniały specjalnie brania kredytów  w CHF. W II i III kw 2008 r. kredyt w CHF stanowiły ponad 70% udzielanych kredytów! Nie podaje się również, że wraz z osłabieniem złotego (wzrost kursu CHF) w 2008 i 2009, stopa procentowe w dla tej waluty spadły z 2,3% (1M) i 2,7% (3M) do odpowiednio 0,13% i 0,18% obecnie, co ma kolosalne znaczenie dla wielkości spłat. Większość tego spadku przypadła na okres wzrostu kursu CHF, przez co wzrost spłat wynikający ze wzrostu kursu został w przeważającej części w zniwelowany spadkiem stopy procentowej.

 Reprezentanci PJNu posługiwali się kwotą 350 zł. Z porównań miało wynikać ze o tyle więcej trzeba miesięcznie spłacać po ostatnich wzrostach kursu CHF (bo tyle brakuje kredytobiorcom na życie). Jest to teoretycznie możliwe, ale pod warunkiem że mówimy o ludziach którzy spłacają wysokie raty (np. powyżej 1,5 tys. w przeliczeniu na złote) i porównujemy to – przykładowo –  ze spłatą sprzed roku. Jeżeli ktoś nie zostawiał sobie rezerwy na wzrost w podanej skali, to oznacza że zupełnie zlekceważył ryzyko. Tylko że zamiast wsparcie wg pomysłu przedstawionego przez P.Poncyljusza, wystarczy że klient pójdzie do banku i zwróci się o wydłużenie okresu spłaty. Efekt podobny.

Propozycja kursu granicznego na poziomie 2,75, to żarty ze zdrowego rozsądku. Taki poziom oznacza, że państwo zdejmuje z kredytobiorców konsekwencje ryzyka walutowego. Ryzyka, którego konsekwencje zostały rozdymane do granic przyzwoitości przez media.

Przedstawiciele PJN poważnie przestrzelili. Być może chcieli wykorzystać medialny zgiełk wokół CHFa i kredytów mieszkaniowych i wyprzedzić konkurencję polityczną w pomysłach na uszczęśliwienie obywateli. Ich pomysł wskazuje na zupełny brak analizy problemu. To niestety kolejny przykład jak przypadkowo angażowane są budżetowe pieniądze. Na zakończenie warto przypomnieć, że wzrost raty o 200 czy 300 zł miesięcznie to nie jest największy problem. Problemem dla spłacających duże kredyty mieszkaniowe jest utrata pracy lub spadek wynagrodzenia. Na to lekarstwem miała być ustawa o pomocy w spłacie kredytów mieszkaniowych uchwalona przez obecny rząd m.in. dla osób które utraciły pracę. Wystarczyłoby więc, żeby PJN skupił się na zmianie tej ustawy i – ewentualnie – ustawie o upadłości konsumenckiej, która jest nazbyt restrykcyjna.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Inflacja. Spadnie sama czy trzeba jej pomóc?

W pierwszej chwili kiedy podano wyniki inflacji zacząłem się zastanawiać, w której z grup cenowych poza żywnością podskoczyły ceny. Tymczasem było bez fajerwerków. Głównym winowajcą jest żywność. W roku ubiegłym miesięczny wskaźnik wzrostu dla koszyka żywności wzrósł o 0,7%, co jest wartością dość niską jak na maj. W tym roku było to 1,3%. Być może to właśnie tutaj tkwi błąd prognoz. Wzrost wskaźnika cen żywności był w pierwszych czterech miesiącach (narastająco) był rekordowy i skalą przypominał II połowę lat 90-tych. Niestety proces wzrostu cen żywości nie chcę się zatrzymać. Przykładowo w przypadku cen skupu zbóż mamy ceny z przełomu 2007/2008, czyli kryzysu na rynku żywnościowym. Dość podobnie jest z cenami mleka w skupie. Dodatkowo tzw. kryzys ogórkowy na pewno nie pomógł. Ceny dóbr i usług nieżywnościowych wzrosły o 0,4%, czyli dość przeciętnie jak na ten miesiąc. Inaczej mówiąc inflacja jest pchana cena żywności, a pozostałe ceny bynajmniej nie pomagają inflacji spowolnić. Wyjątkowo spadły ceny usług teleinformatycznych (o 1,2% mm), ale wobec udziału 4,7% w koszyku inflacyjnym, nie miało to specjalnego znaczenia w ogólnym wyniku. Jeszcze tylko jako ciekawostkę można podać, że w 17% do wskaźnika miesięcznego inflacji przyczyniły się ceny odzieży i obuwia, których udział w koszyku wynosi 5,1%.

Przy analizie rocznych zmian cen poszczególnych grup koszyka, rozkład „winowajców” wygląda nieco inaczej. Oczywiście głównym winowajcą inflacji jest nadal żywność, ale dokładają się do tego koszty mieszkania i transportu.

Dla Rady Polityki Pieniężnej jest to sytuacja wysoce niekomfortowa, ponieważ rosną te grupy towarów na które RPP nie ma wpływu. Z drugiej strony stopa referencyjna w odniesieniu do inflacji jest na poziomie niemal zerowym. Niewiele może nam też pomóc złoty. Z punktu widzenia zwalczania inflacji, tendencja na wzmocnienie złotego byłaby RPP bardzo na rękę. Być może mści się teraz trochę, zwlekanie z podnoszeniem stopy referencyjnej. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że wzrost cen żywności zarówno co do skali jaki i okresu mógł jednak stanowić pewne zaskoczenie i z natury rzeczy nie był ujmowany w prognozach w takiej skali.

Z inflacją przy takiej strukturze jak obecnie trudno się walczy. Dość podobną sytuację mieliśmy w latach 2004 i 2008, z tym że wtedy perspektywy wzrostu (PKB) były korzystniejsze. M.in. z tego też powodu łatwiej było wtedy RPP podnosić stopy do poziomu przynajmniej dwa punkty procentowe powyżej inflacji. Teraz nie możemy sobie na to pozwolić. Tak więc RPP będzie musiała szukać kompromisu pomiędzy inflacją, która jest problemem obecnie, a wciąż niepewną ścieżką wzrostu PKB w dłuższym okresie. RPP nie powinna na pewno ulegać panice. Indeksy cen żywności mają to do siebie, że potrafią również gwałtownie spadać. Musimy wiec poczekać do zakończenia zbiorów, co nam pozwoli wytyczyć kierunek cen żywności (dokładniej: wskaźnika cenowego) na najbliższe miesiące.

Stopa referencyjna musi być dalej podnoszona. Prawdopodobnie RPP podniesie stopy w okresie do trzech miesięcy o 25 pkt. bazowych i będzie obserwować kierunek zmian inflacji. Jeżeli rozpocznie się trend spadkowy żywności, będzie się można zatrzymać na poziomie 4,75% i poczekać na kolejne informacje makroekonomiczne.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań, koszty budowy.

Od mojego ostatniego wpisu dotyczącego zmian na rynku mieszkaniowym (ceny) minęło ponad pół roku. Co się zmieniło w tym czasie i czy wiemy coś więcej o sytuacji rynkowej.

Całkiem niedawno GUS opublikował koszt powstania 1 m kw mieszkania w I kw tego roku.  Dla przypomnienia dodam, ze chodzi o budownictwo wielorodzinne, a koszt obejmuje wszelkie nakłady poniesione do chwili przekazania mieszkania. Tak więc wg GUS koszt budowy wyniósł 3,8 tys. zł. Mamy wiec drugi kwartał z rzędu kiedy koszt metra spada. Najwyższy był w okresie od I do III kw ubiegłego roku, kiedy to koszt jednego metra kształtował się w przedziale od 4,3 do 4,7 tys. zł. Wygląda więc na to, że w końcu doczekaliśmy się momentu kiedy na rynek wchodzą mieszkania, których budowę rozpoczęto po kryzysie z roku 2008 i początku 2009.

Oczywiście koszty budowy znacznie się różnią w poszczególnych regionach kraju. Do analizy regionalnej kosztów można wykorzystać dane publikowane przez BGK na potrzeby programu Rodzina na swoim (uwaga na mnożnik!). W największych ośrodkach miejskich trudno zbudować poniżej podanej wyżej średniej gusowskiej. Składa się na to kilka czynników. Są tu większe koszty ziemi, siły roboczej, a i sam koszt budowy na terenie silnie zurbanizowanych jest po prostu większy. Nie ma też co ukrywać że i wymagania są większe oraz większe są wynagrodzenia kupujących mieszkania. Ale jest i inna strona prawdy. Pomimo trudności rynkowych, firmy deweloperskie niechętnie opuszczają ceny, a w największych miastach próbują nawet podwyższyć marżę. Sporo ciekawej wiedzy w tym zakresie dostarcza najnowszy raport NBP „Informacja o cenach mieszkań i sytuacji na rynku nieruchomości mieszkaniowych w Polsce w I kwartale 2011”. Jeszcze w latach 2009-2010 deweloperom udało się obniżyć koszty budowy o nawet 0,5 tys. zł na metrze w porównaniu z kosztami z 2008. Jak tylko  zyskaliśmy potwierdzenie, że gospodarka jest w relatywnie dobrej kondycji, deweloperzy przenieśli uwagą z kosztów na marżę. Trzeba przyznać, że opór deweloperów jest spory i to pomimo niesprzyjających warunków rynkowych. Wg NBP w 6 największych ośrodkach miejskich jest w ofercie ponad 40 tys. mieszkań wobec 30 tys. w 2009 r. Rośnie też liczba mieszkań których budowę rozpoczęto i na których budowę wydano pozwolenie. Nie jest to jednak jeszcze boom budowlany a dopiero powrót do skali budownictwa sprzed kryzysu.

Ostatnie kilka miesięcy to próba sił pomiędzy deweloperami a kupującymi. Swego rodzaju poszukiwanie konsensusu. Z jednej strony deweloperzy którzy są zainteresowani obecnym poziomem cen. A z drugiej nabywcy, którzy nie mogą tak po prostu na kilka miesięcy wstrzymać się zakupem mieszkania. W Polsce roku nowe mieszkania kupuje kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Motywacje są różne, np. podniesienie standardu życia, wzrost wynagrodzenia, zmiana miejsca pracy, założenie rodziny. Mimo iż spadek liczby kupujących nowe mieszkania można szacować być może nawet o 1/3 w porównaniu z latami 2007-2008, to średni spadek cen nie przekroczył 10%.

Mino iż na rynku mieszkaniowym deweloperzy muszą się bardziej niż przed 3 czy 4 laty liczyć z kupującymi, to niechętnie obniżają ceny. Dość szybko deweloperzy porzucili walkę o obniżenie kosztów budowy. Moim zdaniem w ośrodkach miejskich koszty mogą być obniżone jeszcze o kilka procent.  No ale rynek jest rynkiem. Deweloperom jest a rękę utrzymywanie cen mieszkań na obecnym poziomie, bo klienci oswajają się z bieżącym poziomem cen, traktując go jako obiektywny. Stąd opór przed spadkiem cen mnie nie dziwi. Kupujący nie stoją jednak na pozycji przegranej. Wydaje się wręcz że nastąpiło w ostatnich kwartałach lekkie przechylenie w stronę rynku klienta. Ceny mieszkań mimo walki deweloperów o ich stabilizację, spadły w porównaniu z jesienią ubiegłego roku. Spadki są wprawdzie minimalne, ale są. Średnio o 2%-3% (na podstawie miesięcznych raportów firm Expander i Szybko.pl; najnowszy podaje dane za maj). 

Biorąc pod uwagę przedstawione (bardzo skrótowo) trendy i fakty rynkowe, sądzę że w średnim terminie będziemy mieli do czynienia nadal ze stabilizacją cen z 2% lub 3% rocznymi odchyleniami. Zaznaczam, że podaję wartości średnie dla całego rynku. Na rynkach lokalnych odchylenia mogą być dwukrotnie większe. Czy będą to odchylenia na plus czy minus, zależy od sytuacji makroekonomicznej. Przykładowo, jeżeli – tak ja głosi większość obecnych prognoz tempa PKB – za rok-dwa z 4% obniżymy tempo do 3,5%, to wątpię by udało się deweloperom zmusić rynek do akceptacji wzrostu cen mieszkań. Jednak deweloperzy tak łatwo nie ustąpią. Najnowsze dane o PKB dają nadzieję na wzrost gospodarczy nieco lepszy od prognozowanego.

Czy istnieje coś takiego jak obiektywny koszt budowy? Pytanie jest trochę nieekonomiczne, ale szukanie odpowiedzi kusi. Odpowiedź w stylu: rynek już na to pytanie odpowiedział jest niby poprawna ale pozostawia niedosyt. Warto jej szukać chociażby po to by poprawnie kształtować politykę wsparcia budownictwa. Już wspominałem na swojej stronie, że wskaźniki kosztów dla programu Rodzina na swoim są często zawyżone dla dużych miast, co bynajmniej nie zachęca deweloperów do redukcji kosztów i marży.

W takich miastach jak na przykład Poznań, Gdańsk, Wrocław (ale bez Warszawy) średni koszt budowy to 4,8 tys. zł. W ich okolicach (teren województwa) koszt jest mniejszy o 25%. W skali całego kraju różnica pomiędzy największym miastem a otoczeniem wynosi 20%, co daje ponad 0,8 tys. zł na jednym metrze. Co ciekawe, o ile największe miasta znacznie się różnią w kosztach budowy a koszty są nieraz dość wysokie, to rozrzut kosztów w ich otoczeniu zawiera się w przedziale od 3 do 4 tys. zł. Analiza kosztów w poszczególnych regionach i badania NBP (wspomniany wyżej raport podaje strukturę kosztów) wskazują że w Polsce można zbudować mieszkania po kosztach 3,5 – 4,0 zł. Warto dodać ze w wielu regionach koszt budowy metra (wg metodologii GUS) to 3,5 tys. zł. Są przypadki niższych kosztów (ok. 3 tys zł) ale dotyczy to województw o najniższym średnim wynagrodzeniu. Obawiam się więc, że ich standard mógłby nie satysfakcjonować większości Polaków którzy kupują mieszkania w nowym budownictwie.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Obywatele się nie boją. Wyniki PKB za I kw.

Najnowsze dane o PKB oraz składnikach wytwarzania i popytu w sumie należy ocenić jako korzystne. Tempo PKB w I kw tego roku wyniosło 4,4%. I nie można tu już mówić o efekcie bazy. Od IV kw 2009 nasza gospodarka rozwija się dość równo i w I kw 2010 rozwijała się już w tempie 3,0%. Struktura czynników napędzających gospodarkę jest poprawna, ale nie tak idealna jak by się chciało. Nadal za korzystną koniunkturę i  – przede wszystkim – jej stabilizację, odpowiada popyt wewnętrzny. Spożycie indywidualne odpowiada za 64% przyrostu PKB. Informacja ta wydaje się pozornie mało istotna jeżeli się pamięta, że w ostatnich trzech latach udział spożycia indywidualnego stanowi niemal 61% PKB. Ale tylko pozornie. Wskazana różnica pomiędzy przeciętnym udziałem a przyrostem (w rozumieniu struktury) to jakby nie było ponad 10 mld zł. Oprócz tego dane są dla ekonomistów potwierdzeniem, że popyt gospodarstw domowych jest i przynajmniej w najbliższym czasie pozostanie, stabilny. To niezwykle ważna informacja, ponieważ zwiększa prawdopodobieństwo realizacji prognoz makroekonomicznych i zachęca do przystępowania do inwestycji. Można by w pewnym sensie powiedzieć, że obywatele się nie boją i ich „trwanie w wierze” istotnie się przyczyni do poprawy nastrojów w gospodarce.

Generalnie jako zadowalający należy ocenić wzrost nakładów brutto na środki trwałe. Wzrost o 12,9% w I kw tego roku w porównaniu z I kw roku ubiegłego budzi szacunek. Niestety to nie efekt inwestycji. W ponad połowie do tak dobrego rezultatu przyczynił się przyrost rzeczowych środków trwałych. W uproszczeniu – zapasów. W dłuższych okresach wpływ tej pozycji na przyrost PKB jest marginalny. W krótszych zaś wykazuje spore skoki. Tym razem na korzyść. Od III kw ubiegłego roku przyrost środków trwałych przyczynia się w ponad 20%  do wzrostu PKB. Wprawdzie wiem, że interpretacja tej pozycji potrafi budzić znaczne spory wśród ekonomistów, ja jednak jestem po stronie zadowolonych i tych co nie kapryszą. Wygląda na to, że przedsiębiorstwa dość chętnie odtwarzają zapasy w przekonaniu trwałości przyzwoitego jak na Polskę tempa wzrostu PKB.

Same nakłady inwestycyjne wzrosły w ciągu roku o 6%. Wynik cieszyłby bardziej gdyby nie fakt iż odnosimy go do słabego rezultatu z I kw 2010 r. Jak więc widać, gospodarka wciąż zwleka z inwestycjami i długo przyjdzie nam czekać na udział inwestycji o wartości ponad 30% w przyroscie PKB.

Saldo eksportu i importu już w ubiegłym roku przestało przyczyniać się do wzrostu PKB. Ta informacja nie powinna jednak zaskakiwać, ponieważ była zapowiadana (w tym i przeze mnie) już kilka kwartałów temu.

Z perspektywy wytwarzania PKB, pierwsze miejsce należy do branż przemysłowych. Udział przemysłu w wytwarzaniu PKB to średnio prawie 22% w ostatnich kilku latach. Tymczasem, w ostatnich kwartałach przemysł przyczynił się aż w 40% do wzrostu PKB.

Obraz gospodarki jaki wyłania się z danych publikowanych przy okazji podawania PKB za I kw 2011 r., powinien ciszyć. Pewnie mało jest fajerwerków, ale za to widać trwałość i solidne podstawy wzrostu. Korzystnego obrazu nie jest w stanie zepsuć rezultat inwestycji. To wciąż nie to na co czekamy. Wierzę jednak że najnowsze dane o PKB będą zachętą do przystąpienia do inwestowania.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz