KNFu pomysł na podatek Belki

Jedną z propozycji KNFu zmierzających do poprawy sytuacji finansowej banków jest zniesienie tzw. podatku dla depozytów z terminem powyżej 12 m-cy. W ten oto sposób, chociaż na krótko, powrócił na łamy gazet i strony internetowe temat podatku popularnie zwanego podatkiem Belki, czyli podatku od zysków kapitałowych i odsetek. Pomysł KNF, wprowadza pod dyskusję o tym podatku kolejny argument, czyli przełożenie opodatkowania oszczędności i inwestycji na bezpieczeństwo sektora bankowego. Ci, którzy śledzą historie podatku i wzniecane, co jakiś czas dyskusje na jego temat, mogą zaobserwować jak powstaje podatek, co było przyczyną jego powstania, jakie wywoływał i wywołuje skutki, kogo dotyczy i jak oddziałuje na otoczenie społeczno-ekonomiczne. W historii podatku jest pewien sens jak i nieco chaosu, przejawiającego się m.in. i tym, że obok deklaracji o jego likwidacji, składanych przez polityków różnych opcji, z roku na rok umacnia on swoją pozycję w polskim systemie podatkowym (i budżecie państwa !!) oraz odbija piętno na produktach rynku finansowego dla osób fizycznych. Historia tego podatku jest chyba ciekawsza dla studentów ekonomii niż historia VATu w Polsce.

Trzeba jednak powiedzieć, że propozycja KNF choć interesująca, to nie jest kompleksową modyfikacją tego podatku. Bankom może pomóc, ale na rynku produktów finansowych dla osób fizycznych wprowadziłaby zamieszanie, gdyby ja wprowadzono bez kompleksowych zmian tego podatku.

Depozyty osób fizycznych wg NBP na koniec lutego 2009                                 

                                                mld zł       struktura 

SUMA depozytów                  320        100%    

w tym:

depozyty bieżące                     129         40%      

depozyty do 1 miesiąca           12          4%         

depozyty od 1 do 3 m-cy         64          20%      

depozyty od 3 do 6 m-cy         42          13%      

depozyty od 6 do 12 m-cy       54          17%      

dep. od 1 roku do 2 lat              16          5%         

depozyty pow. 2 lat                   4            1%         

Podstawowe pytanie to czy zniesienie podatku dla lokat długoterminowych zachęci Polaków do wydłużenia horyzontu oszczędzania i w jakim stopniu pomoże bankom. Wg danych NBP, na koniec lutego Polacy deponowali w bankach 320,5 mld zł. Aż 40% tej kwoty leżało na kontach osobistych, jako najpłynniejsze środki przy na ogół śladowym oprocentowaniu. Całe nasze oszczędzanie w bankach przejawia się w deponowaniu pieniędzy na okres od 1 do 12 miesięcy (zestawienie). Depozyty powyżej roku to zaledwie 6% (19,5 mld zł) naszych oszczędności. Warto przy tym zauważyć, że jeszcze do sierpnia była to kwota blisko 10 mld zł. Dopiero po tym okresie wskutek oczekiwanego spadku stóp i interesującej oferty banków, wartość depozytów długoterminowych się podwoiła. Rozkład terminowy naszych oszczędności mówi sam za siebie. Prawdopodobnie udałoby się przejąć część środków z terminu 6 – 12 miesięcy i ostatecznie podwoić wartość środków lokowanych na powyżej 12 m-cy. Nie jest to wielka pociecha, biorąc pod uwagę, że łączne zadłużenie gospodarstw domowych oraz małych i dużych firm wynosiło w lutym 637,3 mld zł. Można sobie po teoretyzować i przyjąć, że zmiana w podatku dotyczyłaby tylko depozytów bankowych. Wtedy dodatkowo tą formą lokowania oszczędności zainteresują się posiadacze instrumentów o podobnych charakterze, czyli przykładowo detalicznych obligacji Skarbu Państwa czy tzw. funduszy skarbowych papierów wartościowych.

Trudno jednak uwierzyć by propozycja zmian w podatku została sprowadzona tylko do potrzeb banków, bo poważnie naruszałoby to równość podatników wobec tego obciążania i niepotrzebnie zdestabilizowało rynek instrumentów dla osób fizycznych, ze szkodą dla części z nich. Zniesienie podatku dla lokat długoterminowych poważnie naruszyłby również program IKE. By utrzymać atrakcyjność oszczędzania na emeryturę, ustawodawcy pozostałoby już tylko dodatkowe uatrakcyjnienie IKE poprzez ulgi podatkowe.

Jak więc widać, już tylko fakt iż lokata długoterminowa jest jedną z wielu form oszczędzania w Polsce, powoduje że preferencje dla długoterminowych lokat muszą być wprowadzone równolegle z innymi zmianami podatku. Zniesienie opodatkowania dla wszystkich, którzy utrzymywali oszczędności powyżej roku, oznaczałoby zbyt duże straty dla Ministerstwa Finansów. Można się zastanowić nad zmniejszeniem opodatkowania od wszelkich form lokowanie powyżej roku, ale wtedy operacja ta będzie w zasadzie neutralna dla banków i efektu spodziewanego przez KNF nie będzie.

Dochodzimy w ten sposób do innego pytania. Czy w ogóle warto rozpatrywać zmianę w podatku tylko w celu pomocy bankom. Moim zdaniem nie. Celem powinno być promowanie długoterminowego oszczędzania generalnie (jeżeli już postanawiamy coś w ogóle w podatku zmienić i przy założeniu że pozostaje on składnikiem naszego systemu podatkowego), a nie tylko na potrzeby banków. Ponadto zanim by zmiana przeszła etap dyskusji i wprowadzenia w życie, dawno już będzie po kryzysie. W chwili obecnej warto się skupić na innych instrumentach pomocy bankom. Nie jest moim zamiarem zupełne deprecjonowanie pomysłu KNF, bo i sam KNF podał go jako jeden z wielu pomysłów na pomoc bankom. Jeżeli dojdzie kiedykolwiek do poważniejszej zmiany w podatku, to warto przemyśleć jakie role podatek miałby pełnić i jakie będą priorytety dla ustawodawcy. Jednym z nich może być oczywiście pomoc sektorowi bankowemu. Przekrojów w jakich można analizować potępiany (chociaż bardzo wydajny dla budżetu) podatek jest wiele. Ja wspomniałem o zaledwie kilku. Podatek od zysków kapitałowych i odsetek w obecnej postaci też nie jest idealny. Nie daje przykładowo możliwości odliczenia wszystkich strat i pozostawił wyłom w postaci zwolnionych od podatku tzw. poliso-lokat, na co nam notabene zwróciła uwagę Komisja Europejska.

Banki powinny rywalizować o kapitał i klientów z innymi formami oszczędzania. Sądzę, że władze działających w Polsce grup kapitałowych, łączących m.in. TFI i bank, powinny spojrzeć wstecz i zadać sobie pytanie, czy warto było skłaniać w 2007 r. klientów do zakupu jednostek wszelakiego typu funduszy akcyjnych (lub z dużym udziałem akcji) mając tylko przed oczami krótkoterminową perspektywę uzyskanych prowizji. Być może gdyby ówczesnych klientów uprzedzano o skali ryzyka i proponowano lokaty lub mniej ryzykowne fundusze, dzisiaj pieniądze tychże klientów były na kontach banków.

O podatku Belki pisałem również w latach ubiegłych

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2008/02/Zabawna-historia-z-tym-podatkiem-Belki.html

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2007/05/Podatek-od-zyskow-finansowych.html

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Prezes BZ WBK mógłby nas traktować trochę poważniej.

Trafiłem ostatnio na trzy wywiady prezesa BZ WBK. Dwa „pisane” i jeden „telewizyjny” (na końcu wpisu podaje źródła). Wprawdzie obiecałem sobie, że zrobię dłuższą przerwę w komentowaniu mało rzetelnych komentarzy i pretensji artykułowanych przez przedstawicieli środowiska bankowego, a dotyczących bieżącej sytuacji sektora, ale….. Ale zapoznałem się z wspomnianymi wywiadami. To co wyróżnia te wywiady, to bynajmniej nie jakość analizy bieżących problemów, bo tutaj autor nie wychodzi poza bardzo tendencyjne podawane fakty (to już standard większości publikacji bankowców), to straszenie pogorszeniem sytuacji banków a co za tym idzie i gospodarki oraz nawoływanie przedsiębiorców do „uzbrajania” się w płynność, czyli jak najszybszego wykorzystania wszelkich dostępnych linii kredytowych, gwarancji itd. Powodem jest mający nasz czekać jeszcze większy kryzys w bankowości. Może i byłbym w stanie w ten dramatyczny obraz i uwierzyć, gdyby nie nielicujące  z zawodową pozycją argumenty i to że – jak wszyscy Polacy – mam dostęp do informacji i statystyk, które podważają podawane w wywiadach fakty. Nawoływanie do panikarskich zachowań tylko po to by wygłaszane racje uległy samospełnieniu, jest bardzo rozczarowujące. Podobnie z propozycją, by Polska skorzystała z pożyczki z MFW (jakość argumentacji). Prezes BZ WBK musi sobie zdać sprawę, że im częściej będzie udzielał wywiadów na tym poziomie, tym bardziej będzie prowokował pytanie czy aby nie broni własnych błędów, albo faktu iż nie potrafi się przystosować do zmieniającej się rzeczywistosci. Wiem, że teraz to ja być może przesadziłem, ale kiedy tak rozbiera się na części wspomniane wywiady i analizuje logikę wypowiedzi, to taka refleksja szybko się nasuwa.  Świetną oceną trzech wywiadów jest wpis anonimowego internauty pod jednym z nich, który brzmiał mniej więcej tak: „zachowuje się jak chłopiec, któremu ktoś zabrał zabawki”.

Podobne wypowiedzi zaczynają przynosić skutek. Przeglądając wiadomości w internecie trafiłem na  jednej z podstron gazety.pl na   artykuł z ubiegłego tygodnia, pochodzący ze Stockwatch’a , a kończący się słowami: „…Bankowców czasami warto posłuchać”. Ja bym nie był taki pewny, ale jak widać mozolne rozpowszechnianie w mediach, tendencyjnie podanych danych przez kilku prezesów, przynosi skutek.

Aluzje do sytuacji BZ WBK czyniłem dlatego, że Mateusz Morawiecki prezes tegoż banku, usilnie stara się bywać mediach i prezentować swoje poglądy jako troskę o sytuację banków i sytuacji makroekonomicznej kraju. Kilkakrotnie w wywiadach zapewnia, że sytuacja jego banku jest dobra i że jest on prawidłowo zarządzany. Można by więc zapytać, w czym problem. Inni są źli, BZ WBK dobry, więc nic tylko się cieszyć i odbierać rynek bankom które w racji złego zarządzania muszą ustąpić pola.

Wg danych podanych w marcu przez dziennik Rzeczpospolita, suma bilansowa BZ WBK wzrosła w ciągu roku o 40%, czyli o 10% więcej niż suma dla całego sektora wg danych NBP. Zobowiązania i należności od klientów wzrosły o czterdzieści kilka procent. W porównaniu z danymi NBP, oznacza to wzrost o ponad dziesięć procent większy w przypadku należności i ponad dwadzieścia procent w przypadku zobowiązań (depozyty). W pierwszym odruchu można by popaść w zachwyt. Kiedy się jednak spojrzy na wyniki i sytuację rynkową, to widać skąd taka nerwowość w słowach prezesa Morawieckiego. Już z pobieżnych danych widać, że jego bank (sporej wielkości jak polskie warunki) prowadził nazbyt ambitną politykę, co doprowadziło wprawdzie do szybkiego rozwoju, ale rozwój szerokim frontem i szybciej niż rynek ma to do siebie, że w dłuższym terminie jest niemożliwy do utrzymania, co najmniej z powodu pieniędzy potrzebnych na finansowanie rosnących aktywów. To dlatego prezes BZ WBK narzeka na zbyt wysoko oprocentowanie depozytów, czemu poświęca największą część swoich wywiadów. Poziom pomysłów i argumentacji mówi sam za siebie. W opinii prezesa Morawieckiego w Polsce jest dramat, bo depozyty oprocentowane są na poziomie 8%, a kredyty 6%, przez co banki maja ujemną marże. Czegoś tak niepoważnego nie czytałem już dawno. Wg danych NBP, kredyty na koniec roku stanowiły 66% aktywów i były pokryte depozytami w ok. 90%. Czy ja mam rozumieć, że bankowcy są aż tak głupi, że dają kredyty po 6% i finansują je depozytami po 8%. Gdyby tak było przy podanych wielkościach, to sektor bankowy po prostu by nie działał, no chyba że pozostałą część pasywów miałby za darmo. W rzeczywistości  akcjonariusze oczekują stopy zwrotu nawet i dwukrotnie większej niż stopa depozytów (mam na myśli wartość podaną przez prezesa Morawieckiego), a papierów dłużnych emitowanych przez banki też nikt nie weźmie za darmo. Mówiąc inaczej, prezes Morawiecki nie akceptuje faktu iż rynek bankowy jest konkurencyjny i banki ostro ze sobą rywalizuję o pozycję na rynku w poszczególnych jego segmentach. Propozycja zawarta w jednym z wywiadów, by poziom oprocentowania depozytów ograniczyć administracyjnie jest niepoważna, żeby nie powiedzieć śmieszna. A wracając do przykładów cen pieniądza podanych przez prezesa BZ WBK, to 8% za depozyty dawano tylko klientom o grubszych portfelach i tylko część banków. Pomijam, że trwało to krótko i dokładna lektura tego typu ofert wskazywała, że było w tym sporo marketingowych zdolności demonstrowanych w reklamach. A kto daje kredyty po 6%? Jeżeli prezes BZ WBK w miarę poważnie traktuje czytelników, to oprocentowanie powinien podać wg RRSO, ale wtedy pozostaną już chyba tylko kredyty hipoteczne w CHF. Ot, cały komentarz.

Nie sposób przedstawić wszystkich myśli jakie prezes BZ WBK zawarł w wywiadach, a które w większości budzą spore zdumienie. Biorąc pod uwagę ich liczbę i niezbędny komentarz, musiałbym dokonać chyba ze trzech osobnych wpisów (pojemność jednego to prawie 3 strony A4).

Moim zdaniem wypowiedź dotycząca pożyczki z MFW i sytuacji rynkowej, powinna się spotkać z rekcją środowiska bankowego.

„moja rada dla przedsiębiorców jest taka: wykorzystajcie wszelkie możliwe źródła finansowania. Jeżeli ktoś może wykorzystać gwarancje Skarbu Państwa czy gwarancje BGK i poprzez to szybciej pozyskać kredyt, jeszcze z tych starych linii gwarancyjnych – niech to robi. Jeżeli ktoś ma szansę pozyskać finansowanie z EBOR-u – niech to robi. Jeśli ktoś może otrzymać linię na finansowanie leasingu lub factoringu – nie powinien się długo zastanawiać. Europejski Bank Inwestycyjny, Bank Światowy też ogłosiły, że udzielą Europie Środkowej i Wschodniej pożyczki. Wszyscy powinniśmy te pieniądze z pocałowaniem w rękę przyjąć. Pieniądz i kapitał już wkrótce będą dobrem rzadki”m

Jak wyżej wspomniałem, straszenie przedsiębiorców jest nieetyczne i nie ma pokrycia w faktach, a już na pewno nie w takim stopniu jak prezes Morawiecki sugeruje. Zdumienie budzi kwestia zasilenia zagranicznego. Kwestia pożyczki z MFW i generalnie zasilenia awaryjnego w dobie kryzysu rynkowego, wzbudziła pewne spory w Polsce. Moim zdaniem bardzo dobrze, że Polska nie przyjęła postawy państwa proszącego o wsparcie i z niego nie skorzystała. Oczekiwałbym jedynie zastrzeżenie takiej możliwości i podpisanie stosownych porozumień. Sądzę, że zainteresowanie Polską widoczne na giełdzie i poprzez wzmocnienie złotego w ostatnich dniach oraz poprawa wizerunku w niektórych zagranicznych komentarzach, są nagrodą za nieuleganie panice.

„Świat może odczytać to w sposób następujący: Polska woła o pomoc, w Polsce jest tragicznie źle.
Na to trzeba bardzo uważać. Ale to odnosi się zasadniczo do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, bo ta instytucja jest instytucją ratunkową. Oczywiście nie jesteśmy w tak dramatycznej sytuacji jak Ukraina czy w tak trudnej sytuacji jak Bułgaria, Litwa czy Węgry. Jeśli środki z MFW miałyby zaszkodzić obrazowi Polski, to trzeba być bardzo ostrożnym
.”

Wprawdzie na domaganie się większej precyzji przez dziennikarza prezes Morawiecki nieco się zreflektował, ale tylko nieco. Być może uświadomił sobie, że w sianiu defetyzmu mocno przesadził. Mogę mieć tylko nadzieję, że tego typu poglądy pozostaną odosobnione. Trudno mi sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby tak wszyscy prezesi dużych polskich banków, tylko dlatego że rzeczywistość ich zaskoczyła (lub dali się zaskoczyć), zaczynali straszyć narodową tragedią i zapaścią.

Wystarcza kilka dni spokoju na giełdzie, na rynku walutowym i zapanowuje euforia. Zobaczmy, co się działo ze złotym: pod koniec kwartału firmy i banki kupowały euro, by zabezpieczyć spłaty rat kredytowych i spłaty opcji. Po kilku dniach przestały to robić i złoty się odbił. Niektórzy uważali, że to niemal koniec kryzysu. Niestety, to nie koniec. Powinniśmy zacząć stosować łącznie rozwiązania z repertuaru polityki fiskalnej, monetarnej, regulacyjnej, by tę lawinę powstrzymać.

Powyższe fragmenty pochodzą z wywiadu opublikowanego 9 kwietnia. W jednym z poprzednich wpisów zwracałem uwagę iż zmienia się postrzeganie Polski przez zagranicznych inwestorów, ale nie będzie to prawdopodobnie zjawisko stabilne w rozumieniu nieprzerwanego wzrostu indeksów giełdowych i wzmocnienia złotego. Ponadto w I kw zwracałem uwagę, że złoty jest już na tyle osłabiony że nawet przy kiepskich prognozach makroekonomicznych powinien wzbudzać zainteresowanie inwestorów. I nie jest to wcale jakaś oryginalna myśl. Prezesowi fakty nie pasują, więc oczekuje dalszej degrengolady na rynku, do czego chce przekonać czytelników. Obawiam się, że prezes BZ WBK nie najlepiej się orientuje w sytuacji rynkowej. Ponadto wystawia na dyskomfort czytelników swoich wywiadów, którzy muszą wybrać czyje prognozy są wiarygodniejsze: prezesa czy makroekonomistów BZ WBK, bo ewidentnie się różnią. Mnie jest bliżej do prognoz makroekonomistów.

W powyższym tekście opierałem się  na wypowiedziach i opiniach pochodzących z wywiadów:

1)      „Bankowość stoi na głowie” dla Gazety Bankowej, przedstawiony na stronach portalu gazeta.pl; http://gospodarka.gazeta.pl/Gielda/1,85951,6471187,Bankowosc_stoi_na_glowie.html

2)      „Prezes BZ WBK: nadciąga bankowe tsunami” na portalu Dziennik.pl; http://www.dziennik.pl/gospodarka/article357532/Prezes_BZ_WBK_nadciaga_bankowe_tsunami.html

3)      Wywiad dla TVN CNBC z ubiegłego tygodnia

 Oraz artykułu „Czarny prorok polskiej bankowości” na portalu Stockwatch.pl

http://www.stockwatch.pl/artykuly/post/2009/04/09/czarny-prorok-polskiej-bankowosci.aspx

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

„Ryzykowna terapia stopami”…? Wbrew pozorom to nie takie proste; cz1.

W Gazecie Wyborczej z 23 marca w artykule „Ryzykowna terapia stopami” Radosław Cholewiński i Krzysztof Kluza ocenili politykę banków centralnych na świecie oraz Polsce i przedstawili propozycje kształtowania polityki gospodarczej, które trudno pozostawić bez komentarza. Artykuł ten jest jednym z bardzo wielu przykładów zmiany postrzegania roli państwa w kształtowaniu procesów gospodarczych. Wyrażone poniżej moje opinie w większości odnoszą się do myśli R.Cholewińskiego i K.Kluzy, niemniej miejscami są oceną tych ich poglądów i propozycji, która są reprezentatywne dla poglądów, jakie zaczęły się pojawiać od kilku miesięcy w krajowej publicystyce ekonomicznej.

W pierwszych zdaniach autorzy przypominają, że przez świat przewinęła się fala obniżek stóp procentowych i bezprecedensowych działań banków centralnych, zmierzających do obniżenia ceny pieniądza oraz zasilających rynek w płynność. Dalej zarysowano problemy krajowego sektora bankowego oraz działania NBP i RPP. Na tym tle działania dwóch ostatnich instytucji i ich skuteczność zostały poddane w wątpliwość. Porównanie działań naszych władz monetarnych i zagranicznych wydaje mi się daleko niewystarczające i służące tezom, które autorzy rozwijają w dalszej części artykułu. Moim zdaniem, reakcja krajowych instytucji wcale nie była taka zła, jak podaje się to w szeregu publikacji oraz w opiniowanym przeze mnie artykule. RPP niemal nie zwlekała z cięciem stóp, a tempo i skala spadku wskazują, że udało nam się ustrzec modyfikacji polityki pieniężnej i doboru bodźców tylko w celu uciszenia krytyki, której jakość budzi sporo wątpliwości. Zestawienie dokonane przez autorów powinno było być opatrzone komentarzem, który wskazywałby na istotne różnice w skali problemów ekonomicznych oraz różnice w skuteczności działań ratunkowych. Jak wspomniałem wyżej, RPP obniżała stopy proporcjonalnie do napływających informacji i możliwych do przewidzenia scenariuszy rozwoju sytuacji w Polsce. Zasilanie rynku w pieniądz też miało miejsce. Problem w tym, że operacje tego typu miały ograniczoną skuteczność i to bynajmniej nie z winy NBP. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że NBP przystępując do tych akcji, miał świadomość jej niskiej skuteczności. Tłumaczy to, dlaczego władze monetarne są wstrzemięźliwe w spełnianiu wszystkich propozycji, jakie pojawiają się w mediach, a są stawiane przez środowiska przedsiębiorców oraz środowisko bankowe. Szkoda, że autorzy nie zaryzykowali dokładniejszej oceny polityki banków centralnych i rządów w krajach UE czy USA. Czytelnik po lekturze ich artykułu może odnieść wrażenie, że wszystkie decyzje były świetnie wyważone i odniosły pożądane skutki, a u nas – jak to w Polsce – nie. Warto wiec zaznaczyć, że inna reakcja NBP i rządu w Polsce to głównie efekt tego, iż jesteśmy państwem biedniejszym i nas turbulencje na rynku finansowym dotknęły w innych sposób. Skala spadku wzrostu gospodarczego jest niemal łagodna jak na to czego doświadczają inne kraje. Nie upadają w Polsce banki, a Polakom nie udzieliła się panika znana w kilku państwach europejskich.

Na skutki zmian stóp procentowych i prowadzoną w bankach politykę, NBP ma już ograniczony wpływ. Jeżeli dobrze zrozumiałem tekst, to wg autorów odpowiednio dobrana polityka pieniężna powinna pozwolić bankowi centralnemu na uzyskanie udanego kompromisu pomiędzy stymulowaniem gospodarki a pomocą bankom komercyjnym w prowadzeniu właściwej polityki cenową po stronie depozyto-kredytowej. W przypadku stóp w ujęciu makroekonomicznym, RPP stoi przed wyborem wariantu (poziomu stóp), który jest kompromisem szeregu zjawisk, jakie nakładają się na siebie w gospodarce. Uważam, że do tej pory kompromis był dość dobrze wyczuwany przez Radę, a to, że ma ona świadomość wyjątkowości obecnej sytuacji widać po lekturze chociażby tzw. minutek po styczniowym posiedzeniu. Wyjątkowość wydarzeń, ale i bezradność wobec niektórych zjawisk w gospodarce, nie jest winą NBP i RPP, bo instrumentarium jakim dysponują jest ograniczone i być może mało skuteczne w takich warunkach jak obecne. Ale to temat na odrębny i obszerny artykuł. Mnie raczej rozczarował fakt, iż autorzy tekstu wymienili główne problemy, jakie trapią polski sektor bankowy, ale poniechali jakiejkolwiek oceny sektora, czego nie szczędzą pozostałym instytucjom, czyli NBP a w szczególności agendom rządowym. Nie widzę powodów, dla których sektorowi bankowemu należałoby oszczędzić gorzkiej refleksji czy krytyki, bo jest za co. Mnie osobiście to nie zaskakuje, ponieważ w swoich publikacjach robią tak niemal wszyscy reprezentujący sektor bankowy, a poczuwając się do oceny bieżących wydarzeń i szukania winnego lub do szukania rozwiązań, autorzy wskazują „państwo”, dość ogólnie przy tym zarysowując swoje zarzuty i postulaty. W polskiej publicystyce ekonomicznej jest pewna nierównowaga w recenzowaniu działania państwa. Krytycy często nie są skłonni do podawania szczegółów proponowanych rozwiązań, a państwo (urzędnicy) muszą się tłumaczyć, dlaczego do tej pory nie wprowadziło ich w życie. Zaleciłbym, przynajmniej czasami, większą szczegółowość w przedstawianiu zarzutów i propozycji.

Argument z luką płynności jest dla mnie przykładem jak można próbować dopasowywać fakty do rzeczywistości. Teoria opiera się na założeniu, że w warunkach niskich stóp procentowych i lęku przed najbliższą przyszłością, Polacy nie chcą oszczędzać i trzymają pieniądze w domu, utrudniając w ten sposób rozwój akcji kredytowej bankom. Stopy faktycznie spadają, ale banki istotnie różnicują ofertę w zależności od wielkości depozytu. Ponadto, a może przede wszystkim, od 2005 roku mamy kilku procentowy przyrost depozytów w ujęciu realnym rocznym i na dodatek dynamika ta przybrała na sile od początku ubiegłego roku. Dane o elementach podaży pieniądza, z całą pewnością są autorom znane. Przyrost depozytów w ubiegłym roku i tak był w pewnym sensie podarunkiem losu. Korekta na światowych giełdach i krajowej, spowodowała ucieczkę oszczędności z giełdy i funduszy inwestycyjnych w stronę lokat. Pytanie powinno być postawione inaczej. Co skłoniło banki do wiary, że ten szeroki strumień pieniądza będzie się wlewał nieprzerwanie. To, że depozyty nie pokrywają akcji kredytowej nie jest oczywiście anomalią. Niemniej zjawisko to zaczęło się nasilać już pod koniec 2007 i autorzy powinni starać się poszukać odpowiedzi, dlaczego banki wierzyły, że akcję kredytową można rozwijać bez ograniczeń. Po drugie, bezwładność decyzji inwestycyjnych gospodarstw domowych jest dosyć znaczna i wobec braku alternatywy, scenariusz rysowany przez autorów jest mało prawdopodobny  i – jeżeli już – to odległy w czasie. Nie ma też co ukrywać, że stopy procentowe są po to obniżane by gospodarstwa domowe skłonić do utrzymywania pewnego poziomu konsumpcji w obecnej sytuacji. Krótko mówiąc, polityka pieniężna nie ma na celu tylko zaspokajanie potrzeb banków, ale ma zasięg grubo szerszy. Problemem jest nie brak płynności i zdolności kredytowania gospodarki, ale zróżnicowanie wewnątrz sektora bankowego i korygowanie polityki wobec innych banków (m.in. na rynku międzybankowym) oraz niektórych sektorów gospodarki. Niestety, ale niektóre banki będą musiały zweryfikować swoją politykę rozwoju wobec braku zasilenia finansowego na ekspansję rynkową, co zresztą już się dzieje. Warto pamiętać, że jak na razie banki nie zakręciły kurka z pieniędzmi dla przedsiębiorstw, a jedynie zmieniły zasady ich udzielania niektórym branżom. Żałuje, ze autorzy nie poddali ocenie polityki banków w zakresie finansowania podmiotów gospodarczych. Czytając ich artykuł, można odnieść wrażenie, że banki mają problemy i wszelkie ich działania są rezultatem czynników obiektywnych. Podsumowując, wskazanie przez autorów iż RPP polityką niskich stóp wzmaga zjawiska kryzysowe, jest przy obecnym ich poziomie i problemach przed jakimi stoimy, dość odważnym zarzutem. Swoją drogą szkoda, że autorzy nie zaryzykowali podania właściwego – ich zdaniem – poziomu stóp.

Poniższą polemikę i opinie do kwestii zawartych w artykule „Ryzykowana terapia stopami” zamieszczam z dość dużym opóźnieniem, przez co tekst traci nieco ze swej świeżości. Próbowałem tekst opublikować w tym samym dzienniku, w którym zaprezentowano artykuł, ale nie miałem żadnej odpowiedzi od redakcji. Szkoda, bo czytelnikom warto by było przedstawić nieco inne spojrzenie na przedstawione przez autorów problemy i pomysły.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

„Ryzykowna terapia stopami”…? Wbrew pozorom to nie takie proste; cz2.

Główną myślą artykułu jest skierowanie uwagi na brak konkurencyjności gospodarki i rolę państwa. Przede wszystkim autorzy są niekonsekwentni w artykule i nie jestem pewny czy mają świadomość jak będą odbierani. Z artykułu dowiaduje się, że ratunkiem wobec zarysowanych problemów jest państwo. Autorzy niesłusznie moim zdaniem dokonuję zestawienia banku centralnego z państwem. Skoro – jak rozumiem – komercyjny system bankowy z niezależną Rada Polityki Pieniężnej zawodzi, to powracamy do zwiększenia roli państwa i podniesienia efektywności jego działania? W publicystyce  ekonomicznej w ostatnich miesiącach następuje zaskakujący zjawisko domagania się znaczącej roli państwa w rozumieniu regulacyjnym i finansowym. Jeszcze do jesieni domagano się czegoś odwrotnego. Przyglądałbym się tego typu poglądom może i z większym zainteresowaniem, gdyby nie to, że bodźcem stał się kryzys i dysfunkcjonalność sektora bankowego. Skoro rynek finansowy, sektor bankowy wraz z bankami centralnymi nie jest tak wyidealizowanym tworem jak nam się wydawało, to może warto tu skierować uwagę,  a nie szukać winnego (i ratunku) w postaci państwa. Ponadto sektor bankowy i państwo mają do spełnienia dwie różne role i byłoby dobrze gdyby nie wchodziły sobie w drogę. Świadomie też sfery te rozdzielono. Sektor bankowy ma pełnić role obiektywnego i skutecznego dystrybutora pieniędzy dla najzdrowszych podmiotów. Bank centralny w ramach przyznanego mu instrumentarium, ma stabilizować ceny i utrzymywać je na względnie niskim poziomie nie tracąc przy tym z pola widzenia wzrostu gospodarczego. Instrumentarium bank centralny ma okrojone, bo jego rolą nie miała być selektywność. Kolejna niespójność zestawienia, to fakt, iż bank centralny może w ramach przyznanego mu instrumentarium, zmieniać warunki działania kilkakrotnie w ciągu roku. Tak się dzieje w przypadku stóp. Państwo nie może zmieniać ustaw i ekonomicznych parametrów działania z taką częstotliwością. Nie rozumiem wiec, po co w szukaniu argumentów na rzecz podkreślenia roli państwa, autorzy posiłkują się bankiem centralnym.

W drugiej części artykułu, o roli państwa, autorzy stwierdzają więc, że państwa powinno wspierać podażową stronę gospodarki, m.in. poprzez stymulowanie i pomoc sektorom gospodarki. Dokładniej miałoby to obejmować takie działania jak: racjonalizacja ustawodawstwa, selektywne instrumenty fiskalne, zmiana w sposobie funkcjonowania administracji publicznej, stosowanie selektywnych bodźców branżowych, wspieranie eksportu, selektywne wspieranie podmiotów (nawet w ramach tej samej branży), określenie zasad po spełnieniu których podmiot będzie się kwalifikował do państwowej pomocy (w tym dla projektów gwarantujących wyższą stopę zwrotu). Postulany są tak ogólne, że zgodzić można się z każdym, więc trudno z tym polemizować. Przypominam jednak, że im większa selektywność, tym dłuższe ustawy i więcej urzędników do jej wprowadzania. Ponadto selektywność już działa w polskiej gospodarce w szeregu ustawach i regulacjach o różnym zasięgu. O jej efektywności można dyskutować, ale jest (i to bogata, zapewniam) i autorzy się do niej nie odnieśli. Selektywność oznacza, że za ulgi jednych, płacą inni. W otwartej gospodarce chcącej uniknąć zwiększenia redystrybucji przez sektor państwowy, możliwość zróżnicowania napotyka na bariery. Możliwości finansowe państwa są ograniczone. Ponadto selektywność już w Polce działa. Mają ją zapewnić m.in. banki poprzez kredytowanie podmiotów o lepszej kondycji i przedstawiających lepsze projekty inwestycyjne oraz urzędnicy nadzorujący udzielanie wszelakich poręczeń i pomocy w ramach polityki państwa. Niezwykle selektywnym mechanizmem są agendy oceniające wnioski o wsparcie z funduszy europejskich. Zwracam uwagę, że selektywność w przyznawaniu funduszy unijnych, rodzi biurokrację i konieczność wypełnienia masy dokumentów, co zaczyna spotykać się z coraz większą falą krytyki. Cóż, takie są koszty selektywności. Ponadto, i to chyba należy podkreślić, podstawą rozwoju najlepszych pomysłów jest gospodarka wolnorynkowa. Dobrym przykładem selektywności i możliwości jej realizacji są instytucje typu venture capital, aniołowie biznesu i tym podobne  inicjatywy. Jeżeli przyjmiemy, że sektor prywatny jest najskuteczniejszy w selektywności, to jej wyniki powinny dać wiele do myślenia autorom. W naszych warunkach wspomniane instytucje, wbrew pozorom, nie koncentrują się na najmniejszych podmiotach, a na już posiadających jakąś pozycję rynkową albo pomysł rodzący nadzieję na przyszłość. Ponadto prywatni inwestorzy wcale nie koncentrują się na podmiotach tylko innowacyjnych. Wg niektórych źródeł 30-40% inwestycji to pomysły chybione, co oznacza że pozostałe inwestycje musza zapewnić wyższą stopę zwrotu. To doskonale pokazuje, że selektywność  nie jest łatwa. Wątpię więc, czy państwo będzie to robić lepiej, ale jestem pewny że przy większych stratach.

Przykłady autorów (np. samorządowe inwestycje infrastrukturalne i eksport oraz inwestycje zagraniczne) sugerują na dość popularne i nośne społecznie podejście do selektywności i wysoki poziom ogólności pomysłów. Przykłady chyba nie są zbyt udane, ponieważ akurat dwie pierwsze sfery rozwijają się dość dobrze w ostatnich latach. W przypadku inwestycji zagranicznych, to wolałbym wpierw zobaczyć dyskusję, do jakiego stopnia warto jednostkową inwestycję wspierać.

Dla mnie jako ekonomisty, dyskusja o roli państwa w gospodarce to istna gratka. Zawsze z dużą ciekawością ją śledziłem. Nie ma co ukrywać, że makroekonomia nie wypracowała jednego idealnego wzorca, a na dodatek konsekwencje kryzysu finansowego pokazały jak wiele dotychczasowych prawd wiary trzeba zrewidować. Martwi mnie tylko nagły zwrot w sposobie myślenia w środowisku ekonomistów, bankowców i przedsiębiorców. Mogę mieć tylko nadzieję, że ich obecna uwaga skierowana na rolę państwa przybierze kształt ciekawej dyskusji o naszym modelu gospodarki wolnorynkowej, a zainteresowanie wyjdzie poza szukanie kozła ofiarnego oraz doraźne szukanie ratunku w dobie kryzysu.

Poniższą polemikę i opinie do kwestii zawartych w artykule „Ryzykowana terapia stopami” zamieszczam z dość dużym opóźnieniem, przez co tekst traci nieco ze swej świeżości. Próbowałem tekst opublikować w tym samym dzienniku, w którym zaprezentowano artykuł, ale nie miałem żadnej odpowiedzi od redakcji. Szkoda, bo czytelnikom warto by było przedstawić nieco inne spojrzenie na przedstawione przez autorów problemy i pomysły.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Zmiana w postrzeganiu Polski

Miniony tydzień na giełdzie postawił przed analitykami pytanie, czy mamy do czynienia z nową jakością, punktem zwrotnym. Daleki jestem od twierdzenie, że w ciągu jednego dnia czy tygodnia coś w świadomości inwestorów może ulec diametralnej zmianie. Niemniej od końca ubiegłego roku rynek zmagał się z poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie czy to już dno i czy czas na stabilizacje. Wielokrotnie pisałem, że w okolicznościach takich jak obecne, rynek ma ogromny problem z rzetelną oceną stanu gospodarki. Nie ma też co ukrywać, że rynek ma skłonności do gwałtownych emocjonalnych zachowań. Gdzieś od ostatnich tygodni ubiegłego roku, gracze rynkowi uświadamiali sobie, że nie można ciągle idiotycznie zaniżać indeksów tylko na podstawie strachu. Trzeba jednak przyznać, że nawet jeżeli ktoś wypracował rzetelną diagnozę sytuacji makroekonomicznej i wynikało z niej, że warto powoli i systematycznie inwestować, to pozostawał dylemat czy walczyć z rynkiem, który wykazywał skłonność do reakcji głównie na złe informacje. Akcje przecież powinno się kupować jak najtaniej.

W naszej sytuacji dochodzi problem postrzegania nas jako rynek wschodzący, który na dodatek musi ( wg zagranicznych obserwatorów) wykazywać przynajmniej cześć schorzeń, na jakie cierpią kraje sąsiednie. Osłabienie złotego przy jednoczesnym spadku krajowych indeksów giełdowych, uczyniło z nas wyjątkowo atrakcyjny rynek dla inwestorów zagranicznych, z pewnego rodzaju nawisem optymizmu, który jak lawina może się uaktywniać. Nie wierze może w rozpoczęcie tendencji wzrostowej, ale miniony tydzień oceniam jako poważny symptom zmiany mentalności inwestorów. Obserwując zachowanie rynku finansowego w Polsce, można odnieść wrażenie, że wszyscy mają świadomość iż warto rozpocząć tworzenie portfela, ale mało kto wychodził poza obserwowanie innych. Nikt nie chciał być pierwszy, skoro być może akcje mogą być jeszcze tańsze. Świetnie to widać po komentarzach analityków opierających się na analizie technicznej. Śledząc je, nie potrafiłbym powiedzieć co robić, tym bardziej że przeważa w nich pesymizm i dystans do pozytywnych sygnałów.

Sądzę że miniony tydzień można interpretować jako zmianę podejścia do naszego rynku. Zaczynamy być dostrzegani przez inwestorów zagranicznych, którzy zmienili na stawienie z „uciekać i trzymać się z daleka” na „warto bywać”. Inwestorzy są wyposzczeni i żądni zysków, więc taka gratka jak nasz rynek nie mogła ujść uwadze. Od 17 lutego, kiedy to WIG, czy WIG20 notowały najniższe od kilku lat wartości, indeksy wzrosły o ponad 20%. W tym czasie złoty (waluta referencyjna) wzmocnił się o blisko 10%. Warto jednak zwrócić uwagę, że poprzednie zainteresowanie zagranicznych na początku I i II dekady marca dotyczyło również rynku polskich obligacji. Tym razem zainteresowanie zagranicznych inwestorów skupiło się na rynku kapitałowym, co wskazuje że ubiegłotygodniowe zainteresowanie krajowym rynkiem akcji, nie oznacza trwałej zmiany postrzegania Polski przez zagranicznych kapitał.

Pozostaje pytanie, dlaczego akurat teraz wystąpił taki skok optymizmu, skoro nie można jeszcze powiedzieć, by dane makroekonomiczne zapowiadały jednoznacznie że wiemy gdzie jest dno dekoniunktury w USA, UE. W najlepszym wypadku, tak USA czy krajach UE jak i w Polsce, pojawiają się dane makroekonomiczne, które można interpretować jako dające nadzieję na poprawę sytuacji gospodarczej. Spore wrażenie zrobił na inwestorach szczyt G20, w tym m.in. obiecane pieniądza dla MFW. Ja jednak szczególną uwagę zwróciłem na wskaźniki wyprzedzające koniunktury, które dla kilku największych krajów oraz dla Polski, zaczęły wskazywać iż mamy do czynienia z początkiem końca kurczenia się gospodarek. Pozostawiam na boku rozważania, czy wskaźniki makroekonomiczne pozwalają dostrzec światełko w tunelu czy nie. Rynek powoli ma już dość pesymizmu i zaczyna chcieć reagować pozytywnie. Inwestorzy zaczynają sobie powoli uświadamiać, jak drastycznie zaniżyli wartość indeksów na krajowej giełdzie. Warto też zwrócić uwagę na obroty i to nie tylko na te z czwartku i piątku, które przypominały najlepsze dni polskiej giełdy. Na tle obrotów od końca grudnia do połowy marca, II połowa marca i początek kwietnia pozwalają przypuszczać, że wśród inwestorów powoli pojawiają się pierwsi odważni, którzy przystępują do zwiększania udziału akcji w swoich portfelach, bojąc się przegapić dobry moment do rozpoczęcia zakupów.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Zmiana koszyka inflacji w latach 2004-2008. Lubimy restauracje, ale myć się niekoniecznie

Przeglądając fora internetowe zauważyłem, że internautów interesuje skład koszyka inflacyjnego. Chyba ze dwa razy publikowałem tabelę ze strukturą koszyka, więc i w tym roku postaram się zaspokoić ciekawość internautów. Faktycznie, trudno znaleźć ciekawe informacje o inflacji, a jeszcze trudniej o zasadach tworzenia koszyka i o jego strukturze. Dyskusjom na forach towarzyszy spór o rzetelność GUSu przy tworzeniu koszyka i wyliczaniu inflacji. Zresztą słowo spór to pewnie nadużycie, ponieważ większość dyskutantów i tak uważa, że GUS oszukuje, a spór koncentruje się na skali oszukiwania obywateli. Objaśniać czym jest inflacja jednak w tym wpisie nie zamierzam, bo i tak tych którzy widzą w tym spisek władzy przeciwko obywatelowi, nie przekonam.

Nie chciałbym się jednak ograniczyć do prostego podania struktury nowego koszyka, więc wpadłem na pomysł by pokazać jego zmianę w bardzo korzystnym gospodarczo dla Polski okresie 2004-2008 r. Optykę można przyjąć różną. Można patrzeć tylko na średnie wynagrodzenie, ale należy pamiętać iż w tym okresie bezrobocie spadło o połowę, co oznaczało pojawienie się w gospodarstwach domowych nowych źródeł dochodów. Średnie wynagrodzenie w tym okresie (XII 2003 do XII 2008) wzrosło o niemal 30%. Jednak inflacja za ten okres zjadła nam prawie połowę tego wzrostu. Niezwykle udany dla Polaków pod względem wynagrodzeń był okres 2007-2008. Średni roczny realny wzrost wynagrodzeń za ten okres (opieram się na wynagrodzeniu w przemyśle) to ponad 6%. Wzrost wyjątkowy, ale trzeba przyznać że początkowo mający oparcie we wzroście wydajności.

Jakiś rok temu wydawało mi się, że nowy koszyk z racji wzrostu kilku pozycji powinien wyraźnie zmienić strukturę. Przykładowo, w ubiegłym roku koszty użytkowania mieszkania wzrosły o ok. 11%. Mimo iż koszyk tworzony jest w oparciu o „przeciętnego” Polaka, to wzrost ten jest duży, co oznacza że dla gospodarstw domowych które odnotowały wzrost dochodów poniżej średniego, było to duże uderzenie w domowy budżet. Przez cztery lata koszty utrzymania mieszkania wzrosły o 31%, czyli wartość minimalnie wyższą niż wynagrodzenia. Gaz i opał wzrosły odpowiednio o 64% i 51%. Energia elektryczna wzrosła (tzn. cena) w okresie czterech lat o 23%. Istotna część tych podwyżek przypada na rok ubiegły. W przypadku gazu dochodzi jeszcze rok 2006, kiedy w ciągu roku ceny skoczyły o 16%.Opłaty za mieszkanie skoczyły przez cztery lata o ¼. Pocieszeniem tylko może być relatywnie mała podwyżka energii cieplnej, bo tylko o 15%. W okresie 2004-2008 udział kosztów mieszkania, co ciekawe spadł z 21,2% na 19,4%. W porównaniu z ubiegłym rokiem wzrost był stosunkowo niewielki. Tylko szybkiemu wzrostowi wynagrodzeń zawdzięczany to, iż koszty mieszkania nie zwiększyły udziału w koszyku inflacyjnym, co jak sadzę w tym roku już się nie uda. Niewielkim pocieszeniem mogą być stosunkowo małe wzrosty cen wyposażenia mieszkania, bo po czterech latach tylko o 7,2%, co biorąc pod uwagę pozostałą cześć koszyka oznacza niewielki relatywny spadek cen wyposażenia.

Żywność (wraz z napojami bezalkoholowymi) przez cztery lata wzrosła o 21% co przełożyło się na dalszy jej spadek w koszyku. Obecnie żywność w koszyku stanowi 24,6%, a 10 lat temu było to ponad 30%. Żywność relatywnie tanieje, co niestety prowadzi do spożywania jej w nadmiarze i tycia społeczeństwa. Jak widać, spadek cen nie zawsze społeczeństwu służy.

Stabilny jest udział kosztów odzieży i obuwia. Nie oznacza to wcale, że nie dbamy o swój wygląd. Wręcz przeciwnie. W ciągu czterech lat, ceny tej grupy towarów spadły o prawie 27%. Żeby „odczarować” statystykę, trzeba uczciwie przyznać, że to również zasługa wyszukiwania jak najtańszej odzieży przez gospodarstwa gorzej uposażone.

A na co przeznaczamy zaoszczędzone na żywności i innych pozycjach pieniądze? Rozwijamy się intelektualnie, fizycznie i chętniej bywamy w miejscach publicznych. Łączny udział pozycji obejmującej koszty restauracji, wypoczynku, kulturę i hotele skoczył z 10% w 2004 do 14% w 2008. Jak na strukturę koszyka to istotny skok. Z tym skokiem intelektualnym być może trochę przesadziłem, ponieważ na naukę specjalnie więcej wydawać nie chcemy. Udział edukacji w koszyku jest dość stały, w ceny w ciągu czterech lat skoczyły o 14%. Niestety myć się chyba też nie chcemy, albo przynajmniej doszło do znacznego zróżnicowania w społeczeństwie. Udział pozycji „inne…” nawet się zmniejszył. Pozycja ta obejmuje m.in. środki czystości i kosmetyki. Kiepsko więc z higieną u nas.

Kończąc na wesoło, można życzyć Polakom, żeby zanim wyjdą do restauracji na obiad wcześniej się umyli.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Kto osłabił złotego? RPP czy rynek?

RPP ponownie obniżyła stopę referencyjną. Tym razem już tylko o 0,25, do 3,75%. Z dotychczasowych głosowań i z tekstów minutek można wnioskować, że podstawową część redukcji mamy już za sobą. W najbliższych miesiącach można oczekiwać kolejnej obniżki w tej samej skali. O ile większość RPP pewnie jest przekonana do dalszych cięć, to brak już będzie większości do dokonania gwałtowniejszych skoków. Polecam szczególnie lekturę tekstów ostatnich minutek, które dobrze pokazują jak poszerzyła się liczba czynników branych pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o zmianie stopy referencyjnej. Jedną z nowości mocno zarysowaną w  minutkach jest dyskusja na temat wpływu zmian stóp procentowych i kursu złotego na sytuację sektora bankowego. Zwracam na to uwagę, ponieważ temat ten zaczyna się pojawiać w tekstach publikowanych przez przedstawicieli sektora bankowego. W dużym skrócie, główne wnioski (zarzuty pod adresem RPP) są następujące:

·         obniżanie stóp przyczynia się do osłabienia złotego i pogarsza wizerunek kraju,

·         obniżanie stóp i wywołane tym konsekwencje przyczyniają się pogorszenia sytuacji finansowej banków

Wniosek? Stopy należy podnieść. Najbardziej znanym przedstawicielem tego nurtu jest prezes Meritum Banku, Mariusz Karpiński. W Gazecie Prawnej z 24 marca ukazał się kolejny tekst tegoż autora („Rada Polityki Pieniężnej obniży stopy, pytanie tylko po co”). Jest to już trzeci tekst w tym roku, niemal wierna kopia pod względem prezentowanych myśli i argumentów, dwóch wcześniejszych. Mógłbym tylko polecić autorowi uaktualnienie danych rynkowych, jakie przytacza a które mogłyby go zmusić do weryfikacji przynajmniej części argumentów. Cały tekst i ideologia dołączana w tym tekście do polityki pieniężnej z ostatnich miesięcy podporządkowane są głównej myśli, czyli niekorzystnych konsekwencji obniżania stóp na sytuację finansową banków w Polsce. Argumentacja w większości jest tak zaskakująca, że trudno to nawet streścić, ponieważ z niektórych jej części nie można uronić nawet zdania. Trudno tam znaleźć zdanie o tym, ze RPP ma większe wyzwania niż problemy banków – spadek koniunktury gospodarczej. Niemniej bieżący wpis chciałem poświęcić tylko jednemu z zarzutów jaki znajduje się w tekście i jaki pojawia się czasami w mediach. Zarzut brzmi: RPP przyczyniła się do osłabienia złotego.

Warto przypomnieć fakty. Latem ubiegłego roku złoty w ujęciu realnym wyjątkowo silnie się wzmocnił. Biorąc pod uwagę okoliczności makroekonomiczne (np. wzrost def. obrotów bieżących, oczekiwany spadek PKB itd.) było pewne ze będzie korekta najdalej w ciągu kilku miesięcy. Pech chciał, że nastąpiło to w okresie kryzysu na światowym rynku finansowym i w atmosferze niemal co tydzień korygowanych w dół prognoz PKB. Wrzucenie nas do jednego kotła z innymi krajami naszego regionu i globalna panika wypchnęła złotego w przeciwnym kierunku, czyli w stronę wyjątkowo silnego niedowartościowania. W listopadzie złoty minął poziomy, które można określić jako poziom/przedział  równowagi. Wbrew sugestiom prezesa Meritum Banku i jemu podobnych, to nie RPP obniżkami stóp spowodowała ten spadek. Przede wszystkim autor popełnia poważny błąd, sprowadzając problematykę zmian kursu do zmian i różnicy stóp procentowych (dysparytet). To ogromne uproszczenie, a w naszym przypadku zarzut niemający potwierdzenia w faktach. No chyba że zwolennicy tej myśli opierają się na tym, że te dwa zjawiska rozgrywały się w tym samym czasie. Ale i tu trudno o dowody. W chwili rozpoczęcia serii obniżek stopy referencyjnej w Polsce, złoty był na poziomie równowagi z mocno zarysowanym trendem. Różnica stóp powiększyła się nawet z początku, ponieważ RPP podjęła pierwszą decyzję o cięciu stóp pod koniec listopada, czyli półtora miesiąca po zmianie stop dla dolara i euro. Przejściowo mieliśmy nawet do czynienia ze zwiększeniem różnicy w stopach procentowych ( w tym rynkowych), co na rynku walutowym nie robiło większego wrażenia. W kolejnych miesiącach różnica stóp nie ulegała zmianie, a przypadku stóp na rynku obligacji uległa zwiększeniu wobec skoku rentowności na polskim rynku.

Z teoretycznego punktu widzenia obrona waluty  przed osłabieniem za pomocą stopy wydaje się pozornie rozsądna. Jednak w naszych warunkach byłaby (o ile w ogóle) na tyle mało skuteczna, że można powiedzieć iż jest zupełnie nieracjonalna. Proponuje też przyjrzeć się Węgrom. RPP stanęła przed wyzwaniem grubo poważniejszym, czyli pomoc gospodarce zagrożonej recesją. Wbrew zarzutom, RPP dostrzega wady i zalety zmian kursu, co potwierdza w minutkach i zmniejszeniu skali zmian stopy referencyjnej. Mówiąc inaczej, RPP stoi przed znacznie szerszym spektrum problemów niż tylko dbanie o wyniki finansowe banków. RPP podjęła zresztą działania zmierzające do poprawy płynności na rynku bankowym, których skuteczność okazała się (co nie jest zaskoczeniem) ograniczona, bynajmniej nie z winy RPP.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Kryzys finansowy poważnie uderzył w wyniki przedsiębiorstw

Z dużym zainteresowaniem czekałem na dane o sytuacji finansowej przedsiębiorstw niefinansowych. Wprawdzie byłoby lepiej poczekać na pełną informację z Biuletynu Statystycznego, ale mimo wszystko przedstawię kilka wstępnych opinii. Przypomnę tylko, że GUS w pierwszym rzucie przedstawia podstawowe pozycje rachunku wyników dla przedsiębiorstw ogółem.

Zacznę od góry, czyli od przychodów i kosztów. Przychody przypadające tylko na IV kw były większe od przychodów z IV k w2007 r. o 5% w ujęciu realnym. W trzech wcześniejszych kwartałach dynamika kształtowała się następująco: 13%, 15%, 11%. Wiadomo było, że w IV kw dynamika będzie słabsza, ale przypuszczałem iż będzie do bliżej 10%. Drastyczny spadek zainteresowania naszymi eksportowanymi towarami musiał się istotnie przenieść na wyniki. Wg statystyk NBP przychody eksportowe z IV kw wyrażone w złotych spadły o ponad 6%  porównaniu z IV kw 2007. W części przypadającej na kraj, dynamika przychodów wyniosła nieco ponad 8%, co należy uznać za dobry wynik. Koszty wrosły o 6,1% co oczywiście oznacza, że pogorszył się wskaźnik koszty/przychody. Porównanie dynamik pozwala na ocenę, jak sobie radzą z kosztami krajowe firmy w dobie kryzysu. Wydaje mi się, że jak na zaskoczenie sytuacją w IV kw, przedsiębiorstwa wykazały się pewnym refleksem, czy też sporą elastycznością w dostosowywaniu się do nowych realiów.

Konsekwencją musiał być oczywiście słabszy wynik na sprzedaży. W IV wynik ten sięgnął 17,7 mld zł i można go uznać za zadowalający. Wynik operacyjny był ujemny i wyniósł -0,8 mld zł. Niestety tak w tej pozycji, jak i na niższych poziomach rachunku wyników, bardzo trudno podać precyzyjnie przyczynę. Wysoka agregacja danych w rozumieniu braku szczegółowości pozycji i brak w tej chwili rozbicia na działy gospodarki, nie pozwala na postawienie precyzyjnej diagnozy. Pierwsza jaka się nasuwa, to konsekwencja korekty wartości aktywów trwałych, która skupiła się w IV kw. Przypomnę, ze podmioty gospodarcze mogą korektę robić raz do roku.  Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia nieregularnie w latach wcześniejszych (np. 2004, 2005).

Istny kataklizm znajdujemy jednak na poziomie finansowym rachunku wyników. Przeszacowania pozycji bilansowych i nieszczęsne opcje zjadły praktycznie cały wypracowany wynik na sprzedaży. Wynik brutto, to ledwie 0,5 mld zł. W tabeli podaje obciążenie wyniku brutto w pozornie zawyżonej wartości. Należy jednak pamiętać, że zestawienie jest sumą wyników wszystkich objętych analizą podmiotów (ok. 17 tys. podmiotów),  a więc tych które odnotowały zysku brutto jak i tych które odnotowały stratę. Swoją drogą widać jak bardzo zawirowania na rynku finansowym i pogorszenie koniunktury odbija się na sytuacji budżetu państwa. W ok. 90% na pozycję „obciążenie wyniku brutto” składa się podatek dochodowy od osób prawnych.

Z czymś takim nie mieliśmy do czynienia, przynajmniej w okresie za jaki prowadzę tego typu analizę (dane obejmujące okres od 1993 r.). Niewielkim chyba pocieszeniem jest to, iż w latach 2002 i 2003, ujemna wartość tej pozycji sięgała 6 czy 7 mld zł. Brak precyzyjnych informacji nie pozwala mi powiedzieć, na ile są to konsekwencje rozliczeń, nazwijmy to, kasowych, a na ile jest to „papierowa” korekta danych. Nie wykluczam jednak, że będziemy świadkami korekty w drugą stronę, która najpóźniej będzie widoczna na koniec roku o wartości przynajmniej 50% z pozycji saldo finansowe.

W kolejnych dwóch kwartałach dynamika przychodów będzie oscylowała wokół zera. Drastyczne ograniczenie popytu naszych głównych partnerów zagranicznych poważnie ograniczy sprzedaż w jej części eksportowej. Największym problemem jest ujęcie efektu osłabionego złotego. Wyniki produkcji sprzedanej i eksportu, jak na razie nie wskazują by ewentualna konkurencyjność cenowa polskich produktów miała jakiekolwiek znaczenia. Wierzę jednak, ze o ile złoty nie zacznie się szybko wzmacniać, to będzie to (słaby złoty) skromny chociaż atut na rzecz poprawy sprzedaży. W związku z powyższym efekt kryzysu w części krajów UE i słabego złotego, rozciągam na cały rok w różnych proporcjach, co pozwala mi prognozować dodatnie roczne dynamiki sprzedaży w III lub najdalej w IV kw tego roku. Niestety raczej w przedziale 0%-5%. Najgorszy wariant to poważny kryzys w Zachodniej Europie w połączeniu ze słabym złotym który ciągnie w górę ceny na rynku krajowym.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Ocena sytuacji w budownictwie, cz1.

Kiedy porównuje się dynamikę produkcji w budownictwie i w przemyśle, to widać istotną różnicę w  reakcji na zmianę w otoczeniu gospodarczym. Przemysł zareagował niemal natychmiast na spadek popytu. Jak na razie jest to reakcja głównie na ograniczenie eksportu. W pierwszych dwóch miesiącach bieżącego roku, produkcja w ujęciu rocznym spadła o wartość ok. 15%. Produkcja budowlano-montażowa obniża swoje tempo wzrostu, ale dzieje się to znacznie wolniej. Wynik za luty, to już tylko 1,9% YoY. Znacznie spokojniejsza reakcja budownictwa wynika z tego, że koniunktura w budownictwie uzależniona jest niemal w całości od popytu krajowego. Zwracam jednak uwagę, że to iż średnia dynamika YoY w okresie poł.2006 do poł. 2008 r. wynosiła od 21% (przy sporych wahaniach), nie oznacza iż obecne dane są zaskoczeniem. Kilka razy na swojej stronie zwracałem uwagę na zachowanie budownictwa w okresie od 1995 r. Świetną ilustracją jest wykres przedstawiający dynamika wartości dodanej, generowanej przez budownictwo w relacji do PKB. Trzeba przyznać, ze budownictwo wykazywało stosunkowo duże wahania, niemniej było to konsekwencją również zmian strukturalnych polskiej gospodarki, co dodatkowo utrudniało ustalenie skali budownictwa i jego struktury dla gospodarki takiej jak nasza.

Przedstawiony wykres wartości dodanej generowanej przez budownictwo na tle PKB, pozornie może się wydawać zbyt poważnym uproszczeniem. Trzeba jednak przyznać, że dość dokładnie wskazuje możliwości rozwojowe na tle takiej gospodarki jak nasza. W poprzednich wpisach o budownictwie (2007 i 2008 r.) wskazywałem jakie są maksymalne możliwości rozwojowe budownictwa w naszym kraju w obecnych warunkach. Obecny spadek tempa PKB przyczyni się jedynie tylko do gwałtowniejszej korekty, chociaż mam nadzieję że nie będzie takiego spadku jak w początku dekady, ale o tymdalej. Poziom jaki osiągnęło budownictwo w gospodarce już w II i III kwartale powinien przykuć uwagę zarządów przedsiębiorstw i spowodować przegotowanie na gorsze czasy. To co zaczęło się dziać na świecie od IV kw ub. roku niewątpliwie był zaskoczeniem co do skali, ale dla tych którzy się przygotowali wcześniej, korekta prognoz (w dół oczywiście) była mniej bolesna. Dotyczy to wszystkich segmentów budownictwa. Stąd też, na swojej stronie nigdy nie popadałem w panikarskie tony dotyczące budownictwa. Kiedy tak zmierzyć się z faktami, to rzeczywistość nie wydaje się tak dramatyczna. Dlatego też, śmieszą mnie apele przedstawicieli budownictwa do rządu o wsparcie finansowe i podpieranie na wszelkie sposoby popytu. Ja punkt ciężkości problemów budownictwa stawiam gdzie indziej. Obowiązkiem każdego podmiotu jest umiejętność zyskiwania w okresach koniunktury, ale i wyczucia momencie kiedy należy skierować uwagę na koszty i przygotowanie przedsiębiorstwa do stabilizacji lub nawet spadku przychodów. Teraz najgłośniejsi w mediach są ci właśnie, którzy tego zaniedbali.

Budownictwo można podzielić na trzy segmenty. Pierwszy to segment mieszkaniowy, który oparty jest na popycie gospodarstw domowych i w tej dekadzie stanowił od 14% do 20% prac budowlano-montażowych. Opieram się na statystyce GUSu, która nie obejmuje w pełni budownictwa jednorodzinnego. Ciekawostką jest to, że segment mieszkaniowy bardzo silnie wpływa na postrzeganie budownictwa ogółem przez Polaków mimo, iż jego udział w strukturze prac firm budowlanych jest relatywnie mały. Kolejny segment budownictwa, to budynki niemieszkalne (np. obiekty handlowe, usługowe, hale i magazyny). To od 31% do 37% prac budowlanych i tutaj również popyt generuje głównie sektor prywatny. Pozostała część budownictwa to obiekty inżynierii lądowej i wodnej (np. drogi mosty, obiekty sportowe, rurociągi itd.). Udział tego segmentu to od 44% do 55%. Tutaj bardzo silny udział w popycie na usługi budowlane ma państwo i jednostki samorządu terytorialnego. Sama tylko infrastruktura komunikacyjna (drogi, mosty, szlaki kolejowe) to w ostatnich latach nieco ponad połowa prac wykazywanych w tym segmencie, czyli co najmniej czwarta część budownictwa ogółem.

Ciąg dalszy tematu w jednym z kolejnych wpisów.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Zakazać udzielania kredytów we frankach szwajcarskich? Dlaczego?

Od jesieni ubiegłego roku co jakiś czas w mediach przewija się temat uniemożliwienia zaciągania kredytów walutowych przez gospodarstwa domowe. Na ogół autorzy takich wniosków skupiają swoją uwagę na kredytach hipotecznych. Przypomnę, że w naszym wydaniu chodzi tu głównie o kredyty w CHFach. Tym razem do tematu wróciła wczorajsza Gazeta Prawna. Czy tylko dlatego, że kredyty hipoteczne zaczęły być kłopotliwe dla gospodarstw domowych (wzrost kosztów obsługi) i banków (problemy z dostępem do waluty) należy uniemożliwić ich zaciąganie?

Dyskusje można zacząć od rozważań na poziomie czysto ideologicznym. Skoro mamy system gospodarczy opierający się na nieskrepowanych decyzjach uczestników życia gospodarczego, gdzie ludzie i podmioty gospodarcze ponoszą konsekwencje swoich decyzji, to może tego nie ruszajmy i pozostawmy wolność decyzji z przypisanym do niej ryzykiem. Wadą takiego rozwiązania jest to, że z racji zdarzających się radykalnych zmian cen walut, wartość płaconych rat może gwałtownie wzrosnąć, grubo przekraczając możliwość domowego budżetu co najmniej przez kilka miesięcy. Pojawia się tu również aspekt obrony ludzi przed konsekwencjami błędnych ocen swoich możliwości finansowych oraz nierzetelnych doradców finansowych. Kryzys na rynku nieruchomości w USA wskazuje do czego to może doprowadzić.

Warto tez pamiętać, że każdy człowiek wiele razy w życiu podejmuje działania, których skutki ekonomiczne bywają nie mniej brzemienne niż wybór waluty w jakiej zaciągniemy kredyt hipoteczny. Państwo nie ingeruje w to, jaki wybieramy zawód, ile ryzykujemy grając na giełdzie, komu udzielamy pożyczki, jaką działalność podejmujemy jako jednoosobowy podmiot gospodarczy, itd. Z racji skali zadłużenia i okresu spłaty, państwo stara się nas chronić przed zgubnymi skutkami naszej materialnej zachłanności. Używa do tego celu dedykowanych urzędów (np. KNF) oraz ustawodawstwa. Jest w tym trochę racji, ale nie sądzę by miało to uzasadniać zakaz udzielania kredytów hipotecznych w walucie. Wydaje mi się, że odpowiednia konstrukcja warunków udzielania kredytów w walucie, może znacznie ograniczyć ryzyko. Mam na myśli przed wszystkim zasady wyliczania zdolności kredytowej.

Normy regulujące rynek kredytów hipotecznych (w tym walutowych) maja również chronić drugą stronę transakcji, czyli banki. Kredyty hipoteczne to istotny element aktywów i błędy w ocenie ryzyka rynku oraz zbyt liberalne podejście do zdolności obsługi kredytu mogą się również fatalnie odbić na kondycji banku. W naszym przypadku dramatów jeszcze nie było, ale kilka instytucji musiało diametralnie zmienić zasady udzielania kredytów hipotecznych w walucie lub w ogóle poniechać ich udzielania.

Nie ma co ukrywać, że za pomysłami niektórych bankowców o zakazie udzielania hipotecznych kredytów walutowych bynajmniej nie stoi obrona klientów przed nimi samymi, a głównie obrona swojej pozycji rynkowej. To zachowanie w stylu: skoro ja nie mogę bądź nie chcę udzielać takich kredytów, to inni też nie mogą. Banki nie są zobowiązane do udzielania kredytów hipotecznych w walutach, więc po co apel do KNFu? Po prostu wystarczy ich nie udzielać. Znika automatycznie problem ryzyka spłaty oraz pozyskania funduszy na udzielanie kredytów. Jak widać jednak, żal tracić pozycję rynkową w segmencie kredytów hipotecznych do tego stopnia, że chciałoby się zakazać działalności innym podmiotom.

Pozostaje jeszcze pytanie, jaki wpływ na rynek budownictwa mieszkaniowego miałoby wnioskowane ograniczenie? Zakaz udzielania hipotecznych kredytów walutowych wcale nie byłby poważniejszym nieszczęściem dla rynku. Patrząc na kilka minionych lat, gdyby kredyty hipoteczne były udzielane tylko w złotych, ich łączna wartość byłaby prawdopodobnie o  kilka procent niższa w porównaniu do stanów sprzed osłabienia złotego i dynamika przyrostu nieco wolniejsza, chociaż tej diagnozy jestem już mniej pewny. Można wiec domniemywać, że ceny mieszkań rosłyby spokojniej w latach 2006-2007, a ceny nie osiągnęłyby pułapów z przełomu 2007/2008, z których tak opornie teraz spadają. Taki rozwój sytuacji dawał błędny sygnał deweloperom, którzy oceniali rynek bardziej w oparciu o dynamikę kredytów i akceptowanych cen mieszkań niż rzeczywistych długoterminowych możliwości nabywczych rynku. W efekcie zaczęto nieprzyzwoicie pompować marże i kupować tereny pod zabudowę niemal bez oglądania się na cenę ziemi w większych miastach.

Na zakończenie warto wspomnieć o czynniku makroekonomicznym, często pomijanym w dyskusji o kredytach hipotecznych. Otóż niska stopa procentowa w CHFie i tendencja do umacniania się waluty w krajach dążących do rozwiniętej gospodarki rynkowej, powoduje że część gospodarki ( w tym przypadku rynek mieszkaniowy) finansowany jest relatywnie niskim kosztem i jest mniej podatny na działania regulatora tegoż kosztu, czyli Rady Polityki Pieniężnej. Z całą pewnością był to jeden z czynników, który spowodował zbyt duże przyspieszenie rynku mieszkaniowego.

Jak widać, ograniczenie dostępu do finansowania w innej walucie to trudny problem, ale pomysły części bankowców bynajmniej nie są motywowane troską o sytuację makroekonomiczną czy samego tylko sektora bankowego. Moim zdaniem, zakaz udzielania kredytów hipotecznych w walucie nie jest konieczny. Warto jednak szukać kompromisu, który może być uzyskany poprzez utrudnienie dostępu do kredytu walutowego, co zresztą KNF poddał już pod opinię bankom, a same banki też wiele się nauczyły od października kiedy to obok wzrostu kosztów obsługi kredytu, pojawiły się poważne problemy z pozyskaniem finansowania.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz