Jeszcze raz o podatkach

Dostałem kilka dni temu namiar na artykuł o skali opodatkowania Polaków. W sumie artykuł (http://www.bankier.pl/wiadomosc/Polska-krajem-podatkowych-niewolnikow-1771853.html), jak wiele innych, gdzie autor przekonuje rządnych tego czytelników, że są strasznie łupieni przez Państwo. Chociaż, co by nie mówić, pod pozorami naukowości, w artykule odkrywana jest okrutna rzekomo prawda o skali obciążenia Polaków. Na wszelki wypadek autor nie pokazuje żadnych porównań z innymi krajami regionu, żadnego wskazania na co idą wyliczone przez autora haracze. Jeżeli omawiany poniżej artykuł coś pokazuje, to przede wszystkim niską świadomość ekonomiczną Polaków oraz  żerowanie na tym rzeszy publicystów. Cytaty z artykułu podaje kursywą.

W Polsce mieszka 38,1 mln ludzi, z tego legalnie zatrudnionych jest 13,2 mln, czyli zaledwie połowa populacji w wieku produkcyjnym. Jednakże to właśnie ta druga połowa wykazuje się większym rozsądkiem, bowiem przeciętny Polak, pracujący poza rolnictwem, oddaje państwu około 60% swoich dochodów.

Specyfiką naszych czasów jest brak piętnowania osób działających w szarej strefie. Mam świadomość skomplikowania życia i trudów z jakimi spotykają się przedsiębiorcy w Polsce, ale pochwała cwaniactwa to lekka przesada. Jeżeli ta druga połowa obywateli jest mądrzejsza, to ma to przykładowo oznaczać, że wcześniejsze emerytury to słuszny wynalazek czy nie? Niedawno przy okazji omawiania nowych propozycji dla bezrobotnych podawano przykład pana z branży remontowo-budowlanej, który pracował na czarno (przyznawał się nieoficjalnie do wynagrodzenie powyżej średniej krajowej), a do pośredniaka wpadał tylko po to by przynieść zwolnienie lekarskie. Oficjalnie, nie mógł podjąć pracy. Faktycznie pracował na czarno, a składkę zdrowotną opłacali mu pozostali obywatele. Bohater czy cwaniak żerujący na nieudolności Państwa?

Weźmy przysłowiowego Jana Kowalskiego, który pracuje w niewielkim tartaku, a jego kontrakt (umowa o pracę) opiewa na miesięczną kwotę 2.500 złotych brutto. Rzeczywista pensja Kowalskiego wynosi jednak naprawdę 2.965,25 zł.

Przykład, przyznam, poprawny. Wynagrodzenie niższe od średniej i zbliżone do mediany rozkładu zarobków. Do wyliczeń w rozumieniu matematycznym i obowiązujących stawek nie można się w artykule przyczepić. Poważnym mankamentem artykułu jest manipulacja faktami i masa niedomówień połączona ze sporą odwagą. Odwagą, ponieważ wiele z zawartych w artykule tez opiera się na świadomości, że czytelnicy na ogół mają bardzo niską wiedzę o podatkach i finansach publicznych, a nawet własnych, tzn.  prywatnych.

Aż 25% łącznie zabiera ZUS. W pewnym sensie i uproszczeniu można powiedzieć, że to składka na naszą emeryturę i emerytury przedwczesnych emerytów. Autor powinien wiec zaapelować do czytelników by byli przeciw wcześniejszym emeryturom. Opublikowane niedawno przez Gazetę Wyborczą badania opinii Polaków o wcześniejszych emeryturach, wskazują że w przeważającej części nie mamy nic przeciwko i nie widzimy sprzeczności pomiędzy oczekiwaniem obniżenia danin  a dawaniem wszystkim wokół pieniędzy!! Wielka szkoda, że autor nie wspomniał o tym swoim czytelnikom. Trudno się więc dziwić, że wiedza Polaków jest jaka jest i że wierzą iż są to strony tego samego rachunku od siebie niezależne.

Ubezpieczenie zdrowotne kosztuje przykładowego J.Kowalskiego ok. 194 zł. Dla autora to obciążenie. A ja bym proponował autorowi zaprezentować czytelnikom porównanie z pakietami prywatnych placówek. Co daje „państwowa” służba zdrowia,  a co ma obecnie do zaproponowania „prywatna” za te pieniądze. Przykładowo, wyraz „onkolog” i jego odmiany pojawiają się przy pakietach w granicach 0,8 tys. zł do 1,3 tys. zł (miesięcznie). Na ogół zresztą dostępne są tylko konsultacje. Tak więc płacimy za leczenie (na dodatek, wcale niezbyt dużo jak na to co otrzymujemy) i nie widzę w tym nic dziwnego.

PIT płacimy – teraz to już czuje się trochę niezręcznie – bo chcemy mieć różnego typu instytucje i usługi, które czynią nasze życie łatwiejszym i bezpieczniejszym to musimy na nie płacić. Polecam zapoznanie się z raportem na stronach Eurostatu o skali opodatkowania w Europie. W relacji do PKB (dane za 2006 r.), Polska jest wyraźnie poniżej średniej (raport 47/2008 „Tax revenue in the UE”) i z krajem podatkowego niewolnictwa nie mamy nic wspólnego.

Nowością w opracowaniach, jak opiniowane, jest szacunek podatków pośrednich jakie ostatecznie spadają na nasze barki.  To takie sztuczne podbijanie rachunku, żeby było straszniej.

Na tym jednak pazerność państwa się nie kończy – nasz przykładowy podatnik codziennie dojeżdża do pracy swoim wysłużonym fiatem 126p około 20 km. Tak więc przy obecnych cenach (ok. 4,35 zł za litr Pb95) miesięcznie koszt paliwa to jakieś 191,40 zł.

Wg GUS samochód posiada ok. 53% gospodarstw domowych, tak więc pan J.K. jest już nieco mniej przeciętny. Oczywiście nie będę się upierał, że maluch to luksus. Swoją drogą, maluch to rzadkość i jeżeli J.K. dojeżdża do pracy, to raczej większym (importowanym używanym), który potrafi palić i dwa razy więcej niż maluch. Mimo wszystko pojawia się pytanie: utrzymanie samochodu kosztuje J.K. (do benzyny doliczam ubezpieczenie, przeglądy i naprawy) dwie pensje netto, czy aby więc J.K. nie powinien się zastanowić nad zmianą pracy na bliżej położoną lub przekwalifikowaniem?

Na tym oczywiście lista podatków i innych danin publicznych się nie kończy – pozostają jeszcze: podatek od nieruchomości, rolny, leśny, od czynności cywilnoprawnych, od psów, akcyza na energię elektryczną i samochody. Do tego dochodzą też różnego rodzaju opłaty skarbowe uiszczane przy wydaniu prawa jazdy, paszportu dowodu rejestracyjnego, dowodu osobistego i cała lista innych para podatków nieujętych w tym tekście. Przyjmijmy, że miesięcznie dają one kwotę 20 złotych.

Tu już autor mocno przesadził. Nie widzę niczego zdrożnego, że właściciel psa za niego płaci. W końcu jeżeli ktoś ma zwierze, które zanieczyszcza trawniki to niech płaci za ich sprzątanie. Nie ma obowiązku posiadania psa, picia alkoholu i palenia papierosów (daniny z tych artykułów autora tez wyliczył). Ponadto autor sugeruje, że jesteśmy objęci wszystkimi wymienionymi w tekście daninami co jest niezgodne z prawdą. Wypadałoby dodać, że część się wyklucza. Nie można być VATowcem i płatnikiem PCC. W powyższym cytacie jest kilka takich sprzeczności.

Dziwi mnie argument o tym, że nawet telewizja publiczna kosztuje. Można było podać koszt prywatnej, bo za darmo też nie jest. I nawet jeżeli nie zawsze płacimy nadawcy bezpośrednio to i tak w ostatecznym rozrachunku opłatę ponosimy, tylko że w cenie proszku do prania który jest reklamowany w telewizji prywatnej.

Autor dość zgrabnie pomanipulował faktami. Na kwestię opodatkowania można spojrzeć inaczej. Z punktu widzenia skali opodatkowania i relacji finansów publicznych do PKB, na tle regionu wypadamy dość korzystnie. Odsyłam do publikacji Eurostatu z tego roku. Pogromcy podatków zawsze skupiaja się na stronie dochodowej budżetu, natomiast jak ognia unikają rachunku z drugiej strony i związków pomiędzy nimi. A gdyby tak zaproponować skalę redukcji danin, ale i skalę redukcji wydatków. O ile i jakich. Tego żaden reformator i krytyk nigdy nie chce napisać.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Gospodarka po I kw 2008

Opublikowane niedawno wyniki PKB potwierdzają, że gospodarka nie ma ochoty zwolnić. Ósmy kwartał z rzędu PKB utrzymał wynik powyżej 6% (dokładnie 6,1%). Spożycie zbiorowe wzrosło jedynie o 4,1%. Spożycie indywidualne rosło szybciej niż w IV kw 2007, ale to raczej wynik z ostatniego kwartału ubiegłego roku był słaby (3,6%). Wzrost spożycia indywidualnego o 5,6% przerwał dywagacje niektórych ekonomistów, czy aby Polacy nie stają się zbyt zachowawczy w swoich ekonomicznych poczynaniach konsumpcyjnych. Wynik z I kwartału, jeżeli będzie powtórzony w kolejnym kwartale, przy ewentualnie słabnącym tempie PKB, może się stać przedmiotem troski ekonomistów. Bardzo daleko nam jednak do lat 1996-97, kiedy to dynamika spożycia indywidualnego wyraźnie przekraczała tempo PKB.

Wynika po I kw w zasadzie nie wnoszą nowego obrazu do tego, co widzimy od dwóch kwartałów. Według najnowszych wyników, w okresie II kw 07- I kw 08, spożycie indywidualne przyczyniło się w 47% do wzrostu. PKB. Jak więc widać, w stopniu mocno niższym nic wynosi udział spożycia indywidualnego w PKB, czyli ok. 60%.

Nakłady brutto na środki trwałe wzrosły w ciągu roku o 15,7%. Zwracam uwagę na stabilizowanie się dynamiki nakładów (przynajmniej jak na tą kategorię). Podobnie jest w przypadku udziału nakładów w przyroście PKB. Piąty kwartał z rzędu, nakłady w 40% przyczyniają się do wzrostu PKB. Podstawowe parametry kształtujące wzrost gospodarczy nie robią więc niespodzianek, które mogłyby nas niepokoić. Wręcz przeciwnie. Są silne podstawy by twierdzić, że gospodarka w średnim okresie (2-3 lata) nie będzie się rozwijać w tempie niższym niż 4%. Niestety powoli rośnie deficyt obrotów handlowych, który wpływa hamująco na tempo wzrostu. W rachunku czynników kształtujących wzrost PKB, saldo wymiany handlowej uszczupla przyrost PKB o blisko 20%. Co ciekawe, w I kw ten czynnik nie wystąpił z taka siła jak w ubiegłym roku. Przypominam, że analizę czynników wzrostu opieram na wartościach kroczących rocznych. Unikam wtedy skoków kwartalnych wartości. Niestety trzeba oczekiwać wzrostu deficytu handlowego. Wzrost eksportu i importu o nieco ponad 13% w I kw, odbieram jako jeden z przejawów siły krajowej gospodarki pomimo niesprzyjającego złotego.

W bieżącym roku wzrost gospodarczy powinien być w okolicach 5,5%. Dla przyszłego roku daje prognozę ostrożną: 4,5%. Chodzi mi o wskazanie generalnie poziomów i najbardziej prawdopodobnych kierunków zmian. Na tle naszych możliwości i sytuacji gospodarczej na świecie, osiągnięcie powyższych wartości i tak będzie dobrym rezultatem. W niektórych prognozach, szczególnie na bieżący rok, analitycy prognozują czasami i 6% wzrostu PKB. Nie wykluczam takiego wariantu, chociaż uważam go za mniej prawdopodobny od 5,5%. Analiza obydwu stron rachunku PKB wskazuje na mocne podstawy wzrostu, co powinno budzić spory szacunek dla krajowej gospodarki. Mile zaskakuje to, iż pomimo mocnego złotego eksporterzy mimo wszystko wciąż dobrze sobie radzą.

Przypominam, że ci którzy śledzą prognozy PKB, powinni pamiętać iż wiąże się z szacunkiem PKB problem z precyzją jego wyliczeń. Bynajmniej nie jest to wina osób, które za to odpowiadają, ale ogromu obliczeń i koniecznych do założeń, które należy przyjąć przy wyliczeniach rachunku narodowego czy PKB. Dlatego też proponuje przy prognozach punktowych (tzn. wskazanie jednej wartości) stworzyć widełki, czyli „od … do ..”. Odsyłam tu do jednego z największych krajowych autorytetów w dziedzinie rachunków narodowych, prof. Leszka Zienkowskiego, który zwraca uwagę, iż z racji niemożliwej do osiągnięcia precyzji rachunku w takiej skali, proponuje podawać wzrost gospodarczy jako widełki plus, minus nawet 0,5% od wyliczonego/prognozowanego wyniku punktowego.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Pozostaje się tylko z tym zgodzić

Przyznam, że byłem mocno zaskoczony, kiedy robiąc wczoraj przegląd wiadomości w internecie (dokładniej: www.gazeta.pl) trafiłem na tekst Grzegorza Rzeczkowskiego z gazety „Polska”, „Medialni eksperci – znani z tego, że się znają”. Dla porządku dodam, że zgodnie z zamieszczoną informacją, tekst ukazał się w Miesięczniku Press.

Tekst jest o zjawisku, na które już kilkakrotnie zwracałem uwagę, czyli o komentatorach medialnych oraz dziennikarzach. Ja rozwinąłbym tytuł o dodanie”..znani z tego, że są znani”, bo do prawdy nie wiem co część z tzw. medialnych ekspertów wnosi do dyskusji i zrozumienia komentowanych wydarzeń i zjawisk. Z racji tematyki mojego bloga, komentarz do tekstu ograniczę do komentatorów ekonomicznych, czy ekonomiczno-społecznych. Z grzeczności będę unikał podawania nazwisk.

Komentarz oprę na cytatach z autora, dla ułatwienia i z racji szacunku dla odwagi w podjęciu tematu. Wątpię by świat dziennikarski wielce się tekstem Grzegorza Rzeczkowskiego przejął, gdyż zjawisko które opisuje ma ogromny zasięg i aprobatę większości dziennikarzy. Nikt więc nie będzie kpił z samego siebie czy własnej redakcji oraz ustępował z roli wszechwiedzącego na rzecz takiego czy innego eksperta. Mimo wszystko to miłe, że wśród dziennikarzy jest ktoś, kto ma odwagę poruszyć ten problem, bo jakby nie było idzie o coś wielkiego – jakość informacji dla osób siedzących przed telewizorem, czytających gazety czy słuchających radia.

Zaczynamy.

Oprócz umiejętności jasnego i zwięzłego wypowiadania się oraz kompetencji bardzo duże znaczenie, szczególnie dla stacji radiowych i telewizji, ma dostępność eksperta. – Idealny to ten, który zawsze odbiera telefon, wie, o co chodzi w sprawie, która nas interesuje, i może szybko przyjechać do studia – mówi Zorć.

Z całą pewnością wspomniane cechy sa w mediach pożądane i w gruncie rzeczy oczywiste. Ok. Kolejne jednak stają się już zarzewiem patologii, która się w mediach pojawia. Pewnego dnia czytałem tekst o ekonomiście (jeden z grona tzw. ekonomistów bankowych), który za istotne uważał odbierane telefonów od dziennikarzy (w celu skomentowania nowych wydarzeń). Po co ? Po to by być szybszym od tych kolegów po fachu. Z biegiem czasu dziennikarze częściej kontaktują się z taką osobą. Częściej też ekonomista pokazywany jest w mediach, a w gazetach coraz częściej do opisywania zjawisk makroekonomicznych oraz innych wplata się chociaż jedno zdanie typu „według X…..”. W przypadku który opisałem, faktycznie tenże ekonomista jest bardzo często wymieniany i pokazywany przez media. Miewa to czasami niebezpieczne konsekwencje. Taka osoba (bywa, że faktycznie jest dobrym ekonomistą), zaczyna wierzyć że zna się na wszystkim i wszystko może komentować. Wtedy zaczyna się błędne koło. Ekonomista coraz mocniej wierzy w swoją wszechwiedzę, a dziennikarze korzystający z jego komentarzy też zaczynają w to wierzyć. Tak jest i w tym przypadku, tzn. makroekonomisty X. Pewnego dnia wziął się za reformowanie dziedziny będącej obecnie w oku politycznego cyklonu nawet się do tekstu nie przygotowując. Skoro pisze, to się zna. A ponieważ jest znany, to Gazeta Wyborcza opublikowała jego tekst. Zapomina się jednak, że na końcu jest czytelnik, który wierzy że nie byle kto jest makroekonomistą i tekst przechodzi dziennikarskie sito. Tekst jednak przez sito przeszedł, bo sprzyjał wizji propagowanej w tejże gazecie (zwraca i na ten problem uwagę Grzegorz Rzeczkowski),  no i jest odważny. Problem w tym, że mocno niezgodny z prawdą. Ekonomista X napisał, co napisał, bo albo w siebie wierzy, ale na pewno zna mechanizm działania mediów. Ten przypadek pokazuje też kolejny problem. Ekonomiści którzy są medialnie popularni, przestają się przejmować tym że nie są do wszystkich tematów przygotowani.

Ostatnie zdanie cytatu to  już efekt wyścigu o widza. Kto szybciej rzuci komentarz, ten jest lepszy.  W efekcie pierwsze komentarze w kolejnym newsie są bardzo ogólne, ale widz i tak tego nie zauważa bo kojarzy komentarz z twarzą a nie a jakością wypowiedzi.

Problemem niektórych elektronicznych mediów jest pole wyboru ograniczone głównie do Warszawy, gdzie znajdują się siedziby największych redakcji. Ich pracownicy tłumaczą, że jeśli coś się dzieje, nie ma czasu na szukanie nowych twarzy

To nie tak. Wprawdzie mieszkam daleko od Warszawy, ale z całą pewnością w Warszawie nie brakuje z dziedziny ekonomii i problemów branżowych świetnych fachowców. Tu problemem są dziennikarze. Ich niska wiedza i niechęć do jej powiększania, powoduje że idą na powazną łatwiznę. Moim zdaniem dziennikarze opracowujący tematy ekonomiczne powinni mieć wiedzę co najmniej taką, która pozwoli im ocenić jakość eksperta z którego korzystają by odsiać osoby przypadkowe lub „pchające” się na wizję. Mam na myśli przynajmniej taki poziom wiedzy, który pozwoli odsiać osoby które zamiast wytłumaczyć problem, improwizują przed kamerą.

Szef działu krajowego "Dziennika" Jakub Kumoch poprosił dziennikarzy, by unikali zbyt częstego cytowania komentatorów, którzy non stop występują w innych mediach. – Jeżeli widzę, że w tej samej sprawie dziennikarz dzwoni do jednej i tej samej osoby, to mam spore wątpliwości co do jego warsztatu. Autor tekstu powinien starać się być oryginalny, także pod względem doboru występujących w nim rozmówców.

Tego właśnie nie rozumiem. W końcu każdej gazecie powinno zależeć na pokazaniu, że potrafi sama dotrzeć do szerokiego grona ekspertów. Moim zdaniem nie jest trudno dziennikarzowi ekonomicznemu z biegiem lat stworzyć listę osób i instytucji, gdzie może pozyskać kompetentny komentarz na dany temat. Skrócenie listy do kilku osób powoduje, że komentarze sa w większości niezwykle ogólne, bo w końcu nie ma nikogo, kto zna się na wszystkich problemach ekonomicznych. Komentatorzy nigdy nie zrezygnują z odpowiadania na ofertę i szans pokazania się mediach

Bierze się tych, którzy są znani, by pokazać, że gazeta współpracuje z dobrymi nazwiskami. Często nie ma czasu na znalezienie nowego komentatora.

To właśnie daje efekt błędnego koła, które w świecie ekonomistów doprowadza do wykreowania medialnego danej osoby na kogoś kim nie jest. Zaliczyliśmy już kilka przypadków, gdzie ekonomicznym medialnym gwiazdom oferowano (skutecznie) poważne stanowiska. Kiedy się okazywało, że przerasta to daną osobę to świat dziennikarski trochę jakby ze wstydu wolał tego nie komentować.

Zaliczyliśmy tez już i przykry przypadek, który dziennikarzy chyba niczego nie nauczył. Mowa o Warszawskiej Grupie Inwestycyjnej. Przedstawiciele tej instytucji byli tak skuteczni w podboju mediów, że jej pracowników oraz komentarze rynkowe trudno było nie zauważyć w mediach. Działanie było świadome i miało się przenosić na wizerunek, a dokładniej – ma podniesienie wiarygodności. Działanie było skuteczne, ale wykorzystane do niecnych celów. Grupa WGI upadła, przy okazji oszukując długi czas swoich klientów.

– Redakcje, mając określony stosunek do wydarzeń, za pośrednictwem komentatorów chcą je pokazać na swój sposób. Dlatego zapraszają tych, których opinie można przewidzieć i są zgodne z linią gazety.

To niestety prawda również w prasie ekonomicznej, która stanowi rozszerzenie działów polityczno-społecznych. Na to niestety nie ma innego lekarstwa prócz dbania o różnorodność mediów. Pytanie tylko ilu Polaków z tej różnorodności korzysta. Przyznam jednak, że w gazetach tematycznych (ekonomia, prawo itd.), zasięg tego zjawiska jest raczej niewielki. Niestety społeczne postrzeganie problemów ekonomiczno-społecznych oparte jest na gazetach o mieszanym profilu i tym, co proponuje telewizja.

Zapotrzebowanie na publicystów komentatorów radykalnie wzrosło w ostatnich latach, wraz z rozwojem kanałów informacyjnych. Telewizje i stacje radiowe w dużej części żywią się bowiem tym, co oni powiedzą, przy czym im mniej się dzieje, tym rola komentatorów rośnie – po prostu trzeba czymś zapchać ramówkę.

To nie jest wytłumaczenie. Liczba wszelakich odmian i specjalności ekonomistów dostępnych w Warszawie jest tak duża, że to tylko kwestia chęci stworzenia sobie swego rodzaju bazy ekspertów. Dobrym przykładem może być TVN biznes, który to kanał przyzwoicie radzi sobie z zachowaniem odpowiedniego wachlarza zapraszanych gości. Pewnie dlatego że w tym przypadku widzowie oczekują treści na odpowiednim poziomie. Tak dochodzimy do innej smutnej prawdy – treść i poziom jej skomplikowania dopasowane są do poziomu widza. W takim wypadku z przykrością powiem, że dziennikarze maja niskie mniemanie o widzach, ale tez i widzowie nie domagają się zbyt wiele. Jednak tematyka ekonomiczna, to nie polityka czy rozrywka. Tu idzie o fakty lub bardzo często o tematy, gdzie problemem jest odpowiednia kalkulacja ryzyk związanych z dokonywaną reformą, zmianą ustawy itp. Dobrym przykładem są zapowiadane już w mediach zmiany w służbie zdrowia. Zyskujemy najprawdopodobniej bilansującą się służbę zdrowia, ryzykujemy – utrudniony dostęp do usług medycznych słabiej uposażonych obywateli. Temat poważny i wymagający sporej wiedzy od medialnych dyskutantów. Tymczasem jeden z popularniejszych dziennikarzy (wymieniony w opisywanym artykule w cytacie Magdaleny Środy), na problemy służby zdrowia patrzy przez pryzmat niesławnej posłanki Sawickiej. Czyli wszystko jest podejrzane i polityczne (czyli też podejrzane wg dziennikarzy). Gdyby tenże dziennikarz posiadał choć elementarna wiedze, wiedziałby że była posłanka i ewentualny „układ” nie może tak po prostu przejąć wszystkich szpitali.

Prof. Kazimierz Kik z kieleckiego uniwersytetu wini za to media: – One opierają swoją działalność na wypowiedziach polityków i dziennikarzy. Tylko w wyjątkowych sytuacjach, na przykład przed wyborami, silniej przebija się głos ekspertów. Dlatego to, co produkują, jest dalekie od rzeczywistości.
Niestety to prawda. W efekcie mamy w mediach informacyjną papkę, z której nic nie wynika. Nawet gorzej. Prezentowane są skrajne stanowiska, co bez obiektywnej oceny eksperta czy odpowiednio wyedukowanego dziennikarza robi wrażenie totalnego zamętu i niekompetencji decydentów. Zauważyłem, że w większości programów publicystycznych modnym jest nie przybliżenie problemu, a podkreślanie różnic pomiędzy dyskutantami. Ci zaś, szczególnie gdy są politykami, kładą nacisk na wręcz sztuczne uwypuklanie różnic w poglądach. Z tego powodu zeszła nieco na plan dalszy informacja, że w obecnej dekadzie w planach reformowania służby zdrowia, każda duża partia chciała wprowadzić komercjalizację placówek służby zdrowia w zróżnicowanym stopniu.

Zdaniem prof. Mrozowskiego wraz z postępującą tabloidyzacją głównych mediów poziom wygłaszanych w nich opinii jeszcze będzie się obniżał. – Coraz więcej poważnych komentarzy będzie się pojawiać w portalach internetowych i telewizyjnych kanałach tematycznych.

 

Z przykrością potwierdzam słuszność tej prognozy. Być może moim błędem jest brak akceptacji rzeczywistości i tego, że większość ludzi chce tylko uproszczonego przekazu, który pozwala im przyjąć, że znają się na wszystkim. Kanały tematyczne się dopiero rozwijają i skupiają głownie na problematyce rynku finansowego, czyli też dopasowują się do określonego widza, który poszukuje informacji o stopach procentowych indeksach giełdowych, wycenach spółek itd. W Internecie jest już spore bogactwo portali ekonomicznych, ale główne spory ekonomiczne i dyskusje długo jeszcze będą się odbywać na łamach prasy i przed kamerami telewizji.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniki przedsiębiorstw za I kw 2008 r.

Opublikowane właśnie wyniki przedsiębiorstw niefinansowych były zgodne z przewidywaniami i wątpię by kogoś zaskoczyły. Pewnie lepiej byłoby poczekać na pełne wyniki, obejmujące zmiany w aktywach i pasywach, ale podany wskaźnik płynności I stopnia potwierdza przedstawiane w poprzednim opracowaniu (wyniki po IV kw 2007 r.)trendy. Wg GUS wskaźnik płynności osiągnął 33. W dwóch poprzednich latach wskaźnik ten oscylował w przedziale od 32,5 do 35,1, a w I kw 2007 – 33,3. Wprawdzie jest to wskaźnik o najwęższej definicji (płynne aktywa obrotowe / zobowiązania krótkoterminowe), ale i wskaźnik II stopnia spadł do 100,7 z 100,9 w I kw 2007. „Spadł” to pewnie zbyt mocne określenie, bo na uwagę zasługuje fakt iż w I kw 2008 r. pogorszenie wskaźników płynności wobec wartości sprzed roku było naprawdę śladowe i wyraźnie słabsze niż w dwóch wcześniejszych kwartałach.

Wyniki przedsiębiorstw  z I kw tego roku potwierdzają generalnie powolne osłabianie koniunktury, ale nic nie wskazuje na to by miało się to odbyć gwałtownie i można powiedzieć  że na tle oczekiwań wyniki są dobre. Tak jak można było oczekiwać po wynikach produkcji sprzedanej z okresu styczeń-marzec, przychody przedsiębiorstw wzrosły realnie o 10% w ujęciu rok do roku. Warto zwrócić uwagę że do dobrych wyników przyczynił się eksport, który w I kw wzrósł (w zł) o 13,3% w porównaniu do I kw ubiegłego roku. Wygląda więc na to, że złoty nie tak prędko zaszkodzi sprzedaży na eksport. W przyroście przychodów (rok do roku) eksport odpowiadał za ok. 25%, co jest wartością widzianą ostatnio w 2006 r.

Rentowności na poziomie operacyjnym, brutto i netto w I kw ukształtowały się odpowiednio: 6,1%, 6,0% i 4,8%. Wartości te były o blisko 30 pkt. gorsze o wyników z ubiegłego roku. Niestety jednym z powodów nieco gorszych wyników finansowych są rosnące koszty. Wprawdzie  ich dynamika była wyższa zaledwie o 5 pkt od dynamiki przychodów, ale w najbliższej przyszłości częściej będziemy świadkami takich wyników, co obok wzrostu kosztów finansowych również przyczyni się do powolnego pogorszenia wyników przedsiębiorstw niefinansowych.

Ostatnie zdania nie mają na celu siania paniki, bo nie ma do tego powodu. Na pocieszenie właśnie zamieściłem wykres dynamiki przychodów, wyniku ze sprzedaży i wyniku brutto. Do wyliczeń użyłem wartości rocznych kroczących, czyli przykładowo: wynik brutto z okresu II kw 2007 do I kw 2008, dzielony przez sumę z okresu od II kw 2006 do I kw 2007. Analogicznie dla dwóch pozostałych wielkości. Dynamika na wynikach rocznych pokazuje trend w wynikach i jest czytelniejsza od wyliczeń dla wartości z pojedynczych kwartałów. Jakby nie było, dynamiki wciąż zasługują na uwagę (przedział 11%-15%), niemniej wyniki tylko na bazie kwartałów dają dynamiki o około połowę mniejsze w przypadków zysków na poszczególnych poziomach. To oczywiście wskazuje trend na najbliższe kwartały, ale  na pocieszenie powiem, że to co się przykładowo działo z wynikiem brutto w 1999 r. 2002 r., tym razem się nie powtórzy. A przynajmniej bardzo mocno w to wierze. A swoją drogą, proponuję graczom giełdowym by się dobrze przyjrzeli zamieszczonemu wykresowi.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

TFI w okresie luty-kwiecień

 Kwiecień był szóstym miesiącem z rzędu spadku aktywów TFI. W ujęciu miesięcznym było to ok. 2,5%, więc nie był to spadek drastyczny. W ujęciu rocznym aktywa spadły zaledwie o 14%, ale to efekt odniesienia do kwietnia 2007, kiedy to fundusze inwestycyjne zaczęły zdobywać wyjątkową popularność. W porównaniu z październikiem 2007, aktywa TFI były mniejsze aż o 27%. Opisywany przedział czasowy, to już okres wypłat z funduszy (mowa o saldzie zakupów i umorzeń jednostek funduszy), który to proces trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Spadek wartości aktywów TFI w okresie październik 07-kwiecień 08 w 50% był spowodowany spadkiem notowań jednostek w wyniku zmian sytuacji rynkowej i z 50% umorzeniami jednostek. W drugim przypadku ucieczka inwestorów dotknęła przede wszystkim fundusze akcyjne i tzw. mieszane.

W niniejszym wpisie chciałbym przede wszystkim odnieść do minionych trzech miesięcy czyli kresu luty-kwiecień. Po burzliwym styczniu rynek się uspokoił i widać po osiągach funduszy jak kto sobie radzi w czasach kiedy brak silnego trendu. Niemniej, jak widać wyżej, chętnie będę się odnosił do okresu rocznego oraz do października ubiegłego roku.

Wracając do salda wpłat i umorzeń, w minionych trzech miesiącach pojawiła się niekorzystna tendencja. Otóż za 2/3 spadku wartości aktywów TFI odpowiadają umorzenia. Co gorsza, w kwietniu dotknęły one niemal wszystkich podstawowych grup funduszy. Blisko 1 mld zł, „odpłynął” z funduszy określanych jako bezpieczne, czyli pieniężnych, papierów dłużnych i ochrony kapitału. Analiza przepływów wskazuje, że środki w znacznym stopniu wyszły one poza rynek TFI. Sądzę, że wśród inwestorów jest silna tendencja do wychodzenia z funduszy. Dlaczego dopiero teraz? Mieszają się tu dwie grupy inwestorów: ci którzy liczyli na odbicie i zmniejszenie strat oraz ci którzy rzadko obserwują rynek i z opóźnieniem reagują na zmiany które zaszły w ostatnich miesiącach. Warto jednak zwrócić uwagę, że średnie saldo wpłat i umorzeń za ostatnie trzy miesiące wyniosło 1,6 mld zł (w kwietniu 1,9 mld zł). Nie jest to więc panika. Część z tych inwestorów przechodzi pewnie do produktów strukturyzowanych lub zajmuje pozycję wyczekującą poza rynkiem TFI.

Pewną ciekawostką kwietnia była przewaga wpłat nad wypłatami do krajowych funduszy akcyjnych. Było to wprawdzie zaledwie 100 mln zł, ale zawsze. W lutym przepływ netto wyniósł +600 mln zł dla tej klasy funduszy. Już w marcu wywołało to sporo komentarzy, ale bardzo rozbieżnych. Twierdzono, że to dzieło frustratów którzy chcą odbić straty lub spekulanci. We frustratów trudno mi uwierzyć, a spekulowanie na giełdzie za pośrednictwem funduszy w krótkim okresie na rynku. który nie miał szans na powrót hossy, też uwierzyć nie sposób. Moim zdaniem jednostki funduszy akcyjnych kupowali ci którzy uważali ten okres za dobry do zajęcia pozycji minimum na rok. Krótko mówiąc na rynku pojawiali się pierwsi odważni, którzy nie czekali na gromadne zachęcenie przez analityków do kupowania oraz ci którzy wierzą – słusznie moim zdaniem  – że o ile rynek będzie chciał potestować dno ze stycznia, to tylko na krótko.

Spadek aktywów dotknął niemal cały rynek, zarówno w porównania październikiem jak i styczniem. Niektóre duże i średnie TFI straciły od października 1/3 wartości aktywów, a ostatnich trzech miesiącach od 6% do 10%. W obydwu  ujęciach oznacza to stratę nieco większą niż rynek. Wśród małych TFI spadek aktywów był większy od średniego dla rynku (27% od października) lub znacznie mniejszy. Kłania się więc jakość oferty i właściwe określenie grupy docelowej. Potwierdza to analiza zmian aktywów za ostatnie trzy miesiące. Średnia dla rynku to minus 6%, ale aż osiem średnich i małych TFI odnotowało wzrost aktywów. Zależnie od towarzystwa, były to zmiany o kilku do kilkudziesięciu milionów na plus.

Nawet krótkie spojrzenie na tabelę wskazuje, że uchronić się przed spadkiem ceny jednostek funduszy nie było łatwo. Niemniej ciekawe perełki znaleźć można, a na pewno warto wybierać gdyż fundusze bardzo reagowały na zamianę sytuacji rynkowej.

W funduszach krajowych akcyjnych średnio, większe straty ponosiły fundusze małych i średnic firm. 40% w 12 m-cy stracił jeden z funduszy uniwersalnych akcji i niestety w każdym przedziale czasowym analizy wynik bliski jest wartości minimum. Jedynie kilka funduszy w okresie trzech ostatnich miesięcy osiągnęło wynik nieco lepszy od WIG lub WIG20 (odpowiednio: -2,2%,- 1,0%). Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że w tak krótkim okresie i przy takich nastrojach, osiągnięcie wartości średnich w okresach 1 i 3 m-ce to i tak spory sukces.

Zagraniczne fundusze akcyjne z obszaru europy zachodniej i USA to generalnie straty. I to bynajmniej nie z powodu (nie głównie z powodu) wzmocnienia naszej waluty. Zdarzały się natomiast fundusze z rynków wschodzących czy azjatyckich, których wyniki przekraczały średnią. Zaznaczam jednak że nie jest to zasadą i warto dokładnie przejrzeć ofertę, bo i wśród tej małej grupy dobre wyniki były skutkiem wzrostów z kwietnia na przykład na rynkach azjatyckich.

Fundusze nieruchomości (uwaga na klasyfikację, bo znajdują się w różnych grupach) potrafią w niektórych przypadkach dać ładne stopy zwrotu. Wyboru jednak absolutnie nie można dokonywać na ślepo. Na wynikach grupy zaważył jeden z funduszy. 

Fundusze ochrony kapitału, jak na razie pokazały …… ochronę kapitału i na razie niewiele więcej. Niemniej na tle wyników kilku innych grup (szczególnie funduszy z udziałem akcji) fakt utrzymania wartości jest sporym atutem.

Ciekawe wyniki odnotowują fundusze z rodziny mieszanych zagranicznych, gdzie bardzo często w portfelach są niestandardowe aktywa, czyli inne niż akcje czy papiery dłużne. Ładne wyniki osiągnęły za okresy 3 i 12 m-cy fundusze z Superfund TFI.

Na potwierdzenie iż warto dokładnie przejrzeć wyniki funduszy wspomnę o funduszach papierów dłużnych. Fundusze te na ogół, z racji instrumentów które nabywają, maja słabe wyniki, a zagraniczne – bardzo słabe. Niemniej wśród polskich funduszy aż cztery osiągnęły roczny wynik z przedziały 6%-8%. To wartość wyjątkowo wysoka. Przypomnę, że niektóre fundusze z tej rodziny w niewielkim stopniu uzupełniają portfel instrumentami innymi niż papiery dłużne, bądź  nie koncentrują się tylko na papierach rządowych. Przy inteligentnym zarządzaniu daje to czasami interesujące efekty.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Fundusze mieszane atrakcyjne dla osób unikających nadmiernego ryzyka

Intrygujące sytuacja na krajowym rynku finansowym może spowodować, że osobom szukającym lokaty będącej dobrym kompromisem pomiędzy bezpieczeństwem a stopą zwrotu jest połączenie funduszu akcyjnego z obligacyjnym lub podobnym. Albo można prościej – czyli poprzez wybór funduszu mieszanego, gdzie proporcja papierów dłużnych i akcji jest zmienna i zależna od sytuacji rynkowej. W zasadzie ta druga forma jest nawet wygodniejsza, gdyż nie sądzę by przeciętny inwestor był w stanie dobierać proporcje lepiej niż zespół zarządzający funduszem.

Zwracam na to uwagę, gdyż jak sądzę weszliśmy w okres, kiedy warto zacząć zajmować pozycje i rozpocząć przelewanie pieniędzy na fundusz jak wyżej, które jest na „wyposażeniu” każdego większego oraz średniego TFI.

Intrygująca sytuacja, jak to wyżej określiłem, polega na tym, że dla obydwu podstawowych składników krajowego fundusz mieszanego rozpoczął się okres osiągania swojego maksimum (ceny obligacji) lub minimum (ceny akcji). Taka zbieżność nie zdarza się wcale zbyt często. 

Krajowy rynek obligacji zdaje się sięgać górnych pułapów rentowności. Rynek oczekuje jeszcze dwóch podwyżek stóp o 25 pkt., co wynika z kształtu krzywej. W dużym prawdopodobieństwem inflacja przestanie rosnąć w okresie letnim i wtedy też RPP powinna przerwać proces podnoszenia stóp. Jeżeli prognoza rynku jest poprawna, to oczywiście obecne poziomy obligacji już należy uznać za atrakcyjne. Ryzyko? Dalszy wzrost inflacji, powyżej rynkowych oczekiwań lub poważniejsze osłabienie złotego, skutkujące wzrostem inflacji. Obydwa scenariusze można cechują się niskim prawdopodobieństwem realizacji.

W przypadku rynku krajowych akcji, nie mam pewności czy aby nie dotknie nas jakaś korekta na max. kilkanaście procent pod wpływem emocji wynikających ze zmian na rynku amerykańskim. Po drugie o ile obecny poziom WIG wydaje się racjonalny, to jak na stan emocji z początku roku, rynek krajowy dość łatwo się ustabilizował i przeszedł w trend boczny. Niemniej w przypadku WIG ewentualna korekta in minus nie powinna przekroczyć kilkunastu procent, licząc od stanu obecnego. Co może ja wywołać? Seria słabych danych z rynku amerykańskiego (np. stan gospodarki) i powrót strachu na rynek lub seria danych krajowych, które potwierdzą zwalnianie koniunktury, ale dodatkowo będą wyjątkowo niekorzystnie interpretowane przez analityków giełdowych.

W takiej sytuacji nie można oczywiście wskazać precyzyjnie momentu inwestycji. Zresztą przy budowaniu sobie portfela z kilkuletnią perspektywą, taka szczegółowość byłaby wręcz podejrzana. Sądzę jednak, że z kwoty przeznaczonej na inwestowanie w fundusze mieszane, warto powoli kupować jednostki funduszu i przyspieszyć w III kwartale. Osoby będące na bieżąco z wydarzeniami rynkowymi i makroekonomicznymi, powinny tempo inwestowania uzależniać od rozwoju wydarzeń i rynkowych nastrojów.

W kilkuletniej perspektywie, roczna stopa zwrotu powinna się śmiało zawierać z przedziale 6%-11% (netto). Mało? To zależy od poprawności prognozy zachowania gospodarki, giełdy i planowanej struktury funduszu, czyli umiejętności reakcji osób nim zarządzających. Starałem się być raczej zachowawczy w prognozie. Przy nieco większym optymizmie, wydajność funduszy powinna być trochę większa i dorównywać przeciętnej osiąganej przez struktury. Zwracam jednak uwagę, że dochodowość jest i tak większa od lokat bankowych w prognozowanym okresie.

Porównanie ze strukturami podałem nieprzypadkowo, bo w chwili obecnej fundusz mieszany oparty na krajowym rynku ma spore podobieństwo pod względem możliwych do osiągnięcia stóp w perspektywie kilkuletniej i profil ryzyko/zysk/strata/płynność.

Teoretycznie fundusz mieszany może osiągać wyjątkowo wysokie stopy zwrotu. Przyznam jednak ze trafnie wybrana lokata strukturyzowana może osiągać wyższą stopę zwrotu. W naszych warunkach jako potencjalne maksimum można przyjąć wyniki osiągane tuż przed korektą w ubiegłym roku. W zależności od przyjętego okresu do porównań (1,2,3 lata), to zyskowność przeliczona na roczną stopę, stanowiła ok. połowy stopy osiąganej przez fundusze akcyjne. To efekt ostrożności inwestowania i struktury funduszu. Tymczasem w przypadku struktur można sobie teoretycznie wyobrazić lokatę, która „daje” powyżej 30% rocznie. Ale wtedy mówimy o jednej teoretycznej lokacie, a ja wolałbym się odnieść o wartości średnich z portfela takich lokat.

Ogromnym atutem struktur jest często spotykana 100% gwarancja odzyskania kapitału, co jednak w warunkach kilkuprocentowej stopy bezpiecznej, wyznaczonej przez papiery rządowe, oznacza realna utratę kapitału porównywalną z ryzykiem straty na funduszu mieszanym. Tu dochodzę do ogromnej zalety funduszy mieszanych – w przypadku spadku cen akcji, fundusz może „uciec” w obligacje czy inne rządowe papiery, co znacznie ogranicza straty. Jednostki krajowych funduszy akcji straciły na wartości najczęściej od 15%do 30% w ciągu roku ( najnowsze wyniki wg Analizy Online), a  tym samym czasie fundusze mieszane straciły średnio niemal 13%. Należy pamiętać, że wynik byłby nieco lepszy gdyby nie fakt iż miniony rok obejmuje praktycznie cały dotychczasowy cykl podwyżek stóp, co jest ciosem dla dłużnych papierów wartościowych o stałym oprocentowaniu.

Poważną zaletą funduszu mieszanego jest jego płynność, czyli możliwość łatwego zainwestowania i wyjścia z inwestycji w dowolnym momencie. Ponadto próg wejścia na poziomie 100 złotych czyni fundusze dostępnymi praktycznie dla każdego. Tych zalet nie ma większość lokat strukturyzowanych. Minimalna włata raczej nie schodzi poniżej 5 tys. złotych i tylko część lokat ustrukturyzowanych jest płynna tzn. można sprzedać lub kupić produkt po jego emisji.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

W jakiej walucie brać kredyt i jaka była dotychczasowa opłacalność

Za sprawą zwiększającego się w Polsce kosztu kredytu, osoby poszukujące w banku finansowania na wymarzone mieszkanie czy dom, zwiększyło – zgodnie z doniesieniami tych którzy je udzielają – zainteresowanie kredytami w CHF. Nastrój nawet w ostatnich dniach zapanował nerwowy, gdyż dwa banki ogłosiły iż wycofują z oferty kredyty w CHF oraz przez media przeleciała informacja iż z obawy o spadek wartości nieruchomości, banki zaostrzają zasady udzielania kredytów. Ta ostatnia informacja, jeżeli jest prawdziwa, jest raczej efektem strachu jaki sami wprowadzamy na nasz rynek szukając na siłę analogii pomiędzy naszym rynkiem nieruchomości, a krajowym. Niestety z opinii rynkowych (ludzie z sektora nieruchomości) wynika, że nie ma co liczyć na poważne spadki nowych mieszkań i domów. Faktycznie, publikowane ceny nie potwierdzają by czekał nas poważniejszy spadek cen nieruchomości mieszkalnych. O zainteresowaniu kredytem w CHF, wspomnę w dalszej części.

Zainteresowanie kredytami walutowymi wynika z faktu iż w naszych realiach gospodarczych były, i jeszcze długo będą, tańsze od kredytu zaciąganego w złotych. Te realia to transformacja w stronę gospodarki wolnorynkowej. W dużym skrócie oznacza to spadek stopy procentowej i presję na aprecjację waluty. Przypomnę tylko, że WIBOR dla stawki 1 miesiąc praktycznie przez cały 1997 rok zawierał się w przedziale 22%-25%. Obecnie to ok. 6,16%, a jeszcze rok temu było to zaledwie ok. 4,2%. Dla porównania, hipotetyczny LIBOR dla euro (opieram się na marce niemieckiej) wynosił w 1997 ok. 3,3%, a obecnie prawie 4,3%. Realna aprecjacja złotego (koszyk walutowy) w opisywanym okresie, to średnio ok. 4,5% przy blisko dwa razy większym odchyleniu standardowym. Zwracam uwagę na te wielkości. Z jednej strony aprecjacja złotego, która walnie przyczyniła się do atrakcyjności kredytów walutowych, a z drugiej znaczna zmienność podnosząca ryzyko większego kosztu, ale i zachęcająca okresami kiedy kredyt walutowy był wręcz nieprzyzwoicie tańszy od kredytu złotowego.

Celem niniejszego wpisu jest wskazanie o ile kredyt walutowy był tańszy od złotowego w minionych latach i próba odpowiedzi na pytanie czy nadal warto finansować zakup mieszkania/domu w ten sposób.

Zanim przejdę do wyników wyliczeń, chce wskazać kilka zasad i założeń jakie przyjąłem przystępując do wyliczeń, ale i problemy jakie każdy potencjalny kredytobiorca powinien sobie uświadomić.

– Kredyt spłacany jest w równych ratach, co powoduje że rata kapitału rośnie z upływem czasu a kwota spłacanych odsetek maleje. Zaletą tego powszechnego rozwiązania jest osiąganie zdolności kredytowej przez większą liczbę klientów. Przyjęcie rozwiązania przy którym rata kapitału jest stała przez cały okres spłaty i odsetek od aktualnego zadłużenia, powodowałoby iż mało kogo byłoby stać na wieloletni kredyt hipoteczny. Przykładowo przy metodzie pierwszej dla kredytu 300 tys. złotych, koszcie 8% i na okres 30 lat, pierwsza płatność wynosi 2,5 tys. zł, a przy drugiej aż o ponad 700 zł więcej. Przy wyższym koszcie kapitału lub krótszym okresie spłaty, różnica ta jest jeszcze większa. Poważna wadą pierwszej metody jest jej większy koszt z racji odsuwania w czasie spłaty kapitału. Zasada jest następująca: im wyższe procentowanie tym udział odsetek na początku jest większy w płaconej racie. Przy koszcie np. 27%, odsetki stanowią ponad 90% pierwszej płatności.

– Analiza opłacalności oparta jest na porównywaniu comiesięcznych rat w walucie krajowej. Porównanie przedstawione w tabeli oparte jest na prostej sumie różnic z analizowanych okresów. Powinienem oczywiście sprowadzić do jednego punktu z użyciem kosztu pieniądza. Jak sadzę jednak, takie uproszczenie zasadniczo nie zmienia wyniku.

– Zrezygnowałem ze szczegółowej prezentacji i uzasadnianiu różnicy w płatnościach ponieważ musiałbym brnąć w dość szczegółowe opisy. Opłacalność kredytów w poszczególnych walutach jest pochodną proporcji odsetek i kapitału w poszczególnych latach i ich zróżnicowaniu pomiędzy poszczególnymi walutami, zmienności kursów i stóp procentowych.

– Należy pamiętać, że wpływ na opłacalność kredytu ma moment zaciągnięcia i kurs po jakim dokonano wymiany oraz tzw. spread, czyli różnica pomiędzy kursem kupna i sprzedaży. Im szerszy spread, tym gorszy wpływ na opłacalność kredytu. W moich wyliczeniach przyjąłem spread 7%.  – – Niestety trzeba się pogodzić z faktem iż zaciągniecie kredytu kiedy złoty jest ponadprzeciętnie mocny (kurs bardzo niski) powoduje iż w wyniku jego odbicia przez pewien okres kredyt jest droższy od złotowego. Teoretycznie moment uruchomienia kredytu warto skonsultować z osobą dobrze zorientowaną w problematyce walutowej. W praktyce niestety zaciągamy kredyt kiedy chcemy w końcu zamieszkać bądź zacząć budować, a nie kiedy jest najwłaściwszy moment.

– Ryzyko zmienności kursu, plus uwaga z powyższego punktu, poważnie zagrażają wypłacalności. Z analizy przypadków przedstawionych w tabeli wynikało że zdarzało się iż przez kilka, kilkanaście miesięcy koszt kredytu walutowego był większy od złotowego nawet o kilkanaście procent, a w jednym z przypadków aż niemal 30% (na szczęście przez bardzo krótki okres. Dla wielu rodzin może to oznaczać poważne problemy z obsługą kredytu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia, proponuję przyjąć że np. w okresie 30-letnim spłaty takiego kredytu, takie sytuacje mogą się zdarzyć kilkakrotnie.

W zaprezentowanej tabeli przyjąłem porównanie całkowitego koszu kredytu walutowego (dla trzech walut) w porównaniu z łącznym kosztem kredytu złotowego. Jak wyżej wspomniałem, by nie utrudniać czytelnikowi zrozumienia tekstu, pomijam szczegółowe opisy, które czynniki (kurs, stopa itd.) i w jakim okresie dla poszczególnych walut wpływały na zmienność kosztów kredytu. Analizy dokonałem przy założeniu zaciągania kredytu w okresach wcześniejszych i spłaty na koniec I kwartału tego roku. W tabeli podaje datę uruchomienia (zawsze grudzień) i lata okres spłaty. Jak widać CHF niekoniecznie musi być najlepszym wyborem. Niemniej rzadko kiedy był najgorszy. Teoretycznie najlepiej byłoby zaciągać kredyt oparty na koszyku walutowym a nie konkretnej walucie. Skorzystalibyśmy z tendencji do wzmocnienia złotego, zmniejszając ryzyko zmienności konkretnej waluty.

Dłuższe okresy wskazują, że kredyt walutowy generalnie może być kilkanaście procent tańszy. Należy jednak pamiętać, że okres ogromnego zróżnicowania stóp procentowych (na niekorzyść stopy krajowej) mamy już za sobą więc, średnio rzecz biorąc, potencjalne korzyści będą nieco mniejsze. Powiedzmy: kilka procent, max 10%. Przypominam, że jest to rezultat/wypadkowa szeregu zróżnicowanych scenariuszy. Analiza wariantów jakie mogą się wydarzyć w przyszłości, podpowiada wybór CHF, a w tuż po nim EUR. Dla USD przyjmuje, że kurs EUR/USD w przyszłości będzie spadał, co w oczywisty sposób wpłynie na zachowanie EUR i USD w relacji do złotego. Przy takim założeniu dolar długoterminowo jest wyborem najgorszym w porównaniu z dwoma pozostałymi walutami. Wydaje się również, iż obecnie z powodu silnego złotego nie jest najlepszy moment na zaciąganie kredytu walutowego, niestety – z drugiej strony – w krótkim terminie trudno spodziewać się poważniejszego osłabienia złotego z przyczyn makroekonomicznych.

Wobec powyższego trudno się dziwić, że Polacy wciąż darzą wielkim sentymentem kredyty walutowe, a szczególnie w CHF. Obawiam się jednak, że głównym powodem wyboru kredytu w CHF jest nadzieja na przyznanie większego kredyt lub na kredyt dla słabszych ekonomicznie gospodarstw domowych. Wskazana wyżej reakcja banków (tzn. ograniczenie kredytów w CHF) może wynikać z pojawiania się wskazanego problemu lub chęcią uprzedzenia tego zjawiska.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w marcu i kwietniu

W marcu i kwietniu złoty wzmocnił się dość mocno, ale na interpretacje zmian złotego silnie moim zdaniem rzutuje końcówka kwietnia. W ciągu dwóch miesięcy średnio miesięczny kurs złotego (koszyk) wzmocnił się realnie o blisko 7%. Tak duża zmiana w ciągu tak krótkiego czasu zdarza się bardzo rzadko. W ogóle ostatnie kilka miesięcy to okres wyjątkowego wzmocnienia krajowej waluty. Na przykład w ciągu 6 miesięcy złoty wzmocnił się realnie o niemal 14%. Żeby sobie uświadomić wyjątkowość tego zdarzenia, to wspomnę że w ciągu dziesięciu ostatnich lat jedynie kilka razy byliśmy świadkami takiego wydarzenia. Ostatnio trzy lata temu. W efekcie złoty (koszyk) wzmocnił się w ciągu roku o ok.19%. Mówiąc może dokładniej: minione półrocze walnie przyczyniło się do tak poważnego wzmocnienia. Biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe doświadczenia, sytuacja jest wyjątkowa, ponieważ w ujęciu zmian złotego względem wskaźników cenowych, złoty osiągnął wskazany wynik dopiero trzeci raz i sięgnął wartości skrajnych. Powstaje wiec pytanie co dalej ze złotym. Czy rynek zaryzykuje dalsze wzmocnienie? Pewną odpowiedź rynek dał pod koniec kwietnia. Na początku III dekady kwietnia złoty sięgnął swego nominalnego minimum. Dolar kosztował 2,134, a euro 3,4074. A pomyśleć, że dolar jesienią 2000 r. kosztował 4,64 złotego. W ciągu kilku dni złoty (koszyk) nominalnie osłabił się o 2,5%, a dolar aż o ponad 4%.  

W kwietniu zbiegł się kilka istotnych informacji, które mogą przyczynić się poniechania dalszego testowania poziomów oporu. Zaznaczam, że mam świadomość iż fakt doprowadzenia do wartości (mowa o koszyku w ujęciu zmian w odniesieniu do cen) rekordowych, wcale nie znaczy że nie można ich przełamać. Do graczy dociera jednak fakt iż gospodarka polska nie utrzyma tempa wzrostu sprzed roku. Kombinacja słabnącego tempa PKB i stabilizacji inflacji w przedziale 4%-5% zasugerowały uczestnikom rynku, iż RPP może nie być skory do dalszych podwyżek. A przynajmniej w mniejszym stopniu niż dotychczas. Widać to zresztą po rozkładzie głosować członków RPP.

Zmiana stóp w USA (obniżka stopy referencyjnej z 2,25% na 2,0%) wskazuje na zakończenie okresu paniki. FOMC postanowił 30 kwietnia siódmy raz obniżyć stopy, ale z komunikatu i opinii ekonomistów widać, że z coraz większą troską ekonomiści patrzą na wskaźniki cenowe. Pomijam już to że znowu będziemy mieli do czynienia z ujemną stopę w USA. Ponadto najnowsze dane makroekonomiczne USA (PKB), sugerują iż być może stan gospodarki nie jest aż tak zły jak chcieli to widzieć prorocy nieszczęścia. W kwietniu rynek potwierdził to co widać już było pod koniec marca – dalej podnosił stopy LIBOR i obligacji w wyniki skrótowo przedstawionej wyżej sytuacji.

Krótko mówiąc, gra na rynku walutowym na szybko pędzącą polską gospodarkę i wzrost zróżnicowania stóp, nie wchodzi już w grę. Przynajmniej w najbliższym czasie. Pozostają tylko czynniki o charakterze makroekonomicznym, a dokładniej przepływ kapitału, które przyczyniają się do utrzymywania silnego złotego. Odpadają więc czynniki spekulacyjne (dokładniej: ulegają redukcji), a pozostają fundamentalne.

Nie bez znaczenia jest wyrażany przez komentatorów coraz częściej niepokój o negatywny wpływ złotego na wymianę handlową. Przypomniał o tym kolejny raport NBP o koniunkturze w gospodarce. Wygląda więc na to iż złoty utrzyma w średnim terminie trend realnego wzmocnienia, ale będzie to konsekwencja zmian wskaźników cenowych w znacznej części. Wobec powyższego rynek raczej niechętnie  będzie podejmował próby bicia rekordów z 23 kwietnia, kiedy to ceny walut odnotowywały swoje minima (wspomniane wyżej). Oczekiwać można natomiast zatrzymania trendu osłabienia dolara na rynku miedzynarodowym, co może skutkować m.in. łaskawszym traktowaniem dolara na rynku krajowym.

Na krajowym rynku depozytów międzybanowych i obligacji dwa trendy. Pod koniec I dekady marca rentowności obligacji sięgnęły wartości maksymalnych. Dla terminów 2, 5 i 10 lat były to wartości 6,4%, 6,35% i 6,1%. Na koniec kwietnia rentowności spadły do 6,16%, 6,1% i 5,97%. Co i tak było na poziomach 30-40 pkt wyższych niż  na koniec stycznia. Zwracam uwagę na zmiany w terminach 2 i 5 lat. Dokładna analiza krzywej wskazuje, że rynek starał się wyrobić sobie pogląd na to co będzie ze stopami w okresie 2008-2010. Oczywiście było to związane przede wszystkim z wypracowaniem poglądu na to w jakim tempie spadać będzie inflacja w ciągu najbliższych kilku kwartałów. Zapowiedzi członków RPP wskazują iż oczekują że inflacja zbliży się do celu (2,5%) najwcześniej w I połowie 2009 r. Jeżeli akurat ten scenariusz udałoby się zrealizować, to widzę szansę na dalszy spadek rentowności obligacji, np. do poziomu styczniowego. Oczywiście o realizacji przekonamy się w 2009, ale jeżeli zestaw informacji makroekonomicznych dla Polski publikowanych w maju będzie zbliżony do tego z kwietnia, to kto wie.

O ile na dłuższej krzywej widać pewne uspokojenie, to na krótszej części emocje jeszcze nie opadły. Rynek jest praktycznie przekonany o dalszych podwyżkach stopy referencyjnej w Polsce i brak tej decyzji w kwietniu w marginalnym stopniu to nastawienie zmienił. Widać przykładowo po stawkach FRA dla 3M, iż o ile wciąż rynek przekonany jest o podwyżce stóp, to powoli z natychmiastowych wzrostów zaczyna je (ryzyko) rozkładać równomiernie na cały najbliższy rok. Powoli zbliża się okres letni, kiedy to ma się roztrzygnąć co dalej ze wskaźnikiem inflacji. Stałym zagrożeniem pozostają ceny artykułów i usług nieżywnościowych w koszyku inflacyjnym i tych obawiam się bardziej niż żywnościowych w dłuższej perspektywie. Tak więc w krótkim terminie, wiecej będzie można zarobić na spadku rentowności obligacji niż  na FRAsach.

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Nie zdalismy egzaminu z reprywatyzacji

Jednym z fundamentów gospodarki wolnorynkowej jest własność, jak najmniejsze bariery w dysponowaniu nią i godziwa rekompensata za jej utratę w przypadku zajścia takiej konieczności. Z pozoru temat jest łatwy i oczywisty, a zasady praktykowane.

Kiedy jednak na łamy mediów powrócił niedawno temat reprywatyzacji, to daje się zauważyć   rozdwojenie w podejściu do rekompensaty za utraconą własność (bądź odebranie własności za krzywdząco niską wartość).

Nie zamierzam dokonywać szacunków osób pokrzywdzonych przez PRL, ani szacunków wartości kwot lub dóbr, które państwo powinno zwrócić. Chociaż warto przytoczyć granice, zakres zjawiska, jakie problem reprywatyzacji obejmuje. W zależności od zdefiniowania osób pokrzywdzonych (notabene sprowadzenie tego to pojęcia PRL już jest pewnym uproszczeniem) podaje się liczbę pokrzywdzonych od 50 tys. do 250 tys. Oczywiście nie brakuje opinii, w których podawana jest nawet krotność drugiej z podanych wielkości. W ujęciu kwotowym, mowa była od kilkudziesięciu mld zł do nawet i 200 mld zł. Jakkolwiek będzie to zdefiniowane, to i tak proces zwrotu wartości może się rozciągnąć na kilkadziesiąt lat. To już funkcja zasad zwrotu i określania wydolności budżetu na ten cel.

Jak wspomniałem, nie zamierzam precyzować skali zwrotu, bo nie mam takiej wiedzy, ale na pewno można wskazać ramy które pomogą wyznaczyć zakres kwotowy. Zresztą i w tym punkcie nie będę mądrzejszy niż eksperci wielu poprzednich rządów, które podchodziły do rozwiązania tego problemu.

Dolną granicą wartości rekompensat jest skuteczność w dochodzeniu swoich praw przez byłych właścicieli. Krótko mówiąc, toczyło się  i toczy mnóstwo procesów o zwrot własności, z których część jest skuteczna i wypracowywane na tej podstawie wykładnie torują drogę kolejnym zainteresowanym. Tak więc państwo i tak będzie płacić za zabraną własność i nieuregulowane zobowiązania. Świetnym przykładem jest wykup obligacji przedwojennych, gdzie obecnie państwo robi co może żeby utrudnić ten proces, ale jak się okazuje posiadacze niektórych papierów nie są bez szans. Dolną granicą rekompensat jest to, co i tak jest do wygrania w sądzie przez poszkodowanych. Górną zaś wyznaczają możliwości budżetowe oraz polityczne i społeczne chęci. Z tych którzy temat podejmowali, łacznie z obecnym rządem, nikt nie miał zamiaru w pełni rekompensować krzywd obywateli. Pojawiały się wyliczenia, że średnio rekompensata stanowiłaby kilka, najwyżej kilkanaście procent utraconej wartości.

 

Jeden z internetowych komentatorów z niesmakiem cytuje słowa obecnego premiera:

„Według p. Tuska w reprywatyzacji „chodzi raczej o przywrócenie ludziom poczucia sprawiedliwości”. Zaiste, dziwna to sprawiedliwość.”

Bo szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę najszerszą definicję poszkodowanych i wartość strat oraz to co państwo jest w stanie obecnie zrekompensować, to wartość rekompensat będzie miała raczej znaczenie symboliczne. I o ten symbol właśnie mi chodzi. Zresztą rekompensaty w innych krajach regionu, na ogół tez nie były zbyt hojne i zdeterminowane bieżącymi możliwościami, gdzie – tak jak u nas – bieżące problemy społeczno gospodarcze mają pierwszeństwo przed finansowymi rekompensatami.

Mnie jednak najbardziej zaintrygowała reakcja na plany rządu, największej obecnie partii opozycyjnej. W pierwszych reakcjach obecnie pracujący, skromnie żyjący Polacy, nie powinni płacić na bogaczy. To bardzo niebezpieczne stwierdzenie. Tak naprawdę idzie tu o szacunek do państwa i szacunek państwa do obywatela. Jak wspomniałem, rekompensaty mają bardziej wymiar moralny. Pozostałe partie i komentatorzy raczej unikają tego tematu. To zabawne, bo przecież bardzo popularne jest rozważanie krzywd moralnych i politycznych sprzed kilkudziesięciu lat. Tyle się mówi przykładowo o szacunku do przetrzebionego ziemiaństwa, ograbionego po wojnie z majatku. Można i wypada użalać się nad jego losem po wojnie, ale kiedy dochodzi do rekompensowania krzywd ekonomicznych, współczucie się kończy i wprowadza w przestrzeń medialną bardzo niebezpieczne hasła.

Rekompensaty i reprywatyzacja to świetny papierek lakmusowy na gospodarcze poglądy. Przytaczany przez przedstawicieli partii opozycyjnych argumenty że to dawne krzywdy i że biedni obecnie Polacy nie powinni zbierać się na dawanie dawnym „kapitalistom”, nie były wcale takie rzadkie. Kto w takim razie ustala kiedy krzywdy są „dawne”. Bo sprzed 60 lat? A kiedy pewnemu posłowi SLD, który szedł tym tropem (jest prawnikiem!), ktoś zabierze działkę i zburzy dom, bo przez jego teren planowana jest autostrada, to należy wypłacić rynkową wartość nieruchomości czy nie. A może zwlekac 20, 30 lat a potem powiedzieć, że kapitalistom po tylu latach nie zwracamy. Bo nowe pokolenie nie będzie płacić za działania sprzed tylu lat. Tu chodzi o szacunek i poczucie bezpieczeństwa obywateli. A jeżeli ja kupie obligacje detaliczne Skarbu Państwa w celu oszczędzania na emeryturę, to po kilkudziesięciu latach ktoś mi zmienia zasady i powie, że nie dostane nic bądź część, bo czasy się zmieniły? PiS spróbował podejść do problemu wg starej zasady konfrontacji interesów biednych, którzy z trudem składają się na obecny budżet i bogatych, którzy chcą rekompensaty krzywd kosztem biednych. To wyjątkowo niebezpieczne podejście, przesiąknięte na dodatek dość socjalistycznym stosunkiem do gospodarki i relacji jej uczestników.    

 Jak widać, egzamin z szacunku do zasad i norm jakie powinny być fundamentem gospodarki wolnorynkowej nie wyszedł na najlepiej.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Sprzedaż detaliczna i hurtowa

Sprzedaż detaliczna ma się dobrze i chyba wcale nie zamierza szybko zwolnić. To przede wszystkim pokłosie wzrostu zatrudnienia i wzrostu wynagrodzeń. W marcu sprzedaż wzrosła o ok. 11%. Jak na wyniki jakie odnotowywano w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, to nie jest to wzrost oszałamiający. Niemniej pamiętać trzeba o efekcie bazy, co przekłada się na słabsze wyniki w marcu, szczególnie w przypadku handlu hurtowego. Wyniki sprzedaży detalicznej i hurtowej to jedne z tych wielkości, które wskutek sporych wahań lepiej oceniać na podstawie trendów z dwóch do czterech miesięcy. Raczej wiec unikam ekscytowania się najnowszymi rezultatami. Wynik marcowe są akurat dobrym przykładem na to że warto zachować pewien dystans. Czy wiemy coś nowego?

Sprzedaż hurtowa w marcu realnie spadła o ok. dwa procent w porównaniu z wynikiem z marca ubiegłego roku. Trend tymczasem oscyluje w przedziale miedzy 8% a 11%. Pomijając wyniki sprzed roku, kiedy to na rezultatach silnie zaważyło odniesienie bazowe, widać iż przekroczenie trwale górnej granicy tempa wzrostu jest dla handlu hurtowego trudne, czy wręcz niemożliwe. Dynamika sprzedazy hurtowej niewiele wiec ustępuje dynamice sprzedazy ogółem w gospodarce. Jeżeli pominąć import i eksport, to wydaje się to logiczne. Sądzę jednak, że w tym roku należy oczekiwać sprowadzenia trendu dynamiki sprzedaży ku dolnej dolnej granicy wskazanych wyżej wahań.  

Patrząc na trend w przypadku handlu detalicznego, to trzeba przyznać, że generalnie nadal utrzymuje się realna roczna dynamika sprzedaży rzędu 15%. Dużo to czy mało? Przyznam, że do precyzyjnego rachunku i oceny zjawiska należałoby dokładnie określić w jakich proporcjach zakupy są wynikiem wzrostu wynagrodzeń, wzrostu zatrudnienia i, przykładowo, akcji kredytowej. Dwie pierwsze wielkości można oszacować (dokładniej: trzeba uważac które wielkości bierzemy pod uwagę), ale pozostaje na przykład kwestia pieniędzy nadsyłanych przez pracujących za granicą Polaków i dochodu z szarej strefy. Nie sposób wiec ocenić precyzyjnie czy bieżąca dynamika sprzedaży detalicznej jest przejawem zdrowia czy choroby gospodarki. Na to wszystko nakładają się procesy cenowe które widać w koszyku inflacyjnym.

Obecna sprzedaż detaliczna jest jeszcze naturalnym efektem ogólnej kwoty wzrostu wynagrodzeń. Czy już obejmuje efekt popadania w nadmierną konsumpcję? Dynamika realna wzrostu sumy wynagrodzeń z poziomu bliskiego zeru na początku 2005 podniosła się do 10% po trzech latach, czyli na koniec 2007. Zakupy z bieżących wynagrodzeń mogą odpowiadać za niemal ¾ wzrostu sprzedaży. Z dynamiki sprzedaży odzieży, sprzętu RTV i mebli (roczna dynamika od 20% do nawet 30%), widać że z pomocą kredytów szybko chcemy zmniejszyć lukę w jakości życia w porównaniu do mieszkańców europy zachodniej. Wydaje się wiec że lepszym miernikiem skutków naszej konsumpcji dla równowagi makroekonomicznej jest obserwacja wskaźników cenowych i zmian w PKB. Wskaźniki cenowe od kilku miesięcy zaczynają powoli rosnąć. Mam na myśli towary i usługi nie obejmujące żywności i tzw. mediów. Z drugiej strony popyt generowany przez gospodarstwa domowe w rachunku PKB, nie wskazuje by można było oczekiwać niebezpiecznego dynamicznego wzrostu.

Wracając więc do pytania, obecne tempo wzrostu sprzedaży jest dość naturalne, a wskazany wzrost cen jest raczej skutkiem szybkiego tempa wzrostu wynagrodzeń w dość krótkim czasie w połączeniu z coraz większym poczuciem poprawy rynku pracy. Coraz mniejsze ryzyko utraty pracy dość szybko przekłada się na wiekszą odwagę w zaciąganiu kredytów i większą odwagę w zakupach.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz