Jakie firmy są w gospodarce najważniejsze? Małe, średnie czy duże?

Jakie firmy są w gospodarce najważniejsze? Małe, średnie czy duże? Takie pytanie jest w pewnym niemoralneJ, ponieważ potrzebne są wszystkie. Wartościowanie nie ma sensu, ponieważ każda z tych grup podmiotów ma częściowo inna rolę do spełnienia, a rozmiary ekonomiczne i przedmiot działalności w znacznym stopniu determinują ich możliwości. Niemniej porozważać warto. Pozwala to odrzucić krążące w mediach legendy i półprawdy o roli poszczególnych grup podmiotów gospodarczych oraz pozwala spojrzeć na gospodarkę z innej perspektywy. W ocenie grup przedsiębiorstw jako kryterium wielkości przyjmuje wielkość zatrudnienia, co na pewno nie jest kryterium doskonałym, ale starałem się to brać uwagę przy formułowaniu wniosków. Starałem się również pamiętać o tym, że GUS prezentuje dane o dużym stopniu agregacji.

W bieżącym wpisie opieram się na danych GUS za lata 2003-2008 ze szczególnym uwzględnieniem corocznych opracowań „Działalność przedsiębiorstw niefinansowych w…”. Okres ten obejmuje ostatni rok przed wejściem do UE i rozpoczęciem dynamicznego wzrostu gospodarczego, aż do zakończenia okresu dobrej koniunktury.

Za klasyfikacją GUS, przyjmuje że duże formy to te które zatrudniają powyżej 250 osób, średnie 50-249, małe 9-49 i mikro – do 9 osób. Firm dużych było w Polsce w 2008 roku było 3,3 tys., średnich 16,3 tys., małych 54,9 tys. , a mikro 1.797,0 tys. W latach 2003-2008 liczba podmiotów wzrosła o 8%. W poszczególnych grupach był różny, ale wspólną cechą jest to iż wzrost liczby podmiotów przypadł głównie na ostatnie 2-3 lata analizowanego okresu. Najmocniej wzrosła liczba małych przedsiębiorstw, bo aż o 29%. Zalecam jednak pewną ostrożność, ponieważ większość tego wzrostu przypada na ostatni rok. Częściowo mogło to być efektem przesunięć z grupy podmiotów mikro wskutek rozwoju działalności. Liczba podmiotów dużych wzrosła o 20%, a średnich o 14%. Co ciekawe najsłabiej wzrosła liczba podmiotów małych, bo zaledwie o 7%.

W analizowanym okresie liczba pracujących w analizowanych firmach wzrosła z 8,1 mln osób do 9,5 mln osób., czyli o 17%. Udział grup przedsiębiorstw w zatrudnieniu w roku 2003 był następujący: duże 28%, średnie 18%, małe 12%, mikro 42%. I tu ciekawostka. We wzroście zatrudnienia w okresie 2003-2008 największy udział miały duże firmy bo aż 42% przyrostu. Małe firmy odpowiadały za 18% przyrostu, co przy udziale 12% w 2003 należy uznać za dobry wynik. Średnie przyczyniły się w 16% do przyrostu zatrudnienia, co jest rezultatem zbliżonym do udziału w liczbie pracujących ogółem. Jedną z większych ciekawostek jest to, że firmy mikro przyczyniły się wzrostu liczby pracujących zaledwie w 24%. W latach 2004-2008 liczba pracujących w firmach mikro rosła z roku na rok odpowiednio o: 0%, 1%, 2%, 3%, 4%. Nie widać więc gwałtownego skoku zatrudnienia po obniżeniu kosztów pracy. Wydaje się, że większy wpływ na zatrudnienie w ostatnich dwóch analizowanych latach miało utrzymujące się wysokie tempo wzrostu gospodarczego. Zwracam na to uwagę, ponieważ moim zdaniem mocno przecenia się w Polsce wpływ kosztów pracy na wielkość zatrudnienia w firmach mikro i liczbę firm mikro w gospodarce.

Średnie wynagrodzenie na 1 zatrudnionego wzrosło w analizowanych latach z 2,14 tys. do 3,0 tys. czyli o 40%. Firmy od małych po duże podniosły wynagrodzenie o od 40% do 45%. W firmach mikro wynagrodzenie podniesiono jedynie o 24%. Spowodowało to, iż zwiększyła się różnica w wynagrodzeniach pomiędzy osobami zatrudnionymi w firmach mikro i w dużych przedsiębiorstwach z 1,9 do 2,2 (wyn. w dużych firmach/w małych firmach). Co ciekawe, najsilniej wynagrodzenia podnoszono w małych i średnich firmach bo aż o 45% w latach 2003-2008. Potwierdza to jak bardzo potrzebowały one nowych pracowników i starały się coraz lepiej wynagradzać dotychczasowych pracowników by zmniejszyć rotację personelu. Firmy mikro płaciły zatrudnionym 1,7 tys. zł w 2008. W ujęciu realnym, wynagrodzenia w firmach mikro wzrosły tylko o 10%. Niższy wzrost wynagrodzeń w firma mikro to wypadkowa wielu czynników. W tej grupie mieszczą się działalności usługowe i produkcyjne o dużej konkurencyjności i niewymagające pracowników o zbyt dużych kwalifikacjach zawodowych oraz o dużym udziale kosztów pracy w kosztach ogółem. Niemniej jednak kiedy się spojrzy na wyniki firm mikro oraz  – przykładowo – nakłady inwestycyjne, to wydaje się iż w Polce sporo do życzenia pozostawia kultura podziału wyniku finansowego z zatrudnionymi.

Okres dobrej koniunktury gospodarczej przyczynił się do wzrostu przychodów firm. Przychody w firmach dużych w 2008 r. były o 78% większe niż w 2003 roku. Najsłabsze tempo wykazały firmy mikro – 50%. Rozpiętość we wzroście wydajności (przychody na 1 pracującego) nie była zbyt duża i zawierała się w przedziale 37% do 44%. Wyjątkiem są małe firmy ze wzrostem 23%. Największy wzrost miały oczywiście firmy duże i średnie.

Firmy mikro były liderem pod względem dynamiki wyniku finansowego brutto i tegoż wyniku w przeliczeniu na 1 pracującego. W latach 2003-2008 obydwie wielkości wzrosły dwukrotnie. O ile pozostałe grupy firm nie ustępowały znacznie w dynamice wypracowanego wyniku ogółem, to już poważnie ustępowały w dynamice wyniku na 1 pracującego. Pracodawcy chętniej dzielą się z pracownikami wytworzonymi zyskami w firmach małych i dużych, czyli tam gdzie jest/był duży popyt na pracowników lub silna ich reprezentacja.

Nakłady inwestycyjne to domena większych firm. Przykładowo firmy duże odpowiadają za ok. 53% nakładów inwestycyjnych. Razem z firmami średnimi wielkość ta rośnie do 75%. Firmy mikro odpowiadają za 13% nakładów z wartości ogółem. Absolutnie nie można tego oceniać negatywnie. Relacje typu: inwestycje do przychodów, za 1 zatrudnionego itd. nie są w tym przypadku miarodajne. Przede wszystkim dlatego, że znaczna część firm mikro związana jest z usługami czy wybraną działalnością produkcyjną, które nie wymagają ponoszenia dużych nakładów inwestycyjnych.

Ostatnim parametrem jaki chciałem poruszyć jest wartość dodana. Udział poszczególnych grup przedsiębiorstw w wartości ogółem w latach 2003-2008 nie ulegał poważniejszym wahaniom. Trudno też doszukać się trendów dla poszczególnych grup. W strukturze podziału, na pierwszym miejscu są firmy duże w udziałem 44%. Na drugim są firmy mikro – 28%. Dalej firm średnie z udziałem 18% i małe z udziałem 10%. Rezultat wygląda inaczej jeżeli porównamy wartość dodaną w przeliczeniu na osoby pracujące. W przypadku firm małych, średnich i dużych, wartość dodana na pracującego to od 1,2 do 1,5 (firmy duże) krotności średniej. Firmy mikro 0,8 średniej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniki PKB za 2009 r. pozwalają spokojnie patrzeć w przyszłość

Po opublikowaniu przez GUS danych o PKB, pierwsze spojrzenie skierowałem na dane o nakładach brutto na środki trwałe. Rocznie nakłady inwestycyjne wykazały minimalny spadek o 0,5% w porównaniu do 2008 r. Należy podkreślić, że ZALEDWIE o 0,5%. Blisko rok temu  były poważne obawy o dynamikę nakładów inwestycyjnych. W latach 2006-2007 inwestycje rosły w tempie 14%-19% rocznie. To była dynamika wyjątkowa po dwóch latach mizernego wzrostu (2004-2005). W 2008 nakłady inwestycyjne wzrosły o prawie 10%, głównie zresztą dzięki wysokiej dynamice w I i II kw 2008 r. W IV kw 2009 nakłady na środki trwałe wzrosły o realnie 1,6% w porównaniu do IV kw 2008. Oznacza to, że decydenci ekonomiczni nie wystraszyli się kryzysu i czujnie nadstawiali uszu, słuchając co się dzieje w gospodarce. Najgorszy scenariusz mógł być taki że, kiepskie rezultaty gospodarcze i oczekiwania mogły przełożyć się na odłożenie inwestycji. Mieliśmy taką sytuację jakieś 7 lat temu. Po wynikach IV kw ubiegłego roku, można wiec powiedzieć, że nam to tym razem nie grozi. Z punktu widzenia zmian PKB w 2009 w pewnym sensie nakłady inwestycyjne były neutralne. Mówiąc dokładniej, nominalna wartość nakładów inwestycyjnych w 2008 i 2009 była bardzo zbliżona (ok. 280 mld zł), więc w rachunku dekompozycji zmian PKB udział nakładów inwestycyjnych był śladowy. Wartość inwestycji w relacji do PKB w 2009 wyniosła 21%, co jest wynikiem niewiele większym od średniej dla Polski dla lat 1990-2008 (20%). W celu dogonienia państw rozwiniętych, byłoby pożądane utrzymywać udział nakładów o kilka pkt. procentowych wyższy, do czego – mam nadzieję i silne przekonanie – w najbliższych latach wrócimy.

Spożycie indywidualne, które stanowi ok. 60% PKB, w IV 2009 wzrosło o 2,0% w porównaniu do IV kw 2008. Trzeci kwartał z rzędu roczna dynamika była na poziomie 2%. Jak na obecne czasy jest to wynik bardzo zadowalający i świadczący o tym, że społeczeństwo odnalazło kompromis pomiędzy ograniczaniem domowych wydatków a zbyt dalekim odejściem od dotychczasowego poziomu konsumpcji. W rzeczywistości wygląda to oczywiście mniej romantycznie, ponieważ dzielimy się na tych którzy stracili pracę lub którym ograniczono wynagrodzenia i na tych których sytuacja ekonomiczna nie jest zagrożona, więc nie rezygnują z dotychczasowej stopy konsumpcji.

 Bardzo miłą niespodziankę sprawił udział wymiany zagranicznej w przyroście PKB. W I poł. 2009 obawiałem, się że udział tego składnika będzie malał. Tymczasem dokonując dekompozycji w ujęciu kwartał rok do roku, przez cały 2009 rok wyliczony nominał pokrywał ujemny wpływ zmiany rzeczowych środków trwałych. Mówiąc inaczej i w pewnym uproszczeniu, wzrost PKB o 1,7% w roku ubiegłym zapewniło nam saldo obrotów zagranicznych  i spożycie indywidualne.

Patrząc na PKB z drugiej strony, czyli poprzez jego wytwarzanie, to utrzymanie wzrostu PKB zawdzięczamy szeroko rozumianego sektorowi usług. To zresztą bardzo charakterystyczne dla okresów osłabienia gospodarczego, że sektory usługowe reagują wolniej podczas kiedy sektory produkcyjne przestają się przyczyniać do przyrostu PKB. Wyjątkową rolę odegrały działy gospodarki wchodzące w skład handlu i napraw. Wzrost wartości dodanej w III i IV kw 2009 w ujęciu rocznym sięgnął 6%, co oczywiście częściowo wynika z efektu bazy po słabych wynikach II półrocza 2008 a szczególnie IV kw 2008. Dzielnie spisało się budownictwo. Wprawdzie udział budownictwa w wytwarzaniu PKB to jedynie ok. 6%, to wzrost wartości dodanej  o 4,7% w porównaniu do 2008 jest jak najbardziej godny pochwały, szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę rok ubiegły to okres dekoniunktury.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Kryzys obszedł się z nami łagodnie

Kryzys nie odbił się na Polsce tak silnie jak się tego początkowo obawialiśmy. Przypomnę, ze w I kw 2009 najczarniejsze prognozy dla Polski zakładały spadek PKB o od -1% do prawie -2% w 2009. Spadek tempa wzrostu gospodarczego w pierwszej kolejności z dużą siłą uderza w działy przemysłowe gospodarki. Opierając się danych kwartalnych dotyczących sytuacji finansowej działów gospodarki, opieram się na porównaniu pierwszych trzech kwartałów z lat 2007, 2008 i 2009 r. Wyniki za IV kw 2009 opublikowane będą dopiero w marcu. Jeszcze w 2008 wzrost gospodarczy odczuwany był przez większość działów gospodarki. Przychody działów przetwórstwa przemysłowego wrosły nominalnie o 9,5%. Świadomie dokonuje zawężenia analizy z przemysłu do przetwórstwa przemysłowego, ponieważ działy niewchodzące w skład przetwórstwa jak górnictwo i wydobycie oraz szeroko rozumiane utilities, wypaczają często analizę. Sektory gospodarki wchodzące w skład tych działów działają na pograniczu komercjalizacji i urynkowienia przy dużym udziale państwa i przepisów regulujących zasady ustalania stawek za dostarczane usługi i dobra. Krótko mówiąc, przetwórstwo przemysłowe obejmuje działy gospodarki od 10 do 33 (wg PKD 2007), bez działów od 5 do 9 i od 35 do 39. Mówiąc inaczej, wykorzystując kryterium przychodów, przetwórstwo stanowi 78% przemysłu.

W 2008 przychody sektorów gospodarki wchodzących w skład przetwórstwa przemysłowego wzrosły o 9,5% nominalnie. I to był ostatni rok tak dobrych wyników. Część działów gospodarki już wtedy odczuwała spadek przychodów. Głównie były to działy od produkcji tekstyliów przez przetwórstwo drewna po poligrafie. Pierwsze dwie grupy sektorów odczuły konsekwencje silnego złotego ale i bariery popytu. Niestety pogorszenie koniunktury w pierwszej kolejności dotyka podmioty z sektorów przetwórstwa przemysłowego. W 2009 ponad połowa działów gospodarki należących do przetwórstwa, odnotowało spadek przychodów. W niektórych przypadkach dość radykalny. Działy opisywane przed chwilą, odnotowały spadek przychodów od dziesięciu do kilkunastu procent. Jedynie produkcja papieru i poligrafia odnotowały kilkuprocentowy wzrost przychodów w porównaniu z 2008. Wyjątkowo silny spadek odczuło hutnictwo, bo aż o 38%. Niewielkie spadki dotknęły producentów maszyn oraz sektor motoryzacyjny. Co ciekawe ten ostatni zaliczył spadek przychodów tylko o 7,3%, co przy problemach koncernów motoryzacyjnych można uznać za sukces. Kryzys światowej motoryzacji jak na razie w stosunkowo niewielkim stopniu odbił się krajowym sektorze, przynajmniej w rozumieniu przychodów ze sprzedaży, ponieważ motoryzacja była jednym z liderów zwolnień pracowników.

Przetwórstwo przemysłowe generuje dominującą część polskiego eksportu. Duży udział eksportu w przychodach rodzi ryzyko uzależnienia od popytu zagranicznego i zmian kursu złotego. Wg danych za 2008 r. udział eksportu w przychodach się przekraczał minimalnie 35%. Rekordzistami w udziale eksportu w przychodach są: motoryzacja, producenci mebli oraz sprzętu elektronicznego ( w tym RTV). W ich przypadku udział eksportu sięga od 55% do ponad 70%. Załamanie gospodarcze z jakim mieliśmy do czynie w Europie kilka kwartałów temu postawiło polskich producentów eksporterów przed nie lada wyzwaniem. Śmiało można powiedzieć, że kryzys gospodarczy nie uderzył w polskie przetwórstwo z taką siła jak się obawiano. Powodów jest kilka. Na pewno pomogło nam osłabienie złotego zwiększając wartość przychodów po przewalutowaniu na krajową walutę. Głębsza analiza wskazuje jednak, że tam gdzie mamy do czynienia z dużym zaawansowaniem technologicznym, kooperacją o znacznym zaawansowaniu technologicznym i lokowaniem na terenie Polski produkcji finalnej produktów wysoko przetworzonych, wpływ kryzysu był ograniczony. Osłabienie złotego działało tu wspomagająco lub co najwyżej na równi z czynnikiem kooperacyjnym i technologicznym. Dla osób analizujących wpływ waluty na sytuację ekonomiczną polskiej gospodarki (na tle dyskusji o wprowadzeniu euro), ostatnie dwa lata dwa lata mogą prowadzić do ciekawych wniosków.

Drugim czynnikiem o większym znaczeniu dla gospodarki, był utrzymujący się popyt wewnętrzny który pozwolił względnie łagodnie przetrwać czasy kryzysu. Mowa tu o popycie generowanym przez gospodarstwa domowe oraz sektor rządowy i samorządowy. Niestety jednym ze skutków jest wyjątkowo duży deficyt finansów publicznych. Stabilizująco na gospodarkę tradycyjnie działały działy usługowe gospodarki. Wzrost przychodów w 2008 wyniósł 15,3%, a rok później prawie 4%. Wahania popytu części usługowej gospodarki mają skłonność do mniejszej amplitudy niż przemysłu. Splot kilku pomyślnych czynników pozwolił nam ogłosić zakończenie kryzysu. Całe szczęście, że kryzys trwał relatywnie krótko i nie był tak głęboki dla gospodarki jak się obawiano. Gdyby się przedłużał mogłoby to grozić redukcją popytu po stronie gospodarstw domowych oraz przedsiębiorstw.

Przedłużający się kryzys mógł być szczególnie niebezpieczny dla inwestycji. Po 10% nominalnym wzroście inwestycji dokonanych przez działy przetwórstwa przemysłowego w 2008 r., w 2009 nakłady spadły o niemal taką sama wartość. Oznacza to jednak że poziom nakładów utrzymał się na poziomie 2008 roku, co wbrew pozorom nie jest wcale takim złym rezultatem. Niestety część usługowa gospodarki bardziej zredukowała swoje apetyty inwestycyjne. Ogółem nakłady spadły o 14% w porównaniu z 2008,  w którym praktycznie nominalnie nie wzrastały. Na nasze szczęście dominujący w usługach handel, utrzymał nakłady na poziomie roku ubiegłego. Znacznie gorzej było w transporcie i gospodarce magazynowej czy informatyce i telekomunikacji. Tam spadek nakładów sięgał od 13% do prawie 20%.

Względnie łagodny sposób wychodzenia z kryzysu pozwolił utrzymać dość dobre wyniki finansowe. Na koniec III kw 2008 rentowność netto dla przedsiębiorstw wynosiła 4,7%. Rok później było to 3,2% po 2,8% w I kw 2009. Taka ścieżka wychodzenia z kryzysu dotyczyła zarówno przemysłu jak i usług. Uniknięcie poważniejszego spadku wyników zawdzięczamy m.in. stosunkowo szybkiej reakcji przedsiębiorstw na kryzys po stronie kosztów jednak bez objawów paniki. W wydaniu społecznym oznaczało to niestety wzrost bezrobocia. W przetwórstwie przemysłowym do końca 2009 zwolniono 9% zatrudnionych w porównaniu do szczytowego stanu z I poł. 2008 r. pozwoliło to osłabić spadek wydajności.

Na szczęście najgorsze na nami i możemy optymistycznie patrzeć w przyszłość. Nie oznacza to wcale, że przed nami dynamika 5% PKB i żadnych problemów. Powrót do tak szybkiej dynamiki PKB jeszcze daleko przed nami, ponadto –  co warto przypomnieć – nie jest to wartość gwarantowana dla kraju takiego jak nasz. Jak na razie nie znamy konsekwencji wstrzymania/ograniczania pomocy publicznej na świecie i w Polsce. Mam na myśli bezpośrednie wsparcie finansowe dla wybranych działów gospodarki czy akceptacje dużych deficytów finansów publicznych (ta metoda dominowała w Polsce). Miernikiem optymizmu będą nakłady na inwestycje w IV kw 2009 i dwóch kolejnych. Z dużą doza prawdopodobieństwa, można oczekiwać że optymizm w inwestowaniu pojawi się szybciej niż w poprzednim cyklu gospodarczym, kiedy to przedsiębiorstwa kilka kwartałów czekały by upewnić się że wzrost gospodarczy nie jest niski i krótkotrwały.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Sektor bankowy w 2009 r.

Po opublikowaniu przez KNF wyników sektora bankowego, można pokusić się o podsumowanie minionego roku. Wynik na działalności bankowej wzrósł w 2009 w porównaniu z 2008 o 1,2%. W dwóch latach poprzednich dynamika wynosiła po blisko 18%. Proste porównanie 2009 r. z latami 2007-2008 nie jest jednak miarodajne. Wzrost w dwóch latach wcześniejszych niewiele ustępował dynamice aktywów banków. W 2009 r. aktywa banków wzrosły tylko o niewiele ponad 3% w ujęciu rok do roku. Z jednej strony utrzymuje się silna zależność tempa wzrostu wyniku finansowego od tempa wzrostu aktywów. Z drugiej strony jednak, biorąc pod uwagę kryzys w wielu krajach i kiepską koniunkturę w Polsce, utrzymanie wyniku na działalności bankowej na poziomie nie mniejszym niż w 2008, można uznać za spore osiągnięcie. 6-cio procentowy spadek wyniku na odsetkach, banki zrekompensowały sobie ponad 9% wzrostem wyniku na prowizjach.

Bankom udało się minimalnie obniżyć koszty osobowe (spadek o 2%; 09/08). Analiza kwartalnych wyników wskazuje jednak, że w IV kw banki zaczęły tracić zapał do redukcji kosztów osobowych. Podobne zjawisko daje się zauważyć z pozycji pozostałe koszty (11,4 mld zł). W ciągu roku banki obniżyły zatrudnienie o 6,3 tys. osób, czyli o 3,5%. Najtrudniejszym dla bankowców okresem był II kwartał 09. W tym okresie zostało zwolnionych aż 37% z redukcji przypadającej na cały ubiegły rok. Skala redukcji zatrudnienia, w porównaniu z reszta gospodarki (spadek o ponad 2%), wydaje się więc relatywnie ostra. Tu jednak trzeba uważać z oceną. Sektor bankowości, utrzymywał ponad 7% dynamikę wzrostu zatrudnienia, niemal do końca 2008. Kiedy weźmie się to pod uwagę, to redukcja o 3,5% jest dość ostrożna i oznacza powrót do zatrudnienia z połowy 2008 r.

Najboleśniejszy dla banków był wzrost rezerw. Saldo rezerw w rachunku wyników banków wzrosło o 6,8 mld zł w porównaniu z 2008r, co spowodowało że wynik brutto spadł z 17,2 mld zł do 10,7 mld zł. Wynik netto w porównaniu z 2008 obniżył się o 38%, do kwoty 8,7 mld zł.

Jak wyżej wspomniałem, wartość aktywów banków wzrosła jedynie o 3,2% 2009 r. w porównaniu z 2008 r. Wartość aktywów trwałych na koniec 2009 stanowiła 3,4% aktywów ogółem. W dwóch wcześniejszych latach wartość aktywów trwałych rosła w tempie 7%-8% rocznie. Było to tempo dwa razy szybsze niż w latach 2006-2007. Dynamikę rozwoju banków trudno było zresztą nie dostrzec na głównych ulicach polskich miast. W roku ubiegłym plany rozwojowe zostały przykrócone i dynamika wzrostu aktywów wyniosła już tylko 3,3%, czyli wciąż niemało. Wg raportu KNF, sieć bankowych placówek wzrosła o 1,3% w 2009 r. Jeszcze w IV kw 08 i I kw 09 roczna dynamika powstawania nowych placówek była na poziomie 9%. Na 14,9 tys. placówek 43% określanych jest w raporcie jako oddziały. Jeszcze do III kw roczna dynamika powstawania nowych oddziałów sięgała 7%. Mniejsza dynamika odnotowana dla placówek ogółem wynikała z zatrzymania rozwoju placówek określanych w raporcie jako pozostałe. Największą liczbę placówek banki miały w II kw 09. Do końca roku ich liczba została zredukowana o 0,8%, jak wspomniałem, głównie za sprawą drobnych placówek. Z danych widać, że korekta procesów rozwojowych ma pewną bezwładność. Można powiedzieć, że poprawa koniunktury gospodarczej i wcale niezłe wyniki banków, odsuwają na bok plany ograniczające ekspansję rynkową.

Dość dobrze rozwija się akcja depozytowa. Pozycja depozyty i inne zobowiązania wzrosła w 2009 o 8%. To głównie zasługa gospodarstw domowych. W dalszej kolejności do wzrostu pasywów przyczyniły się: fundusze podstawowe (to dobra wiadomość) i – niestety – rezerwy. Fundusze podstawowe wzrosły w 2009 o 20,5 mld zł. Przeciwnym kierunku działały pasywa wyceniane w walutach obcych. W IV kw banki ożywiły się w pozyskiwaniu kapitału za pomocą papierów dłużnych. Wartość tej pozycji wzrosła o 7 mld zł, do niemal 24 mld zł na koniec 2009 r.

Wartość kredytów wzrosła o 9% w ciągu 2009. Jest to zasługą sektora gospodarstw domowych i w dalszej kolejności jednostek samorządowych i szczebla centralnego. Niestety, banki wykazały się sporą rezerwą wobec przedsiębiorstw. Wartość kredytów spadła o prawie 4%. W aż 93% jest to efektem spadku zadłużenia wyrażonego w krajowej walucie. Kolejne „niestety”, muszę dodać dlatego, że spadek wynika z obniżenia zaangażowania w kredytach krótkoterminowych. Wartość kredytów inwestycyjnych praktycznie nie uległa zmianie. Pozostałe wolne środki, ulokowane są w papierach rządowych i bonach NBP. Przy czym w tych pierwszych lokowano nadwyżki głównie na przełomie 2008 i 2009. W bonach NBP banki zwiększają systematycznie zaangażowanie od II kw 2009 do chwili obecnej.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Projekcja stóp procentowych banku centralnego.

Prezes NBP przypomniał o idei projekcji stóp procentowych. Pomysł ten pojawia się od dawna i jednym z jego zwolenników jest obecny prezes naszego banku centralnego. Podstawowe pytanie w takim razie brzmi: czy będzie to nowa jakość na rynku? Czy projekcja pozwoli lepiej postrzegać trudną makroekonomiczną rzeczywistość uczestnikom rynku? Dla kogo będzie przydatna projekcja stóp?

Wcale nie zmierzam zniechęcać do tego pomysłu. Generalnie z punktu widzenia obserwatora gospodarki i rynku finansowego, projekcja nie da mi w zasadzie niczego nowego. Osobiście traktuje ten pomysł jako ciekawostkę, z którą możemy poeksperymentować.

Po prostu projekcja nie będzie, bo i nie może być, prostym sposobem na poznanie przyszłych stóp procentowych. Projekcja nie jest jakimś cudownym środkiem, który da wiedzę o przyszłych stopach procentowych bez całego ryzyka prognozy i konieczności analizy sytuacji makroekonomicznej, niezbędnej do dokonania projekcji. Będzie to jeden z wielu elementów komunikacji RPP z rynkiem.

 

Rynek ma skłonność do oczekiwania swego rodzaju wskazówek od RPP. Od czasu do czasu ktoś przypomni i zaproponuje powrót do publikowania nastawienia RPP. Na tej samej zasadzie, od czasu do czasu powraca idea projekcji stóp. Jest to tym ciekawsze, że bywa iż zwolennikami takich podpowiedzi dla rynku finansowego są makroekonomiści. Jest to dla mnie niezrozumiałe, bo to właśnie ekonomiści i wszelkiej maści analitycy rynku, mają samodzielnie analizować gospodarkę i ryzykować prognozę stóp procentowych. Przypomnę, że przed laty NBP wycofał się ze stosowania bonów pieniężnych o terminie  od 1 miesiąca do 1 roku, w operacjach ścigania z rynku nadmiaru pieniędzy. Jednym z celów takiego działania było unikanie wpływu bonami o długim terminie na kształt krzywej rentowności. Również z początkiem wieku, NBP podjął decyzję o zaniechaniu odnoszenia złotego do kursu odniesienia określanego m.in. na zasadzie crawling peg. Generalnie, tak jak w przyzwoitej gospodarce rynkowej, rynek miał być samodzielny w podejmowaniu decyzji i ryzyka.  Dla ekonomisty, który na bieżąco śledzi sytuację makroekonomiczną, komunikaty RPP są jedynie informacją o poglądach jej członków, a nie źródłem informacji o rynku. Mało tego. Zawodowy makroekonomista (mam na myśli np. głównych makroekonomistów bankowych), musi (tzn. powinien) mieć na tyle dużą wiedzę i doświadczenie, zestaw informacji i samodzielność, by mógł w oderwaniu od RPP przygotowywać prognozy i opatrywać je prawdopodobieństwem realizacji. To na wypadek gdyby RPP popełniła błąd, albo na wypadek gdyby rynek inaczej oceniał rzeczywistość makroekonomiczną. Inaczej mówiąc, celem RPP jest dbałość o inflację i – w dalszej kolejności – o zrównoważony wzrost gospodarczy, a nie prowadzenie edukacji ekonomicznej.

 

Brak jest dokładnych informacji na jakich zasadach i jak będzie wyglądała taka projekcja. Jeżeli ma to być instrument o charakterze informacyjnym i do tego łatwo zrozumiały, to jego interpretacja (odczytanie) musi być relatywnie proste. Najprościej byłoby podawać stopę referencyjną jaka powinna być by utrzymać cel inflacyjny w pożądanym przedziale w dłuższym terminie.

Jedną z największych ciekawostek będą zasady przyjęte dla prognozowania stopy. Nie może to przecież być prosty mechanizm, typu: CPI + stopą realna. W zależności od sytuacji makroekonomicznej , stopa realna dla Polski przyjmowała różne wartości. Model makroekonomiczny, zaprzęgnięty do projekcji stóp, będzie musiał sobie z tym poradzić. Być może nie będzie to problem, ponieważ już obecnie NBP w projekcji inflacji, uzależnia jej zmiany od stopy referencyjnej. Jest to zresztą jeden z plusów projekcji, który by mnie zainteresował. Rynek zyskałby ciekawy materiał analityczny do studiów nad realną stopą procentową.

Ciekawy jestem, czy projekcja będzie podawać jeden scenariusz o największym prawdopodobieństwie realizacji czy też zakres lub będzie to projekcja wariantowa. By projekcja była łatwa do odczytania, jej wariantowość musiałaby być jak najbardziej ograniczona.

Kolejnym problemem jest wiarygodność projekcji i instytucji które będą za nią stały (RPP i NBP). Zjawiska makroekonomiczne nie są w pełni przewidywalne, tak jak ich zależność i reakcje rynku finansowego. Zarówno RPP jak i NBP, nie są w stanie tego przeskoczyć. Można mieć tylko nadzieję, że projekcje będą opracowywane z największą możliwą dbałością. Przypomnę, że w minionej dekadzie RPP podejmowała już decyzje, które potwierdzały iż prognozowanie makroekonomiczne jest obarczone błędem lub decyzje były błędne w opinii rynku. W tym ostatnim przypadku mowa o sytuacji kiedy RPP podejmowała decyzje które nie brały (w opinii rynku i czasami mojej) wszystkich informacji makroekonomicznych lub inaczej je interpretowała. Żeby nie cofać się zbyt daleko, można podać przykład II połowy roku 2008. Projekcje z połowy roku i z jego końca zapewne bardzo by się różniły.

Stąd pytanie czy aby projekcje nie naruszą szacunku do RPP i NBP? To jeden z głównych powodów, dla których nie nalegałbym na podawanie projekcji. No chyba, że projekcja byłaby uzupełnieniem do projekcji inflacji, a rynek miałby do niej odpowiedni dystans.

Jedną z zalet projekcji byłaby możliwość porównania projekcji z przewidywaniami stóp przez rynek. W pewnym sensie projekcja byłaby miernikiem rzetelności rynku międzybankowego i stanowiła formę zniechęcania rynku do zniekształcania krzywej rentowności. Zaznaczam jednak, że sytuacje kiedy kształt stóp wg prognoz rynkowych odbiegałby radykalnie od projekcji ( na tyle na ile potrafię ją sobie wyobrazić) są dość rzadkie. Ponadto nie muszą odzwierciedlać potencjalnie wymaganych przez gospodarkę stóp referencyjnych. Niemniej jednak wspomniane sytuacje zdarzają się i w rynek musiałby się ustosunkować do ewentualnej różnicy. Z pewną anomalią rynku mamy do czynienia od roku. Poziom WIBORów, nie ma wiele wspólnego z rynkowym jego kształtowaniem i dopiero do niedawna układ krzywej w pewnym stopniu odzwierciedla przewidywania działań RPP w perspektywie roku. Gdyby klienci kredytowi banków w negocjacjach posługiwali projekcją stopy procentowej banku centralnego, to przypuszczam że bankom byłoby trudno utrzymywać tak wysokie stopy lub musiałyby ograniczyć swoje marże.

W niektórych komentarzach pojawiały się sugestie, iż projekcja pomoże instytucjom i gospodarstwom domowym zaciągającym kredyt, w prognozie kosztów kredytu. Nic bardziej mylnego. Przede wszystkim projekcja miałaby obejmować stopy banku centralnego a nie rynkowe. Kredytobiorca musiałby szukać zależności pomiędzy stopą referencyjną a rynkową. Czyli w tym wypadku WIBORem, o który najczęściej jest oparty koszt kredytu. Warto też pamiętać, że podmioty gospodarcze mogą brać kredyty na kilka i więcej lat, a gospodarstwa domowe nawet na ponad 30 lat (kredyty mieszkaniowe). Wątpię natomiast, by projekcja banku centralnego wykraczała poza kilka lat.

Koszt pieniądza w przyszłości jest już prognozowany obecnie. Mówiąc prościej, już obecnie wystarczy korzystać z wyliczeń w oparciu o krzywą rentowności.

Wracam więc do pytania, czy stopa referencyjna wprowadzi nową jakość. Należy przypomnieć, że już obecnie uczestnicy rynku (od banków pod gospodarstwa domowe) dostają szereg informacji pozwalających prognozować przyszłe stopy procentowe. Zaletą projekcji jest głównie zamiana tych wszystkich informacji ekonomicznych w konkretną liczbę, ale przy utrzymaniu ryzyka realizacji prognoz praktycznie na takim samym poziomie jak analiza stóp w oparciu o stopy rynkowe.

Wracając więc do tego co już rynek otrzymuje, to należy wymienić prognozy makroekonomiczne, rynkową krzywą rentowności, prognozy inflacji przygotowywane przez NBP. Podsumowując, projekcja stóp będzie tylko jedną z wielu form informowania rynku. Osobiście nic przeciwko tej idei nie mam, ale tez nie nadaję jej wyjątkowego znaczenia. Zawodowym ekonomistom i analitykom nie da ona nic nowego. Może być pomocą dla podmiotów, które z usług instytucji finansowych korzystają (weryfikacja prognoz stopy procentowej).

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Ile wart jest złoty?

Gwałtowne zmiany złotego w ostatnich dniach zachęcają by po długiej przerwie szukać (dawno już nie poruszałem tego tematu) odpowiedzi na pytanie o wartość złotego. Drugiego lutego złoty przebił poziom 4 zł za euro i już następnego dnia sięgnął 3,969. Wg danych z NBP, usd kosztował tego dnia 2,8321 złotego. Niby nic wielkiego, ale zejście poniżej 4 zło za euro to zjawisko dawno nie widziane na polskim rynku. Zwracam uwagę na to zdarzenie nie tylko z powodu magii „okrągłych” liczb. Ostatnio tyle za euro płacono w XII 2008 i przez chwilę w połowie stycznia 2009 r. Gracze rynkowi sprawdzili w ubiegłym tygodniu jaką skalę wzmocnienia rynek jest w stanie zaakceptować i zaraz uciekli na poziom 4,09 za euro. Zdarzenia te dzieliły zaledwie dwa dni. Być może test trwałby dalej gdyby nie pogorszenie nastrojów na rynkach i ucieczka z m.in. akcji. Sama akcja sprowadzenia złotego poniżej 4 złotych za euro, nie powinna była być jednak niespodzianką. Biorąc pod uwagę bieżącą wartość rynkową złotego i wartość uzasadnioną sytuacją makroekonomiczną Polski (dalej: wartość rzeczywista) złoty jest nadal niedowartościowany. Od czasu gwałtownej przeceny złotego (I kw 2009), rynek powoli zmierzał do wartości rzeczywistej.

Szukanie odpowiedzi na pytanie o rzeczywistą wartość waluty danego kraju, to jedno z trudniejszych wyzwań dla makroekonomisty. Szukanie wartości na bazie porównywania cen analogicznych dóbr i usług, wydaje się dawać obiektywny wynik, czyli ceną (kurs) równowagi. To tylko pozornie łatwe do wyliczenia. W rzeczywistości cenę równowagi danej waluty można co najwyżej szacować, ponieważ specyfika zjawiska i jego złożoność wprowadzają szereg zakłóceń w wyliczeniach. Inaczej mówiąc, kurs walutowy to rezultat nakładania się na siebie szeregu zjawisk makroekonomicznych. Do tego rynek miewa skłonność do, trwającego nawet wiele miesięcy, utrzymywania ceny waluty poza jej faktyczną wartością. Doświadczaliśmy tego i w Polsce. Nie oznacza to wcale, że nikt nie wie jaka jest faktyczna wartość złotego. Można ją jak najbardziej oszacować. To że nie jest to łatwe i wymaga przyjęcia pewnych założeń (element subiektywny), zdaje się potwierdzać fakt iż ekonomiści dość rzadko podają tą wartość. Jeszcze rzadziej ujawniają szczegóły warsztatu, czyli sposób w jaki do tego doszli.

W moich szacunkach opieram się na zmianie wydajności w polskiej gospodarce. Szacunków dokonuje na bazie kwartalnej, co wynika z faktu iż część danych makroekonomicznych publikowana jest tylko co kwartał. Zresztą, szczerze mówiąc, przejście na szacunki miesięczne nie przenosi się i tak na dokładność wyliczeń. Kolejnym problemem jest wybór sposobu liczenia zmian wydajności pracy i odpowiedzi na pytanie czy uzależnić wyliczenie od bieżących zmian wydajność czy od średnich dla okresów kilkuletnich. A dalej, która z metod liczenia wydajności jest najsilniej skorelowana z kursem walutowym, czy też – mówiąc inaczej – która z makroekonomicznych wielkości jest najbardziej związana z kształtowaniem się kursu walutowego. Pewne znaczenie w moich obliczeniach mają historyczne kursy walutowe. Dyskusyjne jest na pewno, skoro opieram się na kwartałach, czy brać średnie kwartalne z przeszłości, czy też średnią z kilku tygodni. A może brać średnie z ostatniego miesiąca kwartału kalendarzowego. Każdy kto przystępuje do szacowania faktycznej wartości złotego, musi sobie na wiele pytań odpowiedzieć. Zakres wątpliwości można istotnie zmniejszyć dzięki weryfikowaniu poszczególnych założeń, jednego po drugim. Tyle w dużym zarysie, ponieważ można by o tym pisać bez końca. Osobom, które spróbują sił w wyznaczeniu wartości złotego odradzam oparcie się tylko na euro, usd czy innej walucie. Lepiej od razu wyznaczyć kurs złotego w oparciu o zróżnicowaną wagę najważniejszych dla Polski walut i dopiero potem przeliczyć na euro, usd itd.

Wg moich obliczeń, faktyczna wartość złotego w relacji do euro, koncentruje się  w okolicach 3,7-3,8. Niemniej jeżeli ktoś upierałby się przy wartości 3,6, czy przykładowo 3,95, nie widziałbym sensu toczenia sporu. Przyjęcie pewnych subiektywnych założeń oraz wybór danych do wyliczeń, uniemożliwia ich precyzję. Stąd słowo „szacunek” a nie „obliczenia”, jest bardziej odpowiednie w wyliczaniu rzeczywistej wartości złotego.

W I kw 2009 skala niedowartościowania złotego sięgała nawet 17%-20%. Przypominam, że jest to wartość obliczona dla średniego kursu w kwartale lub wartości do średniej zbliżonych. Gdyby wybrać kurs z jednego dnia (np. 18 luty 2009) wartość odchylenia byłaby znacznie wyższa (nawet o 30%). Tak silne osłabienie złotego to wartość rekordowa w tej dekadzie, więc rynek wcześniej czy później wziąłby się za wzmocnienie złotego, czyli sprowadzałby kurs w dół. Pojawiające się więc już wtedy prognozy o rozpoczęciu powolnego spadku kursu euro do złotego (w tym i moja), nie były niczym oryginalnym. To była w zasadzie, makroekonomiczna oczywistość. W II kw 2009 rynek zredukował odchylenie złotego do ok. 16%. Strach więc był mniejszy, ale odchylenie wciąż wyjątkowo duże. W naszych warunkach osłabienie złotego w porównaniu z kursem rzeczywistym (przypominam: uzasadnionym makroekonomicznie) na poziomie 15%, to była wartość do tej pory maksymalna (np. przełom 2003 i 2004). Poprawa nastrojów na globalnym rynku finansowym i pojawienie się danych makroekonomicznych wieszczących rychłe zakończeniu kryzysu zaowocowało większą odwagą w redukcji odchylenia. Rynek w III kw 2009 zredukował odchylenie o połowę i – przy niewielkiej dalszej korekcie – utrzymał je praktycznie do końca roku.

W styczniu rynek zaczął przymierzać się do testowaniach niższych poziomów kursów. Przy czym wraz z wspomnianą ochotą, zwiększała się nerwowość. Rynek zszedł do 4,02 za euro w połowie stycznia i szybko wycofał się na poziom 4,09 pod koniec miesiąca. A o tym co wydarzyło się w lutym, wspomniałem już na początku mojego wpisu.

Skoro wiadomo jaka jest rzeczywista wartość złotego, to co powstrzymuje rynek od zejścia do tego poziomu? Przede wszystkim, ludzi czy instytucji którzy potrafią i chcą/mają ochotę (z naciskiem na „chcą/mają ochotę”) szacować faktyczną wartość złotego jest mało. Znacznie popularniejsza jest analiza techniczna. Nie ma jednej obiektywnej metody wyliczania wartości złotego. Szacowanie rzeczywistej wartości złotego opiera się m.in. na założeniu, że pewne cechy polskiej gospodarki, które ujawniły się w przeszłości , jak elastyczność i relatywnie wysokie tempo PKB (średnie tempo PKB od 2000 do 2009 r., to 4%), będą również ją charakteryzowały z najbliższej przyszłości. Ponadto rynek dzieli się na tych, którzy są pewni siły polskiej gospodarki i tych, którzy być może w tą siłę wierzą, ale oczekują na potwierdzenie w faktach. To wyjaśnia dlaczego rynek powoli, przy zmiennym tempie, sprowadził kurs euro niedaleko kursu równowagi w ciągu roku. Nie był to proces łatwy. Moim zdaniem w II kw 2009 rynek powinien był mieć więcej odwagi we wzmacnianiu złotego. Odkładanie silnego ruchu dopiero na III kw, to świadectwo sporych lęków na rynku.

Już jako uzupełnienie podam, że tak jak rynek potrafi osłabić złotego o kilkanaście procent wobec faktycznej wartości, potrafi też dokonać czegoś odwrotnego. Przypomnę chociażby II i III kw 2008 r. Skala nadmiernego przewartościowania złotego niewiele ustępowała odwrotnej sytuacji w II kw 2009 (skala odchylenia – kilkanaście procent). Szkoda tylko, że rynek nie był tak ostrożny w 2008 jak w 2009 r. Uniknęlibyśmy wielu kłopotów, gdyby rynek i klienci instytucji finansowych (nieszczęsne opcje itp. zabezpieczające przed dalszym wzmocnieniem) mieli świadomość skali nadmiernego wzmocnienia złotego.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Otagowano , | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań. Co dalej. 2

W II połowie ubiegłego roku ceny na rynku mieszkań przestały spadać. Powstało więc pytanie czy mamy już do czynienia z zatrzymaniem korekty cen w Polsce. Zanim jednak zacznę „gdybać” J , warto dokładniej określić co się stało z cenami mieszkań pod koniec roku 2009 i co mogło mieć na to wpływ. Przypomnę wiec, że z „górką” cenową na rynku mieszkaniowym mieliśmy do czynienia mniej więcej w II kw 2008. Dokładne wskazanie okresu szczytu cen jest trudne, ponieważ różnie się to rozłożyło w poszczególnych miastach. Jeżeli oprzeć się na cenach z rynku wtórnego, to szczyt mieliśmy w większości dużych miast  już w IV kw 2007 r. Na ogół przez dwa kolejne kwartały ceny utrzymywały się na podobnym poziomie. Jeżeli zaś oprzeć się na cena ofertowych nowych mieszkań, to w niektórych regionach kraju stawki rosły jeszcze niemal do III kw 2008. Mam oczywiście świadomość, że ocena popytu na podstawie zmian cen ofertowych zawiera w sobie pewien błąd, jednak obserwacja pozostałych statystyk cenowych (wg innych metodologii) z rynku mieszkaniowego pozwala na stwierdzenie że ceny ofertowe pozostają w dużym związku z popytem. Oczywiście wzrost cen ofertowych nowych mieszkań w III kw 2008 to już raczej efekt bezwładności procesów rynkowych.

Na początku lipca 2009 opublikowałem wpisy o rynku mieszkaniowym wraz z prognozą. Odsyłam do tamtych wpisów, ponieważ treści te są aktualne i obecnie. W tamtym czasie minął ok. rok od szczytu cenowego. W zależności od miasta, ceny mieszkań spadły od 10% do maks. 15%.  Dane opublikowane pod koniec roku przez Związek Banków Polskich potwierdziły, że średni spadek bliższy był pierwszej z podanych wartości. Wskazywałem, że w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy należy raczej oczekiwać spadku cen, jednak  o wartość najwyżej taką jak do lipca 2009 r. Tymczasem w II połowie roku generalnie nastąpiło zatrzymanie spadku cen, a wzrosty (wprawdzie minimalne) w cenach ofertowych były na tyle powszechne, iż na rynku pojawiło się pytanie czy to już koniec korekty cenowej.

Świadomie unikam w bieżącym wpisie dokładnej analizy zmian cen, ponieważ w zależności od podmiotu prezentującego zestawienia cen wskazanie są minimalne różne. Należy też zwrócić uwagę, iż wszystkie zestawienia potwierdzają że w poszczególnych ośrodkach miejskich kierunki zmian cen nie są takie same. Na ogół są jednak niewielkie i zdają się potwierdzać, że mamy do czynienia z co najmniej przejściowym zatrzymaniem spadków cen. Przykładowo wg danych z raportu firm Expadner i Szybko.pl, ceny ofertowe spadały w kwartałach IV’08, I i II’09 w tempie 2%-3% kwartalnie. W III kw ceny praktycznie pozostały bez zmian, by w IV kw 09 spaść zaledwie (średnia) o 0,3%.

Co zatrzymało dalszą korektę? W jednym z wpisów grudniowych podawałem dane dotyczące rynku kredytów mieszkaniowych, a pochodzące z raportu Związku Banków Polskich. Wg raportu ZBP, w kwartałach II i III banki zaczęły odblokowywać udzielania kredytów mieszkaniowych. Wg danych zebranych przez firmę doradczą Expander, w III i IV kw 2009 zaczęto powoli obniżać marże i oprocentowanie kredytów (częściowo z powodu spadku stawek depozytowych na rynku międzynarodowym). Wraz z sygnałami o poprawie sytuacji makroekonomicznej banki coraz chętniej udzielały kredytów, co przejawiało się m.in. poprawą zdolności kredytowej od kilku do kilkunastu procent. I właśnie większość wymienionych wyżej czynników miała miejsce III i IV kw 09. Nie ma też co ukrywać, że skala spowolnienia gospodarczego Polski było grupo mniejsza niż się obawiano.

Warto przy tej okazji wspomnieć o programie wsparcia finansowego „Rodzina na swoim”. Wg niepełnych danych za 2009 r. z programu skorzystało ponad 28 tys. osób na kwotę ok. 5 mld zł. Dla porównania podam, że w latach 2007 i 2008 z programu skorzystało odpowiednio: 3,7 i 6,6 tys osób. W 2009 zwiększono również z 1,3 do 1,4 przelicznik kosztów budowy 1 m_kw mieszkania. Nominalnie, w porównaniu z 2008, dało to wzrost ceny metra przyjmowanego w wyliczeniu dopłaty, o 25%. Trudno się więc dziwić, że zainteresowanie programem „Rodzina na swoim” przekroczyło prognozy aż o ok. 10 tys.

Byłbym ostrożny z deklarowaniem zakończenia korekty cenowej. Wspomnianą wyżej skalę korekty należy traktować jako maksymalnie możliwą. Zatrzymanie cen w II poł. 2009 to w dużej mierze przejściowa poprawa popytu wynikająca głównie z powrotu banków do warunków kredytowania sprzed tzw. kryzysu., co sprzedającym (w tym deweloperom) było bardzo na rękę. W ten sposób powstała atmosfera (no,…symptomy atmosfery) strachu że już nie ma co czekać na dalsze spadki.

Przed nami niewyjaśniona kwestia tempa poprawy sytuacji gospodarczej. Niestety za ponad rok możemy zacząć odczuwać przejściowy spadek podaży nowych mieszkań. Wg najnowszych danych GUS, poziom zezwoleń i budów rozpoczętych mieszkań przeznaczonych na sprzedaż lub wynajem w 2009 to tylko sześćdziesiąt kilka procent wartości z 2008 r. Niewielkim pocieszeniem jest to, iż na początku ubiegłego roku obawiano się gorszych wskaźników. Z drugiej strony, analizując koszty budowy i bieżące ceny nowych mieszkań, śmiało można powiedzieć iż deweloperom wielka krzywda się nie stała i nie dzieje. Teraz wszystko zależy od tempa poprawy sytuacji gospodarczej, polityki banków i zachowania Polaków. Mam nadzieję, że banki i Polacy czegoś się jednak nauczyli po boomie cenowym z lat 2005-2008.

Biorąc powyższe pod uwagę, w bieżącym roku możemy mieć do czynienia z falowaniem nastrojów. W ujęciu średniego wskaźnika cen dla całego kraju może to oznaczać, zmiany  o ok. 2% z kwartał do kwartału. Największym prawdopodobieństwem obdarzony jest wariant stabilizacji cenowej (rozumiany jako odchylenie +-4% w IV kw 10 w porównaniu z cenami z IV kw 2009 r.) ze skłonnością do dalszej, niewielkiej już korekty. Rozpoczęcie w 2010 r. poważniejszego trendu wzrostowego cen nowych mieszkań oceniam jako małe. Zaznaczam, że odnoszę się do średniej krajowej, która jest reprezentatywna dla większości ośrodków miejskich w kraju. Tym, którzy przymierzają się do kupna mieszkania, proponowałbym przystępować do tego spokojnie. Byłoby dobrze gdyby rząd obniżył mnożnik kosztów dla programu „Rodzina na swoim” (obecnie 1,4), ponieważ w pewnym stopniu sam przyczynia się do zatrzymania spadku cen mieszkań.

W opracowaniu wykorzystałem dane,  raporty i zestawienia udostępniane przez: RedNet Consulting, Expander (raporty wspólne firmy Expadner i portalu Szybko.pl), GUS i ZBP.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano , | Dodaj komentarz

Złota reguła systemu emerytalnego

W ostatnich tygodniach sporo dyskutowano o systemie emerytalnym. Gdzieś tam w tle toczonych sporów pojawiał się problem stopniu przymusu, czy też naszej wolności w decydowaniu o odkładania (oszczędzaniu) na emeryturę. Z dyskusji wyodrębnić można dwa główne kręgi sporu. Pierwszy to pytanie czy człowiek jest na tyle odpowiedzialną istotą by pozostawić mu swobodę działania. Drugi, to problem naczelnej zasady ustrojowej wolnego rynku czyli swoboda działania. W tym przypadku ujawniała się ona wśród osób o silnych przekonaniach liberalnych, które zasadę wolności i słuszności wyborów dokonywanych przez indywidualnych uczestników wolnego rynku traktują niemal jak religijny kanon. Kanon, w którego zwiątpienie jest traktowane jak niemal grzech.

Trzymając się wątku emerytalnego warto się bliżej temu przyjrzeć i zawęzić pole dyskusji ile tej samodzielności być powinno. Na wstępie warto sobie przypomnieć/uświadomić pewną relację, którą można by nawet określić złotą regułą systemu emerytalnego. Reguła może się nazywać: 20%, 1:5 lub inaczej. Idzie tu o relacje kwoty jaką powinno się obciążyć nasze wynagrodzenia, by mieć z czego żyć na emeryturze. Skąd to wyliczenie? Jest to funkcja czasu aktywności zawodowej, długości życia na emeryturze, kosztów funkcjonowania systemu emerytalnego, możliwej do osiągnięcia stopy zwrotu, stopy zastąpienia rozumianej jako relacji emerytury do wcześniejszego wynagrodzenia, relacji emerytów do pracujących, skali uprzywilejowań w danym systemie emerytalnym itd. itd. wszelkie tego typy szacunki są silnie podatne na przyjęte założenia. We własnych analizach przyjąłem przypadek osoby zarabiającej 2/3 średniej krajowej, co o ile dobrze pamiętam, odpowiada medianie w rozkładzie wynagrodzeń Polaków.  Dyskutując o skali składki, należy podkreślić że obecne rozwiązania dadzą przyszłym emerytom stopę zastąpienia 40%-60%. Jeżeli weźmiemy od uwagę wynagrodzenie rzędu 2,3 tys. to połowa z tego na emeryturze, nie gwarantuje nam życia pozbawionego trosk. Niestety. Niemniej jednak w starszym wieku nie mamy już na utrzymaniu dzieci i nie musimy już – przykładowo – ponosić kosztów dojazdów do pracy itp.

Można mi oczywiście zarzucić, że podana wyżej „reguła” skażona jest obecnymi warunkami, czyli zbyt małą liczbą pracujących (przez co mniejsze są wpływy ze składek) i przywilejami emerytalnymi. W takim rozumieniu wysokość składki jest zawyżona i przy usunięcie większości wspomnianych barier i wyidealizowaniu pozostałych warunków, składka może i mogłaby by spaść do 15%. Pamiętać jednak należy, że niektóre grupy zawodowe nie odprowadzają składek, albo odprowadzają w stopniu nieadekwatnym do pobieranych świadczeń. W związku z tym budżet dopłaca do ZUSu co roku. A budżet to my, nasze pieniądze. Powracamy więc w stronę 20% składki. Nie będę się jednak upierał i przyznam że 20% jest pewnym uproszczeniem. Moim celem jest bardziej wskazanie relacji, niż precyzja, bo o tą trudno z racji wielowariantowości przeprowadzanych szacunków.

Do czego jednak potrzebna mi wskazana „złota reguła”. Otóż bez względu na to czy mamy przymusową składkę czy absolutną wolność decyzji, by w miarę bezpiecznie przeżyć na emeryturze, powinnyśmy odkładać ok. 20% swojego wynagrodzenia.

A czy powinien to być obowiązek odkładania na emeryturę w rozumieniu przymusowej składki. Będę okrutny: TAK. Problem polega na tym, że część ludzi lekkomyślnie podchodzi do swojej przyszłości.

Ponadto kiedy ma się już ponad sześćdziesiąt kilka lat, napotykamy często na obiektywną barierę. Jest to zarówno obniżony częściowo przydatność do wykonywania wielu zawodów jak i obniżone zainteresowania pracodawców osobami po 60-tce.

Na „wolność” czyli decydowanie czy płaci się składkę czy nie, zgodziłbym się np. pod warunkiem, że taka osoba złoży deklarację iż nie będzie w starszym wieku korzystać z wsparcia, określanego ogólnie pomocą społeczną. Pojawia się tu jednak problem rynku pracy. W okresach dekoniunktury pracodawcy mogliby wymuszać rezygnację z płacenia składek.

Można się zastanawiać, czy obniżyć przymusową składkę do takiego poziomu by emerytura zapewniała minimum egzystencji. Problem w tym że już obecnie osoby starsze i samotne (a takich wśród emerytów jest niemało) często o takie minimum się ocierają. Dla części osób obecnie czynnych zawodowo, stopa zastąpienia np. 40% oznacza biedę.

Gdzieś tam w tle pojawia się warunek: skoro pobierają mi przymusową składkę to niech ją godziwie inwestują w oparciu o wyodrębnione konto. W sumie racja. Mamy jednak system pokoleniowy, w którym część grup emerytów jest uprzywilejowana i co ciekawe, wg jednego z najnowszych sondaży ponad połowa ankietowanych akceptuje taki stan rzeczy. Uprzywilejowanie wyklucza indywidualność kont. Indywidualność kont utrudnia też demografia. System pokoleniowy pozwala amortyzować zmienność relacji pracujących do niepracujących w długich okresach czasu oraz zacierać konsekwencje niskich składek w okresach np. dekoniunktury. System pokoleniowy daje wiec możliwość manewru pod warunkiem, że jest mądrze zarządzany przez polityków. Obecnie niestety mamy problem z ograniczeniem niepotrzebnego uprzywilejowania emerytalnego, wiec słowa „mądrze” nie mogę w pełni przypisać do obecnej sytuacji. Nie oznacza to jednak porażki wspomnianego rozwiązania.

Jeżeli mielibyśmy iść w stronę zmniejszenia składki, to wolałbym aby iść raczej w stronę samodzielnego inwestowania części uwolnionej, by tutaj dać upust wolności. Ma to jednak swoją wadę. Spadek zainteresowania IKE i porażka setek tysięcy Polaków w inwestowaniu w jednostki funduszy inwestycyjnych (nieszczęsny rok 2007), zarzuty pod adresem OFE po spadku wartości ich aktywów, wskazują na to iż wiedza Polaków na temat racjonalnego inwestowania nie jest zbyt powszechna. Co jest więc lepsze: samodzielność z porażkami, czy koszt ZUSu. A skoro o kosztach ZUSu, to proponuję je sprawdzić i zapewniam, że na tle zadań wykonywanych przez ZUS koszty (czyli prowizja od naszych skałek) wcale nie są duże.

Jak więc widać, przy założeniu że odsuwany na bok ideologię ekonomiczną, możliwość manewru wcale nie jest duża. Można oczywiście wierzyć w powszechną racjonalność obywateli i umiejętność przewidywania przyszłości, ale sądzę że po dokładnym przedstawieniu wad i zalet zlikwidowania czy poważnej redukcji składek emerytalnych, liczba zwolenników poważnie spadnie.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Narodowa Rada Rozwoju

Pomysł prezydenta by powołać Narodową Radę Rozwoju (NRR), generalnie należy ocenić jako dobry. Przy założeniu idealnych warunków. Osobiście mam mieszane uczucia co do sensu powoływania tego typu ciał, co dalej uzasadnię. Niemniej jednak, być może tylko z zasady oraz przyzwoitości, takiemu pomysłowi należy przyklasnąć. Wg prezydenta, nie ma w Polsce ciała, które daje możliwość debaty o rozwoju kraju. Jeżeli przez to rozumieć konkretne miejsce i czas gdzie spotykają się ludzie różnych orientacji ekonomicznych, można powiedzieć że prezydent ma rację. Takiego miejsca  nie ma jednak dlatego, że ekonomiczna materia naszego życia jest na tyle skomplikowana, iż nie ma sensu powoływania gremiów o tak szerokim jak w NRR dorobku naukowym i doświadczeniach. W rzeczywistości dyskusja na szereg tematów społecznych i ekonomicznych stale się odbywa. Nie tylko w kręgu ministrów i parlamentu, bo te gremia są powołane i wręcz zmuszone przez życie do dokonania oceny sytuacji społeczno-ekonomicznej, poprawnej (tu bywa różnie) diagnozy i zaproponowania rozwiązania. Oprócz tego jest szereg instytucji, organizacji oraz media, dzięki którym tematyka ekonomiczna jest stale w obecna w naszym życiu. Oczywiście jakość tej debaty niejednokrotnie pozostawia sporo do życzenia. To już jest jednak kwestia poziomu dyskutantów i zainteresowania społecznego.

Kto chciał to był i jest świadkiem dyskusji o wprowadzeniu euro, reformie finansów czy reformie emerytalnej itd. Całkiem niedawno na łamach prasy byliśmy świadkami dyskusji ( a raczej jej próby) o finansowaniu kultury w Polsce. Niestety dyskusja ta nie trafiła na pierwsze strony gazet. Przy okazji kryzysu mieliśmy okazję poznania całego spektrum poglądów na kwestie pomocy państwa, interwencjonizmu w obliczu kryzysu, skali deficytu finansów publicznych itd. Trzeba sobie uświadomić, że szereg problemów społeczno-ekonomicznych, nie ma prostego rozwiązania i jedynie w razie konieczności wypracowania decyzji, osoby/instytucje do tego zmuszone czy powołane osiągają kompromis. Przykładowo, jest mnóstwo poglądów na walkę z bezrobociem a ich zróżnicowanie wbrew pozorom nie wynika z niewiedzy. Wśród polskim makroekonomistów brak jednoznaczności co do warunków i czasu zamiany waluty na euro. Itd.

Wielokrotnie na swoim blogu dawałem wyraz rozczarowaniu co do sposobu w jakim media, politycy czy ekonomiści podejmują tematy społeczne i ekonomiczne. Gdybym tak miał dać upust swojej wyobraźni, to marzyłby mi się taki idealny nadzorca, moderator rozmowy który potrafiłby wymusić by uczestnicy publicznych debat poświęcali im odpowiedni czas i przeprowadzali jest w sposób rzetelny. Moderator, który zebrałby najwartościowsze poglądy i pomógłby wypracować kompromis  lub we wnioskach przedstawiłby rozbieżności, których nie sposób już nawet zniwelować za pomocą najtęższych głów i najrzetelniejszych badań naukowych. Moderator, który zmusiłby uczestników debat i decydentów do wypracowywania decyzji, powstrzymywał ich przed ucieczką od trudnych tematów. Tyle teorii J.

Moim zdaniem funkcja prezydenta idealnie nadaje się do podjęcia tego typu wyzwania i jak rozumiem w pewnym stopniu RNN ma to zadanie realizować. I tu zaczynają się moje wątpliwości. Przede wszystkim Rada składająca się już obecnie z aż 44 członków o bardzo różnych specjalnościach i spotykająca się co kwartał ma niewielki szanse na wypracowanie czegokolwiek. Zebranie rozbieżnych poglądów w jednym dokumencie nie jest niczym nowym. Ciało to musiałby się podzielić na zespoły tematyczne i spotykać się o wiele częściej. Wśród członków Rady są ludzie, którzy działając w innych ciałach decyzyjnych (np. komisja trójstronna) jeżeli już osiągają jakiś kompromis, to po wieli bojach i zerwaniach negocjacji. Przy opracowywaniu dokumentów RNN, pozostaną przy swoich stanowiskach.

Po drugie jest problem (przepraszam, bo jak by nie było piszę o głowie państwa) samego prezydenta. Prezydent najpierw musiałby się oderwać od własnych poglądów ekonomicznych i politycznych. Dalej, prezydent musiałby przyjąć że to misja politycznie samobójcza, ponieważ efektem wielu z tych opracowań byłyby wnioski niezbyt miłe dla wielu grup społecznych. I już na koniec. Kto przeszkadzał już dotąd pełnić taką rolę. Jeżeli prezydent faktycznie jest zaniepokojony poziomem debaty, to mógł już od początku kadencji udzielać tematycznych wywiadów, organizować konferencje, czy po prostu pisywać systematycznie do gazet o wyzwaniach przed jakimi stoimy. Zmusiłby wtedy uczestników medialnych debat do dyskusji na tematy wymagające więcej intelektualnego wysiłku.

Wbrew pozorom, większość naszych problemów została już dawno nazwana i opisana. Trzeba tylko o nich przypominać. Prezydentowi wystarczy więc tylko grupa wytrawnych doradców ekonomicznych, która zapanowałaby nad całością materiału. Formuła RNN jest tylko kurtuazją wobec środowisk, które członkowie RNN reprezentują.

O działaniach RNN wiadomo niewiele. Garść informacji na stronie prezydenta i wywiad w Rzeczpospolitej (http://www.rp.pl/artykul/416064_Rozwoj_Polski_jest_zagrozony.html). Mogę się założyć, że poziom merytoryczny wniosków nie będzie inny od tego co już wiemy. W rzeczywistości mamy w Polsce nie tyle problemy z diagnozą problemów, co z wprowadzeniem konkretnych działań w życie. Nie ma potrzeby więc organizować inauguracyjnej debaty o demografii i jej skutkach dla – przykładowo – systemu emerytalnego czy finansów publicznych. To też już dawno omówiono i przeliczono. Problem w tym, ze prezydent wcale nie miał ochoty przesadnie wspierać rządu w reformie emerytalnej. Nie przypominam też sobie by prezydent usilnie wskazywał grupy uprzywilejowane emerytalnie, które za wszelką cenę chcą utrzymać swoje przywileje.

Naszym problemem są lęki przed reakcją społeczeństwa bądź spór o metodę i przeciągający się czas dochodzenia do decyzji. W wywiadzie prezydent daje wyraz swoim poglądom ekonomicznym, które są chwilami nieprzyzwoicie subiektywne. Zwracam na to uwagę, ponieważ po takich wypowiedziach wiara w obiektywizm i sens inicjatywy prezydenta mocno słabnie. Poniżej przykład jednej z kilku zaskakujących wypowiedzi pochodząca z wywiadu.

Mamy problem długu finansów publicznych, który za poprzedniego rządu spadał, a teraz, niestety, urósł do 57 proc. PKB, co musi budzić niepokój.”

Prezydent konsekwentnie w wielu wywiadach przypomina o sukcesach rządu swojego brata. Powyższa myśl jest jednak dla ekonomisty nie do przyjęcia. Zmiany w poziomie długu publicznego w ciągu ostatnich kilku lat były niezwykle silnie zdeterminowane zmianami koniunktury gospodarczej w Polsce i na świecie co z rządami PiS czy PO nie ma praktycznie nic wspólnego. Można mieć pretensje do polityków o to, że strona wydatkowa budżetu jest nieelastyczna, co wywołuje szybkie narastanie długu publicznego w okresie kryzysu. W takim przypadku jednak prezydent powinien mieć pretensje do swojego brata iż w okresie fantastycznej koniunktury zaniechał reform strony wydatkowej budżetu.

To tłumaczy, jak sądzę, moją słabą wiarę w sens inicjatywy prezydenta.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rozwój za wszelką cenę. Wyniki JST po III kw 2009 r.

Kiedy przegląda się dane jednostek samorządu terytorialnego (dalej jst) za III kw minionego roku, z całą pewnością nie można powiedzieć by dane były zachwycające, ale i nie można powiedzieć by rozczarowywały. Jest w nich w nich nuta optymizmu  i bieżące dylematy makroekonomiczne.

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na planowanie jst. O ile na początku roku przyjmowane (podawane w sprawozdaniach) plany budżetowe cechują się pewną ostrożnością, to zasadą już było iż w kwartałach II i III  odwaga nieco wzrasta. W II kw prognozy rocznego wykonania dochodów rosną o ok. 3% w porównaniu z założeniami na których opierano się w I kw. W III kw prognozy rosły w o ok. 5% w porównaniu z założeniami z I kw. tak było w dwóch poprzednich latach. Dla przykładu: w latach 2002-2003, wzrosty wyniosły średnio: 2% w II kw i 3,3% w III kw. Generalnie, w miarę napływających dochodów jst aktualizowały prognozy finansowe, nie lekceważąc przy tym zasad finansowego bezpieczeństwa (uwaga ta dotyczy wyników ogółem dla jst). W słabych dla polskiej gospodarki latach 2001-2003 przychody osiągały ponad 102% prognoz z I kw każdego roku.

W 2009 r. prognozy przychodów i wydatków na których opierano się w I kw, zakładały, że dochody własne wzrosną o 7% w porównaniu z prognozami obowiązującymi w IV kw 2008. Oczywiście wiadomo, ze prognozy dla 2009 roku, przyjmowano pod koniec 2008, niemniej jednak samorządowcy wiedzieli, że zbliża się poważne spowolnienie gospodarcze. Z prognoz obowiązujących w I kw, widać, że z trudem przychodziło samorządowcom akceptowanie spadku tempa wzrostu gospodarczego, a co za tym idzie: prognozowanie mniejszych przychodów własnych. W znacznym stopniu można to usprawiedliwić tym, że problemy z prognozowaniem tak poważnego spowolnienia mieli również zawodowi makroekonomiści w II poł 2008 r. Prognozowana wielkość przychodów własnych jst podawana w wynikach za III kw 2009, jest już mniejsza od wartości podawanej w II kw, ale nadal widać że nie nadąża za pogarszającą się rzeczywistością.

W tym momencie należy przypomnieć strukturę dochodów jst. Podaje wartości dla jednostek ogółem po trzech kwartałach minionego roku, przypominając że struktura dochodów i wydatków jest (bywa) różna dla gmin, powiatów i województw. Na pozycje dochody ogółem składają się: dochody własne (podatki, opłaty itd.)- 49%, dotacje – 23% i subwencje (głównie oświatowa) – 27%.

Tymczasem dochody własne po III kw to zaledwie 67% realizacji bieżących prognoz dla całego roku. w latach ubiegłych stopień realizacji w III kw wynosił średnio 72% przy odchyleniu standardowym 2,7%. Inaczej ujmując, można powiedzieć że dochody własne gmin są mniejsze o ok. 7% od zakładanych, po trzech kwartałach. To dość znaczny ubytek i to pomimo wspomnianej wyżej redukcji prognoz. Patrząc na zmiany wpływów (dochodów własnych) do kas gmin, powiatów i województw, widać że trochę zlekceważono sygnały płynące z gospodarki. Wpływy z CIT, spadają (w rozumieniu dynamiki YoY) od II połowy ubiegłego roku. Być może lekceważenie tego sygnału wynika z niskiego udziału podatki CIT w dochodach ogółem jst (zaledwie 4,1% w 2009 r.). Z danin spływających do kas jst zdecydowanie większe znaczenie mają: PIT i podatek od nieruchomości. Pierwszy po trzech kwartałach stanowił 16,5% przychodów, a drugi: 9,3%. Podatek od nieruchomości z racji swojej konstrukcji (zasadom naliczania) nie jest aż tak podatny na wahania koniunktury jak podatki dochodowe. Stopień realizacji wpływów z podatków PIT i  CIT jest przynajmniej o kilka procent mniejszy w porównaniu z dwoma latami poprzednimi. Głównie z tego powodu jst będą musiały skorygować w dół swoje prognozy w części dotyczącej dochodów własnych. Obawiam się, że jednostki samorządu terytorialnego będą zmuszone (tzn. już tego dokonały) obniżyć prognozy dla dochodów własnych do poziomów z III czy IV kw 2008 r. Przypomnę więc, że dochody własne (wpływy za cały rok) jeszcze w II kw 09 prognozowano na 81,8 mld zł, a tymczasem roczne ich wykonanie może wynieść 75 mld zł. Oznacza to różnicę o ponad 8%.

Z prostego rachunku widać, ze skoro spadają słabsze są dochody własne, a realizacja dochodów ogółem po trzech kwartałach wynosi 70%, to jst dostały dodatkowe środki. Źródłem, z którego jst dostały środki są dotacje. Plany roczne z I kw 09 dla tej pozycji dawały łącznie 31,5 mld zł. W III kw 09 zaktualizowane plany dla całego roku  skoczyły do 38,1 mld zł. Widać, że plany roczne dla tej pozycji są podnoszone stosowanie do realizacji przelewów przez administrację rządową. W tej pozycji widać, że pomimo kryzysu, władza centralna stara się w miarę możliwości nie szukać oszczędności po stronie jst. Do tego dochodzi finansowanie z programów unijnych. Otrzymane w ten sposób środki są przeznaczane na inwestycje i dotacje. To ostrożne planowanie dotacji, pozwoliło utrzymać niemal bez zmian deficyt na poziomie 25 mld zł.

Niższa niż zakładano realizacja dochodów własnych wymusiła wspomaganie się finansowaniem z innych źródeł. W porównaniu z III kw 08 zadłużenie jst wzrosło o 8,8 mld zł do 32,8 mld zł, z czego 80% przypadło na kredyty a reszta na obligacje. Dodatkowo spadła wartość depozytów o prawie 2 mld zł do 19,5 mld zł.

Po wynikach jednostek samorządu terytorialnego widać, że nawet w małych gminach próbujemy godzić dwa światy, ten rzeczywisty oparty na bieżących wpływach i wydatkach oraz świat zapewniający nam cywilizacyjny skok do przodu. Ten światy nieco się rozjeżdżają, ale jest ogromna szansa, że uda się to pogodzić, czyli finansowo „skleić”.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz