Pozostawmy ludziom wybór

Jakiekolwiek pomysły zmierzające do ułatwienia Polakom życia generalnie zasługują na pochwałę. Związek Banków Polskich jest jednym z uczestników programu „Koalicja na rzecz rozwoju obrotu bezgotówkowego i mikropłatności”. W dużym skrócie, program zawiera działania zmierzające do zwiększenia obrotu bezgotówkowego w kraju. Inicjatywna cenna, choć trzeba przyznać, że akurat ta sfera naszego życia i tak bez specjalnych zachęt rozwija się niezwykle dynamicznie. Gdyby tak jeszcze sektor państwowy robił w elektronizacji życia społeczno-gospodarczego postępy w takim tempie jak sektor prywatny, byłoby już całkiem idealnie.

Zaniepokoił mnie jeden z pomysłów programu jaki ma trafić pod rozpatrzenie komisji „Przyjazne Państwo”, jak podaje „Parkiet”. Otóż ZBP proponuje by wszelkie wynagrodzenia przekazywano obywatelom na rachunek bankowy. Inaczej mówiąc, ZBP proponuje zniesienie zapisu o wypłacie wynagrodzenia w gotówce i zastąpienie go obowiązkowym kontem. Zgodnie z prawem podstawową formą przekazywania wynagrodzenia jest wypłata w gotówce. Oczywiście niezwykle powszechne jest przelewanie na wskazane konto bankowe, ale (również zgodnie z prawem) zakład pracy musi mieć zgodę przedstawicieli załogi na takie rozwiązanie. Dla obydwu stron rozwiązanie takie jest bardzo wygodne i zmniejsza koszty. Niebagatelny jest też argument o zwiększeniu bezpieczeństwa.

Według różnych danych, konto osobiste posiada od 54% do 60% Polaków. Przypuszczam, że dominująca większość z nich jest z tego zadowolona. Czy warto więc uszczęśliwiać pozostałe 40%? Moim zdaniem, nie. A do tego obawiam się że intencje ZBP nie są do końca czyste i to z kilku powodów. Zanim to wyjaśnię, warto scharakteryzować osoby które konta do tej pory nie mają. Przede wszystkim są to osoby, o na tyle niskich zarobkach/świadczeniach, że niemal całe wydają w ciągu miesiąca. Dla nich więc konto nie stanowi przesadnej atrakcji. Wątpliwe jest osiąganie z tego tytułu korzyści finansowych, ponieważ konta mają niemal zerowe oprocentowanie i koszty w postaci prowizji. Oczywiście można szukać konta z funkcją lokaty, czyli swego rodzaju hybryd. Jednak ich funkcjonalność bywa znacznie mniejsza i są mniej opłacalne o ile w ogóle. Ponadto od momentu otrzymania świadczenia na rachunek, wypłaty powodują jego uszczuplenie do zera, więc stan konta od jakiego są liczone odsetki jest stosunkowo niski. Dla osób które nie mają dostępu do komputera, i których nie interesują osiągnięcia z dziedziny techniki i telekomunikacji, kontakt ze swoim kontem ograniczy się do bankomatu i najbliższej placówki banku. Zamiast więc pracownika Poczty Polskiej, (przedsiębiorstwa które pełni rolę podmiotu użyteczności publicznej), który przyniesie i w drzwiach mieszkania przekaże pieniądze, potencjalny nowy klient banku, musi pofatygować się do banku lub bankomatu. Problem w tym, że dostęp do infrastruktury bankowej łatwo dostępny jest głównie w miastach.

Kwestie przymusowych kont postawiłbym w postaci zestawienia przymusu i korzyści. Czy ZBP zagwarantuje, że będzie to opłacalne dla np. emerytów? Przede wszystkim koszty związane z prowadzeniem konta przekroczą korzyści finansowe. Dodatkowo banki za pomocą bodźców finansowych próbują zniechęcić do bezpośredniego kontaktu z placówkami (mam na myśli operacje dokonywane w „okienkach” jak wpłaty, wypłaty i przelewy) za pomocą bolesnych prowizji by zachęcić klientów do korzystania z bankowości elektronicznej. Utrudnia się w ten sposób poszukiwanie najtańszych form dokonywania comiesięcznych płatności osobom fizycznym, a tabele opłat i prowizji ulegają częstym  zmianom.

Wygląda na to, że ZBP byłoby wygodnie ustawowy przymus korzystania z banków rozszerzyć z podmiotów gospodarczych na osoby fizyczne. O ile w przypadku podmiotów można to jeszcze  uzasadnić, to w przypadku osób fizycznych niekoniecznie. Mogę mieć tylko nadzieję że omawiany pomysł ZBP nie jest podyktowany bieżącą sytuacją sektora bankowego i nie ma na celu poprawy płynności banków. Dla banków byłoby to niezwykle wygodne i opłacalne, ponieważ kilka mld złotych wpłynęłoby na konta bankowe  i w części (chociaż niekoniecznie  w tym samym banku) pozostałoby w sektorze. Mam przykładowo na myśli wszelkie comiesięczne opłaty jak czynsz, energia itd. Pieniądze ten zmieniałyby jedynie właściciela w sektorze bankowym, z osoby fizycznej na – powiedzmy – dostawce energii elektrycznej.

Argument, iż w niektórych krajach taki przymus (własne konto) istnieje, mnie nie przekonuje i nie rozumiem dlaczego słowo „promocja” (w dokumencie jest mowa o promocji płatności bezgotówkowych) ma polegać na przymusie. Program „Koalicja na rzecz rozwoju obrotu bezgotówkowego i mikropłatności” wspomina też o walce z tzw. wykluczeniem bankowym. Mowa o osobach które nie mając kontaktu z bankiem i stosowaną tam techniką są rzekomo wykluczane. Nikt wbrew sobie się nie wyklucza.

Obrót bezgotówkowy z całą pewnością warto promować, a  w wielu płaszczyznach funkcjonowania państwa, gospodarki i społeczeństwa daje się uzasadnić nawet i przymus. Nie widzę jednak istotnych powodów dla których akurat osoby fizyczne miałyby być zmuszane do korzystania z banków. Wolałbym by banki po prostu zabiegały o klientów ciekawą ofertą.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

UE wyręczyła nas w decyzji dot. sektora stoczniowego

Tytuł pozornie jest prowokujący i przewrotny. Ale tylko pozornie. Poddanie się decyzji UE w sprawie stoczni i kilka wydarzeń natury politycznej oraz zbliżająca się rocznica wyborów czerwcowych, wywołały istną lawinę dyskusji, żalów i pretensji wszystkich przeciwko wszystkim w sprawie losów trzech dużych polskich stoczni. Z przykrością powiem, że takiego koncertu cynizmu, niewiedzy i lęku przed polityczną odpowiedzialnością oraz dziwnie postrzeganego ekonomicznego patriotyzmu jeszcze nie widziałem. Okazało się, że wszyscy chcieli dobrze i nikt nie ponosi odpowiedzialności za obecną sytuację stoczni. Politycy i media wskazują jako winnych dawnych lub obecnych premierów i ministrów lub rzekomo niewdzięczną Unię Europejską. Nikt nie ma odwagi rzetelnie spojrzeć na sytuację finansową naszych stoczni. Proponuję spojrzeć do wydawnictwa Monitor Polski B na wyniki stoczni i zadać sobie pytanie jakim sposobem nasze stocznie maja tak złe wyniki i to pomimo rzeki państwowej pomocy finansowej i politycznego nadzoru, który utrzymywał stocznie z dala od reguł rynkowych i racjonalnych decyzji. Pytanie można postawić jeszcze inaczej. Jak to jest że właśnie mija okres świetnej koniunktury, a nasz sektor stoczniowy ma fatalne wyniki. Przecież politycy nie zabraniali podpisywać dobrych kontraktów i wykorzystywać koniunktury.

W rzeczywistości stoczniowcy powinni być politykom wdzięczni za to, że utrzymywali sektor stoczniowy w takiej skali przez całe lata. Stocznie powinny były przejść już wiele lat temu poważną restrukturyzację, które (nie ma tego co ukrywać) z dużym prawdopodobieństwem skończyłaby się poważną redukcja mocy produkcyjnych, ale i najprawdopodobniej lepszą kondycją finansową. Do polityków można mieć żal o to, że zabrakło im w przeszłości odwagi w efekcie czego stocznie przechodzą obecnie drastyczne dostosowanie się do rzeczywistości. Można by je nazwać: „bezwarunkowe”. Proces ten mógł być rozpisany na lata przy zachowaniu lepszej pozycji negocjacyjnej wobec inwestorów i z większym szacunkiem dla pieniędzy podatników.

By dobrze zrozumieć problemy stoczni i narodowo-polityczną otoczkę wokół nich, warto przeczytać opinie, analizy i programy restrukturyzacyjne wyprodukowane w minionych latach. Ja oprę się na „Strategii dla sektora stoczniowego w Polsce w latach 2006-2010” z III kw 2006. Dokument ten jest niezwykle reprezentatywny dla innych tego typu strategii i programów dla sektora stoczniowego a na dodatek ma walor świeżości i był przedmiotem sporu z UE. To co uderza w programie i w wypowiedziach ludzi związanych z sektorem zawodowo czy emocjonalnie, to niezwykła wiara że sektor stoczniowy się odrodzi i przyczynia się do rozwoju ekonomicznego Polski. Jednak w samej Strategii, jak w soczewce, skupia się z trudem ukrywana niemoc i lęk przed decyzją. Dokument przygotowano po kilkunastu latach nowej rzeczywistości ekonomicznej i niepowodzeniu wcześniejszych programów. Za każdym razem założeniem programów było przywrócenie rentowności i samodzielności finansowej. Przez tą ostatnią należy rozumieć możliwość inwestowania, utrzymanie działalności w okresach dekoniunktury oraz płynność finansową. A wszystko to w ramach dozwolonej w UE pomocy i ochrony przed,  w sporym stopniu, niezbyt uczciwą konkurencją stoczni azjatyckich. Żaden z tych celów nie został osiągnięty do dzisiaj i to pomimo opieki państwa i minionych kilku lat świetnej koniunktury. Jedną z zalet opieki państwa było nie tylko wsparcie finansowe ale i prawne, gdyż np. program obejmujący pierwsze lata bieżącej dekady bronił stocznie przed postawieniem w stan upadłości.

Grupa Stoczni Gdynia za dwa ostatnie lata (mam na myśli opublikowane w MP B wyniki za lata 2006-2007) ma ujemny kapitał. Stocznia Szczecińska kapitał w latach 2006-2007 miała dodatni, ale uległ on zmniejszeniu, a na dodatek w obydwu latach miała stratę netto. Obydwa podmioty miały stratę już na poziomie sprzedaży, co mówi samo za siebie oraz stanowi świetną ocenę skuteczności programów. Bo nie ma co ukrywać, że w proponowanej skali programy nie mogły być skuteczne. W zależności od przyjętych wskaźników mierzenia efektywności produkcji czy wydajności dość poważnie odstajemy od średniej dla stoczni europejskich. Wg wartości euro z tony przeliczeniowej nasza produkcja była niemal dwukrotnie mniejsza, a w przypadku produkcji na zatrudnionego było  jeszcze gorzej. Jesteśmy słabsi technicznie.

Tymczasem omawiany program robi wrażenie jakby pisany był w innej rzeczywistości. Jeden z poważniejszych grzechów, to przekonanie że Polska musi mieć przemysł stoczniowy, jakby za wszelką cenę i w dotychczasowym rozmiarze. Taki sen o potędze. Wg Strategii zakłady miały utrzymać profil działalności i mierzoną przychodami wielkość produkcji (ponad 3 mld zł rocznie). Z drugiego założenia strona polska i tak potem rezygnowała (redukcja mocy o blisko 30%) a pierwszy był jednym z tematów spornych z UE. Moim zdaniem urzędnicy UE słusznie zwracali uwagę, że celem restrukturyzacji nie może być utrzymania działalności stoczniowej dla niej samej, ale poprawa sytuacji finansowej i odzyskanie zdolności terminowego regulowania zobowiązań. Dodatkowo, wg UE strona polska ograniczała pole manewru dla przyszłych właścicieli.

Standardowym punktem tego typu programów jest przekonanie, że sektor musi dalej działać, bo  daje zatrudnienie (blisko 15 tys. osób), zatrudnienie w firmach kooperujących (szacunki bardzo rozbieżne, ale w Strategii podano 50 tys, osób) i zapewnienie tym firmom stabilnego rozwoju oraz przyczynia się do rozwoju myśli technicznej. Problem w tym, że na tej zasadzie można bronić każdego. Czy górnictwo i hutnictwo też mieliśmy utrzymywać na poziomie wydobycia/produkcji sprzed dwudziestu lat, tylko po to by nikogo nie skrzywdzić. Kto by za to płacił i ile. Wg UOKiK programy pomocy stoczniom w okresie V 2004 – VII 2008 sięgnęły kwoty 8,5 mld zł. Wg tzn. ekwiwalentu dotacji (bo część pomcy to gwarancje itp.) było to niemal 1,5 mld zł. Warto było? Moim zdaniem koszt był zbyt duży, szczególnie biorąc pod uwagę formę restrukturyzacji jaką wymusiła na nas UE. Trzeba niestety przyznać, że sami prowokowaliśmy konflikt. Zasady udzielania pomocy publicznej w ogóle, jej cel i pomocy dla sektora stoczniowego, były nam znane i korespondencja pomiędzy nami a UE polegała na tym, że udawaliśmy że nie wiemy o co chodzi, grając na zwłokę, wierząc że UE nie zdobędzie się na tak drastyczne kroki. I tak graliśmy w ciuciubabkę co najmniej od chwili wejścia do UE. Warto zwrócić uwagę, że zarzutami pod naszym adresem były m.in. udzielanie pomocy publicznej bez osiągnięcia deklarowanego w programach celu i marnotrawienie publicznych pieniędzy. Można oczywiście bez końca spekulować czy mogło być inaczej, że nie umieliśmy walczyć metodami politycznymi o swoje racje (np. spór o kwalifikację wsparcia przez KUKE), że źle wynegocjowaliśmy traktat akcesyjny itd. Jeżeli jednak ktoś zada sobie lekturę dokumentów restrukturyzacyjnych, efektów tych działań, wyników finansowych stoczni to zda sobie sprawę, że co najwyżej moglibyśmy przedłużyć okres marnego żywota naszych stoczni. Czytając strategie miałem wrażenie, że sami autorzy nie wierzyli w jej skuteczność. Tak naprawdę, problemy finansowe (wsparcie) to kwestia drugoplanowa. Nie jesteśmy po prostu w stanie pod względem technologicznym, asortymentowym (typy statków) i wydajności, sprostać konkurencji. Każde poważniejsze publiczne zasilanie i nadzór pozwala co najwyżej przetrwać w średnim terminie.

Wracając na moment do roli sektora stoczniowego, w strategii powoływano się na udział w eksporcie i zwracano uwagę na jego rolę jako nośnika postępu technicznego. Zwracam uwagę, że w Polsce w minionych kilkunastu latach rozwijały się inne sektory przemysłowe które bez innowacji technologicznych nie miałyby szans. Doceniam rolę eksportu i sektorów które są wyjątkowo „eksportogenne” (m.in. stocznie; ok. 90% produkcji trafia na eksport), ale zwracam uwagę że w ciągu kilkunastu ostatnich lat udział eksport w PKB zwiększył się ponad dwukrotnie i to bez udziału stoczni i przy radykalnie mniejszym koszcie publicznym.

Na zakończenie warto zaznaczyć, że efektem decyzji UE, nie musi być zakończenie działalności stoczni statków pełnomorskich w Polsce. Majątek firm, zamówienia i umiejętności załogi w znacznym stopniu determinują ich najbliższą przyszłość. Z całą pewnością można było jednak uniknąć tak drastycznej restrukturyzacji, ale o to należy mieć większe pretensje do polityków.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Bardzo chce się nam wzrostów

Jakby nie interpretować wiadomości pojawiających się na portalach informacyjnych o tematyce ekonomicznej, to doprawdy trudno znaleźć inne uzasadnienie na bieżące wzrosty niż psychologia. Konsekwentnie od jesieni zwracam uwagę, że nasza giełda przesadnie reagowała na nieustającą korektę prognoz dla Polski. Niemniej obecnie nie potrafię uwierzyć, że oto nagle rynek zmądrzał i stara się wycenić notowane spółki adekwatnie do ich potencjalnych średnioterminowych perspektyw rozwoju. Z makroekonomicznego punktu widzenia, nie sposób powiedzieć by pojawiły się dane pozwalające na przekonanie iż oto ekonomiczną zapaść mamy za sobą. Gorzej, bo międzynarodowe instytucje zaczynają w swoich prognozach wskazywać, że i Polski recesja nie ominie. Co się więc zmieniło na rynku? Zwracałem już na to uwagę, że światowy rynek finansowy, a w tym oczywiście i polski, zmęczony jest już pesymizmem w którym zatracono już umiejętność racjonalnej wyceny akcji. Można oczywiście wierzyć, że rynek wycenił poprawnie to co przedstawiają najnowsze i najczarniejsze prognozy (kilkuprocentowe recesje w krajach rozwiniętych), ale jeżeli tak to czas by powoli zacząć budować portfel. Ciekaw jestem danych o portfelach OFE za kwiecień. Sądzę, że zarządzający uświadomili sobie, że nieco przegapili moment odtwarzania portfeli akcyjnych. Trudniej mi uwierzyć w napływ klientów do TFI. Zbyt mała część analityków namawia w mediach by rozpocząć inwestowanie. Dostrzegalny natomiast powinien być ruch w strukturze funduszy mieszanych i podobnych.

Nie zamierzam prorokować rozpoczęcia hossy, ponieważ od tego jak sądzę dzieli nas długi czas. Zmiany na rynku nie odzwierciedlają pojawienia się nowych perspektyw makroekonomicznych. Nie znamy danych o PKB za I kw, a trzeba się liczyć że nie będą optymistyczne. Sesje z przełomu kwietnia i maja odbieram jako świadectwo iż mamy za sobą okres dominującego pesymizmu, kiedy rynek reagował głównie obniżeniem indeksów giełdowych. Teraz jesteśmy świadkami przejścia w fazę racjonalnej wyceny (a raczej jej poszukiwania) w niezbyt sprzyjających warunkach. Mam na myśli brak danych, które pozwoliłyby na opracowanie prognoz obciążonych stosunkowo małym błędem.

Sytuacja giełdowa na polskim rynku zaciekawiła mnie z kilku powodów. Obserwacja i analiza złotego i głównych indeksów giełdowych przyciągają uwagę tempem poprawy i jednocześnie sugeruję dalszy scenariusz dziejących się obecnie wydarzeń. Po osłabieniu złotego sprzed kilku dni (początek III dekady kwietnia) rynek postanowił uznać, iż ustanowi na krótko czwarty wierzchołek podtrzymujący górną granicę kanału spadkowego kursu i ponownie zagra na wzmocnienie. Żeby jednak potwierdzić kanał spadkowy kursu złotego do EUR, to kurs w najbliższych dniach powinien spaść nieco poniżej 4,2 w co trudno mi uwierzyć.  Jeżeli przyjąć wartość kursu z końca dnia i notowania ze środy i czwartku, to byliśmy świadkami trzech dni wzmocnienia złotego pod rząd, o ok. 6%, co jest dużym wyczynem jak na to czego jesteśmy świadkami od drugiej połowy lutego, biorąc pod uwagę wcześniejsze zachowania

W przypadku WIG, po nałożeniu na jego wykres linii wyznaczających kanały i poziomy wsparcia dla notowań za ostatnie kilka miesięcy mogłoby się zdawać, że od co najmniej 4 maja jesteśmy świadkami pięknego zjawiska, czyli wybicia się z marazmu wyznaczonego notowaniami z okresu październik-kwiecień. Gdybym to zobaczył za kilka miesięcy, to może bym uwierzył że nadchodzi „nowe”.  Teraz jest na to jednak zdecydowanie za wcześnie, co rynek w najbliższych tygodniach powinien skorygować. Dla wzajemnie się ostatnio napędzających rynków złotego i giełdowego oznacza to, że poważnie wytraciły już zasoby optymizmu i rynek powinien zacząć myśleć o małej korekcie.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Budownictwo w 2009

Wyniki budownictwa z I kw 2009 r. zdają się lepiej informować o stanie koniunktury w Polsce niż produkcja przemysłowa.  Ta ostatnia jest od kilku miesięcy silnie „skażona” wpływem spadku koniunktury w Europie, co stanowi świetny materiał badawczy dla ekonomistów badających siłę zależności polskiej gospodarki od eksportu. Oczywiście wyrażona wyżej opinia o walorach informacyjnych budownictwa byłaby bliższa prawdy, gdyby nie to, że budownictwo w dużym stopniu zależy od nakładów inwestycyjnych generowanych przez sektor prywatny i publiczny. Prognozowanie tempa nakładów inwestycyjnych jest obarczone relatywnie większym błędem niż pozostałych wielkości makroekonomicznych, niemniej nic nie stoi na przeszkodzie by zaryzykować zarysowanie podstawowego scenariusza zmian na najbliższe kwartały dla budownictwa.

Częścią popytu generowanego przez sektor prywatny, jest zapotrzebowanie osób fizycznych na mieszkania. W ostatnich latach, budownictwo mieszkaniowe odpowiadało za kilkanaście procent przychodów w budownictwie. Jednak w latach 2007-2008, budownictwo mieszkaniowe odpowiadało aż za dwadzieścia kilka procent przyrostu. Było to efektem splotu kilku czynników, co ostatecznie doprowadziło do wysłania błędnego sygnału dla przedsiębiorstw budowlanych z tego segmentu. Dobra koniunktura gospodarcza, niezwykle szybki wzrost płac realnych przy jednoczesnym nie mniej dynamicznych spadku zatrudnienia, wygenerowały powiększającą się grupę klientów (gospodarstw domowych) którzy utwierdzali swoją silną pozycję finansową oraz chyba jeszcze większą grupę która wraz z dynamiczną poprawą sytuacji finansowej, uwierzyła że prawdopodobieństwo poważniejszego pogorszenia standingu finansowego jest niewielkie, czy może żadne. To, wraz w poprawą oferty kredytowej i jej dostępności, wygenerowało niezwykle silny popyt na mieszkania, któremu początkowo deweloperzy nie mogli sprostać. W efekcie w latach 2006-2007, średnie ceny mieszań w największych miastach mknęły w górę o 30%-50% rocznie. Od przełomu 2007/2008 na rynku nowych mieszkań mamy do czynienia ze stabilizacją przechodzącą w niewielką jak na razie korektę (najdalej kilkanaście procent). W bieżącym roku nie ma co liczyć na taki udział budownictwa mieszkaniowego w budownictwie. Daleki jestem od wiary w poważniejszy spadek cen nowych mieszkań. Szeroko omawiany ostatnio raport DI BRE, który zakłada spadek cen o 30% w ciągu kilku kwartałów, traktuję jako wariant możliwy, ale skrajny. W najbliższych tygodniach postaram się odrębnym tekstem przedstawić swoje spojrzenie na kwestię cen mieszkań. Przyjmuje, że wartość budownictwa mieszkaniowego spadanie nawet o ponad trzydzieści procent w bieżącym roku, powracając wartością prac do poziomów z przełomu 2006/2007.

Kolejna pozycja, tzw. budownictwo niemieszkalne, odpowiada za blisko trzecią część prac budowlano-montażowych. Za 35%-40% tego segmentu odpowiada budownictwo przemysłowe i magazynowe, które niestety jest dość silnie skorelowane z tempem koniunktury. W latach 2004-2007, średnie roczne tempo wzrostu to aż 20%. Ta część budownictwa na ogół dość silnie reaguje w okresach końca cyklu wzrostu gospodarczego i jest niezłym miernikiem zmian zachodzących w inwestowaniu. Już w ubiegłym roku roczna realna dynamika była ujemna (-5%). Ciekawostką jest to że proces ten był rozpisany na cały ubiegły rok, więc z poważniejszym pogorszeniem będziemy mieli do czynienia dopiero w tym roku. Założyłem spadek o 9% w 2009 dla tej pozycji i nieco większy dla pozostałych w grupie budownictwo niemieszkalne. Ostatecznie wartość budownictwa niemieszkalnego może spaść o ponad 13%.

Największą nadzieją polskiego budownictwa jest trzeci segment budownictwa, czyli budownictwo inżynierii lądowej i wodnej. Generalnie odpowiada za ponad połowę prac budowlano-montażowych. Olbrzymim atutem tego segmentu są nakłady sektora publicznego i fundusze unijne. O ile środków  z funduszy unijnych będzie z roku na rok przybywać, to stabilności publicznych nakładów nie mogę być do końca pewny. Niemniej zachowuje tu pewien optymizm, który na razie nie gaśnie nawet po doniesieniach o ograniczeniu prac na szlakach kolejowych. Na szczęście nie jest to silna pozycja w tym segmencie.

Budownictwo lądowe i wodne charakteryzuje się dodatkowo dość silną stabilizacją tempa w ostatnich latach, czy tez mówiąc inaczej – relatywnie małą zależnością od zmienności koniunktury w średnim okresie. Po kiepskich latach dla polskiego budżetu na początku dekady, kiedy wartość prac miała nawet dynamikę ujemną przy udziale ok. 45% w budownictwie ogółem, od 2003 czy 2004 odnotowujemy stałą poprawę. Od 2005 r. mamy do czynienia ze wzrostem dwucyfrowym. Można snuć szereg scenariuszy obejmujących wpływ zmian sytuacji budżetu centralnego, budżetów JST i tempa otrzymywania środków unijnych na infrastrukturę. Ograniczę się w bieżącym wpisie do podawania ostatecznego wyniku. Zakładam, że budownictwo inżynieryjne wzrośnie realnie o 4% i sądzę, że jest to nastawienie lekko negatywne.

Przedstawione w uproszczeniu scenariusze zmian w sumarycznym ujęciu dają spadek tempa prac bud lano-montażowych prawie o 9% w roku 2009. Dużo zależy od tego, z jakim ograniczeniem tempa PKB przyjdzie nam się zmierzyć i czy wśród władz centralnych i samorządowych będzie dość woli i środków do kontynuowania planowanych inwestycji infrastrukturalnych.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Euroargumentacja

Czytając wszelkiej maści opracowania w mediach dotyczące przyjęcia euro, chwilami odnoszę wrażenie, że jestem świadkiem akcji marketingowej,  w której publicyści/ekonomiści zachęcający mnie do euro zachwalają towar niezbyt rozsądnie szafują argumentami. Wg zasady: „grunt, żeby sprzedać”.

Zwracam na to uwagę, ponieważ zazwyczaj zwolennikami euro są osoby o poglądach kojarzonych z liberalnymi i o niejednokrotnie dużej wiedzy ekonomicznej i świadomości makroekonomicznych mechanizmów i zależności. Niemniej w dyskusji o euro, każda ze stron (przy założeniu uproszczonego podziału na tych „za” i tych „przeciw”) używa swego rodzaju marketingu dla powiększenia grona zwolenników. Przypomina mi to źle rozumianą agitację polityczną, z którą na polu makroekonomii wciąż trudno mi się pogodzić.

Jednym z argumentów mających zachęcić do przyjęcia euro jest niższa stopa procentowa, jaką będziemy mieli po wejściu do strefy euro. Jeżeli tak, to dlaczego już obecnie ci ekonomiści i publicyści nie przyjmują „gołębiej” postawy i nie apelują od lat o niższą stopę procentową. Wręcz przeciwnie. Zazwyczaj makroekonomistów o „jastrzębim” nastawieniu określa się jako bardziej odpowiedzialnych. Otóż problem z gospodarką taką jak nasza polega na tym, że ma ona skłonność do szybszego wzrostu, m.in. dzięki skłonności gospodarstw domowych do nadrabiania luki konsumpcyjnej i niwelowania przez podmioty gospodarcze luki w wydajności i poziomu rozwoju. W efekcie bywa, że gospodarka może się rozwijać w tempie grożącym gwałtownym spowolnieniem w wyniku ewidentnego przegrzania, czy z powodu z powodu narastającej nierównowagi makroekonomicznej. Przykład krajów nadbałtyckich jest aż nadto wymowny. To m.in. z tego powodu w krajach rozwijających się, stopa referencyjna ustalana przez bank centralny jest wyższa niż w krajach rozwiniętych. W dłuższym terminie, dotyczy to zarówno stopy nominalnej jak i realnej. Można zaryzykować twierdzenie, że gdybyśmy mieli euro wcześniej, to bieżąca korekta tempa PKB byłaby silniejsza. Stąd jednym z warunków przystąpienia do strefy euro jest zejście stóp rynkowych do poziomów notowanych w krajach strefy. By mieć pewność, że nie jest to tylko wynikiem przejściowych wahań rynkowych, Komisja Europejska oczekuje spełnienia kryteriów makroekonomicznych (dług publiczny do PKB, deficyt finansów publicznych czy inflacja). Te trzy pozornie proste wskaźniki, utrzymane zgodnie z wymaganiami długoterminowo przez kraj chcący przyjąć euro, mają dać pewność że dana gospodarka w miarę bezproblemowo zaadaptuje się no nowych realiów makroekonomicznych.

Na wskazane wyżej zachęty dotyczące stóp procentowych można też spojrzeć z dwóch perspektyw. Jeżeli mamy przyjmować euro jak najszybciej, nie bacząc czy długoterminowo spełniamy kryteria, a m.in. dla niskiej stopy procentowej, to wydaje mi się to lekko nieostrożne. Jeżeli zaś mamy przyjmować euro po spełnieniu kryteriów, to sam z siebie argument niskich stóp znika, ponieważ przed przyjęciem nowej waluty, poziomy stóp ulegną zbliżeniu. Taka agitacja za euro z użyciem argumentu niższych stóp, trąci mi nierzetelnością informacyjną.

Śmieszy mnie trochę również argument o oszczędnościach dla przedsiębiorstw i gospodarki wypływających ze zniesienia widełek walutowych. Banki jako instytucje dość duże i silnie umocowane w gospodarce, spadek dochodów z tytułu różnic kursowych z natury rzeczy będą rekompensować wzrostem dochodów z innych usług, w tym i tych, z których korzystają przedsiębiorstwa. W tym wypadku liczyć należy na konkurencję w sektorze bankowym i poprawiającą się w zmiennym tempie wydajność, co w dłuższym okresie skutkuje relatywnym spadkiem kosztów usług finansowych.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nastroje na polskim rynku długu

Za wzrostami na giełdzie stoi kapitał zarówno krajowy, jak i zagraniczny. Jak kilkakrotnie pisałem na swoim blogu, Polska jest bardzo atrakcyjnym miejscem do inwestowania. Inwestorzy grający na akcjach nie mogli takiej szansy omijać bez końca. Sądząc ze skali obrotów, można przypuszczać że akcjami zainteresowały się w końcu fundusze inwestycyjne oraz fundusze emerytalne. Mamy do czynienia z pierwszymi ostrożnymi działaniami zmierzającymi do odbudowy portfeli inwestycyjnych. Znamienny jednak jest niemal brak ruchu na rynku długu. Zainteresowanie Polską w zasadzie ominęło papiery dłużne. Żeby być dokładnym, w pierwszym tygodniu kwietnia rentowności obligacji minimalnie spadły (o kilka pkt bazowych). Większy ruch był widoczny w kolejnym tygodniu w dniach 6-8 kwietnia, kiedy to spadek sięgał nawet (w zależności od terminu) i 16 pkt. bazowych. Do połowy miesiąca spadki te jednak rynek w większości zniwelował, ponownie podnosząc rentowności obligacji. W połowie kwietnia rentowność obligacji 2, 5 i 10-cio letnich była na następujących poziomach (odpowiednio): 5,40%; 5,93% i 6,23%. Jak widać, ruchy były na tyle małe, że nie ma sensu dopasowywać do nich specjalnej „ideologii” poza taką, że były to drobne reakcje na informacje ekonomiczne i zmiany nastrojów na rynku. Zwróciłem uwagę na tą drobną reakcję na rynku, dlatego że objęła cały polski rynek i porównanie ze zmianami na rynkach papierów zagranicznych wskazują, że ewentualne kopiowanie ruchów na zagranicznym rynku długu było marginalne. Niemniej, jak wspomniałem, reakcja była krótka i skromna. W kraju również brakowało przekonania (i wolnych środków) do poważniejszego ruchu, który w krótkim terminie (dni, tygodnie) dałby się obrócić w łatwy zysk obarczony małym ryzykiem.

Wytłumaczeń takiego stanu rzeczy może być wiele w obecnej sytuacji. Pierwsze pytanie, to co wskazuje nam krzywa rentowności. Nie ma co ukrywać, że żyjemy w okresie kiedy poziomy stóp procentowych wyznaczone są przez lęk, zmienne nastroje na rynku finansowym, z natury rzeczy mniejszą trafność prognoz i przyporządkowanie Polsce większego ryzyka rynkowego. Względna stabilność może sugerować zarówno silny konsensus na rynku co do wyceny obligacji, jak i brak  koncepcji i odwagi do testowania innych poziomów rentowności polskiego długu. W konsensus trudno mi jednak uwierzyć. Rentowności krajowych obligacji zostały wywindowane do swoim tegorocznych maksimów w tym roku, na fali przeceniania wszystkich polskich aktywów (waluta, akcje, papiery dłużne). Przecena obligacji trwała najdłużej, bo jeszcze kilka-, kilkanaście dni po zakończeniu tego procesu na rynku akcji i rynku walutowym. W przypadku dwóch ostatnich rynków, proces przeceny zakończył się w II połowie lutego. Powstaje pytanie, czy wskazane przez rynek poziomy stóp procentowych odzwierciedlają prognozy rynku na inflację czy stopę referencyjną w średnim terminie. O ile w przypadku stawek FRA w perspektywie rocznej można by się ewentualnie zgodzić, to w przypadku obligacji niekoniecznie. Przede wszystkim rynek stosunkowo późno postanowił obdarzyć Polskę większym ryzykiem. Zwrot nastąpił mniej więcej w połowie stycznia i aż do pierwszych dni marca rentowności obligacji rosły. Potem nastąpiło odreagowanie, ale dość nietrwałe. Jeżeli poważnie traktować wskazania na bazie obligacji, to rynek oczekuje skoku stopy referencyjnej do nawet i 5,5% na koniec przyszłego roku. Dokładność wyliczeń to oczywiście kwestia przyjętej metody wyliczania przyszłych stóp i ewentualnych korekt kształtu krzywej. Teoretycznie takiego wariantu wykluczyć nie można, ale z obecnej perspektywy prawdopodobieństwo układu danych makroekonomicznych, który by uzasadniał stopę referencyjna na takim poziomie jest poniżej 50%. Rynek więc nie tyle wycenia przyszłość makroekonomiczną Polski, co jest odbiciem jej bieżącego postrzegania. Polskie papiery dłużne są obarczone premią za ryzyko przez rynek i pewnym pocieszeniem jest to, że premia ta ulega zmniejszeniu. Jeżeli przyjąć relację do niemieckich papierów dłużnych, to premia ta w ciągu lutego wzrosła o niemal 100 pkt. b. , a w ostatnich dniach zmalała o prawie 1/4.

Prognozy oczekiwanych stóp wyznaczonych na bazie obligacji są więc nieco zawyżone i rynek powinien to skorygować. Podejrzewam, że będzie się to odbywało powoli. Złoty w ostatnich tygodniach poważnie się wzmocnił (w porównaniu z poziomami z lutego) i w związku z tym dla zagranicznych inwestorów obligacje istotnie straciły na atrakcyjności. Nie można wykluczyć korekty na giełdzie, która może w niewielkim stopniu osłabić złotego. Prawdopodobnie poważniejszego zainteresowania rynkiem obligacji i wyznaczeniem nowych trendów (lub potwierdzenia obecnego) doświadczymy po publikacji danych makroekonomicznych, które pozwolą podsumować I kw i zwiększyć dokładność prognoz na kolejne kwartały.

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

KNFu pomysł na podatek Belki

Jedną z propozycji KNFu zmierzających do poprawy sytuacji finansowej banków jest zniesienie tzw. podatku dla depozytów z terminem powyżej 12 m-cy. W ten oto sposób, chociaż na krótko, powrócił na łamy gazet i strony internetowe temat podatku popularnie zwanego podatkiem Belki, czyli podatku od zysków kapitałowych i odsetek. Pomysł KNF, wprowadza pod dyskusję o tym podatku kolejny argument, czyli przełożenie opodatkowania oszczędności i inwestycji na bezpieczeństwo sektora bankowego. Ci, którzy śledzą historie podatku i wzniecane, co jakiś czas dyskusje na jego temat, mogą zaobserwować jak powstaje podatek, co było przyczyną jego powstania, jakie wywoływał i wywołuje skutki, kogo dotyczy i jak oddziałuje na otoczenie społeczno-ekonomiczne. W historii podatku jest pewien sens jak i nieco chaosu, przejawiającego się m.in. i tym, że obok deklaracji o jego likwidacji, składanych przez polityków różnych opcji, z roku na rok umacnia on swoją pozycję w polskim systemie podatkowym (i budżecie państwa !!) oraz odbija piętno na produktach rynku finansowego dla osób fizycznych. Historia tego podatku jest chyba ciekawsza dla studentów ekonomii niż historia VATu w Polsce.

Trzeba jednak powiedzieć, że propozycja KNF choć interesująca, to nie jest kompleksową modyfikacją tego podatku. Bankom może pomóc, ale na rynku produktów finansowych dla osób fizycznych wprowadziłaby zamieszanie, gdyby ja wprowadzono bez kompleksowych zmian tego podatku.

Depozyty osób fizycznych wg NBP na koniec lutego 2009                                 

                                                mld zł       struktura 

SUMA depozytów                  320        100%    

w tym:

depozyty bieżące                     129         40%      

depozyty do 1 miesiąca           12          4%         

depozyty od 1 do 3 m-cy         64          20%      

depozyty od 3 do 6 m-cy         42          13%      

depozyty od 6 do 12 m-cy       54          17%      

dep. od 1 roku do 2 lat              16          5%         

depozyty pow. 2 lat                   4            1%         

Podstawowe pytanie to czy zniesienie podatku dla lokat długoterminowych zachęci Polaków do wydłużenia horyzontu oszczędzania i w jakim stopniu pomoże bankom. Wg danych NBP, na koniec lutego Polacy deponowali w bankach 320,5 mld zł. Aż 40% tej kwoty leżało na kontach osobistych, jako najpłynniejsze środki przy na ogół śladowym oprocentowaniu. Całe nasze oszczędzanie w bankach przejawia się w deponowaniu pieniędzy na okres od 1 do 12 miesięcy (zestawienie). Depozyty powyżej roku to zaledwie 6% (19,5 mld zł) naszych oszczędności. Warto przy tym zauważyć, że jeszcze do sierpnia była to kwota blisko 10 mld zł. Dopiero po tym okresie wskutek oczekiwanego spadku stóp i interesującej oferty banków, wartość depozytów długoterminowych się podwoiła. Rozkład terminowy naszych oszczędności mówi sam za siebie. Prawdopodobnie udałoby się przejąć część środków z terminu 6 – 12 miesięcy i ostatecznie podwoić wartość środków lokowanych na powyżej 12 m-cy. Nie jest to wielka pociecha, biorąc pod uwagę, że łączne zadłużenie gospodarstw domowych oraz małych i dużych firm wynosiło w lutym 637,3 mld zł. Można sobie po teoretyzować i przyjąć, że zmiana w podatku dotyczyłaby tylko depozytów bankowych. Wtedy dodatkowo tą formą lokowania oszczędności zainteresują się posiadacze instrumentów o podobnych charakterze, czyli przykładowo detalicznych obligacji Skarbu Państwa czy tzw. funduszy skarbowych papierów wartościowych.

Trudno jednak uwierzyć by propozycja zmian w podatku została sprowadzona tylko do potrzeb banków, bo poważnie naruszałoby to równość podatników wobec tego obciążania i niepotrzebnie zdestabilizowało rynek instrumentów dla osób fizycznych, ze szkodą dla części z nich. Zniesienie podatku dla lokat długoterminowych poważnie naruszyłby również program IKE. By utrzymać atrakcyjność oszczędzania na emeryturę, ustawodawcy pozostałoby już tylko dodatkowe uatrakcyjnienie IKE poprzez ulgi podatkowe.

Jak więc widać, już tylko fakt iż lokata długoterminowa jest jedną z wielu form oszczędzania w Polsce, powoduje że preferencje dla długoterminowych lokat muszą być wprowadzone równolegle z innymi zmianami podatku. Zniesienie opodatkowania dla wszystkich, którzy utrzymywali oszczędności powyżej roku, oznaczałoby zbyt duże straty dla Ministerstwa Finansów. Można się zastanowić nad zmniejszeniem opodatkowania od wszelkich form lokowanie powyżej roku, ale wtedy operacja ta będzie w zasadzie neutralna dla banków i efektu spodziewanego przez KNF nie będzie.

Dochodzimy w ten sposób do innego pytania. Czy w ogóle warto rozpatrywać zmianę w podatku tylko w celu pomocy bankom. Moim zdaniem nie. Celem powinno być promowanie długoterminowego oszczędzania generalnie (jeżeli już postanawiamy coś w ogóle w podatku zmienić i przy założeniu że pozostaje on składnikiem naszego systemu podatkowego), a nie tylko na potrzeby banków. Ponadto zanim by zmiana przeszła etap dyskusji i wprowadzenia w życie, dawno już będzie po kryzysie. W chwili obecnej warto się skupić na innych instrumentach pomocy bankom. Nie jest moim zamiarem zupełne deprecjonowanie pomysłu KNF, bo i sam KNF podał go jako jeden z wielu pomysłów na pomoc bankom. Jeżeli dojdzie kiedykolwiek do poważniejszej zmiany w podatku, to warto przemyśleć jakie role podatek miałby pełnić i jakie będą priorytety dla ustawodawcy. Jednym z nich może być oczywiście pomoc sektorowi bankowemu. Przekrojów w jakich można analizować potępiany (chociaż bardzo wydajny dla budżetu) podatek jest wiele. Ja wspomniałem o zaledwie kilku. Podatek od zysków kapitałowych i odsetek w obecnej postaci też nie jest idealny. Nie daje przykładowo możliwości odliczenia wszystkich strat i pozostawił wyłom w postaci zwolnionych od podatku tzw. poliso-lokat, na co nam notabene zwróciła uwagę Komisja Europejska.

Banki powinny rywalizować o kapitał i klientów z innymi formami oszczędzania. Sądzę, że władze działających w Polsce grup kapitałowych, łączących m.in. TFI i bank, powinny spojrzeć wstecz i zadać sobie pytanie, czy warto było skłaniać w 2007 r. klientów do zakupu jednostek wszelakiego typu funduszy akcyjnych (lub z dużym udziałem akcji) mając tylko przed oczami krótkoterminową perspektywę uzyskanych prowizji. Być może gdyby ówczesnych klientów uprzedzano o skali ryzyka i proponowano lokaty lub mniej ryzykowne fundusze, dzisiaj pieniądze tychże klientów były na kontach banków.

O podatku Belki pisałem również w latach ubiegłych

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2008/02/Zabawna-historia-z-tym-podatkiem-Belki.html

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2007/05/Podatek-od-zyskow-finansowych.html

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Prezes BZ WBK mógłby nas traktować trochę poważniej.

Trafiłem ostatnio na trzy wywiady prezesa BZ WBK. Dwa „pisane” i jeden „telewizyjny” (na końcu wpisu podaje źródła). Wprawdzie obiecałem sobie, że zrobię dłuższą przerwę w komentowaniu mało rzetelnych komentarzy i pretensji artykułowanych przez przedstawicieli środowiska bankowego, a dotyczących bieżącej sytuacji sektora, ale….. Ale zapoznałem się z wspomnianymi wywiadami. To co wyróżnia te wywiady, to bynajmniej nie jakość analizy bieżących problemów, bo tutaj autor nie wychodzi poza bardzo tendencyjne podawane fakty (to już standard większości publikacji bankowców), to straszenie pogorszeniem sytuacji banków a co za tym idzie i gospodarki oraz nawoływanie przedsiębiorców do „uzbrajania” się w płynność, czyli jak najszybszego wykorzystania wszelkich dostępnych linii kredytowych, gwarancji itd. Powodem jest mający nasz czekać jeszcze większy kryzys w bankowości. Może i byłbym w stanie w ten dramatyczny obraz i uwierzyć, gdyby nie nielicujące  z zawodową pozycją argumenty i to że – jak wszyscy Polacy – mam dostęp do informacji i statystyk, które podważają podawane w wywiadach fakty. Nawoływanie do panikarskich zachowań tylko po to by wygłaszane racje uległy samospełnieniu, jest bardzo rozczarowujące. Podobnie z propozycją, by Polska skorzystała z pożyczki z MFW (jakość argumentacji). Prezes BZ WBK musi sobie zdać sprawę, że im częściej będzie udzielał wywiadów na tym poziomie, tym bardziej będzie prowokował pytanie czy aby nie broni własnych błędów, albo faktu iż nie potrafi się przystosować do zmieniającej się rzeczywistosci. Wiem, że teraz to ja być może przesadziłem, ale kiedy tak rozbiera się na części wspomniane wywiady i analizuje logikę wypowiedzi, to taka refleksja szybko się nasuwa.  Świetną oceną trzech wywiadów jest wpis anonimowego internauty pod jednym z nich, który brzmiał mniej więcej tak: „zachowuje się jak chłopiec, któremu ktoś zabrał zabawki”.

Podobne wypowiedzi zaczynają przynosić skutek. Przeglądając wiadomości w internecie trafiłem na  jednej z podstron gazety.pl na   artykuł z ubiegłego tygodnia, pochodzący ze Stockwatch’a , a kończący się słowami: „…Bankowców czasami warto posłuchać”. Ja bym nie był taki pewny, ale jak widać mozolne rozpowszechnianie w mediach, tendencyjnie podanych danych przez kilku prezesów, przynosi skutek.

Aluzje do sytuacji BZ WBK czyniłem dlatego, że Mateusz Morawiecki prezes tegoż banku, usilnie stara się bywać mediach i prezentować swoje poglądy jako troskę o sytuację banków i sytuacji makroekonomicznej kraju. Kilkakrotnie w wywiadach zapewnia, że sytuacja jego banku jest dobra i że jest on prawidłowo zarządzany. Można by więc zapytać, w czym problem. Inni są źli, BZ WBK dobry, więc nic tylko się cieszyć i odbierać rynek bankom które w racji złego zarządzania muszą ustąpić pola.

Wg danych podanych w marcu przez dziennik Rzeczpospolita, suma bilansowa BZ WBK wzrosła w ciągu roku o 40%, czyli o 10% więcej niż suma dla całego sektora wg danych NBP. Zobowiązania i należności od klientów wzrosły o czterdzieści kilka procent. W porównaniu z danymi NBP, oznacza to wzrost o ponad dziesięć procent większy w przypadku należności i ponad dwadzieścia procent w przypadku zobowiązań (depozyty). W pierwszym odruchu można by popaść w zachwyt. Kiedy się jednak spojrzy na wyniki i sytuację rynkową, to widać skąd taka nerwowość w słowach prezesa Morawieckiego. Już z pobieżnych danych widać, że jego bank (sporej wielkości jak polskie warunki) prowadził nazbyt ambitną politykę, co doprowadziło wprawdzie do szybkiego rozwoju, ale rozwój szerokim frontem i szybciej niż rynek ma to do siebie, że w dłuższym terminie jest niemożliwy do utrzymania, co najmniej z powodu pieniędzy potrzebnych na finansowanie rosnących aktywów. To dlatego prezes BZ WBK narzeka na zbyt wysoko oprocentowanie depozytów, czemu poświęca największą część swoich wywiadów. Poziom pomysłów i argumentacji mówi sam za siebie. W opinii prezesa Morawieckiego w Polsce jest dramat, bo depozyty oprocentowane są na poziomie 8%, a kredyty 6%, przez co banki maja ujemną marże. Czegoś tak niepoważnego nie czytałem już dawno. Wg danych NBP, kredyty na koniec roku stanowiły 66% aktywów i były pokryte depozytami w ok. 90%. Czy ja mam rozumieć, że bankowcy są aż tak głupi, że dają kredyty po 6% i finansują je depozytami po 8%. Gdyby tak było przy podanych wielkościach, to sektor bankowy po prostu by nie działał, no chyba że pozostałą część pasywów miałby za darmo. W rzeczywistości  akcjonariusze oczekują stopy zwrotu nawet i dwukrotnie większej niż stopa depozytów (mam na myśli wartość podaną przez prezesa Morawieckiego), a papierów dłużnych emitowanych przez banki też nikt nie weźmie za darmo. Mówiąc inaczej, prezes Morawiecki nie akceptuje faktu iż rynek bankowy jest konkurencyjny i banki ostro ze sobą rywalizuję o pozycję na rynku w poszczególnych jego segmentach. Propozycja zawarta w jednym z wywiadów, by poziom oprocentowania depozytów ograniczyć administracyjnie jest niepoważna, żeby nie powiedzieć śmieszna. A wracając do przykładów cen pieniądza podanych przez prezesa BZ WBK, to 8% za depozyty dawano tylko klientom o grubszych portfelach i tylko część banków. Pomijam, że trwało to krótko i dokładna lektura tego typu ofert wskazywała, że było w tym sporo marketingowych zdolności demonstrowanych w reklamach. A kto daje kredyty po 6%? Jeżeli prezes BZ WBK w miarę poważnie traktuje czytelników, to oprocentowanie powinien podać wg RRSO, ale wtedy pozostaną już chyba tylko kredyty hipoteczne w CHF. Ot, cały komentarz.

Nie sposób przedstawić wszystkich myśli jakie prezes BZ WBK zawarł w wywiadach, a które w większości budzą spore zdumienie. Biorąc pod uwagę ich liczbę i niezbędny komentarz, musiałbym dokonać chyba ze trzech osobnych wpisów (pojemność jednego to prawie 3 strony A4).

Moim zdaniem wypowiedź dotycząca pożyczki z MFW i sytuacji rynkowej, powinna się spotkać z rekcją środowiska bankowego.

„moja rada dla przedsiębiorców jest taka: wykorzystajcie wszelkie możliwe źródła finansowania. Jeżeli ktoś może wykorzystać gwarancje Skarbu Państwa czy gwarancje BGK i poprzez to szybciej pozyskać kredyt, jeszcze z tych starych linii gwarancyjnych – niech to robi. Jeżeli ktoś ma szansę pozyskać finansowanie z EBOR-u – niech to robi. Jeśli ktoś może otrzymać linię na finansowanie leasingu lub factoringu – nie powinien się długo zastanawiać. Europejski Bank Inwestycyjny, Bank Światowy też ogłosiły, że udzielą Europie Środkowej i Wschodniej pożyczki. Wszyscy powinniśmy te pieniądze z pocałowaniem w rękę przyjąć. Pieniądz i kapitał już wkrótce będą dobrem rzadki”m

Jak wyżej wspomniałem, straszenie przedsiębiorców jest nieetyczne i nie ma pokrycia w faktach, a już na pewno nie w takim stopniu jak prezes Morawiecki sugeruje. Zdumienie budzi kwestia zasilenia zagranicznego. Kwestia pożyczki z MFW i generalnie zasilenia awaryjnego w dobie kryzysu rynkowego, wzbudziła pewne spory w Polsce. Moim zdaniem bardzo dobrze, że Polska nie przyjęła postawy państwa proszącego o wsparcie i z niego nie skorzystała. Oczekiwałbym jedynie zastrzeżenie takiej możliwości i podpisanie stosownych porozumień. Sądzę, że zainteresowanie Polską widoczne na giełdzie i poprzez wzmocnienie złotego w ostatnich dniach oraz poprawa wizerunku w niektórych zagranicznych komentarzach, są nagrodą za nieuleganie panice.

„Świat może odczytać to w sposób następujący: Polska woła o pomoc, w Polsce jest tragicznie źle.
Na to trzeba bardzo uważać. Ale to odnosi się zasadniczo do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, bo ta instytucja jest instytucją ratunkową. Oczywiście nie jesteśmy w tak dramatycznej sytuacji jak Ukraina czy w tak trudnej sytuacji jak Bułgaria, Litwa czy Węgry. Jeśli środki z MFW miałyby zaszkodzić obrazowi Polski, to trzeba być bardzo ostrożnym
.”

Wprawdzie na domaganie się większej precyzji przez dziennikarza prezes Morawiecki nieco się zreflektował, ale tylko nieco. Być może uświadomił sobie, że w sianiu defetyzmu mocno przesadził. Mogę mieć tylko nadzieję, że tego typu poglądy pozostaną odosobnione. Trudno mi sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby tak wszyscy prezesi dużych polskich banków, tylko dlatego że rzeczywistość ich zaskoczyła (lub dali się zaskoczyć), zaczynali straszyć narodową tragedią i zapaścią.

Wystarcza kilka dni spokoju na giełdzie, na rynku walutowym i zapanowuje euforia. Zobaczmy, co się działo ze złotym: pod koniec kwartału firmy i banki kupowały euro, by zabezpieczyć spłaty rat kredytowych i spłaty opcji. Po kilku dniach przestały to robić i złoty się odbił. Niektórzy uważali, że to niemal koniec kryzysu. Niestety, to nie koniec. Powinniśmy zacząć stosować łącznie rozwiązania z repertuaru polityki fiskalnej, monetarnej, regulacyjnej, by tę lawinę powstrzymać.

Powyższe fragmenty pochodzą z wywiadu opublikowanego 9 kwietnia. W jednym z poprzednich wpisów zwracałem uwagę iż zmienia się postrzeganie Polski przez zagranicznych inwestorów, ale nie będzie to prawdopodobnie zjawisko stabilne w rozumieniu nieprzerwanego wzrostu indeksów giełdowych i wzmocnienia złotego. Ponadto w I kw zwracałem uwagę, że złoty jest już na tyle osłabiony że nawet przy kiepskich prognozach makroekonomicznych powinien wzbudzać zainteresowanie inwestorów. I nie jest to wcale jakaś oryginalna myśl. Prezesowi fakty nie pasują, więc oczekuje dalszej degrengolady na rynku, do czego chce przekonać czytelników. Obawiam się, że prezes BZ WBK nie najlepiej się orientuje w sytuacji rynkowej. Ponadto wystawia na dyskomfort czytelników swoich wywiadów, którzy muszą wybrać czyje prognozy są wiarygodniejsze: prezesa czy makroekonomistów BZ WBK, bo ewidentnie się różnią. Mnie jest bliżej do prognoz makroekonomistów.

W powyższym tekście opierałem się  na wypowiedziach i opiniach pochodzących z wywiadów:

1)      „Bankowość stoi na głowie” dla Gazety Bankowej, przedstawiony na stronach portalu gazeta.pl; http://gospodarka.gazeta.pl/Gielda/1,85951,6471187,Bankowosc_stoi_na_glowie.html

2)      „Prezes BZ WBK: nadciąga bankowe tsunami” na portalu Dziennik.pl; http://www.dziennik.pl/gospodarka/article357532/Prezes_BZ_WBK_nadciaga_bankowe_tsunami.html

3)      Wywiad dla TVN CNBC z ubiegłego tygodnia

 Oraz artykułu „Czarny prorok polskiej bankowości” na portalu Stockwatch.pl

http://www.stockwatch.pl/artykuly/post/2009/04/09/czarny-prorok-polskiej-bankowosci.aspx

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

„Ryzykowna terapia stopami”…? Wbrew pozorom to nie takie proste; cz1.

W Gazecie Wyborczej z 23 marca w artykule „Ryzykowna terapia stopami” Radosław Cholewiński i Krzysztof Kluza ocenili politykę banków centralnych na świecie oraz Polsce i przedstawili propozycje kształtowania polityki gospodarczej, które trudno pozostawić bez komentarza. Artykuł ten jest jednym z bardzo wielu przykładów zmiany postrzegania roli państwa w kształtowaniu procesów gospodarczych. Wyrażone poniżej moje opinie w większości odnoszą się do myśli R.Cholewińskiego i K.Kluzy, niemniej miejscami są oceną tych ich poglądów i propozycji, która są reprezentatywne dla poglądów, jakie zaczęły się pojawiać od kilku miesięcy w krajowej publicystyce ekonomicznej.

W pierwszych zdaniach autorzy przypominają, że przez świat przewinęła się fala obniżek stóp procentowych i bezprecedensowych działań banków centralnych, zmierzających do obniżenia ceny pieniądza oraz zasilających rynek w płynność. Dalej zarysowano problemy krajowego sektora bankowego oraz działania NBP i RPP. Na tym tle działania dwóch ostatnich instytucji i ich skuteczność zostały poddane w wątpliwość. Porównanie działań naszych władz monetarnych i zagranicznych wydaje mi się daleko niewystarczające i służące tezom, które autorzy rozwijają w dalszej części artykułu. Moim zdaniem, reakcja krajowych instytucji wcale nie była taka zła, jak podaje się to w szeregu publikacji oraz w opiniowanym przeze mnie artykule. RPP niemal nie zwlekała z cięciem stóp, a tempo i skala spadku wskazują, że udało nam się ustrzec modyfikacji polityki pieniężnej i doboru bodźców tylko w celu uciszenia krytyki, której jakość budzi sporo wątpliwości. Zestawienie dokonane przez autorów powinno było być opatrzone komentarzem, który wskazywałby na istotne różnice w skali problemów ekonomicznych oraz różnice w skuteczności działań ratunkowych. Jak wspomniałem wyżej, RPP obniżała stopy proporcjonalnie do napływających informacji i możliwych do przewidzenia scenariuszy rozwoju sytuacji w Polsce. Zasilanie rynku w pieniądz też miało miejsce. Problem w tym, że operacje tego typu miały ograniczoną skuteczność i to bynajmniej nie z winy NBP. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że NBP przystępując do tych akcji, miał świadomość jej niskiej skuteczności. Tłumaczy to, dlaczego władze monetarne są wstrzemięźliwe w spełnianiu wszystkich propozycji, jakie pojawiają się w mediach, a są stawiane przez środowiska przedsiębiorców oraz środowisko bankowe. Szkoda, że autorzy nie zaryzykowali dokładniejszej oceny polityki banków centralnych i rządów w krajach UE czy USA. Czytelnik po lekturze ich artykułu może odnieść wrażenie, że wszystkie decyzje były świetnie wyważone i odniosły pożądane skutki, a u nas – jak to w Polsce – nie. Warto wiec zaznaczyć, że inna reakcja NBP i rządu w Polsce to głównie efekt tego, iż jesteśmy państwem biedniejszym i nas turbulencje na rynku finansowym dotknęły w innych sposób. Skala spadku wzrostu gospodarczego jest niemal łagodna jak na to czego doświadczają inne kraje. Nie upadają w Polsce banki, a Polakom nie udzieliła się panika znana w kilku państwach europejskich.

Na skutki zmian stóp procentowych i prowadzoną w bankach politykę, NBP ma już ograniczony wpływ. Jeżeli dobrze zrozumiałem tekst, to wg autorów odpowiednio dobrana polityka pieniężna powinna pozwolić bankowi centralnemu na uzyskanie udanego kompromisu pomiędzy stymulowaniem gospodarki a pomocą bankom komercyjnym w prowadzeniu właściwej polityki cenową po stronie depozyto-kredytowej. W przypadku stóp w ujęciu makroekonomicznym, RPP stoi przed wyborem wariantu (poziomu stóp), który jest kompromisem szeregu zjawisk, jakie nakładają się na siebie w gospodarce. Uważam, że do tej pory kompromis był dość dobrze wyczuwany przez Radę, a to, że ma ona świadomość wyjątkowości obecnej sytuacji widać po lekturze chociażby tzw. minutek po styczniowym posiedzeniu. Wyjątkowość wydarzeń, ale i bezradność wobec niektórych zjawisk w gospodarce, nie jest winą NBP i RPP, bo instrumentarium jakim dysponują jest ograniczone i być może mało skuteczne w takich warunkach jak obecne. Ale to temat na odrębny i obszerny artykuł. Mnie raczej rozczarował fakt, iż autorzy tekstu wymienili główne problemy, jakie trapią polski sektor bankowy, ale poniechali jakiejkolwiek oceny sektora, czego nie szczędzą pozostałym instytucjom, czyli NBP a w szczególności agendom rządowym. Nie widzę powodów, dla których sektorowi bankowemu należałoby oszczędzić gorzkiej refleksji czy krytyki, bo jest za co. Mnie osobiście to nie zaskakuje, ponieważ w swoich publikacjach robią tak niemal wszyscy reprezentujący sektor bankowy, a poczuwając się do oceny bieżących wydarzeń i szukania winnego lub do szukania rozwiązań, autorzy wskazują „państwo”, dość ogólnie przy tym zarysowując swoje zarzuty i postulaty. W polskiej publicystyce ekonomicznej jest pewna nierównowaga w recenzowaniu działania państwa. Krytycy często nie są skłonni do podawania szczegółów proponowanych rozwiązań, a państwo (urzędnicy) muszą się tłumaczyć, dlaczego do tej pory nie wprowadziło ich w życie. Zaleciłbym, przynajmniej czasami, większą szczegółowość w przedstawianiu zarzutów i propozycji.

Argument z luką płynności jest dla mnie przykładem jak można próbować dopasowywać fakty do rzeczywistości. Teoria opiera się na założeniu, że w warunkach niskich stóp procentowych i lęku przed najbliższą przyszłością, Polacy nie chcą oszczędzać i trzymają pieniądze w domu, utrudniając w ten sposób rozwój akcji kredytowej bankom. Stopy faktycznie spadają, ale banki istotnie różnicują ofertę w zależności od wielkości depozytu. Ponadto, a może przede wszystkim, od 2005 roku mamy kilku procentowy przyrost depozytów w ujęciu realnym rocznym i na dodatek dynamika ta przybrała na sile od początku ubiegłego roku. Dane o elementach podaży pieniądza, z całą pewnością są autorom znane. Przyrost depozytów w ubiegłym roku i tak był w pewnym sensie podarunkiem losu. Korekta na światowych giełdach i krajowej, spowodowała ucieczkę oszczędności z giełdy i funduszy inwestycyjnych w stronę lokat. Pytanie powinno być postawione inaczej. Co skłoniło banki do wiary, że ten szeroki strumień pieniądza będzie się wlewał nieprzerwanie. To, że depozyty nie pokrywają akcji kredytowej nie jest oczywiście anomalią. Niemniej zjawisko to zaczęło się nasilać już pod koniec 2007 i autorzy powinni starać się poszukać odpowiedzi, dlaczego banki wierzyły, że akcję kredytową można rozwijać bez ograniczeń. Po drugie, bezwładność decyzji inwestycyjnych gospodarstw domowych jest dosyć znaczna i wobec braku alternatywy, scenariusz rysowany przez autorów jest mało prawdopodobny  i – jeżeli już – to odległy w czasie. Nie ma też co ukrywać, że stopy procentowe są po to obniżane by gospodarstwa domowe skłonić do utrzymywania pewnego poziomu konsumpcji w obecnej sytuacji. Krótko mówiąc, polityka pieniężna nie ma na celu tylko zaspokajanie potrzeb banków, ale ma zasięg grubo szerszy. Problemem jest nie brak płynności i zdolności kredytowania gospodarki, ale zróżnicowanie wewnątrz sektora bankowego i korygowanie polityki wobec innych banków (m.in. na rynku międzybankowym) oraz niektórych sektorów gospodarki. Niestety, ale niektóre banki będą musiały zweryfikować swoją politykę rozwoju wobec braku zasilenia finansowego na ekspansję rynkową, co zresztą już się dzieje. Warto pamiętać, że jak na razie banki nie zakręciły kurka z pieniędzmi dla przedsiębiorstw, a jedynie zmieniły zasady ich udzielania niektórym branżom. Żałuje, ze autorzy nie poddali ocenie polityki banków w zakresie finansowania podmiotów gospodarczych. Czytając ich artykuł, można odnieść wrażenie, że banki mają problemy i wszelkie ich działania są rezultatem czynników obiektywnych. Podsumowując, wskazanie przez autorów iż RPP polityką niskich stóp wzmaga zjawiska kryzysowe, jest przy obecnym ich poziomie i problemach przed jakimi stoimy, dość odważnym zarzutem. Swoją drogą szkoda, że autorzy nie zaryzykowali podania właściwego – ich zdaniem – poziomu stóp.

Poniższą polemikę i opinie do kwestii zawartych w artykule „Ryzykowana terapia stopami” zamieszczam z dość dużym opóźnieniem, przez co tekst traci nieco ze swej świeżości. Próbowałem tekst opublikować w tym samym dzienniku, w którym zaprezentowano artykuł, ale nie miałem żadnej odpowiedzi od redakcji. Szkoda, bo czytelnikom warto by było przedstawić nieco inne spojrzenie na przedstawione przez autorów problemy i pomysły.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

„Ryzykowna terapia stopami”…? Wbrew pozorom to nie takie proste; cz2.

Główną myślą artykułu jest skierowanie uwagi na brak konkurencyjności gospodarki i rolę państwa. Przede wszystkim autorzy są niekonsekwentni w artykule i nie jestem pewny czy mają świadomość jak będą odbierani. Z artykułu dowiaduje się, że ratunkiem wobec zarysowanych problemów jest państwo. Autorzy niesłusznie moim zdaniem dokonuję zestawienia banku centralnego z państwem. Skoro – jak rozumiem – komercyjny system bankowy z niezależną Rada Polityki Pieniężnej zawodzi, to powracamy do zwiększenia roli państwa i podniesienia efektywności jego działania? W publicystyce  ekonomicznej w ostatnich miesiącach następuje zaskakujący zjawisko domagania się znaczącej roli państwa w rozumieniu regulacyjnym i finansowym. Jeszcze do jesieni domagano się czegoś odwrotnego. Przyglądałbym się tego typu poglądom może i z większym zainteresowaniem, gdyby nie to, że bodźcem stał się kryzys i dysfunkcjonalność sektora bankowego. Skoro rynek finansowy, sektor bankowy wraz z bankami centralnymi nie jest tak wyidealizowanym tworem jak nam się wydawało, to może warto tu skierować uwagę,  a nie szukać winnego (i ratunku) w postaci państwa. Ponadto sektor bankowy i państwo mają do spełnienia dwie różne role i byłoby dobrze gdyby nie wchodziły sobie w drogę. Świadomie też sfery te rozdzielono. Sektor bankowy ma pełnić role obiektywnego i skutecznego dystrybutora pieniędzy dla najzdrowszych podmiotów. Bank centralny w ramach przyznanego mu instrumentarium, ma stabilizować ceny i utrzymywać je na względnie niskim poziomie nie tracąc przy tym z pola widzenia wzrostu gospodarczego. Instrumentarium bank centralny ma okrojone, bo jego rolą nie miała być selektywność. Kolejna niespójność zestawienia, to fakt, iż bank centralny może w ramach przyznanego mu instrumentarium, zmieniać warunki działania kilkakrotnie w ciągu roku. Tak się dzieje w przypadku stóp. Państwo nie może zmieniać ustaw i ekonomicznych parametrów działania z taką częstotliwością. Nie rozumiem wiec, po co w szukaniu argumentów na rzecz podkreślenia roli państwa, autorzy posiłkują się bankiem centralnym.

W drugiej części artykułu, o roli państwa, autorzy stwierdzają więc, że państwa powinno wspierać podażową stronę gospodarki, m.in. poprzez stymulowanie i pomoc sektorom gospodarki. Dokładniej miałoby to obejmować takie działania jak: racjonalizacja ustawodawstwa, selektywne instrumenty fiskalne, zmiana w sposobie funkcjonowania administracji publicznej, stosowanie selektywnych bodźców branżowych, wspieranie eksportu, selektywne wspieranie podmiotów (nawet w ramach tej samej branży), określenie zasad po spełnieniu których podmiot będzie się kwalifikował do państwowej pomocy (w tym dla projektów gwarantujących wyższą stopę zwrotu). Postulany są tak ogólne, że zgodzić można się z każdym, więc trudno z tym polemizować. Przypominam jednak, że im większa selektywność, tym dłuższe ustawy i więcej urzędników do jej wprowadzania. Ponadto selektywność już działa w polskiej gospodarce w szeregu ustawach i regulacjach o różnym zasięgu. O jej efektywności można dyskutować, ale jest (i to bogata, zapewniam) i autorzy się do niej nie odnieśli. Selektywność oznacza, że za ulgi jednych, płacą inni. W otwartej gospodarce chcącej uniknąć zwiększenia redystrybucji przez sektor państwowy, możliwość zróżnicowania napotyka na bariery. Możliwości finansowe państwa są ograniczone. Ponadto selektywność już w Polce działa. Mają ją zapewnić m.in. banki poprzez kredytowanie podmiotów o lepszej kondycji i przedstawiających lepsze projekty inwestycyjne oraz urzędnicy nadzorujący udzielanie wszelakich poręczeń i pomocy w ramach polityki państwa. Niezwykle selektywnym mechanizmem są agendy oceniające wnioski o wsparcie z funduszy europejskich. Zwracam uwagę, że selektywność w przyznawaniu funduszy unijnych, rodzi biurokrację i konieczność wypełnienia masy dokumentów, co zaczyna spotykać się z coraz większą falą krytyki. Cóż, takie są koszty selektywności. Ponadto, i to chyba należy podkreślić, podstawą rozwoju najlepszych pomysłów jest gospodarka wolnorynkowa. Dobrym przykładem selektywności i możliwości jej realizacji są instytucje typu venture capital, aniołowie biznesu i tym podobne  inicjatywy. Jeżeli przyjmiemy, że sektor prywatny jest najskuteczniejszy w selektywności, to jej wyniki powinny dać wiele do myślenia autorom. W naszych warunkach wspomniane instytucje, wbrew pozorom, nie koncentrują się na najmniejszych podmiotach, a na już posiadających jakąś pozycję rynkową albo pomysł rodzący nadzieję na przyszłość. Ponadto prywatni inwestorzy wcale nie koncentrują się na podmiotach tylko innowacyjnych. Wg niektórych źródeł 30-40% inwestycji to pomysły chybione, co oznacza że pozostałe inwestycje musza zapewnić wyższą stopę zwrotu. To doskonale pokazuje, że selektywność  nie jest łatwa. Wątpię więc, czy państwo będzie to robić lepiej, ale jestem pewny że przy większych stratach.

Przykłady autorów (np. samorządowe inwestycje infrastrukturalne i eksport oraz inwestycje zagraniczne) sugerują na dość popularne i nośne społecznie podejście do selektywności i wysoki poziom ogólności pomysłów. Przykłady chyba nie są zbyt udane, ponieważ akurat dwie pierwsze sfery rozwijają się dość dobrze w ostatnich latach. W przypadku inwestycji zagranicznych, to wolałbym wpierw zobaczyć dyskusję, do jakiego stopnia warto jednostkową inwestycję wspierać.

Dla mnie jako ekonomisty, dyskusja o roli państwa w gospodarce to istna gratka. Zawsze z dużą ciekawością ją śledziłem. Nie ma co ukrywać, że makroekonomia nie wypracowała jednego idealnego wzorca, a na dodatek konsekwencje kryzysu finansowego pokazały jak wiele dotychczasowych prawd wiary trzeba zrewidować. Martwi mnie tylko nagły zwrot w sposobie myślenia w środowisku ekonomistów, bankowców i przedsiębiorców. Mogę mieć tylko nadzieję, że ich obecna uwaga skierowana na rolę państwa przybierze kształt ciekawej dyskusji o naszym modelu gospodarki wolnorynkowej, a zainteresowanie wyjdzie poza szukanie kozła ofiarnego oraz doraźne szukanie ratunku w dobie kryzysu.

Poniższą polemikę i opinie do kwestii zawartych w artykule „Ryzykowana terapia stopami” zamieszczam z dość dużym opóźnieniem, przez co tekst traci nieco ze swej świeżości. Próbowałem tekst opublikować w tym samym dzienniku, w którym zaprezentowano artykuł, ale nie miałem żadnej odpowiedzi od redakcji. Szkoda, bo czytelnikom warto by było przedstawić nieco inne spojrzenie na przedstawione przez autorów problemy i pomysły.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz