A gdyby tak nie komentować zmian na rynku przez kilka tygodni

Komentowanie sytuacji na rynku finansowym nawet w cyklu miesięcznym (czyli dość rzadko), wymaga sporej umiejętności znajdowania uzasadnień do zmieniającej się sytuacji. Wprawdzie praktycznie codziennie przyglądam się rynkom stopy procentowej, akcji i walutowemu, ale już dawno rynek nie robił takich psikusów jak obecnie. Oczywiście nasz rynek. Planowałem nawet wpis na początku lutego o sytuacji w styczniu i kilka sugestii o najbliższej przyszłości, ale odpuściłem sobie, wychodząc z założenia że nie będę na siłę dorabiał teorii do zachowań rynku. Chwilami mam wrażenie, że byłoby najlepiej gdyby wszelkiej maści analitycy przestali komentować działania rynku. Jakkolwiek rynek by się nie pogrążył, zawsze przynajmniej połowa komentatorów znajdzie uzasadnienie dla obecnego poziomu, a część z nich dorzuci „niewykluczone, że będzie gorzej”. Nie zamierzam rynku zaklinać. Niech się wyszumi, bo to w końcu jego prawo i przywilej.

Oczywiście można do tego problemu podejść na dwa sposoby. Pierwszy, to że rynek zachowuje się śmiesznie, a drugi że skoro tak się zachowuje że znaczy że coś jest na rzeczy. To drugie tłumaczenie ma sens pod warunkiem, że przyjmiemy iż każde ludzkie działanie jest podyktowane czynnikami racjonalnymi.

A co pisałbym kilka dni temu, gdybym nie stracił zapału. Najbardziej kleiła mi się ideologia do rynku stopy procentowej w kraju. Rentowności obligacji wprawdzie przestały spadać, ale symptomy paniki dotykały głównie kilkuletnich obligacji. Dwulatki próbowały się jakby jeszcze trzymać wokół poziomu 4,7%, co nieźle pasowało do teorii o przyjęciu euro w 2012 r. Zwracałem na to uwagę we wcześniejszym wpisie o rynku finansowym. Na tle krótszej i dłuższej krzywej, wydawało się to wtedy wprawdzie nieco podejrzane, ale miło było widzieć kawałek racjonalności ( w dużym uproszczeniu) na tle pozostałych części krzywej z kształtu której trudno było wywnioskować cokolwiek racjonalnego. Zresztą gdzieś do połowy stycznia rynek obligacji próbował rzetelniej wyceniać przyszłość. Rynek depozytów międzybankowych wprawdzie obniżał stopy, ale głównie w oczekiwaniu na obniżenie stopy referencyjnej przez RPP. W lutym wszystko się odwróciło. Rentowności obligacji wyskoczyły do góry, a rynek międzybankowy chyba powoli normalnieje, jeżeli rozumieć przez to kształt krótkiej części krzywej rentowności lub – mówiąc inaczej – bardzo powolne (ale zawsze) zmniejszanie różnicy pomiędzy stawkami WIBOR a stopą referencyjną.

Niestety generalnie poziomy i najświeższe trendy zmian dla rynkowych stóp procentowych, indeksów giełdowych i kursu złotego, zdają się unieważniać wszelką wiedzę zawartą w podręcznikach makroekonomii w części ich dotyczącej, a dokładniej – i tu będę bardzo złośliwy – o racjonalności rynków. Niemniej na rynek się nie obrażam. Z punktu widzenia osoby fizycznej, warto skok rentowności obligacji wykorzystać na zakup detalicznych obligacji dwuletnich (z części kapitału jaki przeznaczyliśmy na instrumenty o stałym oprocentowaniu). Ciekawy jestem jaką stopę dla dwulatek zaproponuje Ministerstwo Finansów w marcu. Ci którzy zastanawiają się nad kredytem mieszkaniowym powinni się wstrzymać do uspokojenia rynku i zaryzykować kredyt walutowy w eur lub chf. Będzie to ruch korzystniejszy od tych którzy mieli szczęście (lub wiedzę) i brali kredyty walutowe w I poł. 2004 r. A co z giełdą? Ja osobiście ze zmienną systematycznością, od początku ubiegłego roku kupuję jednostki funduszy akcyjnych i planuje to robić przynajmniej przez kilka kolejnych miesięcy. Do października były to ostrożne jednostkowe zakupy. Wychodzę z założenia, że tak ogromna przecena na rynku nie zdarzy mi się pewnie aż do przejścia na emeryturę.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Indywidualne Konto Emerytalne, cz2

Wpis jest kontynuacją I części opublikowanej 7 stycznia 2009 roku (http://opinieekonomiczne.blox.pl/2009/01/Indywidualne-Konto-Emerytalne.html).

Jako główną przyczynę słabej (czy aby na pewno?) popularności IKE długo podawano niski limit maksymalnych wpłat w ciągu roku, które upoważniały do korzystania z ulgi podatkowej. Do 2008 limit roczny na wpłaty wzrastał od 3,4 tys. zł (2004) do 4,1 tys. zł. Warto pamiętać, że limit w niewielkim stopniu przekraczał wartość średniego wynagrodzenia miesięcznego w każdym z lat. Inaczej mówiąc obywatel mógł bez konsekwencji podatkowych odłożyć średnio w miesiącu około 300 zł. Dla przeciętnego Polaka jest to kwota wcale niemała, biorąc pod uwagę koszty życia. Zwracam w ten sposób uwagę, że limit i tak jest dość duży. Kwota jest więc nieprzypadkowo dobrana jak na możliwości finansowe Polaków i skłonność do oszczędzania. Szkoda jedynie, że od początku pojawienia się tej formy oszczędzania, utrata ulgi nie dotyczyła tylko kwoty wycofywanej przez oszczędzającego.

Dane z ostatnich lat wskazuję, że Polacy i tak wpłacali kwoty niższe niż było wolno (mowa o kwocie z ulgą). W 2004 r. średnia wpłata roczna to zaledwie 34% limitu. Największe wpłaty przypadały na lata 2005-2006. Wtedy zainteresowani wykorzystywali średnio nieco ponad 60% limitu. W kolejnych dwóch latach był już tylko spadek, czyli 47% w 2007 i 27% w 2008 r. Maksymalną wartość limitu wykorzystywali jedynie klienci biur maklerskich, ale w 2008 r. stawili oni zaledwie 1% korzystających z IKE. Rozkład wpłat potwierdza, że to nie kwota wpłat jest tu problemem. Tak więc blisko trzykrotne podniesienie limitu na 2009, nie wniesie tu specjalnie nowej jakości.

W ten sposób mimowolnie pojawia się pytanie jaka jest i powinna być rola państwa w procesie uświadamiania i zachęcania do oszczędzania na okres życia po zakończeniu aktywności zawodowej. W części przymusowej (składka emerytalna) państwo wymusza oszczędzanie  na emeryturę, ponieważ znaczna cześć obywateli lekceważyłaby ten problem, stając się klientami pomocy społecznej za kilkadziesiąt lat. Ponadto przy szacowanej stopie zastąpienia (podawałem w pierwszym wpisie o IKE) większość z nas będzie mogła mówić raczej o godnym życiu na emeryturze niż o życiu w luksusie. Decyzję o lepszym życiu na emeryturze państwo pozostawia obywatelom. To oni mają zdecydować czy konsumują teraz czy odkładają to na okres emerytalny. Wzrost zatrudnienia i wynagrodzeń, nie spowodował proporcjonalnego wzrostu zainteresowania oszczędzaniem na emeryturę. Jak więc widać, Polacy wybrali zakupy m.in. tzw. płaskich telewizorów niż własną emeryturę.

Limity na IKE jakie obowiązywały do 2008, pozwalały przykładowo osobie ze stażem 35-letnim i 20 letni okres życia po przejściu na emeryturę pozwala na 700-900 zł dodatkowych świadczeń. Biorąc to pod uwagę oraz średnią wpłatę, podwyższanie limitu jest niepotrzebne. Osoby  o wysokich wynagrodzeniach mają większą świadomość konieczności oszczędzania i kwalifikacje, dzięki którym z całą pewnością nie będą klientami pomocy społecznej.

Bodźce finansowe (ulga podatkowa) państwo powinno kierować przede wszystkim do osób o niższych dochodach i świadomości. Blisko 30% Polaków zarabia nie więcej niż połowa średniej krajowej, 2/3 generalnie nie przekracza średniej. Wydaje się więc, że dla pierwszej grupy żadne zachęty nie mają znaczenia. Stąd też wskazywanie na większe ulgi podatkowej jako sposób na zachęcanie do oszczędzania, będzie miało raczej ograniczony wpływ. Pomijam już to, że przy obecnych rozwiązaniach będzie to powodowało zdestabilizowanie struktury oszczędzania i wykorzystywanie IKE do krótkoterminowego oszczędzania, a nie oszczędzania na emeryturę. Po drugie, obserwując wpływ ulg podatkowych jakie na przestrzeni lat dotyczyły m.in. PIT, widać że reagujemy głównie na ulgi związane z wymierną korzyścią, odczuwalną/osiągalną w krótkim terminie. Pozostaję więc przy zdaniu, że problem IKE to głównie marketing, budowanie świadomości i dystrybucja.

O wciąż słabej świadomości świadczy struktura wiekowa korzystających z IKE. Na osoby w wieku 60 i więcej lat, przypada 12% kont, a na osoby powyżej 40 lat łącznie 64%. Na przedział 31-40 lat przypada zaledwie 23%, a do 30 lat już tylko 13%. Widać wiec, że oszczędzają na emeryturę osoby, które cechują się większą świadomością i zainteresowały się IKE bez specjalnego uświadamiania. Sądzę, że nawet przy obecnych uregulowaniach liczbę kont IKE (można mieć tylko jedno) może być większa o nawet 0,5 mln (to wersja optymistyczna).

 

W artykule oparłem się na danych statystycznych dostępnych na stronach KNF (www.knf.gov.pl)

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Prezydent „uzbroił” się w ekonomistów

Właśnie poznaliśmy dwóch doradców ekonomicznych prezydenta. Są nimi Ryszard Bugaj i Adam Glapiński. Bieżący wpis poświęcę pierwszemu, gdyż Rzeczpospolita z 10 lutego opublikowała interesujący tekst Ryszarda Bugaja o przyjęciu euro, pod tytułem „Euro – na pewno nie teraz”. Na tekst warto zwrócić uwagę z kilku powodów. Tekst jest (sądzę, że można go tak traktować) inauguracją doradcy prezydenta i można w uproszczeniu przyjąć, że wyraża w dużym stopniu poglądy na euro oraz na gospodarkę samego prezydenta. Niedawny czas temu zwróciłem uwagę iż prezydentowi ewidentnie brakuje doradcy makroekonomicznego. W kontekście dyskusji o euro, spóźnienie prezydenta z wyborem takich osób, okazało się nie być zbyt poważnym błędem, ponieważ rząd nie dość ze popełnił błędy w tym temacie (zaskoczenie, praktycznie niemożliwy do wypełnienia termin i skupienie się na swego rodzaju ideologizacji tego problemu), to na dodatek w medialnym ujęciu nie udało mu się narzucić politykom i mediom, merytorycznej dyskusji o euro. Chyba trochę zaskoczeni tym tematem prezydent i lider PiSu, co wnoszę po jakości ich argumentów (tradycyjne już układy, bogaci i tracący rzekomo emeryci), wcale na tym nie stracili.

Ryszard Bugaj jest rzadkim przypadkiem ekonomisty kojarzonego z nurtem lewicowym (przepraszam za to schematyczne uproszczenie), który posiada dużą wiedze i umiejętnie argumentuje swoje opinie i poglądy. Powiedziałbym nawet, ze dla zdrowia i jakości naszych krajowych sporów ekonomicznych i wyzwań, takich ekonomistów jest za mało. Osobiście, ze względu na przekonania ekonomiczne, lokuję się bardziej na prawo, ale z argumentami Ryszarda Bugaja chętnie się zapoznaję.

Odsyłam oczywiście do pełnej lektury artykułu, niemniej sądzę, że przytoczone przeze mnie najistotniejsze fragmenty nie zniekształcą jego wydźwięku.

Polska może – w zależności od oceny celowości – przystąpić do strefy euro (pod warunkiem spełnienia kryteriów) albo już za trzy – cztery lata, albo choćby za 15 lat, zakładając, że system euro… będzie nadal istniał.

Zwracam uwagę zarówno na próbę określenia ram dat wejścia, a szczególnie na końcową myśl. R.Bugaj wprawdzie  nie wyklucza możliwości wypełnienia kryteriów, ale w dalszej części artykułu przyznaje że nie jest zwolennikiem jak na szybszego wejścia. Ostatnia myśl cytatu jest dość charakterystyczna dla eurosceptyków, którzy zdają się nie widzieć nawet konieczności przejścia krajów UE na wspólną walutę.

Konieczność szybkiego podjęcia decyzji właśnie teraz to konsekwencja piarowskiej strategii Donalda Tuska…………………i dalej………… Moja hipoteza jest taka: premier chciał, by jego pobyt w Krynicy jesienią ubiegłego roku stał się źródłem ważnego newsa i… podał termin wstąpienia do strefy euro (zresztą technicznie niewykonalny – 2011 r.). Nie tylko wcześniej nie podjął próby uzyskania politycznego konsensusu, ale nawet zaskoczył własny rząd. Trzeba to zachowanie ocenić bardzo surowo

Doradca prezydenta bez ogródek ocenia inicjatywę rządu i niestety trudno się z tym częściowo nie zgodzić. Słusznie moim zdaniem, zwraca uwaga na rozpoczęcie przygotowań bez uzyskania konsensusu. Wbrew pozorom rząd mógł go uzyskać, chociaż przynajmniej ze względu na bieżący kryzys, pierwotna data była nie do utrzymania.

Niestety nie ma przesłanek dla ściśle obiektywnego ustalenia ekonomicznych następstw wejścia do strefy. Upraszczając, można powiedzieć, że konkurują ze sobą dwie perspektywy badawcze

 Jest to chyba jedno z najcelniejszych zdań w całym artykule. Poważnym utrudnieniem w dyskusji o euro, to obiektywny problem z w miarę precyzyjnym określeniem następstw zmiany waluty w pierwszych latach. Niemniej warto uzupełnić tą myśl o to że doprawdy trudno uwierzyć by następstwa były długotrwale niekorzystne. Sama zmiana waluty i rezygnacja z ustalania stopy procentowej nie determinuje w aż tak silnym stopniu procesów  makroekonomicznych decydujących o tempie rozwoju naszego kraju.

Śledząc opinie zwolenników i przeciwników euro, nie trudno odnieść wrażenie że więcej w tym indywidualnych przekonań niż obiektywnych (uznanych przez strony sporu) metod badawczych ( o ile o obiektywności metod w ekonomii można mówić). Tej zresztą kwestii autor poświęca najwięcej miejsca w artykule. Wystarczy przeczytać kilka opracowań przygotowanych przez ekonomistów będących „za” oraz tych którzy są „przeciw”, by zauważyć że analiza tych samych szeregów danych potrafi prowadzić nieraz do zupełnie przeciwnych wniosków.

Autor w innym miejscu słusznie zwraca uwagę, że różne doświadczenia krajów strefy euro (standardowo przytaczana już Portugalia) i spore rozbieżności w ocenie wpływu euro na gospodarkę kraju takiego jak Polska, powinny być jednak zawężone by ruszyć dyskusje we właściwym kierunku.

 trudno jest pogodzić wymóg rygorystycznej stabilności makroekonomicznej z wysoką dynamiką gospodarczą powinna być starannie rozważona.

Ten argument w dyskusji o euro musiał paść i padnie wielokrotnie w rozmowach prezydenta z premierem. Ten rzeczywisty dylemat nabiera wagi szczególnie w obecnych okolicznościach. Od rządu będzie to wymagało zaprezentowania wariantowej projekcji makroekonomicznej okresie dochodzenia do euro inaczej będzie to tylko nakręcanie spirali sporu.

Ile czekać? Przynajmniej tak długo, by osiągnąć względny poziom zaawansowania rozwojowego, jaki miały w 1999 roku takie kraje, jak Hiszpania, Grecja, Portugalia …To by oznaczało – zakładając, że Polska rozwijać się będzie w tempie szybszym od krajów „starej Unii” przynajmniej o dwa procent – odłożenie decyzji na dekadę. W praktyce nie musielibyśmy obecnie nic przesądzać.

Częstym pytaniem i swego rodzaju probierzem poglądów na euro jest pytanie: kiedy? Premier chce jak najszybciej. Największa partia opozycyjna (PiS), sugeruje by czekać na zmniejszenie dystansu w poziomie rozwoju (nawet 20-30 lat), a kilku jej przedstawicieli deklarowało gotowość kompromisu, wskazując że przystąpienie do euro mogłoby nastąpić za kilkanaście lat. Ryszard Bugaj mówi o 10 latach (przynajmniej?). Rozbieżność jest więc dosyć spora.

…zwolennicy formuły socjalno-etatystycznego kapitalizmu będą namawiać do odroczenia terminu, licząc, że oddziaływanie narodowego państwa stanowić będzie skuteczne wsparcie procesów rozwojowych. Bliski jest mi ten drugi punkt widzenia, ale wiem, że rozstrzygnięcie sporu na seminarium nie jest ani możliwe, ani rozsądne. Jesteśmy tu skazani na rozstrzygnięcie polityczne – ważne, by dokonać go w trybie demokratycznym.

W tym fragmencie poznajemy poglądy R.Bugaja, które wydają się być zbieżne z poglądami prezydenta. Wydaje mi się że autor przecenia możliwości państwa w procesie rozwoju gospodarki wolnorynkowej, albo przesadnie przyjmuje iż przystąpienie do strefy euro z natury rzeczy utrudnia rozwój państwom słabszym ekonomicznie. Warto jednak docenić zarysowaną ostrożność, pokorę oraz brak ortodoksyjnego trzymania się zajmowanych pozycji w drugim z cytowanych zdań i wniosek w trzecim zdaniu. Decyzja o przyjęciu euro jest również decyzją polityczną i rząd nie powinien przed tym uciekać.

Uważam że przedstawiany artykuł powinien dać rządowi wiele do myślenia. Bez względu na to kto będzie doradcą prezydenta, poglądy reprezentowanego przez niego środowiska nie ulegną zmianie. Posunę się nawet dalej twierdząc, że warto docenić iż poglądów prezydenta możemy domniemywać zapoznając się z myślami Ryszarda Bugaja. Zapewniam że są ekonomiści (lub osoby za takich się uważające) o bardziej „narodowym” podejściu do gospodarki i podjęcie merytorycznej dyskusji z mini jest prawie niemożliwe.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Płynność banków przez pryzmat danych o pieniądzu rezerwowym

NBP podał kolejne wyniki przedstawiające pieniądz rezerwowy i czynniki jego kreacji. Dane te są o tyle ciekawe, że dają nam pewną (wycinkową) wiedzą na temat płynności sektora bankowego. Wstrzymywałem się do tej pory z ich przedstawianiem, ponieważ do końca III kw 2008 była mało intrygujące do komentowania. Po drugie, w celu wskazania pewnych zjawisk, warto było poczekać 3-4 miesiące by zobaczyć na ile widoczne poprzez wyniki pieniądza rezerwowego problemy z płynnością, są trwałe i poznać ich wymiar nominalny.

Jednym w wymiarów płynności w sektorze bankowym, są operacje otwartego rynku. W dużym skrócie, saldo operacji zasilania i ściągania pieniądza z rynku. Długie lata operacje były jednostronne. NBP za pomocą bonów NBP ściągał nadpłynność z rynku, ale i również tą część środków trzymanych jako płynne aktywa, których z racji ograniczoności limitów na inne banki, lokowano w NBP. W latach 90-tych był krótki okres, kiedy na przemian NBP organizował operacje repo i reverse repo, w zależności od zgłaszanego przez banki zapotrzebowania. Wraz z rozwojem rynku międzybankowego, NBP ograniczył się do ściągania nadwyżki z rynku za pomocą bonów o terminie nieprzekraczającym 30 dni. W ostatnich kilku latach saldo operacji otwartego rynku było wynikiem jednej pozycji, czyli stanu zaangażowania banków w bony pieniężne. W latach 2006 i 2007 zaangażowanie banków w bonach wg stanu na koniec miesiąca potrafiło nawet przekraczać 20 mld zł. Od jesieni 2007 r. zaangażowanie zaczęło maleć. Trudno niestety wyznaczyć trend tempa spadku, ponieważ zaangażowanie w bonach NBP jest bardzo zmienne. Jest to nie tyle odbicie zmian w płynności co konsekwencja iż wyniki NBP prezentuje na koniec miesiąca, co pokrywa się z rozliczeniem rezerwy obowiązkowej. Z tego powodu, na przełomie miesiąca, rynek krótkich depozytów międzybankowych potrafi wykazywać znaczną zmienność. Przykładowo, kiedy na rynku był duży popyt na krótki pieniądz, bankom niejednokrotnie bardziej opłacało się lokować nadwyżki w bankach „potrzebujących”.  W III kw ubiegłego roku wydawało się już, że rynek będzie utrzymywał w NBP nie więcej niż 10 mld zł. Tymczasem tzw. kryzys zaufaniaa ujawnił skalę zapotrzebowania na pieniądz. Banki posiadające nadwyżkę ograniczyły limity na część banków i zainteresowanie lokowaniem krótkiego pieniądza w NBP znów zaczęło rosnąć, lub przynajmniej można powiedzieć, że przestało spadać.

Już wg stanu na koniec października widać, że już cztery miesiące temu niektórym bankom zaczął doskwierać brak zaufania na rynku międzybankowym. Wobec braku zasilania z rynku, zgłoszono potrzeby do NBP. Na koniec października w operacjach repo pozyskano 9,3 mld zł. Na koniec stycznia jest to już 13,2 mld zł. Tymczasem na koniec stycznia banki o lepszej sytuacji płynnościowej ulokowały w bonach NBP 17,4 mld zł. Biorąc pod uwagę stany z grudnia i listopada, można domniemywać, że częściowo są tu środki w przedterminowego wykupu obligacji przez NBP, co miało miejsce w styczniu. Ujemne saldo operacji wskazuje, że wskutek braku zaufania nie podlega wymianie większe kilka mld złotych na rynku międzybankowym. Wzrost zapotrzebowania na operacje repo może sugerować, że część banków o słabszym wskaźniku pokrycia akcji kredytowej dłuższym i pewniejszym pieniądzem, nadal broni się przed utratą miejsca na rynku na rzecz innych banków (tych o rezerwach płynnościowych na dalszy rozwój). Nie zmienia to jednak mojej opinii, że rząd nie powinien tak bardzo śpieszyć się z przejęciem ryzyka za depozyty (gwarancje). Banki powinny ten problem rozwiązać samodzielnie. Pewna nerwowość wykazywana przez przedstawicieli niektórych banków, wynika chyba bardziej z niechęci do uświadomienia sobie, że niestety ale należy rozważyć czy aby nie byłoby bezpieczniej odstąpić część pozycji rynkowej na rzecz innych banków.

W danych przedstawiających czynniki pieniądza rezerwowego jest jednak pozycja, która dobrze pokazuje, że banki stoją przed trudnym do precyzyjnego określenia ryzykiem wynikającym z diametralnej zmiany sytuacji makroekonomicznej. Od października poważnie wzrosło zapotrzebowanie na płynność, generowane przez otoczenie gospodarcze banków. Pieniądz gotówkowy w obiegu poza kasami banków, skoczył o kilka mld zł. Według moich szacunków to ok. 7 mld zł w miesiącach III kw i 2-3 mld zł w styczniu. Niestety, trudno powiedzieć obecnie czy to trwała tendencja.

Jedną z form obrony (tzn. przygotowania się) przed taką sytuacją, jest utrzymywanie wyższych sald na podstawowym rachunku przez banki. W uproszczeniu, salda powinny odpowiadać wielkości wyliczonej na podstawie stopy rezerw obowiązkowych. Tymczasem banki zachowują się tak jakby stopa rezerw wynosiła nie 3,5% a ok. 4,6%. Daje to 5-7 mld zł, w zależności od tego czy liczyć to od średniej z np. trzech miesięcy, czy odrębnego miesiąca. Przykładowo dla stycznia, uzyskana w ten sposób rezerwa do natychmiastowego uruchomienia to ok. 6 mld zł.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Artykuł z Die Welt

W publikowanym w czwartek streszczeniu artykułu w Die Welt uderza mnie nie tyle prognoza dalszego osłabienia złotego, co podkład makroekonomiczny przedstawiony przez analityka Commerzbanku i autora artykułu. Przypomnę, że tenże analityk postraszył czytelników dalszym pogarszaniem sytuacji ekonomicznej w krajach Europy Wschodniej. Wyjątkowo niepochlebnie wyrażał się o Polsce. Poniżej prezentuje kilka kontrowersyjnych myśli pobranych ze stron gazeta.pl, tnv24 i informacji PAP.

·         Polsce, Węgrom i Czechom grozi krach – ostrzega "Die Welt". W ocenie niemieckiego dziennika, program oszczędnościowy polskiego rządu może zaostrzyć kryzys gospodarczy, a wartość złotego spaść może nawet o dalsze 10 proc."Sytuacja rozwija się w kierunku najgorszym z możliwych

·         W Polsce rząd próbuje wyrównać mniejsze przychody z podatków poprzez cięcia w wydatkach. Kraj ten chce wszelkimi siłami spełnić kryteria z Maastricht, by w 2011 roku móc przystąpić do strefy euro. Tym samy jednak rząd ryzykuje, że kryzys gospodarczy jeszcze się zaostrzy i ostatecznie Polska nie zostanie przyjęta do klubu euro.       

·         Tylko banki centralne mogą powstrzymać tę tendencję poprzez ogłoszenie, że nie będzie dalszych obniżek stóp, ale na razie nic na to nie wskazuje – ocenia "Die Welt.

·         Osłabienie walut powoduje wzrost wartości zadłużenia oraz wzmacnia ucieczkę kapitału, co zaostrza jeszcze krytyczną sytuację gospodarczą i może doprowadzić do dalszych spadków wartości złotego,

Te „odkrywcze” myśli budzą moje rozczarowanie nie z pobudek patriotycznych, ale  dlatego że są sprzeczne ze sobą, wykazują uleganie atmosferze paniki, wskazują na bezrefleksyjny zachwyt działaniami interwencyjnymi w Europie Zachodniej oraz powierzchowną znajomość realiów makroekonomicznych ocenianych krajów.  

Oczywiście jest wolność słowa, ale brak profesjonalizmu i niska etyka zawodowa rozczarowują. Dla nas wydźwięk tego typu artykułów jest o tyle niebezpieczny, że wędrujący po rynkach finansowych poszczególnych krajów kapitał ma niską wiedzę o Polsce i niestety, często czerpie ją z tego typu opracowań czy wypowiedzi analityków renomowanych banków. Nam tylko pozostaje zacisnąć zęby i wierzyć że rynek własnymi siłami uspokoi złotego. Po lekturze tego typu analiz, trudno nie zrozumieć ludzi którzy wierzą iż część analiz jest świadomie puszczana w eter dla wywołania korzystnego dla autorów efektu.

Najbardziej zaskakujące jest to, że obecne działania rządu na ogół wywołałyby duży zachwyt i szacunek w innych okolicznościach. Mam na myśli deklaracje o utrzymania planowanego deficytu, unikania marnowania pieniędzy podatników i starań na rzecz powstrzymania zbyt dużego wzrostu zadłużenia. Tymczasem w artykule z Die Welt widać, iż obecnie hołduje się zasadzie iż dobry rząd to taki który rzuca na prawo i lewo pieniędzmi bez oglądania się na skuteczność pomocy i cały czas się spotyka by debatować, tylko już nie wiadomo o czym. Przypomina mi to wywiad z Gazety Wyborczej (ubiegły tydzień) Henryki Bochniarz, która uważa iż rząd czy też wybrany organ ds. walki z kryzysem ma się spotykać nawet w weekendy i debatować. O czym? W wywiadzie nie było o tym ani słowa. H. Bochniarz wychodziła z założenia, że brak stałego napięcia i pozoranctwa oznacza lekceważenie przedsiębiorców.

Zdaje sobie sprawę, że skala kryzysu wymaga większej obecności państwa po stronie generowania popytu. Niemniej my nie jesteśmy w aż tak trudnej sytuacji jak Europa Zachodnia i wątpię by warto było dwu- trzykrotnie zwiększać deficyt budżetowy (w relacji do PKB) by ratować potrzebujących. Należy oswoić się z myślą że ustalonego w ustawie budżetowej deficytu najprawdopodobniej  nie dać się utrzymać i jego wzrost nastąpi, ale wskutek spadku przychodów i ograniczonej możliwości analogiczne redukcji  wydatków.

Nie wykluczam że pewna ideologiczna determinacja do wprowadzenia w euro kołacze  w głowach przedstawicieli rządu i jest to być może jednym z bodźców do wybrania innej drogi walki ze spowolnieniem gospodarczym. Wierze jednak, że rząd ma świadomość powagi chwili i faktycznego konfliktu pomiędzy bieżącą sytuacją makroekonomiczną a wypełnieniem kryteriów niezbędnych do uzyskania zgody na przyjęcie euro. Zdają się to potwierdzać pojawiające się wypowiedzi, iż rząd nie będzie się upierał przy dacie 2012 r.

Teoria o wzroście zadłużenia jest sprzeczna z zarzutami o skupieniu się na utrzymaniu planowanego deficytu. A właśnie by ograniczyć ryzyko znacznego wzrostu zadłużenia, rząd stara się utrzymać planowany deficyt. Nie wiem  czy warto było ryzykować reputację dla forsowania tak wątpliwym teorii makroekonomicznych. Ja niemiałbym odwagi podpisać się pod czymś takim.

Zarzut pod adresem banków centralnym jest nie mniej zaskakujący jak niż apel o powstrzymanie się przed dalszymi cięciami. Formalnie i podręcznikowo, spadek stóp wywołuje osłabienie waluty krajowej. Istotna jest jednak różnica pomiędzy stopami procentowymi w kraju i za granicą. Ponadto prezentowana w artykule z Die Welt zależność ulega poważnemu osłabieniu w takich okolicznościach jak obecne. Inaczej mówiąc nawet gdyby RPP zastosowała się do „błyskotliwych” porad niemieckiego analityka to mielibyśmy wyższe stopy i złotego tam gdzie jest teraz.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie tak łatwo przeobrazić się z koalicji obiecującej sukces, w koalicję mobilizującą do podjęcia wyrzeczeń.

Jedną z wielu konsekwencji kryzysu ekonomicznego dla Polski jest cięcie wydatków budżetowych. Ogłoszona kilka dni temu akcja typowania wydatków do redukcji, mogła się wydawać zaskoczeniem dla opinii publicznej. Wątek momentalnie podjęły media i politycy opozycji. Było sporo żalu, satysfakcji demonstrowanej przez tych którzy obecnej koalicji zwyczajnie nie lubią, ale i pytań o to dlaczego tak późno. Szereg innych pytań, to: czy rząd dał się zaskoczyć, czy politycy koalicji wierzyli że nie będzie tak źle, czy też najzwyczajniej w świecie odwlekali moment przyznania iż Irlandii nie będzie (przynajmniej na razie). Dzisiaj pojawiły się wypowiedzi polityków rządu (przede wszystkim Ministra Finansów) iż motywowani odpowiedzialnością za bieżącą sytuację, świadomie nie chcieli pogarszać nastrojów w kraju by nie wywoływać paniki. Na samym końcu pojawia się w pytanie, które zaczęło pobrzmiewać w pytaniach dziennikarzy: na ile wolno w sytuacjach kryzysowych ukrywać fakt konieczności zaciskania pasa (cięcia wydatków budżetowych) przed społeczeństwem i czy jest to odpowiedzialność czy brak politycznej odwagi lub – co gorsza – zwykłe oszustwo motywowane lękiem przed spadkiem słupka popularności w sondażach.

Można to oceniać na dwa sposoby: szukania najlepszej i najbezpieczniejszej formy komunikacji z otoczeniem (obywatele, podmioty gospodarcze, zagranica) i z czysto politycznego punktu widzenia. Druga wersja jest prosta: przyznanie się do porażki i do tego że z partii miłości i niemal obiecanego dobrobytu na poziomie Irlandii życie wymusiło przeobrażenie się w partię mobilizacji do wyzwań i wyrzeczeń. Co gorsza, ta druga wersja jest grubo poważniejszym sprawdzianem niż rządzenie w czasach wysokiego wzrostu gospodarczego (co przydarzyło się PiS) i zazwyczaj nie przynosi uznania społecznego. Jaka w rzeczywistości była proporcja działań odpowiedzialnych i czysto politycznych, pozostawiam do ocenie czytelników. Obawiam się jednak, że koalicja nie ustrzegła się i tych drugich.

Trzeba pamiętać, że jesteśmy od jesieni ubiegłego roku świadkami niecodziennych zjawisk na rynkach finansowych. Na nasze szczęście problemy sektora finansowego w krajach rozwiniętych nie powtórzyły się w takiej skali w Polsce. Na naszym podwórku bankowym pojawiło się coś w rodzaju kryzysu zaufania. Niestety część bankowców i środowiska przedsiębiorców, wspierana głosami niektórych analityków makroekonomicznych zaczęły się domagać radykalnych działań. Chwilami były to tak naprawdę straszenie totalnym kryzysem by tylko dostać jakąkolwiek pomoc od państwa. Uważam, że dobrze się stało iż rząd zachował zimną krew i nie zaczął rzucać pieniędzmi na prawo i lewo. Bardzo dobrze oceniam słowa premiera sprzed kilku dni, gdzie wyraźnie dał do zrozumienia że nie zamierza spełniać wszystkich życzeń bankowców. Chłodna analiza faktów wskazuje, że sytuacja finansowa sektora bankowego (mowa o środkach na akcję kredytową) nie jest tak zła jak próbuje się to przedstawiać w mediach. Jako błędną oceniam przyjęta strategię milczenia. Rząd starał się w miarę możliwości nie polemizować ze środowiskiem bankowców. Sądzę że już dwa, trzy miesiące temu można było wejść w polemikę ze środowiskiem bankowym i wskazać że część oczekiwań i ocen sytuacji jest niepoważna.

Ze środowiskami przedsiębiorców sprawa jest nieco inna. To duże i małe przedsiębiorstwa oraz gospodarstwa domowe poniosą konsekwencje spowolnienia gospodarczego. Jednak kwestia strat na opcjach to już ewidentna porażka osób zarządzających poszkodowanymi firmami. Niestety nawet nie da się i nawet nie powinno rekompensować wszystkich utraconych korzyści przez przedsiębiorstwa w wyniku kryzysu. Po części jest to naturalna korekta gospodarki, która szuka punktu równowagi. Po drugie państwo nie jest w stanie wyrównać utraconych korzyści z tytułu niezrealizowanych prognoz. Rządowy plan ratunkowy (opisywałem go na swojej stronie) robił wrażenie pisanego na kolanie. Jednak forma (która mogła być lepsza) to jedno, a zawartość to druga strona. W rzeczywistości plan pokazywał to na co z grubsza państwo stać w przypadku kryzysu. Tak jak w przypadku bankowców, rząd mógł wejść w polemikę i z przedsiębiorcami, gdyż i w tym przypadku część oczekiwań budziła rozczarowanie.

W przypadku prognoz makroekonomicznych i budżetu na 2009 również można było powoli i odpowiedzialnie oswajać obywateli z cięciami. I tak dla osoby parającej się makroekonomią, oszacowanie skali redukcji przy coraz to gorszych prognozach PKB nie było trudnym zadaniem i obecna skala redukcji była prognozowana już nawet wczesną zimą. Odwlekanie ogłoszenia tego faktu, naraziło rząd na zarzut iż nie panuje na budżetem i karmi się złudzeniami. Skutkiem tego było wyciągniecie przez media problemów w finansowaniu wydatków na armię, co wraz z publikacje  wykonania budżetu za grudzień (słabe wpływy z VAT) postawiło rząd w złym świetle. W takim przypadku bardzo łatwo o zarzut nieodpowiedzialności i pogorszenie wizerunku w oczach zagranicy. Na szczęście akcja przygotowania poszczególnych ministerstw do redukcji wydatków na łączną kwotę 17 mld zł, robiła wrażenie dość sprawnej (aż za sprawnej) i pozostaje wierzyć że rząd rzeczywiście jest gotów to zrobić. Jestem przekonany że Minister Finansów miał od dawna świadomość konieczności zmian założeń budżetowych. Nadmierne unikanie tego tematu wydaje mi się niepotrzebne.

Pozostaje więc pytanie czy należy postawę z jaką mieliśmy do czynienia w ostatnich trzech miesiącach ocenić jako optymalną?  Wydaje mi się że bilans jest na małym plusie. Ryzykowaliśmy dość dużo. W kilku krajach (w tym tzw. rozwiniętych) były symptomy paniki i kolejki pod drzwiami banków. We Francji właśnie odbywają się protesty. Znikały banki. Wiele państw dla ratowania rynku przeznaczyło ogromne pieniądze (których skala miała też chyba pełnić rolę psychologiczną), i poświęciła nawet deficyty budżetowe (prognozy o deficytach powyżej 5% PKB). Sądzę, że dzięki ostrożności rządu udało nam się jak na razie uniknąć takiego scenariusza. Trzeba pochwalić przy tym i ugrupowania opozycje, które w krytyce rządu zachowują pewien umiar w obecnej sytuacji.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Restrykcyjność polityki pieniężnej. Nie można zapominać o wskażnikach cenowych

Decyzja Rady Polityki Pieniężnej ze 27 stycznia sprowadziła stopę referencyjną do 4.25%. Ostatnio taki poziom stóp mieliśmy w maju i czerwcu 2007 r. skala cięcia stóp mieściła się w oczekiwaniach rynkowych i na tle najświeższych danych makroekonomicznych wydaje się rozsądna. Uważam, że droga jaką przebiliśmy od jesieni ubiegłego roku do chwili obecnej, wskazuje na opanowanie RPP i podjęte w tym okresie decyzje są adekwatne do napływających informacji. Mam na myśli napływające dane, które są już danymi historycznymi. Mamy za sobą dane o ujemnej rocznej dynamice produkcji sprzedanej z listopada i grudnia. Wprawdzie dane za listopad wraz z danymi NBP o rachunku bieżącym były niemiłą niespodzianką, ale dane o produkcji za grudzień nie były aż tak złe. Minimalnym pocieszeniem są dane o sprzedaży hurtowej i detalicznej. Zdają się potwierdzać, że wprawdzie dynamika sprzedaży spada, ale należy pamiętać że przez dwa lata, aż do I kw 2008 r. dynamika praktycznie nie spadała poniżej 10%. Systematyczny spadek wzrostu do poziomu zero w grudniu (trend) może dawać pewną nadzieję że niekoniecznie musimy mieć do czynienia z gwałtownym ograniczeniem popytu przez gospodarstwa domowe. Niestety dość niepokojące są dane o wpływach i wydatkach budżetu w grudniu. Mam na myśli wpływy z podatku VAT, które w grudniu były o ok. 2 mld zł mniejsze niż planowano. Poważną zmianę w sytuacji  finansowej przedsiębiorstw widać również w zmianach poziomu zatrudnienia w przemyśle. Obniżanie poziomu zatrudnienia w listopadzie, przybrało na sile w grudniu (spadek o ponad 33 tys. osób).

Rolą RPP jest ustanawiać stopę na poziomie adekwatnym do oczekiwanych zmian w sytuacji makroekonomicznej kraju i przy wzięciu pod uwagę zmian w otoczeniu makroekonomicznym Polski. Poleganie na najświeższych danych (ale to już niestety historia) nie stanowi wielkiej pomocy. Wręcz przeciwnie. Dane za ostatnie miesiąc czy dwa są jedynie zapowiedzią tego co może nas spotkać. Prognozy PKB na najbliższe kwartały obarczone są pewnym błędem, który wynika z prostego przeliczenia kryzysu w USA  i krajach Europy na naszą sytuację gospodarczą. Zaznaczam, że wcale nie zamierzam sugerować iż prognozy PKB są zaniżone. Wskazuję jedynie, że dokładność prognoz będzie w tym roku mniejsza i RPP musi w swych decyzjach być odpowiedzialna. Rozumiem przez to unikanie  sprowadzania roli stopy referencyjnej do bodźca oddziałującego na gospodarkę w rozumieniu PKB oraz czynnika psychologicznego mającego wpływać na postrzeganie bieżącej sytuacji przez rynki finansowe czy gospodarstwa domowe. Z takim zjawiskiem mamy do czynienia w tej dekadzie w USA. Jak już pisałem w swoich tekstach, naturalnym jest że obecnie głównym wyzwaniem jest zapobieżenie poważniejszemu spadkowi PKB. Problem inflacji będzie zepchnięty przez najbliższe dwa lub trzy kwartały na dalszy plan.

Celem bieżącego wpisu jest zwrócenie uwagi, że mimo bieżących problemów i wyzwań, nie można inflacji lekceważyć. Po silnym osłabieniu złotego, należy się liczyć z tym, iż nie tak prędko złoty wróci do poziomu równowagi. Jeżeli tak, to przed RPP stoi problem oszacowania (przyjęcia pewnego rozkładu prawdopodobieństw) drogi jaką złoty może przebyć w najbliższych kwartałach. Dochodzę w ten sposób to kwestii restrykcyjności polityki pieniężnej. Sprowadzenie tego pojęcia tylko do realnej stopy procentowej, to znaczne uproszczenie. Należy również brać pod uwagę zmiany złotego. Rada nie ma bezpośredniego wpływu na kierunek jego zmian i jest w gruncie rzeczy bezradna w chwilach gwałtownej zmiany wyceny złotego, a z takim zjawiskiem mamy do czynienia od jesieni.

Skala zmiany złotego, mimo przyjęcia iż zacznie się wzmacniać w tym roku, na tle kształtowania się stopy realnej w tym roku, wskazuje że będziemy mieli do czynienia z wyjątkowym spadkiem restrykcyjności polityki pieniężnej. Polityki pieniężnej rozumianej – przypomnę – jako suma rocznej zmiany wartości złotego po odjęciu wskaźnika zmian cen i realnej stopy procentowej. Czas trwania tego zjawiska i jego siła oddziaływania, będzie zależała od skali osłabienie złotego, czasu jej trwania, skali spadku tempa PKB  w Polsce i w otoczeniu makroekonomicznym.

W załączonej tabeli podaje wartości uśrednione dla roku kalendarzowego. Dla bieżącego roku jest to wartość która nie powinna raczej być przekroczona. Dla RPP oznacza to iż większość obniżek jest już za nami. Przypuszczam, że w najbliższych 3-4 miesiącach RPP nie posunie się dalej w cięciach niż o 0,75 pkt. proc. przy założeniu ze dynamika PKB w tym roku nie będzie niższa niż 2%.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Rynek doradztwa finansowego. Czy płatne doradztwo ma szansę?

Wraz z przyhamowaniem rynku kredytów hipotecznych i kiepską sytuacją na rynku TFI, jako pomysł na przeżycie czy rozwój powraca idea płatnego doradztwa. W tej chwili doradztwo finansowe prowadzą pracownicy i akwizytorzy OFE, TFI, domów maklerskich, banków i firm pośrednictwa finansowego. Poprzez płatne doradztwo należy rozumieć oparcie przychodu za pracę o płatne doradztwo a nie za prowizję od sprzedanych instrumentów.

Przestrzeń pomiędzy klientem szukającym porady a mniej lub lepiej poinformowanymi doradcami uległa wypełnieniu. W ciągu kilku lat, kiedy potężnie wzrosło zainteresowanie wzięciem kredytu i szukaniem oferty inwestycyjnej, instytucje finansowe zorganizowały armię doradców, sprzedawców, którzy potrafią zaprezentować ofertę i pomóc w podjęciu decyzji. Trzeba przyznać, że prawa rynku zadziałały. Klient ma do wyboru szeroką ofertę usług finansowych i rzeszę ludzi którzy pomogą przez nią przebrnąć. Prawa rynku pokazały też jednak i jego mankament, czyli prymat zarobku na kliencie, nawet kosztem jakości doradztwa. Klient w zetknięciu z doradcą w większości przypadków będzie na straconej pozycji, ponieważ nie jest w stawnie zweryfikować jego wiedzy o instrumentach finansowych i o sytuacji na rynku finansowym. Nie zamierzam oczywiście deprecjonować całego rynku doradztwa finansowego, ale już tylko analiza tekstów rozczarowanych klientów na forach czy analiza oferty w różnych okresach rynku, wskazują że sporo można poprawić.

Minione dwa lata na rynku finansowych pokazały bardzo przykrą prawdę o doradztwie finansowym. Doradca, sprzedawca żyje ze sprzedaży usług (kredyty, inwestycje) i kieruję się przy tym marżą na produkcie i wielkością sprzedaży. Tragiczne tego skutki było widać w 2007 r. Na zakup funduszy akcyjnych kierowano może pieniędzy dokładnie w okresie kiedy powinno się ludziom tego odradzać. Skutki tego odczuły obydwie strony, przy czym bardziej klienci, którzy ponieśli bardzo duże straty. Mam nadzieję, że wnioski wyciągnął z tego i sektor finansowy. Chociaż wątpię, bo w komentarzach, rozmowach i artykułach osób odpowiedzialnych za funkcjonowanie TFI widać brak jakiejkolwiek pokory i poczucia winy. Podobnie jest teraz z OFE. Zarządzający na pytanie co sądzą o tym, że większość ludzi zmienia OFE z lepszego na gorsze i że doradcy danego OFE muszą więc chyba oszukiwać, wzrusza ramionami i robi wrażenie że nic nie wie, a po drugie że taki jest rynek i wszyscy tak robią.

Innym przejawem obecnej formuły doradztwa, jest słaba sprzedaż instrumentów finansowych oferowanych przez państwo. O obligacjach detalicznych, Polacy przypominają sobie dopiero w skrajnym przypadkach. Oferta Ministerstwa Finansów jest naprawdę dobra i lepsza od większości funduszy obligacyjnych czy lokat bankowych. Podobnie jest z IKE, czyli propozycją państwa na III filar. Sprzedaż wspomnianych instrumentów jest mniejsza niż by na to zasługiwały, co jest m.in. wynikiem braku rzetelnej jej prezentacji przez doradców, którzy z natury rzeczy skupiają się na ofercie na której zarabiają lub mają przeznaczoną do sprzedaży.

Idealnym, tzn. lepszym, rozwiązaniem byłoby rozwinięcie odpłatnego doradztwa. Podstawową barierą jest niestety koszt i brak przekonania wśród klientów że warto skorzystać. Koszt takiego doradztwa, przyjmuję ze na przyzwoitym poziomie, w przeliczeniu na godzinę to większe kilkadziesiąt złotych. Zakres cen jest oczywiście uzależnionych od liczby osób które pracowałyby dla firmy i typu usług jakie by świadczyły. Niemniej zejście poniżej 50 zł byłoby trudne.

Czy kwota od 50 do 100 zł to dużo czy mało? Kredyty różnią się prowizjami na kwoty grubo większe (w zależności od nominału oczywiście),więc głębsza analiza ofert pozwoli sporo zaoszczędzić. Przynajmniej tyle wydajemy też na konsultacje u lekarza. Przynajmniej 200 tys. ludzi w ubiegłym roku niepotrzebnie zmieniło OFE. Gdyby wcześniej skonsultowałyby to niezależnym doradcą, a nie tylko „doradcą” reprezentującym nową firmę i płaconym za każdego klienta, mogłyby zaoszczędzić sobie przykrości na przyszłość w postaci nieco niższej emerytury.

Kolejny dylemat jaki pojawia się zawsze przy okazji doradztwa, to certyfikacja w tym zawodzie. Przyznam że sam jestem w rozterce. Niemniej przychylałbym się do rozwiązania by nie utrudniać wejścia do zawodu. W Polsce były już przypadki, że certyfikacja czy otrzymanie zezwolenia na wykonywanie zawodu były niepotrzebnie utrudniane i obwarowywane wysokimi kosztami. Utrudnienia potrafią się zwiększać, kiedy za udzielanie zezwoleń na działalność odpowiada dane środowisko zawodowe. Warto również przypomnieć inną gorzką prawdę. W TFI byli i są zatrudniani  certyfikowaniu doradcy inwestycyjni, którzy również odpowiadają za politykę funduszy w 2007. Jak widać, fakt że przeszli trudne egzaminy niekoniecznie ma przełożenie na moralność.

Sądzę, że jest miejsce na rynku na płatne doradztwo i informację. Niejednokrotnie zwracałem uwagę na wadliwość dotychczasowych rozwiązań, czy też znaczny dystans do ideału, za co Polacy sporo w ostatnich dwóch latach zapłacili. Nie ma co jednak ukrywać, że mali inwestorzy (osoby szukający możliwości na lokowanie nawet na kilka-, kilkanaście tys. zł) mogą nie być zainteresowani ofertą z racji wpływu kosztu doradztwa na opłacalność lokowania. Sądzę że może to być dobra oferta dla osób ze średnimi i wyższymi zarobkami.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Wbrew pozorom, banki nie zmniejszyły skali kredytowania gospodarki

Dane o elementach podaży pieniądza M3, to jak powieść sensacyjna trzymająca w napięciu. Czeka się ze zniecierpliwieniem na każdy kolejny odcinek J. Razem z innymi danymi o sytuacji sektora bankowego w Polsce, dają nam obraz sektora który ostatnio zdaje się zawodzić i skarżyć na szereg dolegliwości. Znamy już wyniki podaży z cały ostatni kwartał minionego roku, wiec warto pokusić się krótki komentarz jak kryzys finansowy przełożył się na działające w Polsce banki. Wyniki grudniowe nie wskazują, w połączeniu z wcześniejszymi i pomimo pewnej zmienności, by analiza za cały kwartał zasadniczo uchybiała trendom jakie ewentualnie można by dostrzec w IV kw 2008.

Depozyty zakładane w bankach przez gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa to łącznie 85% depozytów bankowych. Składa się na to wartość 58% depozytów wnoszonych przez gospodarstwa domowe ( w tym – nazwijmy to w uproszczeniu – małe rodzinne firmy) i 26% – przedsiębiorstwa. W IV depozyty zebrane od tych dwóch grup klientów wzrosły o 7,8%, wobec średniej z czterech poprzednich lat 5,8%. Wyjątkowo korzystny okazał się grudzień. Depozyty ogółem w porównaniu z listopadem wzrosły o 3,7%, a więc o wartość w tej dekadzie niespotykaną w tym okresie.

Należności wzrosły w IV kw o 12%, przy czym tak jak przy depozytach, biorę pod uwagę gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa. Pierwsze odpowiadają za 58% wartości kredytów (wg stanu na grudzień), a przedsiębiorstwa za 35%. Wynik z IV kwartału można porównać z analogicznym wynikiem z dwóch lat wcześniejszych, które charakteryzują się podobnymi wskazaniami. Wzięcie pod uwagę dłuższego okresu powodowałoby zaniżenie średniej. Wzrost kredytów ogółem dla dwóch lat wcześniejszych wyniósł średnio 5,5%, dla gospodarstw domowych 6,9% i dla przedsiębiorstw 3,5%. Dwie ostatnie pozycje w IV kw ubiegłego roku wzrosły o 15,0% i 7,4%. Kredyty ogółem wzrosły o prawie 65 mld zł z czego w połowie jest to efektem osłabienia złotego. Przypomnę, że w okresie z którym porównuje grudzień, czyli wrzesień, 33% zadłużenie g.domowych to zadłużenie walutowe, a w przypadku przedsiębiorstw „tylko” 19%.

W celu oszacowania wartości zmiany zaangażowania kredytowe w IV kwartale, zniwelowałem wpływ osłabienia złotego, który tym okresie osłabił wobec dolara o 25% i 22% wobec euro. Oczywiście takie mierzenie wpływu złotego na wartość portfela jest w pewnym stopniu uproszczeniem, ale ewentualny błąd jest moim zdaniem niewielki. Ostatecznie portfel kredytowy banków w IV kwartale wzrósł w porównaniu z wrześniem o niemal 6%, gdzie kredyty dla gospodarstw domowych wzrosły o 7,4% a dla przedsiębiorstw o 3,1%.

Kiedy porównać to z wartościami średnimi wzrostów dla analogicznych okresów wcześniejszych, widać że tempo kredytów dla gospodarstw domowych nawet minimalnie wzrosło, a dla przedsiębiorstw minimalnie spadło. W przypadku kredytów na cele mieszkaniowe, wg danych na koniec listopada (dane szczegółowe publikowane są z miesięcznym opóźnieniem wobec danych o podaży) widać, że dynamika przyrostu w ciągu dwóch miesięcy była  o 1/3 słabsza niż w dwóch latach wcześniejszych przy porównaniu analogicznych okresów, czyli stanu z listopada do grudnia. Należy jednak pamiętać, że roczna dynamika przyrostu kredytów mieszkaniowych od roku słabnie, z prawie 50% w X 2007 do trzydziestu kilku w okresie wakacyjnym. W związku w tym, słabszy wynik za okres wrzesień-październik ubiegłego roku, nie powinien być poważniejszym zaskoczeniem. Czym wobec tego nadrabiamy? A między innymi zadłużeniem w kartach kredytowych. Roczna dynamika nadal utrzymuje się powyżej 40%.

Moim zdaniem dane o podaży pieniądza na grudzień nie potwierdzają spadku zainteresowania działalnością kredytową banków w IV kwartale w takiej skali jak to opisują media. Warto przypomnieć, że dynamika przyrostu kredytów po osiągnięciu max. w sierpniu 2007 (kr.ogółem 29%, 39% dla g.dom. i 22% dla przedsiębiorstw; dynamika po odjęciu inflacji) oprócz kredytów dla przedsiębiorstw, systematycznie malała. Rok później, dla g.dom. spadła do 26%, a dla przedsiębiorstw do 19%. W przypadku przedsiębiorstw można w zasadzie mówić o stabilizacji dynamiki w okresie III kw 2007 a III kw 2008. We wpisach dotyczących wyników podaży od dawna zwracałem uwagę, że przedsiębiorstwa będą zwiększały zaangażowanie kredytowe. Z powodu słabnięcia koniunktury najprawdopodobniej dynamika roczna wzrostu i tak by się nie zwiększała w poważniejszym stopniu. W związku z powyższym, minimalnie słabszy wzrost zaangażowania mógłby i tak nastąpić. Jeżeli więc kryzys zaufania w polskiej bankowości ma wpływ na skalę kredytowania przedsiębiorstw to raczej niewielki do tej pory. Jak kilka razy wspomniałem,  większym niebezpieczeństwem dla krajowych przedsiębiorstw jest radykalna zmiana zasad kredytowania niektórych branż i oferty produktowej do czasu wyjaśnienia z czym tak naprawdę mamy do czynienia w gospodarce. Bardzo poważnym wyzwaniem dla banków jest spadek tempa rozwoju gospodarczego i wynikające stąd konsekwencje dla akcji kredytowej. Przykładem mogą tu byc lata 2001-2003. Wbrew pozorom, wątpię by metodami administracyjnymi ktoś był wstanie zmusić banki do poważniejszego wzrostu akcji kredytowej i by to w ogóle miało sens.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Za nami wyniki inflacji za XII, a przed nami dylemat: co będzie ważniejsze w 2009 PKB czy CPI ?

Według GUS, inflacja roczna  w grudniu wyniosła 3,3%. W ten sposób minimalnie przebita została górna granica przedziału w jakim powinna się wg założeń polityki pieniężnej poruszać inflacja. Końcówka roku okazała się dla inflacji bardzo pomyślna. Na przełomie lat 2007/2008 obawy o inflację były bardzo poważne. Wpierw triumfy święciła teoria o długoterminowej tendencji do drożenia żywności wskutek błędnej rzekomo kalkulacji w skali globalnej podaży i popytu na żywność. Na to nakładały się lęki o skutki popytu konsumpcyjnego. Przypomnę, że niemal jeszcze do III kw istniała obawa, że dynamika wzrostu gospodarczego osłabnie, ale wolniej niż popytu konsumpcyjnego. Stąd banki centralne, czy też ciała odpowiedzialne za prowadzenie polityki pieniężnej, obawiały się że osłabieniu tempa rozwoju towarzyszyć będzie zagrożenie utrzymywania się relatywie wysokiej inflacji. W okresie letnim ci z ekonomistów którzy „obstawiali” 2-3 kwartały wcześniej teorię z długoterminowym zagrożeniem cenami żywności, zaczęli ją porzucać. Koniec III i IV kwartał minionego roku postawił nas przed perspektywą drastycznego spadku tempa wzrostu gospodarczego a nawet recesji w kilku rozwiniętych gospodarczo krajach, w tym w USA. Przy założeniu tak drastycznego spowolnienia gospodarczego, wiadomo że na ogół przejściowo poważnie spada zagrożenie inflacją.

W Polsce koszty użytkowania mieszkania, żywności i czesiowo koszty transportu wzmacniały inflację jeszcze w III kw. Wtedy roczna inflacja osiągnęła najwyższą wartość, czyli 4,8%. Od lipca zaczęła spadać cena ropy i, co  za tym idzie, cena paliw do pojazdów samochodowych. Rynek ropy, ciągnięty w górę długie miesiące bardziej przez wizje graczy niż sens ekonomiczny w końcu musiał kiedyś się przełamać. Dla inflacji był to niezwykle sprzyjający fakt. Od połowy ubiegłego roku do chwili obecnej, cena ropy spadła o ponad 60%. Już jako ciekawostkę, warto podać że bez tych zmian inflacja na koniec roku przekraczałaby 4%, co postawiłoby RPP w wyjątkowo dyskomfortowej sytuacji. Z całą pewnością walce z inflacją nie sprzyjał osłabiający się złoty. Gdyby do chwili obecnej złoty utrzymywał przykładowo wartość z II kw to jest wielce prawdopodobne że CPI byłby na poziomie 3% lub minimalnie niższym.

Generalnie z makroekonomicznego punktu widzenia, rezultat grudniowy inflacji może cieszyć, o ile pominie się okoliczności (kryzys na rynku finansowym i recesję). Z punktu widzenia gospodarstw domowych inflacja pewnie nie jest sukcesem. Dla tych którzy nie posiadają samochodów, spadek cen paliw nie ma bezpośredniego przełożenia na warunki życia. Ubiegłoroczne kształtowanie się indeksów cenowych dla podstawowych grup koszyka inflacyjnego wskazuje, że długi okres wzrostu gospodarczego, spadku bezrobocia i długotrwałego kilkuprocentowego realnego wzrostu płac powoduje że dostawcy dóbr i usług zaczynają podnosić ceny. Część obaw ekonomistów, w tym moje, zdążyły się częściowo zrealizować. Rok ubiegły powinien być nazwany rokiem wzrostu kosztów mieszkania. Pozycja koszyka inflacyjnego „Użytkowanie mieszkania i nośniki energii” wzrosły w relacji grudzień do grudnia aż o 11,3%. To co najmniej dwa razy silniej niż w latach 2003-2007. Jest więc spora szansa, że znajdzie to odzwierciedlenie w zwiększeniu udziału tej pozycji w strukturze koszyka inflacyjnego jaki będzie przyjęty dla 2009 roku. Niestety koszty mieszkania, w tym energii, długo będą się jeszcze zwiększać. Jest jednak mało prawdopodobne by w bieżącym roku ponownie wzrosły o taką wartość.

Prognozowanie inflacji na koniec tego roku jest wyjątkowo trudne. Jednym z dylematów jakiego już jesteśmy świadkami jest spór o to co jest ważniejsze: PKB czy CPI? O ile w okresie długoterminowym (kilka lat) większość ekonomistów wskaże na CPI, to w krótkim terminie już niekoniecznie. Zwracam na to uwagę, ponieważ rzadko kiedy można „na żywo” obserwować ten dylemat i być świadkiem sporów i ciekawych dyskusji jakich mniemam, że będziemy obserwatorami. Obecnie jesteśmy w tak trudnym społecznie i gospodarczo momencie, że walka o unikniecie recesji lub bardzo niskiego wzrostu PKB jest priorytetem dla większości krajów, więc inflacja schodzi na dalszy plan i trudno się z tym nie zgodzić. Zresztą wyniki inflacji w Polsce i w innych krajach wskazują iż w najbliższych miesiącach inflacja nie powinna być problemem. Pierwsze krajowe i zagraniczne dane za miesiące IV kwartału każą się liczyć z zagrożeniem, że podmioty gospodarcze i gospodarstwa domowe mogą tak gwałtownie zmienić swoją postawę, iż wiara we względnie stabilny krajowy popyt konsumpcyjny nieco spada. W związku z tym RPP zaczęła akcję obniżania stóp w listopadzie i na tle napływających informacji, robiła to bez paniki. Przypuszczam, że w miesiącach I kw podstawowym wyzwaniem będzie wyjście naprzeciw słabnącej gospodarce. Ale najpóźniej  w III kw pojawi się spór o gradację celów: PKB czy CPI. Prognozując wynik głosowań RPP oraz inflację, należy pamiętać o złotym. Jego siła w przyczynianiu się do utrzymywaniu wysokiej inflacji będzie zależała od skali i czasu trwania dekoniunktury w naszym otoczeniu makroekonomicznym czy utrzymywaniu się niepewności na wszystkich segmentach rynku finansowego i zmiany postrzegania naszego rynku. Wątpię jednak by złotemu dane było szybko rozpocząć silny trend wzmacniający.

Znaczny wachlarz scenariuszy powoduje, że rozkład prognozy inflacji na koniec bieżącego roku jest dość płaski i szeroki. Przyjąłbym roboczo, że na koniec tego roku inflacja może być w przedziale 2,5%-3,5%.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz