Ceny mieszkań

Na rynku mieszkaniowym dywagacje o przyszłym tempie PKB w Polsce to kwestia zmiany cen metra kwadratowego o kilka procent na rynku wtórnym. Pod koniec 2010, wierzyliśmy że tempo PKB dla naszego kraju w średnim terminie to ok. 4,0% yoy. Oznaczało to wzrost ceny o 3% procent w porównaniu do końca 2009 r. Można by powiedzieć, że wzrost w sumie niewielki, ale II połowa 2010 r. to od czasu szczytu cen mieszkań w I poł 2008 r, pierwsza próba ich podniesienia na rynku wtórnym. Na szczęście dla szukających mieszkań, próba była nieudana. Po prawie trzech kwartałach od końca 2010 r. wiele się zmieniło. Pogorszyły się prognozy wzrostu gospodarczego zarówno dla Polski jaki i otoczenia w jakim Polska funkcjonuje. Wraz z pogarszającym się klimatem gospodarczym, sprzedający mieszkania uświadamiali sobie, że trzeba się będzie pogodzić z akceptacją niższych cen sprzedaży. Trzeba jednak powiedzieć, że spadek cen jest powolny. W I i II kw tego roku ceny mieszkań spadały po ok. 2%. W III kw (ceny z VII i VIII) spadek cen wyniósł już tylko 0,5%. Być może po dołączeniu cen z września, spadek okaże się nieco większy, ponieważ w sierpniu ceny na rynku wtórnym spadały w niewielkim stopniu w większości z wykazywanych w raporcie firmy Expander (we współpracy z Szybko.pl) polskich miast. W układzie yoy wobec powyższego ceny na rynku wtórnym mieszkań spadły o ok. 3%.

Nieco inaczej wyglądała sytuacja na rynku ofert deweloperskich (wg danych RedNet Property). W zasadzie nie wystąpiło tu zjawisko próby podniesienia cen w 2010 r. Od szczytu cenowego w 2008 r. ceny mieszkań nowych stale spadają. Trzeba jednak zaznaczyć, że opinia ta dotyczy rynku ogółem. W poszczególnych miastach byliśmy świadkami przejściowych silnych spadków i wzrostów cen. To jednak wpływ wprowadzania na rynek zmiennej liczby projektów i ich zróżnicowania. Stąd podejmując się analizowania krótkoterminowych zmian na rynku mieszkaniowych wg cen nowych mieszkań należy zachować dużą ostrożność przy formułowaniu wniosków.

Mieszkania nowe w porównaniu z III kw ubiegłego roku są tańsze o ok. 5%.  W porównaniu z cenami sprzed dwóch lat, spadek był dwukrotnie większy. I na zakończenie porównanie z okresem szczytowym czyli – jak wyżej wspomniałem – I pół. 2008 r. W porównaniu z ofertami z tamtego okresu, ceny mieszkań spadły o 12%. Czy to dużo? Jeżeli weźmie się pod uwagę atmosferę sprzed lat, kiedy obawiano się załamania cen na polskim rynku mieszkaniowym, spadek o 12% w okresie ponad 3 lat to żadne załamanie. Szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę marże deweloperów (np. raporty kwartalne NBP). By być uczciwym, trzeba przypomnieć o zmianie inflacji w Polsce. Jeżeli przyjmiemy że inflacja jest miarodajnym czynnikiem to wartość mieszkań spadła o dodatkowe 14%. Bliższy prawdy (czyli zmianie cen w budownictwie) jest jednak wskaźnik cenowy dla budownictwa. Tylko, że w tym przypadku ceny dla budownictwa ogółem zmieniły się minimalnie w okresie ostatnich trzech lat. Tak naprawdę dostosowanie cenowe nowych mieszkań następowało więc dość powoli, co pozwoliło się dostosować deweloperom do nowej rzeczywistości.

Tyle historii. Ale co dalej.

Sporo informacji dają nam ceny na rynku wtórnym. Zwracam uwagę na ceny z rynku wtórnego, ponieważ ich poziomy, kierunek i tempo zmian mogą być punktem odniesienia dla określania zmian w cenach mieszkań nowych i – co oczywiste – są brane pod uwagę przez deweloperów. Jeszcze w 2008 roku przeciętna różnica pomiędzy cenami na rynku wtórnym i pierwotnym była w przedziale 15%-20%. Oczywiście operowanie średnią na polskim rynku mieszkaniowym jest sporym uproszczeniem, wobec znacznego zróżnicowania rynku mieszkaniowego pomiędzy polskimi miastami. W rzeczywistości zróżnicowanie cen pomiędzy rynkiem wtórnym a pierwotnym, wahała się w przedziale od 30% do 0%. W roku bieżącym zmniejszyła się do 10%.

Od około dwóch lat możemy mówić o względnej stabilizacji cen na rynku wtórnym. Okresowo odnotowujemy niewielkie zmiany. W 2010 była próba podniesienia cen względem cen z II poł. 2009 r., a w bieżącym roku najprawdopodobniej  zejdziemy z cenami na rynku wtórnym o 3%-4% względem wskazanego okresu odniesienia. Wprawdzie gospodarcze perspektywy dla Polski nie wzbudzają zachwytu (mowa średnioterminowych prognozach), ale na przestrzeni ostatnich kilku lat, wrażliwość cenowa rynku wtórnego na zmiany w gospodarce (i ich ewentualne konsekwencje dla popytu) są dość ograniczone. Przedstawiony spadek cen w relacji do II poł. 2009, oznacza iż ceny na rynku wtórnym z układzie IV kw 2011 do IV kw 2010 r. być może nawet niższe o 6%. Przy założeniu wiarygodności obecnych prognoz gospodarczych dla Polski w kolejnym roku za najbardziej prawdopodobny uważam wariant mieszczący się w „przedziale stabilizacja cen” – „spadek o ok. 5%” (7% dla rynku pierwotnego). To wariant uśredniony dla Polski. W przypadku rynku pierwotnego, kierunki cen dla 20%-30% miast mogą być inne ze względu na regionalne specyfiki i skalę rozwoju rynku.

Powyższemu wariantowi sprzyja temu zarówno wygaszanie programu Rodzina na Swoim jak i ostrożne zarządzanie projektami przez deweloperów. Wprawdzie w ostatnich miesiącach deweloperzy otrzymali zgody na budowę ok. 30% większej liczby mieszkań niż rok temu w okresie wakacyjnym, ale już w przypadku liczby mieszkań których budowę rozpoczęto, widać sporą ostrożność.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

300 mld zł długu.

W politycznej debacie, jakiej jesteśmy obecnie świadkami, od czasu do czasu słyszymy zarzut pod adresem premiera lub ministra finansów: „a ten rząd zadłużył Polskę na kolejne 300 mld zł”. Zarzut ma wskazywać, że inny rząd by to tego nie puścił. Niestety kiedy słucham polityków z partii opozycyjnych, ciągle nie potrafię się dowiedzieć, jakie kroki by przedsięwzięli by zapobiec rosnącemu zadłużeniu. Bynajmniej nie zamierzam bronić obecnego rządu, ale trzeba tu powiedzieć: „to nie do końca tak” oraz wymaga to szeregu wyjaśnień. Inaczej, operowanie 300 mld złotych, jest tylko zręczną manipulacją.

Jak wiele zjawisk w ekonomii, tak i nasze zadłużenie to efekt szeregu przyczyn oraz częściowo zjawisk obiektywnych. Warto w kilku słowach je wymienić. Nasz deficyt finansów publicznych i wynikające z niego zadłużenie to nie tyle temat do niskiego lotu krytyki, co temat na dobrą ekonomiczną dyskusję skąd bierze się deficyt, jak z nim walczyć, jak reagować na niespodziewanie i gwałtownie pojawiający się kryzys. Nasz obecny deficyt i zadłużenie to sprawa z dłuższą historią, która wybiega poza „panowanie” obecnego rządu.

Na miejscu polityków z PiS czy obecnie z PJN nie czułbym się tak komfortowo, bo za obecne problemy częściowo winni są politycy poprzednich koalicji rządzących. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że sytuację podobną do obecnej mieliśmy prawie dekadę temu. Zapaść na rynkach finansowych, kiepskie tempo PKB oraz społeczne i polityczne kłopoty z dopasowaniem się do nowej sytuacji. Efekt? Narastające niedopasowanie wpływów z wydatkami państwowymi spowodowało że deficyt finansów publicznych szacowano w 2003 na ponad 6%. W kolejnych kilku latach z trudem dopasowano tempo wydatków budżetowych do możliwości państwa. Tamte lata wskazują, że mamy ewidentny problem z redukcją wydatków do finansowych możliwości. Sama stabilizacja wydatków budżetowych w relacji do PKB na poziomie niewiele przekraczającym wartość 21% PKB jest w pewnym sensie sukcesem. Dochody były niestety niższe, więc deficyt musiano sfinansować długiem. W latach 1999-2001 dług tzw. General Government (sektor instytucji rządowych i samorządowych) był w przedziale 37%-40, ale w 2003 było to już 47%. Niestety tak jak obecnie do podwyższenia wartości długu przyczynił się częściowo, słabnący złoty.

Jeszcze przed wejściem do UE gospodarka zaczęła przyspieszać, by osiągnąć dobre tempo (5,2% wzrost PKB) w 2004 i nieco słabsze (3,6%) w 2005. To jednak wystarczyło by deficyt finansów publicznych i budżetu centralnego sprowadzić na koniec 2005 do poziomów odpowiednio 4,1% i 2,8% przy zadłużeniu GG 47,1%.

Rządy PiS przypadły na najlepszy okres po 1989 r. W latach 2006 i 2007 gospodarka pędziła w tempie ponad 6% rocznie. Dzięki temu dynamika przychodów budżetowych realnie przekraczała 10% w ujęciu yoy. Było bajkowo. Na koniec 2007 r. deficyt finansów publicznych wynosił zaledwie 1,9%, a budżetowy 1,4%. Dług GG spadł do 45%. Tyle, że to nie ówczesny rząd poradził sobie z deficytami, a zrobiła to za niego koniunktura gospodarcza i coraz mocniejszy złoty (wycena zadłużenia w walutach). Stąd nieco się zżymam przed telewizorem, kiedy J.Kaczyński czy inny polityk PiS z satysfakcją oświadcza że za ich czasów problemy z deficytem i rosnącym niebezpiecznie zadłużeniem nie występowały. Generalnie „tak”, ale nie było to wynikiem działań polityków. Wydawałoby się, że korzystna sytuacja budżetu i wysoki wzrost gospodarczy powinny zachęcić do przygotowania finansów publicznych na gorsze czasy. Mowa m.in. o redukcji wydatków i zmniejszeniu udziału wydatków tzw. sztywnych, czyli takich które będą dokonane bez względu na sytuację gospodarczą. Ich wzrost zapewniony jest przez określenie udziałem w PKB (np. obronność) czy np. przez ustawowo zapewniony realny wzrost. Zamiast tego, wydatki budżetowe też przyspieszyły do niemal 10%, tylko że działo się to okresie II poł. 2007 do I poł. 2010 r. przy równoczesnej redukcji wpływów (ograniczenie kosztów pracy, ulgi na dzieci, redukcja stawek PIT). Mieszanka wybuchowa przed nadchodzącym kryzysem.

Kryzys jaki nas zaskoczył na przełomie 2008/2009 i powolne wychodzenie z niego, miał poważne konsekwencje dla sytuacji w finansach publicznych i dla zadłużenia. Rząd stanął przed nie lada problemem. Jaką przyjąć strategię finansową w obliczu kryzysu by nie doprowadzić do załamania popytu w Polsce i wstrzymania m.in. inwestycji infrastrukturalnych i finansowanych z funduszy unijnych (współfinansowanie). Udział wydatków sztywnych w budżecie (prawie ¾), przejściowy spadek wpływów budżetowych oraz konieczność finansowania dziury w FUS (mowa też o składce do OFE) powodowały, że finanse publiczne zareagowały dynamicznie narastającym deficytem i – co za tym idzie – rosnącym zadłużeniem. Ocena obecnego rządu w warunkach kryzysowych nie jest łatwa. Błyskawiczna redukcja wydatków budżetowych już o wartości kilka-, kilkanaście mld zł jest trudna ze względów społecznych i politycznych (uzyskanie wsparcia). Do tego, proces negocjacji czy wypracowanie zmian ustawowych musi trwać. Zarzut jaki mógłbym postawić ekipie D.Tuska to być może nieco zbyt wolna reakcja na skutki kryzysu oraz użycie takiego instrumentarium, by zminimalizować bezpośrednie konsekwencje dla poszczególnych grup społecznych. Trzeba też pamiętać, że politycy PO wsparli nadmierną hojność poprzedniego rządu, czyli ulgi w PIT czy redukcję kosztów pracy. Te ostatnie mało dostrzegalne dla pracodawców, a dla finansów publicznych stanowiące poważną wyrwę w przychodach. Oczywiście ten zarzuty mogą być oceniane przez Polaków zupełnie inaczej, tzn. odwrotnie. Z drugiej jednak strony trudno obecnemu rządowi odmówić odwagi. Zmniejszenie płatności do OFE czy podniesienie VAT, nie było łatwą decyzją. Odniosłem też wrażenie, że D.Tusk unikał redukcji w tych sferach które wpakowały by go w długotrwałe negocjacje czy spory z partiami opozycyjnymi.

Formalnie rację mają ci politycy którzy twierdzą, że za czasów rządów PO i PSL zadłużenie wzrosło o niemal 300 zł. Z tym, że z tej kwoty trzeba odjąć 30 mld przyrostu zadłużenia sektora samorządowego, ponieważ ci sami politycy którzy mówią o 300 mld, bronią zadłużania się samorządów. Ponadto należy pamiętać, że w ciągu kilku lat przed 2008 r. rocznie zadłużenie GG rosło średnio o 40 mld zł. W przeciętnych więc warunkach w ciągi czteroletniej kadencji Polska zadłuża się o niemal o 160 mld zł. Po dwóch latach rządów PiS, dług przyrósł o ok. 70 mld zł. gdyby nie świetna koniunktura i wzmacniający się złoty, wynik byłby gorszy. Przy gwałtownie pojawiającym się kryzysie oraz przy wcześniejszych zaniedbaniach, nie da się w rok, dwa czy trzy dokonać redukcji wydatków czy zorganizować nowe wpływy na kwotę ok. 100 mld zł, bo na tyle średnio szacowany jest deficyt finansów publicznych w 2009 i 2010 r. Naturalnym działaniem jest więc amortyzacja konsekwencji kryzysu poprzez zwiększenie długu, który w omawianych latach rósł o niemal 90 mld zł rocznie. Niestety ta „amortyzacja” wywiodła nasz dług pod prawie 55% PKB, czyli pod granicę wyznaczoną ustawą o finansach publicznych. Przekroczenie tej granicy powoduje konieczność redukcji wydatków. Na pocieszenie podam, że daleko nam do jeszcze niedawno średniej ważonej w krajach UE, czyli ok. 80% do PKB.

Tak naprawdę za wzrost zadłużenia odpowiadają politycy rządzący w ciągu ostatnich kilku lat, w tym i z rządu PiS. Nie co jednak ukrywać, że w żadnym rozwiniętym kraju nie redukuje się wydatków budżetowych proporcjonalnie do spadku wpływów.  Raz, bo to niemożliwe, a dwa – bo świadomie częściowo amortyzuje się gwałtowny spadek wpływów, wzrostem długu. M.in. dlatego, by dodatkowo nie redukować popytu i utrzymać na stałym poziomie finansowanie sektorów wrażliwych społecznie lub ekonomicznie. Można sobie teoretycznie wyobrazić, że nasz roczny deficyt finansów mógłby być mniejszy o … powiedzmy 30%. Ale to czysta teoria. Musielibyśmy mieć koalicję rządową z odpowiedzialną opozycją lub koalicje z większością niezbędną do obalenia weta prezydenta i do tego kompletnie niewrażliwą społecznie i odporną na naciski wszelkich lobby. Zaryzykuje więc teorię, że czy ti PiS czy operujący kwotą 300 mld zł poseł Poncyliusz akceptowaliby zadłużenie jeśli nie na 300 mld zł, to śmiało na mocno ponad 250-270 mld zł.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wynagrodzenie w finansach. Uzależnienie wielkości bonusa od efektów.

Temat jaki chciałbym podjąć jest być może „nie w porę”, bo na naszych oczach dzieją się zawirowania giełdowe, ale z drugiej strony czyż dyskusja o wynagrodzeniach ludzi zawodowo związanych z rynkiem finansowym i bankowością inwestycyjną musi czekać na jakąś specjalną okazję. Można by wręcz powiedzieć, że i tak jest już za późno. Potwierdzają to również polskie doświadczenia.

W piątek dziennik Rzeczpospolita przypomniał, że nasze ministerstwo finansów rozesłało do zaopiniowania dokument dotyczący zasady ustalania wynagrodzeń w bankach i domach maklerskich. Co ciekawe, przesłane do zaopiniowane regulacje nie obejmują ubezpieczycieli czy TFI.  Inicjatywa jest pochodną dyrektywy unijnej CRD III i ma być odpowiedzią na nadużycia i lekceważenie ryzyk przez firmy sektora finansowego w 2008. Oczywiście nasze biura maklerskie, co nie było trudne do przewidzenia, skrytykowały pomysł jako m.in. ingerencję w zasady prowadzenia biznesu, a jedną z nich miałoby być ograniczenie swobody w polityce wynagrodzeń.

Nie wnikam w to czy dyrektywa unijna i jej polska adaptacja poprawnie obejmują problem i instytucje rynku finansowego. Jednak pomysły dot. struktury wynagrodzenia (ile wynagrodzenia stałego, a ile premii za sprzedaż itd.) czy odsunięcie w czasie płatności niektórych elementów wynagrodzenia nie są wbrew pozorom złe. To kwestia szczegółowych ustaleń.

Trzeba przyznać, że ideę ograniczenia swobody konstruowania wynagrodzeń, finansiści sprowokowali sami. Ogromne straty jakie ponieśli inwestorzy na załamaniach rynkowych w 2007, jesienią 2008 czy być może wkrótce poniosą (potencjalna niewypłacalność Grecji i skutki dla niektórych instytucji finansowych) oraz szokujące przeceny niektórych firm finansowych (II połowa 2008) postawiły szereg pytań i wątpliwości dotyczących m.in. wynagrodzeń finansistów. Chodzi tu o zaskakującą nieraz nieadekwatność wynagrodzeń do faktycznej odpowiedzialności, brak związku z ewentualnymi stratami dla instytucji lub klientów itd.

W mediach nadal utrzymuje się przekonanie, że zaglądanie finansistom do portfela jest nieeleganckie. Skoro jednak zaglądamy rolnikom, nauczycielom, górnikom, policjantom i przedstawicielom innych branż w kieszenie, to nie rozumiem dlaczego finansistom nie wolno. Zresztą w dokumencie ministerstwa finansów nie chodzi o ograniczenie wynagrodzeń, a o wymuszenie rzetelności w działaniu instytucji finansowych.

By być dobrze zrozumianym gdzie jest problem, posłużę się polskim przykładem. Chyba najlepszym przykładem jest działalność funduszy inwestycyjnych w 2007 r. Hossa giełdowa spowodowała ogromne zainteresowanie lokowaniem w fundusze. W okresie kiedy wiadomo było iż rynek jest solidnie przewartościowany (ostatnie miesiące przed wakacyjnym załamaniem) napływ netto do funduszy sięgał średnio miesięcznie 4 mld zł. Pieniądze lokowano głównie w fundusze lokujące w akcje. Od końca 2006 do III kw2007 liczba klientów TFI wzrosła z 2,3 do 3,2 mln osób. Liczba nowych klientów i napływające pieniądze rosły wraz ze skalą przewartościowania rynku. Już w tamtym czasie było wiadomo, że szczególnie ci którzy inwestowali w II i III kw długo poczekają na odrobienie strat. Oczywiście można powiedzieć: wolny rynek, a więc wolność decyzji. Tylko że mieliśmy do czynienia z nieświadomym klientem, który nie spotkał się ( a jeśli już to rzadko) z ostrzeżeniem o skali ryzyka. Warto spojrzeć na wynagrodzenie zarządzających. TFI nie ponosiły ryzyka, bo inkasowały prowizje przy zakupie jednostek (lub odkupie) i za zarządzanie od wartości środków. Stąd jak przysłowiowe grzyby po deszczu powstawały nowe fundusze, z budowlanymi (sektorowe) na czele. Tłumaczenie jednego z zarządzających: otwieraliśmy nowe fundusze by zaspokoić popyt, jest mało eleganckie. Plany wykonywano z nadwyżką, a TFI nie ponosiły żadnego ryzyka ponieważ ich wynagrodzenie pobierane od klienta nie było powiązane z wynikiem inwestycji.

I teraz spójrzmy z innej perspektywy. Załóżmy że wynagrodzenie zarządzającego (instytucji/doradcy) zależy od wyników uzyskanych przez klientów (albo stopy zwrotu z funduszu) w średniej perspektywie, a bonus finansowy (za pozyskanych klientów i prowizje od nich) za dobry rok jest rozkładany na – przykładowo – trzy lata. Przy założeniu że nie dostaje się bonusa za dany okres, gdy klienci tracą np. 20 czy 30 procent wpłaconych pieniędzy, TFI tak chętnie nie otwierałyby nowych funduszy w I poł. 2007, a przede wszystkim ostrzegałyby przed ryzykiem, co mogło powstrzymać znaczną część z kilkuset tysięcy niedoświadczonych inwestorów jacy zainwestowali pieniądze tuż przed załamaniem w 2007 r.. Po krachu w 2007 próbowano nieśmiało rozpocząć dyskusję o jakości zarządzania i moralności w świecie finansów (m.in. gazeta Parkiet), ale albo nikt nie miał ochoty dyskutować, albo zrzucano na klientów którzy walili drzwiami i oknami. Szkoda, bo jednym z efektów była utrata zaufania wśród potencjalnych klientów do rynku finansowego. Niestety zamiast odpowiedzialnego perspektywicznego myślenia, przeważała metodologia jak największego zysku w bieżącym (wtedy) roku, nawet jeśli kosztem rozczarowania klientów w przyszłych okresach.

Działalność TFI z okresu 2006 i 2007 to tylko jeden z wielu przykładów. Trzymając się naszego podwórka, równie dobrze można podać przykład nieszczęsnych opcji proponowanych klientom w 2008 r. czy kredytów walutowych udzielanych (II i III kw 2008) w okresie silnego przewartościowania złotego. Przykłady można by mnożyć.

Można i powinno się dyskutować nad zestawem instrumentarium dyscyplinującego jakie powinno być użyte i kręgiem instytucji jakie powinny być nimi objęte. Z całą pewnością jest to administracyjna ingerencja w działalność podmiotów gospodarczych. Ale kiedy podmioty te i zarządzający nimi robią błędy mające potężne i negatywne skutki dla innych uczestników gospodarki wolnorynkowej, a  potem apelują o wsparcie rządy swoich krajów pieniędzmi podatników, to trudno się dziwić.

PS. Analizowałem niedawno wskaźniki gospodarcze Grecji. Już od kilku lat żadna poważna instytucja finansowa nie powinna była kupować papierów dłużnych tego kraju albo przynajmniej radykalnie zakupy te ograniczyć. Czy odpowiedzialni za te zakupy w tychże instytucjach managerowie brali premie?

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Świat i Polska wg Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Raport wrześniowy.

Wizerunek gospodarki światowej jaki wyłania się z raportu Międzynarodowego Funduszu Walutowego (World Economic Outlook, September 2011) nie jest aż tak straszny jak zdawałyby się wskazywać media i sami przedstawiciele MFW. Oczywiście zaprezentowane prognozy, to wariant średni. Urzędnicy MFW słusznie więc robią ostrzegając przed możliwą recesją w niektórych miejscach świata.

Najgorsze wrażenie na czytelniku robi skala znowelizowanej prognozy w porównaniu z raportem czerwcowych. Obecnie MFW zakłada wzrost PKB na rok bieżący i przyszły 1,5% i 1,8%. W porównaniu z prognozą czerwcową oznacza to spadek odpowiednio o niemal 1 pkt. To spora korekta jak na upływ tak krótkiego czasu. W szczycie formy, gospodarka taka jak amerykańska potrafi mknąć nawet w tempie 3%. Zawarte w raporcie projekcje dla USA dają jednak miłą niespodziankę. Zestawiając prognozy dla lat 2011, 2012, MFW podaje prognozę dla roku 2016. I tu miła niespodzianka, bo dla USA prognozuje się tempo 3,4%. Innym pocieszeniem jest niezła, jak na nienajlepszy okres dla gospodarki światowej, sytuacja stref państw nierozwiniętych. Świadectwem niech będzie prognoza PKB dla gospodarki światowej. Pomimo kiepskich wyników UE i USA, tempo PKB na świecie utrzyma się na poziomie 4% 2w roku bieżącym i w 2012. Korekty tempa PKB dla strefy euro są o połowę mniejsze niż dal USA. Po 1,8% w 2010, MFW prognozuje obecnie 1,6% w 2011 i 1,1% w 2012. I pomyśleć, ze jeszcze niedawno wierzyliśmy w niemal 2% tempa PKB w strefie euro w 2012 r. Co gorsza, w przeciwieństwie do USA, perspektywy dla krajów europejskich nie są wielce obiecujące. W 2016 r. strefa euro osiągnie tempo 1,7%. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że strefa euro opornie osiąga tempo wyższe niż 2%. Tempo 3% jest już tylko osiągalne praktycznie tylko w sprzyjających makroekonomicznych warunkach. Ostatnio 3% PKB gospodarka strefy euro osiągała w latach 2006-2007. My po 3.8% PKB w tym roku, w 2012 mamy nieco zmniejszyć tempo do 3%. Z punktu widzenia takich wyzwań jak walka z bezrobociem i deficytem finansów publicznych, to trochę mało. Na tle prognoz krajowych makroekonomistów, prognoza MFW należy do jednej z najsłabszych, tzn. wskazującej słabszy wynik dla polskiej gospodarki. Jeżeli przyjąć prognozę dla strefy euro na 2016 r. 1,7% PKB, to dla polskiej gospodarki może to oznaczać tempo przynajmniej 4,0%-4,5%. Co ciekawe, MFW „wycenia” nasze tempo wzrostu zaledwie na 3,6%. Dość słabo.

W ocenie MFW inflacja nie będzie stanowiła najważniejszego problemu, sądząc z prognoz. W USA w latach 2011, 2012, 2016, odpowiednio: 3,0%, 1,2%, 1,7%. W strefie euro, odpowiednio: 2,5%, 1,5%, 1,9%. Inaczej mówiąc, w krótkim terminie inflacja będzie pod kontrolą, a w dłuższym podejdzie do poziomów celów inflacyjnych.  Polska potraktowana została dość liniowo. Odpowiednio: 4,0%,2,8%, 2,5%. Inaczej mówiąc, w średnim terminie sprowadzimy inflację do górnego przedziału celu inflacyjnego, czyli 2,5%-3,5%. W sumie, jest to logiczne przy wzroście gospodarki rzędu 3%, ale wydaje się że tempo schodzenia do środka przedziału celu inflacyjnego jest dość powolne wg prognoz MFW.

Deficyt obrotów bieżących do PKB, MFW prognozuje na poziomie 5%. Wg MFW w 2010 r. Wartość tej kategorii wyniosła 4,5% dla naszego kraju i 4,8% deficyt do PKB miałby wynieść w roku obecnym. W tym wypadku, prognoza MFW wydaje się być nazbyt restrykcyjna dla Polski. Oczywiście to tylko prognoza w której jesteśmy niewielkim elementem. Polska jest w niej krajem o niezłym tempie wzrostu, ale na tle całego materiału MFW trudno nas określić jako kraj nazbyt atrakcyjny, ponieważ z raportu MFW można odnieść wrażenie, że w dłuższej perspektywie (rok 2016) Polska nie skorzysta z poprawy sytuacji makroekonomicznej na świecie. To tylko tzw. akademickie dywagacje, ponieważ prognozowanie co będzie za lat pięć, w prognozach makroekonomicznych obarczone jest potężnym błędem.

Raport MFW podaje również deficyt finansów publicznych i zadłużenie do PKB. Niestety tylko dla wybranych krajów i stref. Niestety tzw. Gross debt dla USA będzie dalej rósł. Z obecnych 100% do 115,4% w 2016 r. Na szczęście dla nas, strefa euro opanuje wzrost zadłużenia i po dojściu do 90% w przyszłym roku, zejdzie powoli do 87% w 2016 r. Pamiętając o tym iż strefa euro w dłuższej perspektywie tempem wzrostu PKB zbliży się do 2%, to utrzymanie zadłużenia poniżej 90% nie jest jakimś nadzwyczajnym osiągnięciem. To efekt ogromnego zróżnicowania w strefie euro. Niestety kiedy Niemcy obniżą do 2016 r. zadłużenie (Gross debt) z 82% do 75%, u innych nadal będzie wysokie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

OFE. Analiza udziału akcji w aktywach.

W latach 2000-2008 udział akcji w portfelu OFE na ogół koncentrował się w przedziale 30%-35% portfela. Jedynie w 2001 i w 2003 udział portfela akcji przejściowo spadał do 25%. W pierwszym przypadku były to konsekwencje załamania po wcześniejszej hossie internetowej, a w drugim brak nadziei na poprawę koniunktury gospodarczej w kraju i na świecie w średnim terminie.  Od połowy 2003 nasze indeksy giełdowe zaczęły rosnąć i trwało to aż do lata 2007 r. OFE do przełomu lat 2006 i 2007 r. starały się utrzymywać udział akcji (MŻ – niniejsza analiza dotyczy OFE ogółem) na poziomie nie wyższym niż 35% portfela. Widać, że jeszcze 2-3 lata przed szczytem w 2007 OFE starały się stabilizować udział portfela poprzez kompensowanie nadmiernego wzrostu akcji (co powoduje wzrost wyceny), delikatną sprzedażą. Gdzieś w 2006 r., a dokładniej w II jego połowie, zasada ta była porzucana. W 2007 r. wartość portfela akcji w aktywach OFE zaczął się zbliżać do dopuszczalnej granicy 40%. Dokładniej, w maju i czerwcu udział portfela akcji był w przedziale 38,5%-39,0%. Nie potrafię powiedzieć, czy był to wpływ bezsilności na wciąż rosnące akcje i wynikający z tego wzrost wyceny, rywalizacja o stopy zwrotu, czy też brak pomysłów co zrobić z napływającymi z składkami klientów. W pierwszej połowie 2007 r. OFE dostawały z ZUS ok. 1,4 mld zł miesięcznie. Akcje były jednak zdecydowanie przewartościowane i wydaje się, że OFE powinny śmielej pozbywać się akcji. Tym bardziej, że niebezpiecznie zbliżały się do granicy 40%. Dokonane przeze mnie szacunki wskazują, że OFE wycofały z rynku akcji w maju i czerwcu 2007 niemal po 1 mld zł. Moim zdaniem w 2007 r. w obliczu coraz bardziej przewartościowanego rynku OFE powinny były śmielej redukować udział w akcjach. Być może dzięki temu sama korekta w 2007 przebiegłaby nieco łagodniej. Być może pewnym hamulcem było niskie stopy na rynku długu. Przedłużający się wzrost gospodarczy wraz z nadmierną inflacją zapowiadały podwyżkę stopy referencyjnej NBP, co faktycznie miało miejsce w II kw 2007 r.

Aż do panicznej wyprzedaży w 2008 r. na rynku akcji, OFE dość poprawnie – jak na ówczesną makroekonomiczną świadomość – redukowały powoli udział portfela akcji. Wraz ze spadkiem cen, OFE dokonywały zakupów akcji za kilkaset milionów miesięcznie. Niemniej w II i III kw 2008 r. ochota na zakupy taniejących akcji, słabła wraz z coraz większymi spadkami i narastającą nerwowością na światowych rynkach. W okresie lipiec wrzesień była to niemal stagnacja w zakupach. Do ostrzejszych zakupów OFE przystąpiły w IV kw 2008 r., co należy ocenić bardzo pozytywnie. Pierwsze trzy kwartały to moim zdaniem nadmierny lęk w zakupach akcji. Żal szczególnie I kw, kiedy skala zakupów (średnie zakupy po ponad o,6 mld miesięcznie) wskazuje na nadmierną ostrożność, biorąc pod uwagę niezwykle niskie poziomy cen akcji. Odnosi się wrażenie, ze zarządzającym OFE udzielił się strach nie mniejszy niż innych uczestnikom rynku. O ile można zrozumieć nerwowość drobnego inwestora, to już trudniej zrozumieć ostrożność inwestora instytucjonalnego (OFE), uzbrojonego w analityków, dostęp do danych i analiz oraz…… comiesięczny dopływ gotówki i klientów (czyli nas), którzy nie mogą dać zlecenie sprzedaży. Wobec tego udział akcji w portfelu OFE na koniec 2009 r. w wysokości 30,5% wydaje się zbyt niski. Powiedzmy, że za niski o 2-3 pkt. procentowe. Moje szacunki zakupów wskazują na dość niską aktywność OFE przez większą cześć 2009 r. na rynku akcji. Dopiero na sam koniec roku OFE ostrzej weszły na rynek akcji. Szkoda, bo nadmierna ostrożność z oczywistych względów nie przełożyła się na wycenę jednostek w kolejnych okresach.

Po analizie lat 2007 do 2009 muszę powiedzieć, że OFE nienajlepiej sobie radzą w sytuacjach skrajnych. W 2007 mieliśmy do czynienia z wyjątkowym przewartościowaniem akcji, co powinno było zachęcić OFE do silniejszego „wychodzenia” z akcji niż to miało miejsce w rzeczywistości. W IV kw 2008 OFE zachowały się odważnie, dokupując ostro akcje. Taką właśnie politykę miały też prowadzić w I kw 2009 r. i miesiącach kolejnych.

Od końca 2009 do III kw 2010 politykę „akcyjną” OFE (w rozumieniu udziału akcji w portfelu i tempo zakupów) należy ocenić dobrze. Nie ma co jednak ukrywać, że działo się to okresie kiedy giełdy rosły z niskich poziomów a dane makroekonomiczne potwierdzały, że w krótkim i być może średnim terminie, nie ma się czego obawiać. Jednak już w II kw wartość portfela akcji przekroczyła poziom 37%. Patrząc na szacowane kwoty zakupów, wydaje się że analitycy OFE ulegli na przełomie 2010 i 2011 r. optymizmowi podobnie jak makroekonomiści. Oczywiście nie oczekuje by analitycy OFE posiadali umiejętności predykcyjne lepsze niż zawodowi makroekonomiści, ale zastanawiający jest stan umysłów w OFE. W okresie listopad 2010 – luty 2011, OFE przeznaczały na akcje kwoty stanowiące większość napływających pieniędzy z ZUS. Pomimo iż polskie akcje wykazywały przed wakacyjną korektą niewielkie przewartościowanie, to mimo wszystko nieco dziwią tak odważne zakupy akcji. Tuż przed szczytami cen akcji w maju i czerwcu, udział akcji w portfelach OFE nawet minimalnie przekroczył 37%. Tak wysoki udział być może nieco zaskoczył OFE i w okresie marzec – maj zaczęto powoli sprzedawać akcję w obliczu dalszych wzrostów akcji. Dzięki temu udało się powstrzymać poważniejsze przekroczenie 37% udziału akcji w portfelu.

Nie ukrywam, że z analizą I półrocza bieżącego roku mam największe problemy, bo żadna przyjęta teoria nie wydaje się mieć do końca sensu. W dużym skrócie, jak na sytuację rynkową i ówczesne (maj czerwiec)  prognozy makroekonomiczne, osiąganie pułapu 37% wydaje się nieco niezrozumiałe. Napływające od dawna negatywne informacje o sytuacji makroekonomicznej (od USA po UE), doprowadziły w sierpniu do gwałtownej przeceny. Początkowo, w czerwcu, indeksy giełdowe obsuwały się powoli. Ale miarka odporności na napływające negatywne informacje makroekonomiczne się w końcu przebrała i w sierpniu tąpnęło. Ciąg dalszy mamy aż do teraz.

Co robią OFE? Kupują akcje. W sumie dobrze, ale nazbyt ostro. Uwaga ta dotyczy czerwca i lipca. Szacowana przeze mnie kwota zakupów odpowiadała przelewom z ZUS. Trzeba jednak pamiętać, że OFE dostały po ok. 0,8 mld zł w czerwcu i lipcu, czyli 43% kwot uzyskanych w ubiegłym roku w tych samych miesiącach. Jako zasadne uważam solidne zakupy w sierpniu, ale kwota zakupów była może nazbyt duża. Rynek po takiej przecenie i tak łatwo nie odbije. Na koniec sierpnia udział portfela akcji wyniósł 33,4% w aktywach ogółem. Nie jest to najlepsza pozycja wyjściowa jak na obecną przecenę. Zmniejszone przelewy z ZUS to nie jest zbyt duża kwota na wypadek większych zakupów akcji, a sądzę że w najbliższe miesiące do dobra okazja do zakupów. W razie czego w rezerwie jest przynajmniej kilka miliardów złotych ulokowane w depozytach, ponad stan przeciętny rozumiany jako średni udział depozytów bankowych w aktywach OFE.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Koniunktura w UE i wpływ na naszą gospodarkę

Kiedy porównuje się nasze dane makroekonomiczne z kondycją gospodarczą UE, to faktycznie jest się z czego cieszyć. Oby tak dalej.

A czym się tak bardzo różnimy? Nasze budownictwo pędzi (jak na warunki europejskie)  w tempie kilkanaście procent yoy. Dość podobna sytuacja jest w Finlandii, ale w tym przypadku częściowo jest to zasługa wychodzenia z zapaści jakiej ten sektor doświadczył w 2009. W I półroczu spadek produkcji sięgnął tam ok. 20%. Generalnie dynamika produkcji budowlanej w UE utrzymuje minimalną ujemną dynamikę. Dopiero w tym roku możemy mówić praktycznie o zatrzymaniu się spadku produkcji budowlanej. Niestety sytuacja pomiędzy poszczególnymi krajami jest niezwykle zróżnicowana i nie ma co oczekiwać budowlanego boomu. Z jednej strony jest wspomniana Finlandia oraz Francja i Niemcy. W tych dwóch ostatnich krajach dynamika roczna jest w przedziale 0% do 6%, Na tle obecnych nastrojów rynkowych i sytuacji w sektorze budowlanym UE, to i tak niezła informacja. Niemniej z drugiej strony mamy budownictwo Hiszpanii i Irlandii gdzie w II kw tego roku spadki produkcji yoy sięgały 20%.

Dynamika roczna sprzedaży detalicznej w UE po minimalnym ożywieniu w 2010 r. (głównie efekt bazy) odnotowuje skromne spadki. W gruncie rzeczy sprzedaż detaliczna w UE w ostatnich dwóch jest względnie stabilna. Dla porównania podam, że w latach 2005-2008 sprzedaż detaliczna w ujęciu yoy rosła w średnim tempie 2,5%, a w niektórych miesiącach dynamika sięgała nawet 4%.

Produkcja sprzedana przemysłu w UE po rodzących nadzieję wynikach IV kw 2010 i I kw 2011 r. (średnia dynamika odpowiednio: 7,7%; 6,3%) traci impet. W czerwcu produkcja yoy wzrosła już tylko o 1,7%. Cieszyły bardzo wyniki Niemiec. Średnia dynamika yoy dla kwartałów IV 2011, I kw i II kw 2011, była następująca: 12,7%; 12%, 7,8%. Sądzę że m.in. dane za ostatni kwartał 2010 i pierwszy kwartał 2011 przyczyniły się do podtrzymania dobrych nastrojów na rynkach finansowych i wśród ekonomistów. Liczono się wprawdzie ze spowolnieniem, ale nabranie przejściowego rozpędu na przełomie roku dawało nadzieję na to, że dotknie ono gospodarkę europejską w niewielkim stopniu. Dane z przełomu II i III kw bieżącego roku, zostały odebrane jako zimny prysznic i przypomnienie, że kryzys i jego odłożone skutki nie dadzą o sobie tak łatwo zapomnieć.

PKB w IV 2010 w UE wzrósł o 2,1% yoy i 2,5% w kolejnym. Wg najnowszych danych w II kw 2011 PKB w UE wzrósł o 1,7%. Gospodarka Niemiec w kolejnych kwartałach 2010 i 2011, rosła w tempie: 2,3%, 3,9%, 3,9%, 3,8% oraz 4,8% i 2,8% (wstęne wyniki). Generalnie tempo 2,7% to dla gospodarek rozwiniętych dobry wynik, ale po kwartałach wcześniejszych oczekiwano 3,2% w II kw 2011 r. Można więc mówić o pewnym zaskoczeniu. Słabnące tempo wzrostu gospodarczego w UE, wywołało kolejną falę korekty tempa rocznego PKB dla roku bieżącego i przyszłego. Przykładowo, jeszcze w czerwcu MFW prognozował tempo PKB dla UE na 2,0% i 1,7%. W porównaniu z wcześniejszą prognozą, wynik dla 2012 już obniżono delikatnie o 1 pkt. bazowy. Ostatnio zapowiedziano już kolejną korektę prognoz. Na 2010 prognoza będzie obniżona do 1,9% a na 2012 do 1,4%.

Słabnące wyniki gospodarki UE zaczęły wywoływać obawy o nasze tempo wzrostu w 2012. Do tej pory średnia z prognoz ekonomistów wskazywał na wartość zbliżoną do 4% wzrostu PKB. Gorsza niż oczekiwano kondycja gospodarcza krajów UE rozpoczęła falę korekt wśród polskich ekonomistów. Biorąc pod uwagę relacje pomiędy tempem wzrostu naszej gospodaki a gospodarki UE, w tym Niemiec, proponuje przyjąć na chwilę obecna że uzasadniona jest korekta naszego wzrostu o kilka pkt. bazowych. Warianty negatywne, mówiące o na przykład 2% tempa PKB w 2012 wydają się nazbyt pesymistyczne. Straszą nie tylko słabym tempem, ale i konsekwencjami. Przy tempie poniżej 3% PKB mamy problem z przyrostem wpływów budżetowych (dokładniej: podatkowych) co poważnie utrudni nam walkę z deficytem finansów publicznych. Jeżeli towarzyszyłoby temu osłabienie złotego, to groziłoby nam przekroczenie 55% progu zadłużenia. Przy tak słabym tempie PKB nie ma mowy o spadku bezrobocia w polskich warunkach.

Mam jednak nadzieję, że aż tak źle nie będzie. Moja wiara oparta jest na symptomach stabilizacji wyników gospodarczych UE i – potwierdzonej przez wyniki PKB w II kw – relatywnie stabilnym popycie wewnętrznym oraz powoli rosnącym nakładom inwestycyjnym.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Dobre i stabilne wyniki finansowe przedsiębiorstw po II kw.

Po opublikowaniu wyników produkcji przemysłowej powiało grozą. Wyniki produkcji były jak przysłowiowa oliwa do ognia po spadkach na giełdach. Tymczasem wyniki finansowe podmiotów niefinansowych za II kw okazały się bardzo przyzwoite.

Przychody ze sprzedaży nominalnie wzrosły o 11,4% w ujęciu yoy. Przy odjęciu zmian cen (biorę PPI) wychodzi wzrost realny ok. 4,5%. Oznacza to kontynuowanie trendu wzrostowego przychodów w przedziale 3%-5% z czy mamy do czynienia od ubiegłego roku. Dane produkcji przemysłowej z czerwca i lipca wskazują, że musimy się liczyć ze spadkiem tempa przychodów przez jeden, najdalej dwa kwartały do wskazanej wyżej granicy lub minimalnie niżej. W ok. 30% do wzrostu przyczynił się wzrost eksportu (szacunek w oparciu o dane NBP). Już od trzech-czterech kwartałów struktura przyrostu przychodów (dział rynku krajowego i eksportu) jest względnie stabilna. Można więc przypuszczać, że dane PKB za II kw pokażą utrzymujący się stabilny popyt krajowy. Zwracam na to uwagę wobec korygowania w dół prognoz PKB dla Polski. Nie kwestionuje tych korekt w przypadku obniżenia tempa PKB w 2012 do 2,7 – 3,0%, ale ostrzejsze prognozy mają z obecnej perspektywy raczej charakter ekspercki.

Podejrzewam, że wiele osób po publikacji Biuletynu GUS spojrzała na dane prezentujące nakłady inwestycyjne. Dane nie szokują, ale jest w nich pewien promyczek nadziei. Przypomnę, że w pierwszym kwartale nakłady inwestycyjne wzrosły nominalnie jedynie o 3% yoy. Biorąc pod uwagę zmiany cen wgospodarce, można powiedzieć że nie było wzrostu. Ale już w II kw mamy wzrost nominalny aż 13% yoy. Mam nadzieję, że to nie przypadek a raczej tendencja wskazująca że nie wejdziemy na ścieżkę ujemnego tempa nakładów inwestycyjnych. Wzrost nakładów za I półrocze aż w 56% zawdzięczamy nakładom na budynki i budowle. To sporo biorąc pod uwagę, że nakłady na tą grupę środków trwałych stanowią 42% nakładów ogółem na środki trwałe. Cieszą inwestycje w elektroenergetyce, chemii, motoryzacji czy w sektorze TSL. Wzrosty nakładów wynoszą przynajmniej 20% yoy.

No i  w końcu wyniki finansowe. Rentowność roczna sprzedaży, liczona dla okresu rocznego, utrzymuje się nadal na poziomie 5,3%. Dla samego tylko II kw wskaźnik ten wyniósł 5,5%, czyli był taki sam jak w roku ubiegłym. Rentowność netto sprzedaży dla okresu rocznego wzrosła z 4,6% do 5,0%. Nieźle, ale to głównie efekt korzystnego wyniku na poziomie finansowym rachunku wyników. Wydarzenie raczej jednorazowe.

Dla mnie wyniki finansowe podmiotów niefinansowych po II kw są bardzo krzepiące. Nie muszą przeczyć rewizji prognoz wzrostu PKB, z czym mamy obecnie do czynienia, ale nie potwierdzają by miały się zrealizować bardziej pesymistyczne warianty. Zadziwia wręcz stabilność wyników i powolne powracanie do inwestycji, co zdaje się potwierdzać że władze przedsiębiorstw są – na szczęście – mało wrażliwe na wahania nastrojów na rynkach finansowych czy w świecie politycznym.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Nie dorośliśmy do podjęcia uczciwej dyskusji nad pomysłami A.Merkel i N.Sarkozy’ego.

Inicjatywa polityczna przedstawiona przez kanclerz Niemiec i prezydenta Francji wzbudziła mieszane opinie z przewagą sceptycznych, czy raczej krytycznych. Sporo też było głosów oburzenia. Moim zdaniem wydarzenie to powinno być bodźcem do poważnej wymiany myśli o tym jak widzimy przyszłość UE, w tym strefy euro. Przedstawiony w mediach pomysł dotykał kwestii ekonomicznych i politycznych. Te ostatnie są jednak w silnym związku z tempem i sprawnością podejmowania decyzji z obszaru ekonomii.

Proponuje spojrzeć na wspomnianą inicjatywę jako na wyraz rozczarowania tempem zmian w UE i stopniem konsolidacji decyzji. Wielość stron (tzn. liczba krajów należących do UE), różny stopień związania z UE i ich zróżnicowane interesy, powodują że procesy decyzyjne zbyt się przeciągają a wskutek konieczności osiągnięcia kompromisu, wypracowane decyzje często nie są tymi które chciano osiągnąć na początku. W obliczu problemów kilku krajów UE ze skalą zadłużenia, znacznymi deficytami budżetowymi i ryzykiem kiepskiego tempa wzrostu gospodarczego, warto chyba sobie przypomnieć czym ma być UE. Proponuje wiec spojrzeć na inicjatywę Niemiec i Francji jako przypomnienie, że obecny stopień integracji utrudnia prowadzenie sprawnej politykę gospodarczej i szybkie reagowanie w obliczu sytuacji kryzysowych oraz ich zapobieganiu.

Tym którzy obawiają się inicjatywy Francji i Niemiec, od razu mówię że niepotrzebnie, ponieważ przedstawione pomysły napotkają sprzeciw nie tylko krajów UE, ale również strefy euro. Mnie cieszy to, że dwa najsilniejsze państwa strefy euro postanowiły bronić tej idei. To ważne wobec opinii – moim zdaniem niepoważnych – że bliski jest koniec idei integracji europejskiej i czy przede wszystkim wspólnej waluty.

Pomysł A.Merkel i N.Sarkozy’ego skupia się na działaniach integracyjnych ale tylko w gronie krajów strefy euro. To w pewnym stopniu zrozumiałe, bo perturbacje makroekonomiczne ostatnich 3-4 lat obnażyły słabość połączenia wspólnej polityki pieniężnej z indywidualną polityką fiskalną krajów należących do strefy euro. W efekcie jedne kraje ponoszą koszty niefrasobliwości innych i nie mają przy tym stosownych instrumentów zapobiegających powstawaniu kryzysów wśród członków strefy. Jak możne sądzić, liderzy Niemiec i Francji wyszli z założenia, że skoro nie można się zdyscyplinować (i zreformować) w gronie krajów UE, to trzeba się ograniczyć do krajów należących do strefy euro.

Media przedstawiły kilka głównych postulatów, które pokrótce zaopiniuje. Nie potrafię uwierzyć w postulowane zbilansowanie budżetów, pomimo iż z makroekonomicznego punktu widzenia jest to – co do zasady – słuszne i bardzo odważne postawienie sprawy. Przede wszystkim obecnie deficyty już są znaczne w kilku krajach i ich powiększenie było częściowo świadomą reakcją na gwałtowność kryzysu z przełomu 2008/2009. Ich trwałe zbilansowanie to – jeśli już – kwestia kilku lat  przy założeniu odwagi i determinacji polityków oraz zrozumienia obywateli krajów członkowskich. Być może wystarczyłoby jedynie narzucić poważne ograniczenie wielkości deficytu, okoliczności w jakich może powstać i przede wszystkim zaostrzyć monitoring i karanie za przekroczenie wyznaczonych granic. Jako również zbyt radykalny oceniam postulat wpisania progu zadłużania do konstytucji każdego kraju, chyba że zapis taki zawierałby pewną stopniowalność, czyli przekroczenie kolejnego progu wymuszałoby działania zmierzające do redukcji zadłużenia. Nieporozumieniem jest ujednolicenie stawki podatku CIT. Ujednolicenie powinno iść w kierunku przepisów, a nie stawek. Kraje UE powinny mieć swobodę kształtowania stawek w celu zachęcania do konkurencyjności  wśród krajów UE i strefy euro. Na przykład dla Polski taki postulat byłby trudny do realizacji, ponieważ CIT odgrywa  w naszym systemie podatkowym relatywnie mniejszą rolę. Nie mam nic przeciwko podatkowi bankowemu czy od transakcji finansowych, pod warunkiem przedstawienia stawki i celu podatku. Jednym z najodważniejszych postulatów jest pomysł tworzenia ciała decyzyjnego określanego jako rząd (rząd gospodarczy) a w dalszej kolejności prezydenta dla krajów strefy euro. Jednak nazwy nie są adekwatne do tego co potocznie rozumiemy pod tymi określeniami.

Francja i Niemcy przypominają, że poziom integracji polityczno ekonomicznej krajów UE i – szczególnie – strefy euro jest nieadekwatny do obecnych i przyszłych wyzwań gospodarczych, co dodatkowo obniża postrzeganie UE i strefy euro przez świat zewnętrzny a nawet jej mieszkańców. Przedstawione postulaty robią wrażenie bardziej emocjonalnych niż merytorycznych i są przejawem desperacji oraz ostrzeżeniem, że jeżeli UE nadal będzie opóźniać integrację w wybranych obszarach, to liderzy strefy euro są gotowi tworzyć unię w Unii, czyli równoległe instytucje doradczo-decyzyjne. Warto więc podjąć wspólny wysiłek w gronie krajów UE by poprawić funkcjonowanie i ekonomiczne bezpieczeństwo UE.

Wśród polskich polityków i mediów, demonstracja Niemiec i Francji wywołała standardową reakcję. Zwolennicy integracji woleli milczeć, bo wskazywanie na zalety funkcjonowania (poza pieniędzmi z funduszy) w UE i chwalenie idei wspólnoty jest ryzykowne politycznie. Modniejsze jest narzekanie na unijną biurokrację i dowcipkowanie o prostych bananach. Przeciwnicy, czy raczej ta część polityków którzy obnoszą się z postawą dystansu do UE, natychmiast ideę skrytykowali lub określili jako próbę zdominowania UE przez Niemcy i Francję. Wśród polityków, przedstawiciele PO woleli się z tematem integracji nie wychylać, Waldemar Pawlak z dumą powiedział że do strefy euro nam się nie spieszy (co nie ma wiele wspólnego z przyczynami pomysłów liderów Niemiec i Francji), a przedstawiciele PiS nie ukrywają, że Niemcy są podejrzane a UE jest po to by jak najwięcej z niej wyszarpać. I po dyskusji.

Nam nie jest na rękę realizacja postulatów A.Merkel i N.Sarcozy’ego, ponieważ utrudniłoby to zarządzanie UE i mogłoby prowadzić do większego zróżnicowania pomiędzy krajami strefy euro i częścią pozostałych członków UE. Nie sądzę by inicjatywa w takiej postaci w jakiej przedstawili ją liderzy Niemiec i Francji miała szanse pełnej realizacji, ponieważ niektóre z rozwiązań mogłyby być w  ostateczności niekorzystne dla krajów strefy (podatki). Warto dobrze ten temat przedyskutować. Mniejsza o przedstawione przez pomysłodawców propozycje, bo faktycznie są dyskusyjne. Ważniejsze są przyczyny ich powstania i to co w wyniwku wprowadzenia w życie postulatów ma być osiągnięte.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Kilka spontanicznych refleksji o rynku

Ledwo wyjechałem na urlop i na rynkach finansowych tąpnęło. Po długiej nieobecności, pozwolę sobie na garść refleksji dotyczących  wybranych faktów. Na szczęście taki wynalazek jak WiFi pozwolił mi podglądać wieczorami sytuację rynkową.

Zacznę od giełdy. Czy korekta mogła zaskoczyć? Niekoniecznie. Co najwyżej jej nagłe wystąpienie i skala w krótkim okresie czasu. To co w rynkach finansowych jest drażniące, to gwałtowne zmiany nastrojów. Podważa to wiarygodność rynków, no ale taka ich specyfika i tyle. Zaznaczam, że nie należałem do tych którzy dokładnie przewidzieli to co się stało, ale zaproponuje spojrzenie, które nieco uspokoi graczy giełdowych. Mniej więcej od połowy ubiegłego roku, polska giełda poruszała się na poziomach, które można określić jako odpowiadające poprawnej wycenie firm przy założeniu prognoz tempa wzrostu dla Polski jakie dominowały w mediach w II połowie ubiegłego roku. Większość była skupiona wokół 4% PKB. W zasadzie taki błogostan trwał nawet od przełomu 2009/2010 z przerwą na krótką i skromną przecenę w II kw 2010 r. Wspomniany błogostan trwał zbyt długo. Problemy finansowe kilku krajów UE (w tym Grecji) zdawały się nie poruszać specjalnie graczy giełdowych. Może dlatego, że wierzono w skuteczność działań organów UE, może dlatego że problemy z nadmiernym deficytem finansów publicznych nie przekładają się tak łatwo i szybko na spadek koniunktury gospodarczej. Nawet doniesienia z USA o politycznych perturbacjach z podniesieniem limitu zadłużenia były dość długo ignorowane przez rynek. Nasza giełda zdawała się nie reagować nawet na rosnące wątpliwości co do utrzymania tempa PKB 4% w średnim okresie jakie dało się widzieć w komentarzach ekonomicznych od II kw tego roku. W takich okolicznościach rosło ryzyko korekty. Wprawdzie incydentalnie i dość pobieżnie korzystam z analizy technicznej, ale o ile dobrze pamiętam to niedawno nawet i Wojciech Białek z CDM Pekao również wspomniał, że okres spokoju i powolnego wzrostu trwał dość długo, co rodziło ryzyko zmiany nastrojów wobec wyczerpywania się bodźców do dalszego wzrostu. Tak więc ryzyko powinno być widoczne również poprzez analizę techniczną. Generalnie więc nasza giełda odbiegała w dość niewielkim stopniu od stanu równowagi. Utrzymanie takiego stanu byłoby poprawne, pod warunkiem że nasza gospodarka na pewno utrzymałby tempo wzrostu co najmniej 4% PKB a rysujące się od kilku miesięcy ryzyka i wątpliwości nie zmaterializowałyby się.

Gdyby mnie ktoś zapytał na przykład w maju czy czerwcu czy inwestować na giełdzie, pewnie odpowiedziałbym że jak na rozkład ryzyk, giełda nieco lekceważy zagrożenia i odkłada „oczyszczającą” korektę. Pisząc „korektę” mam na myśli skłonność rynków finansowych do odkładanej, a przez to gwałtownej reakcji na negatywne wiadomości/poprawny rozkład ryzyka. Na pewno nie wskazałbym dnia/dni korekty ani jej gwałtowności. Sądzę, że wskazałbym co najmniej kilkumiesięczny okres trendu bocznego ze skłonnością do emocjonalnych wahań w rytm napływających wiadomości gospodarczych, które dadzą nam odpowiedź co z naszą gospodarką i gospodarkami USA i UE. W efekcie rynek zdyskontowałby wiadomości gospodarcze, ale stopniowo i niekoniecznie w takim stopniu jak to zrobił w sierpniu. Dla inwestorów oznaczałoby to spowolnienia tempa lokowania w akcje czy fundusze akcyjne.

Rynek zrobił co zrobił. Że tak powiem, wziął i z nadwyżką zdyskontował negatywne informacje. W efekcie stan obecny dla polskiej giełdy to dobry poziom do długoterminowego lokowania i  – ze sporą dozą prawdopodobieństwa – do inwestowania średnioterminowego. Nawet jeśli zrealizują się prognozy pogorszenia tempa PKB do 2%-3%, to nie powinno brakować okazji do „wyjścia” z obecnej inwestycji bez straty. A co ja zrobiłem? W ubiegłym tygodniu dokonałem trzy solidne (jak na moje możliwości) wpłaty. Zbyt długo czekałem na korektę na rynku by stracić taka okazję. A lokuję w jeden z funduszy inwestycyjnych akcji, ponieważ nie mam czasu na indywidualny dobór akcji do portfela.

Podsumowując, nasza giełda z nadwyżką zdyskontowała ryzyka jakie są nam znane, a przynajmniej ich większość. Zarysowana na wstępie pewna złość na gwałtowną reakcje indeksów giełdowych w I połowie sierpnia, nie wynika bynajmniej z tego bym się na rynek „pogniewał”. To nie to. Wiedziałem, że tej skali i gwałtowności korekty stają się przedmiotem zainteresowania mediów, które niepotrzebnie straszą obywateli rynkiem finansowym. I nie pomyliłem się. W następnych dniach przez media przeszły informacje jakże to emerycie stracili w OFE wskutek korekty.

Dwa pozostałe krajowe rynki, czyli walutowy i długu, nie uległy panice, co warto podkreślić. Biorąc pod uwagę wycenę złotego opartą na makroekonomicznych fundamentach, to obecnie złoty jest nadmiernie osłabiony o jakieś 10%. Przypominam, iż biorąc pod uwagę ograniczone możliwości takiego makroekonomicznego szacunku, należy podaną skalę odchylenia traktować jaką wartość przybliżoną. Spora część tego odchylenia miała już miejsce wcześniej i sierpniowe tąpnięcie na giełdach odpowiada za skalę osłabienia, co najwyżej w połowie, a więc dość niewiele. Porównując zmiany na rynku walutowym do zachowania WIG czy WIG20, nie odnoszę wrażenia by krajowy rynek walutowy chciał dorównywać skalą paniki naszej giełdzie.

Odmiennym tematem jest CHF. Nie zamierzam dorabiać komentarza do tego co rynek zrobił z CHF. Pocieszeniem się jednak, że w piątek gracze rynkowi chyba się w końcu zorientowali iż CHF osiągnął absurdalny poziom, a być może jest to reakcja jedynie na poprawę nastrojów na światowych giełdach w czwartek i w piątek. Kurs CHF (wg tabeli NBP) spadł z 3,96 w czwartek, do 3,79 w piątek, czyli ok.  4%. To sporo jak na jednodniową zmianę.

Swoją drogą, luźno rzucony pomysł przez przedstawiciela banku centralnego Szwajcarii by powiązać kurs CHF z EUR jest wart rozważenia, pomimo iż był rzucony w przestrzeń medialną na postrach. Przez długie lata relacja tych dwóch walut była dość stabilna i międzynarodowy rynek walutowy postanowił to radykalnie zmienić wciągu kilku miesięcy, nie krępując się przy tym makroekonomicznymi realiami. Nie należę do ekonomistów, którzy z uporem są gotowi bronić rynkowych graczy, stąd pomysł z powiązaniem walut wart będzie rozważenia w przypadku gdyby rynek miał doprowadzać do takich anomalii częściej.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Budżet po sześciu miesiącach

Deficyt budżetu centralnego w relacji do PKB spadł z 3% jeszcze na początku roku do 2% w połowie roku. Deficyt roczny, by go obniżyć do 2,5% PKB potrzebował pięciu miesięcy. Dalsze pół. pkt. procentowego spadku przypadło na czerwiec. To żadna sztuczka, tylko prezent dla finansów publicznych, o którym byliśmy już uprzedzeni wiosną tego roku. Na 2011 planowano 1,7 mld wpływu z zysku NBP. Tymczasem zysk NBP za 2010 wyniósł 6,5 mld zł, z czego 95% zasila ministerstwo finansów. Dla budżetu to nie lada gratka, bo 4,5 mld dodatkowych środków po stronie wpływów. I to głównie dzięki tym środkom w samym tylko czerwcu budżet odnotował nadwyżkę 3,4 mld zł, co jest niemal niespotykane w tym okresie (wyjątki w 2001 i w 2007). Dodatkowe środki  z NBP pozwolą na obniżenie planowanego deficytu na ten rok (40,2 mld zł) o ponad 10%. Nie załatwia to naszych problemów z deficytem budżetowym i deficytem finansów publicznych, ale zawsze coś.

Udało się nam zapanować nad wydatkami budżetowymi. W latach 2005-2008 wydatki rosły w średnim tempie niemal 9% rocznie. Dużo. Siłą rozpędu, w 2009 r. wydatki wzrosły o 7%. W 2010 wydatku spadły o 1%. W tym roku, po sześciu miesiącach, wydatki wyniosły 155 mld zł co oznacza wzrost o prawie 3% w porównaniu z I pół. 2010 r. Sam fakt powstrzymania wzrostu wydatków to może i sukces, biorąc pod uwagę wcześniejsze krajowe dokonania. Dyskusyjne pozostają decyzje szczegółowe.

Trzecim czynnikiem, który przyczynił się do poprawy sytuacji budżetu jest poprawa wpływów w pozycjach podatkowych. Po sześciu miesiącach, wpływy z VAT były aż o 15% większe od ubiegłorocznych. Wpływy z akcyzy wzrosły jedynie o 3%. Nie polecam jednak wyciągać z tego poważniejszych wniosków. Wpływy z akcyzy są dość stabilne i ich dynamika (dynamika wpływów) jest związana z tempem wzrostu gospodarczego, oczywiście poza okresami kiedy zmiana przepisów skutkuje silniejszym wzrostem wpływów. Po dwóch latach spadków wpływów z CIT, wpływy z tego podatku wzrosły o 25%. Obywateli też okazali się wydajniejsi dla  budżetu. Wpłaciliśmy więcej o 8% w porównaniu z rokiem ubiegłym i to pomimo iż zatrudnienie wzrosło dość skromnie, podobnie jak wynagrodzenia.

Większe niż planowano wpływy plus prezent z NBP, dają spore szanse że deficyt budżetowy z planowanych 40,2 mld zł, może być mniejszy o 10 mld zł. To byłby 0,6 pkt. procentowego wkładu w walkę o obniżenie deficytu finansów publicznych. Ze znacznym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że plan obniżenia deficytu finansów publicznych przyjęty na ten rok, będzie zrealizowany. Jednak czynniki jakie przyczyniły (jeszcze przyczynią) się do – wysoce prawdopodobnego – obniżenia  deficytu budżetowego w tym roku, nie mają charakteru ciągłego, czyli nie ma gwarancji powtórzenia ich wystąpienia w 2012 r. (np. wpłata z zysku NBP).

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz