Wybrane wydarzenia z rynku TFI w styczniu

Z powodu kiepskiej sytuacji na giełdzie krajowej i zagranicznych, TFI zaczęły promocyjną sprzedaż, zachęcając kupno jednostek bez prowizji przy zakupie. Mniej więcej może to więc być nawet połowa kosztów zawiązanych z inwestycją. Taką promocję, obejmującą cały styczeń, zaproponowało TFI AIG. TFI AIG w miarę dynamicznie rozwijało się do połowy ubiegłego roku. Od tego czasu udział rynkowy oscyluje od 2% do 2,4%. To normalna i szybka reakcja na sytuacje rynkową. Ok. 4% (średnia opłata dystrybucyjna dla wszystkich  TFI przy zakupie fundusz akcji) na „wejściu” to kusząca propozycja. AIG w podstawowych typach funduszy ma bardzo interesujące wyniki, czyli powodem nie jest lęk przed gwałtownymi wypłatami, co i tak groziło wszystkim funduszom, ale szybka reakcja na sytuację rynkową.

Wyjątkowo silne spadki i przełom roku zachęcają zarządzających do stawiania prognoz. Pioneer Pekao Investment Management wskazuje na wzrost WIG20 o 10-15%. Taki wzrost dla głównych wskaźników podaje większość analityków. Wartości te były już podawane w I dekadzie stycznia, co wobec dalszych spadków na giełdzie wymaga korekty. Od tego czasu do chwili obecnej WIG i WIG20 spadły o prawie 10%. Oznaczałoby to, że wskazane wskaźniki powinny wzrosnąć o 20-25%, co jest już atrakcyjną stopą zwrotu. Jednak w kolejnych tygodniach, jeżeli już ktoś podawał prognozę to pozostawał przy wartościach 10-15%. Być może 25% brzmi nieco ambitnie, ale są spore szanse że obydwa główne indeksy wzrosną o 15-20%.

Dla TFI najistotniejszy jest oczywiście potencjał rynku, czyli napływ nowych środków. Wg UniCredit bilans umorzeń i zakupów jednostek wyniesie 15 mld zł. Przypomnę tylko, że wartość ta dla lat 2005, 2006 i 2007 była następująca: 18,5; 26,7 i 30,5 mld zł. Warto pamiętać, że działo się to przy średniej rocznej dynamice (notowanej w grudniu) ok. 30%. 15 mld zł wydaje się być wartością realną, chociaż trudności nastręcza pytanie czy ta prognoza obejmuje ogromne umorzenia w styczniu tego roku. Dokonam pewnego uproszczenia i przyjmę że chodzi o pozostałe miesiące roku. Trudniej mi się natomiast zgodzić z sugestią, że tylko 25% tej kwot przypadnie na warszawską giełdę. Czyżby resztę miały przejąć zagraniczne fundusze lub struktury? Wg prognoz prezesa PKO TFI, rynek wzrośnie o 10-20 mld zł ze 134 na koniec 2007, co oznacza sięgniecie 150 mld zł. Wg Analiz Online, w styczniu rynek spadł do 112,6 mld zł, wskutek spadku cen akcji i wypłacie 11 mld zł. Dojście z tej pozycji do 150 mld i przy założeniu podanego przeze mnie wzrostu indeksów, oznaczałoby mniej więcej napływ prawie 20 mld zł (saldo umorzeń i wpłat) do końca roku. Oceniłbym to jako wariant stosunkowo pozytywny, ale nie niemożliwy. Coraz ciekawsza oferta rynkowa dla posiadaczy wolnych środków, może przyciągnąć nowych lub utrzymać dotychczasowych inwestorów.

TFI Skarbiec stworzył ciekawy, jak się wydaje, produkt. Piszę „jak się wydaje”, ponieważ trudno mi znaleźć nawet na stronie tegoż TFI dokument, informację, która by na poziomie prospektu emisyjnego przedstawiła fundusz Skarbiec Rynku Nieruchomości II FIZ. Inicjatywa zdaje się być swietnym pomysłem. Łączy możliwość inwestowania w nieruchomości z inwestowaniem bezpośrednim. Wg autorów pomysłu, fundusz będzie pozyskiwał pieniądze pod konkretne projekty. Nie ma więc tego co dominuje na naszym rynku, czyli fundusze nieruchomości inwestujące w akcje podmiotów zwiazanych w tym rynkiem lub jednostki innych funduszy nieruchomości. Jeszcze rok temu ogromna popularność tych funduszy prowadziła nie tyle do inwestowania w rynek nieruchomości, co pewnego rodzaju loterii kto zdąży zarobić na wzroście jednostek. Niestety produkt kierowany jest dla inwestorów instytucjonalnych. Dotychczasowe wyniki funduszy nieruchomości prowadzonych przez Skarbiec, wskazują że warto się to ofertą zainteresować oczywiście po dokładnym przeczytaniu prospektu.

Komisja Nadzoru Finansowego wydała zgodę na sprzedaż na terenie Polski funduszu Schroder International Selection Fund, co oznacza automatycznie zgodę na sprzedaż aż 101 subfunduszy. Oznacza to że dopuszczonych do sprzedaży w Polsce jest aż 540 funduszy zagranicznych. Oferta obejmuje szereg giełd, aż po Australię. W ofercie jest sporo funduszy, jak ja to nazywam, „tematycznych”, czyli koncentrujących się na podmiotach które łączy niekoniecznie branża a inna wspólna cecha. Jak podały źródła jest w tej grupie funduszy fundusz inwestujący w firmy obniżające emisję dwutlenku węgla. Niestety wspomniany nie jest dla drobnych ciułaczy. Pierwsza wpłata to min. 1 tys. euro lub dolarów.

Przedstawiona powyżej oferta zagraniczna nie musi przyprawiać o zawrót głowy, jeżeli chodzi o zasięg/liczbę udostępnionych rynków. TFI Pioneer Pekao w styczniu wprowadził na rynek subfundusz Akcji Europy Wschodniej w ramach Pioneer FG SFIO. Fundszu wprawdzie ma nabywać jednostki innych funduszy z rodziny Pioneer, ale dzięki temu inwestorzy będą mogli dotrzeć przykładowo do rynków państw leżących na południu Europy, jak Słowenia, Chorwacja, Grecja, Macedonia czy Albania. Pierwsza wpłata wynosi wprawdzie 1 tys. zł (kolejna 0,5 tys. zł), ale sądzę że warto przynajmniej skromną część kapitału ulokować w krajach które się dynamicznie rozwijają lub wkrótce zaczną. W kręgu zainteresowań funduszu są kraje określane jako niestabilne politycznie, dlatego nie należy inwestować w omawiany fundusz zbyt dużych pieniędzy a w rozumieniu struktury portfela i traktować inwestycję jako kilkuletnią.

Na rynku pojawi się kolejne TFI. Firma DFP Doradztwo Finansowe z Łodzi utworzy własne TFI, a sprzedaż jednostek planuje na II połowę tego roku. Firma historie ma dość krótką na rynku doradztwa i rynku finansowym, ale skład kadry i prężne działanie (m.in. oczekują już na licencję domu maklerskiego) wskazuje że powinni sobie poradzić. Zresztą uwaga o historii nie powinna być traktowana jako minus, bo w ostatnich kilku latach powstało wiele firm które świetnie sobie radzi na rynku (np. DM Secus z Katowic). Zresztą również i w tym przypadku podstawową kadrę tworzą osoby z praktyką na rynku finansowych. Planowana na luty emisja akcji na rynku New Connect pozwoli przybliżyć podmiot szerszemu gronu inwestorów.

Swego czasu trochę pokrytykowałem tworzący się TFI Quercus, więc teraz uprzejmie donoszę że prezes tegoż towarzystwa nie będzie już musiał samodzielnie pisać analiz rynkowych, bo prowadzona rekrutacja zaczyna przynosić efekty. Zresztą w Warszawie nie jest to chyba problemem, pod warunkiem że zaoferuje się wynagrodzenia przekraczające wartości rynkowe. „Ssanie” na rynku widać i po tym, że od poprzedniego roku w prasie i na stronach head hunterów pojawia się coraz więcej ofert dla analityków, maklerów czy doradców inwestycyjnych.

Forum TFI zamierza w tym roku podwyższyć zarządzany portfel z 0,6 mld zł do 1,5 mld zł. Forum TFI otrzymało zgodę na działalność w marcu ubiegłego roku i ma siedzibę w Krakowie. A tak swoją drogą rozwój gospodarczy przyczynił się do powstawania instytucji związanych z rynkiem finansowym poza Warszawą. Mamy już Łódź, Katowice czy Wrocław.  Forum TFI chce się skupić na funduszach zamkniętych aktywów niepublicznych oraz sekurytyzacji. Zwracam na to wagę, ponieważ tak znaczny wzrost aktywów na obecnym rynku można uzyskać w zasadzie tylko poprzez ofertę niestandardowych ale interesujących rozwiązań finansowych nie wymagających szerokiej sieci detalicznej dla dystrybucji. Niestety strona internetowa firmy jest dość skromna, chociaż schludna. Trudno się czegoś więcej dowiedzieć, gdyż informacje o funduszach są dostępne po wpisaniu haseł, a o firmie mają świadczyć wycinki z prasy. Nawet jeżeli Forum zamierza się skupiać na bardzo zindywidualizowanych funduszach, to warto pokusić się o większą jawność.

Ambitne plany ma również Skarbiec TFI. Zamierza w tym roku zwiększyć wartość zarządzanych aktywów z 4,8 mld zł. do 6,5 mld na koniec roku. Oznacza to skok o 35%, czyli o wartość zbliżona do wyniku  z 2007 roku. Skarbiec ma dość szeroką paletę produktów charakterystyczną dla większych TFI ale i bardziej wysublimowane fundusze. Skarbiec to dość charakterystyczne towarzystwo z – przepraszam za określenie – II ligii. Mowa o dużej grupie TFI które mają po kilka procent udziału w rynku i mają ochotę konkurować z największymi, ale nie stronią od rozwiązań stosowanych przez mniejsze towarzystwa, czyli niszowych funduszy albo funduszy, skierowanych wskutek konstrukcji oferty, do ograniczonej grupy inwestorów. Słowa prezesa Skarbca (Bogusław Grabowski): „Rozwijamy ofertę systemowo. Nie uruchamiamy funduszy, by trafić w to, co chwilowo modne, lecz by wypełnić spektrum możliwości inwestycyjnych. Będziemy uruchamiać kolejne fundusze sektorowe, ale tylko wtedy, gdy uznamy, że sektor jest wystarczająco jednorodny i ma duży potencjał wzrostu", brzmią bardzo rozsądnie. Niemniej łatwo nie będzie. Ponad 30% w roku ubiegłym to nic nadzwyczajnego bo o tyle wzrósł cały rynek. 35% na ten rok wskazuje na oczekiwanie wyniku ponadprzeciętnego, o co może w tym roku być trudno. Niemniej plan, jako to plan, zawsze stawia ambitne cele.

W opracowaniu wykorzystano materiały firmy Analizy Online oraz własne.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Faktycznie, podyskutujmy o tym do czego dążymy

Chciałbym polecić przedwczorajszy tekst Jacka Żakowskiego w Rzeczpospolitej, pod tytułem „Zwołajmy polski szczyt” (http://www.rp.pl/artykul/89572.html) . Niejednokrotnie w swoich tekstach zwracałem uwagę, że świat publicystów zajmujących się komentowaniem codziennych wydarzeń z życia społeczno-politycznego, unika dyskusji o modelu gospodarczym Polski. Owszem, zdarza się że znany z mediów dziennikarz poruszy taki czy inny temat, ale na ogół jest to tylko wyrwany fragment polskiej rzeczywistości. Publicyści kształtujący nasze postrzeganie świata znacznie chętniej toczą spory bardziej natury politycznej czy historyczno-rozliczeniowej niż ekonomicznej. Jeśli już, to jako wątki ekonomiczne bezceremonialnie sprowadzane na podłoże polityczne. Ot wystarczy spojrzeć na spór o służbę zdrowia czy najnowszy hit medialny TVN24, czyli aferę gazową. W pierwszym przypadku jest to wzajemnie przerzucanie się oskarżeniami o niskiej wartości merytorycznej, w drugim – kiepski materiał dziennikarski próbujący wmówić widzom że handel gazem prowadzą podejrzane typy w zaciszach nie mniej podejrzanych kawiarenek. Swoją drogą rynek gazu coś nie ma szczęścia do rzetelnego przedstawienia go w programach publicystycznych.

Wśród publicystów nadających ton medialnym debatom, widać skłonność jedynie do przedstawienia kształtującego się ustroju gospodarczego przez pryzmat afer i podejrzeń niż niezwykle trudnych sporów społecznych i koniecznych wyborów, których ktoś dokonać musi. Od kilkunastu lat kształtujemy nasz model gospodarki wolnorynkowej. Wpływ na to mają naturalne prawa ekonomiczne, na bieżąco i doraźnie rozwiązywane problemy, wydarzenia rozgrywające się w kraju i za granicą, ale i społeczeństwo które uczestniczy w wyborach czy bezpośrednio (strajki) przedstawia swoje oczekiwania. Kształtujący się na bieżąco polski model gospodarki wolnorynkowej wydaje się chwilami być pozostawiony samemu sobie lub jest przedmiotem dyskusji tylko w części środowisk ekonomicznych.

Tymczasem gospodarka wolnorynkowa, to trudne wybory i sprzeczne interesy wielu grup społecznych. Opowiedzenie się za takim czy innym modelem gospodarczym, to wbrew pozorom trudniejsze dla publicystów niż polityczne spory na zupełnie już czasami wyimaginowane problemy. Każdy deklaruje sympatie dla pielęgniarek, ale mało kto ma odwagę powiedzieć że oczekiwania 3 tys. zł dla początkującej pielęgniarki to nonsens.

Na tekst Jacka Żakowskiego zwróciłem uwagę, bo jest to próba wzniecenia takiej dyskusji w polskich mediach. Jak na razie nie widzę jednak by ktoś chciał ją kontynuować, ale poczekajmy kilka tygodni.

„Przez blisko 20 lat najważniejsze decyzje podejmowano zwykle z zaskoczenia. Najpierw ważono projekty w ciszy gabinetów, a potem bach! Uchwalano ustawę i wprowadzano ją w życie, często stosując rozmaite fortele. Na przykład projekty rządowe zgłaszano jako poselskie, żeby uniknąć wymaganych przez prawo konsultacji. Politycy wierzący w „wiedzę””

To nie tak. Uważam że autor mocno przesadza. Moim zdaniem większość zmian nie mogła być zaskoczeniem, bo była dyskutowana w mediach. Nie da się tak po prostu ukryć w Polsce dyskusji o sposobach przekształceń w elektroenergetyce  i skutkach społecznych (uwolnienie cen) tego faktu. Reforma służby zdrowia również jest jak na widelcu dla ludzi się tym interesujących. Lada chwila dojdziemy do tego co będziemy mieli za obecną składkę, a co za dodatkowe ubezpieczenie. To nie będzie łatwa dyskusja. Dotychczas opieka zdrowotna była postrzegana jako kanon państwa opiekuńczego i sfera chroniona przed komercjalizacją. Zapowiadane zmiany mogą przynieść poważne w skutkach konsekwencje. Przykład? Wśród lekarzy istnieje podejrzenie że leczenie poparzeń tzw. integrą może być dostępne dopiero za dodatkowe ubezpieczenie. Przypomniałem akurat to, bo jeszcze pamiętamy jak w mediach w ubiegłym roku pokazywano kilkuletnia dziewczynkę z poważnym poparzeniem większości ciała leczoną właśnie tą metodą.

W powyższym zarzucie już szybciej zgodzę się że niektóre z działań podejmowano z wiary  w posiadanie najwyższej wiedzy, ale i tutaj autor powinien pamiętać że mamy demokrację i rządy są po to by rozwiązywać problemy bieżące i przyszłe w imieniu swoich wyborców i na miarę posiadanych środków.

„Tak zapadały także decyzje w sprawach, o których kandydaci nie zająknęli się przed wyborami. Za rządów PiS, ale z udziałem PO, zniesiono w ten sposób podatek od spadków i darowizn oraz zmniejszono składkę na ubezpieczenie rentowe.” Pisze w kolejnych zdaniach autor.

Poprzednia rząd i parlament mają na swoim koncie decyzje faktycznie podjęte ad hoc i bez głębszego przemyślenia, ale przykład ze składka rentowa nie jest chyba najlepszy. Od kilku lat narastał debata jak zmniejszyć klin podatkowy i dokonano tego. To czy czas i forma ulżenia przedsiębiorcom były najlepsze jest dyskusyjne, ale zaskoczeniem nie było. Już lepszy byłby przykład z tzw. podwójną ulgą na dzieci. Ma jednak auto rację, że zmiany w transferach budżetowych można było zrobić mądrzej i część pieniędzy przeznaczyć na służbę zdrowia.

Od lat, jeśli politycy nie mieli przed oczami widma bliskich wyborów lub brutalnej siły zorganizowanych mniejszości, urządzali świat, jak im się podobało. Uważali, że mają do tego prawo. Nawet na przekór wyraźnej większości. Tak zapadła np. decyzja o wysłaniu wojska do Iraku”

Poszedłbym o zakład, że dominująca część zmian i tak musiała być dokonana, a sprzeciw większości niestety, ale nie zawsze jest argumentem. To, na przykład, że Polacy w sondażach chcą jak najwięcej ( i jan największych) ulg podatkowych dla siebie i rodaków nie może oznaczać że politycy mają się na to zgodzić. Trzeba pamiętać, że społeczeństwo ma nikłą wiedzę o makroekonomicznych problemach, więc niestety politycy muszą ryzykować kariery by podejmować niepopularne decyzje.

Większość wyborców dążyła zwykle do modyfikowania status quo, a władza wolała (co nie znaczy: realizowała) radykalne zmiany zgodne z tezami hegemonii neoliberalnej przebranej w kostium naukowej prawdy

To jeden z kluczowych tematów artykułu Jacka Żakowskiego – liberalizm, neoliberalizm. Daleki jestem od ślepego wyznawania liberalizmu i przyjmowania go bezkrytycznie jak wiary, ale z hegemonią neoliberalizmu nie mieliśmy do czynienia. Owszem, to co mnie martwi to fakt iż dla wielu ekonomistów i czasami polityków liberalizm jest tak naprawdę reakcją na brak wiedzy i doświadczenia w zrozumienia jakieś problemu społecznego oraz daje złudne poczucie posiadania wiedzy i rozwiązań na każdy problem.

Obniżanie podatków i deregulacja należały do neoliberalnej pewności. Podobnie prywatyzacja usług publicznych i wycofywanie państwa z zabezpieczeń społecznych. Teraz ortodoksyjni wyznawcy ogłaszają, że ta recepta nie działa. Nawet MFW przestrzega Polskę przed pochopnym obniżaniem podatków ..”

Mam wątpliwość na ile ten temat dotyczy Polski, a przytoczone myśli robią wrażenie trochę przebranych i mało reprezentatywnych. Autor powinien pamiętać, że udział wydatków publicznych w PKB nie lokuje nas bynajmniej w gronie liberalnych gospodarek a ewentualnego ich poważniejszego wzrostu (w rozumieniu % PKB) ja bym nie zalecał. Dyskusja może się więc toczyć na temat jak racjonalizować transfery budżetowe i kilka takich propozycji, z którymi mógłbym się zgodzić, autor w tekście podaje.

Czy w polskiej służbie zdrowia mamy do czynienia z kryzysem czy może z cudem? Przecież otrzymujemy dość nowoczesny system, płacąc kilkakrotnie mniej niż inni mieszkańcy Unii

To jedna z błyskotliwszych refleksji w tekście. Faktycznie, studiując materiały o przemianach w krajowej służbie zdrowia, jej stanie i tym co otrzymujemy, to powiem coś niepopularnego, ale rzeczywiście bliżej nam do cudu. Platformie nie uda się zrobić poważniejszego postępu bez dodatkowych pieniędzy na służbę zdrowia i zamiast głosować za zmniejszeniem składki rentowej, można było część tych środków przenieść na składkę zdrowotną.

„W Europie kontynentalnej Polska była od roku 1989 krajem najbardziej zapatrzonym w Amerykę i jej wizję świata. Nie możemy skopiować Ameryki, ilekroć jednak polscy politycy i popularni eksperci zabierają się do rozwiązywania zasadniczych problemów, większość z nich optuje za zbliżeniem do niej

Ja bym to ujął inaczej. To nie kwestia kopiowania Ameryki, ale uświadomienie sobie że funkcjonujemy w pewnym otoczeniu makroekonomicznym i skoro dołączyliśmy do globalizującego się świata, to niestety ale musimy przyjąć pewne warunki. Wprawdzie mimowolnie będziemy kopiować wzory zachodnioeuropejskie, ale na wiele stosowanych tam rozwiązać po prostu na nie stać.

„w jakim stopniu, skali i formie racjonalna jest wiara Jarosława Bauca i Witolda Gadomskiego w uniwersalną zbawienność prywatyzacji służby zdrowia”

Rzeczywiście to dobry przykład. Ostatnio w G.Wyborczej trafiłem na kilka tekstów wskazujących prywatne szpitale jako najlepszy przykład. Panował generalny zachwyt, a autorzy skrzętnie ukrywali że prywatna służba zdrowia w obecnej postaci opiera się niewydolności państwowej służby zdrowia i zabiegach nie wychodzących na ogół poza pojęcie „ambulatoryjny”. W najdroższych pakietach (800-1100 zł miesięcznie) jest możliwość konsultacji czy zabiegów (mocno przebranych), ale za ogromne pieniądze i za granicą lub konsultacje u krajowego lekarza. Jacek Żakowski większość swojego wnioskowania opiera  na – poniekąd dobrym – przykładzie służby zdrowia. Zapoznałem się niedawno z ofertą podmiotów prywatnych i państwowych (czyli to co mam za płaconą składkę). Oferta prywatnej służby zdrowia nie jest nadzwyczaj oryginalna, a do tego dość droga.

Nie sposób odnieść się do wszystkich argumentów zawartych w tekscie Jacka Żakowskiego, chociaż są tego warte i są faktycznie interesujące. Przejdę więc do myśli końcowej, czyli pomysłu autora co robić. Skoro mamy coś przedyskutować i podjąć decyzję, to ktoś i gdzieś musi tego dokonać. Ktoś musi podjąć decyzję i ustalić co jest mądre a co nie. Autor będąc rozczarowany parlamentem i komisją trójstronną, proponuje okrągły stół. Moim zdaniem to najsłabsza część zawartych przemyśleń. Nie potrafię sobie wyobrazić okrągłego stołu na temat modelu docelowego polskiej gospodarki. Wszyscy uczestnicy przedstawią swoje zdania i się rozejdą. Skuteczność okrągłego stołu sprzed niemal dwudziestu lat brała się z tego, że dyskusja publiczna, parlament czy komisja trójstronna, albo nie podjęłyby się tego zadania (zmiany ustroju społeczno-gospodarczego) wskutek swojej niereprezentatywności albo nie miały takich uprawnień bądź nie istniały. Po to by sobie podyskutować wystarczą media. Nie widzę powodu, by tak szybko odpuszczać parlamentarzystom i rezygnować z komisji trójstronnej.

Większość przedstawionych przeze mnie refleksji wskazuje pozornie, że nie zgadzam się z cytowanym gęsto autorem. To nie tak. Cieszę się, że ktoś zaryzykował rozpoczęcie takiej dyskusji i odważnie postawił pod publiczny osąd wiele słusznych, choć niepopularnych myśli. Obawiam się jednak że odzew będzie skromny. Polecam lekturę artykułu Jacka Żakowskiego.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w styczniu 2008

Od czasu kiedy rozpocząłem swoją działalność internetową (blog), miniony styczeń to absolutnie najbardziej porywający miesiąc na rynkach finansowym. Ale tak naprawdę kryterium czasu prowadzenia bloga nie jest tu najlepszym kryterium. Wystarczyło czytać komentarze giełdowe w których przyrównywano wydarzenia z ostatnich tygodni do co większych korekt by nie powiedzieć krachów giełdowych. Drastyczna przecena akcji to również konsekwencja ryzyka recesji w USA.

A swoją drogą kusi mnie taka refleksja. Obcując z literatura ekonomiczną, czytając spierających się o detale makroekonomistów, wydawałoby się że o makroekonomii i rządzących nią prawidłowościach  wiadomo już wszystko. Że jedynym problemem jest tylko zmienność związków pomiędzy poszczególnymi kategoriami. A tu kolejna lekcja pokory. Jeszcze dwa kwartały temu prognozy tempa PKB na 2008 przekraczały 2,5%. Niedawno spojrzałem na prognozę OECD opublikowaną w grudniu, gdzie wzrost PKB dla USA na 2008 prognozowano na 2%, czyli wciąż dużo. Wg najnowszych prognoz nie ma jednoznaczności czy będzie recesja czy wzrost pomiędzy 0,5% a 1%. Ekonomiczne thing tanki wydają się przyjmować drugą wersję. Nie piszę tego by pokpiwać sobie z poważnych makroekonomistów z nie mniej poważnych instytucji międzynarodowych. Wręcz przeciwnie. Lubię po prostu roztaczać atmosferę zadumy nad ekonomią, co oczywiście powinno zachęcać do dalszego jej poznawania, ale i pewnej refleksji.

Styczeń na giełdach to jeden, niemal nie przerwany spadek. Kolejne korekty prognoz dla USA i publikowane wyniki makroekonomiczne, kolejne szacunki strat w instytucjach finansowych oraz czarnowidztwo niektórych przedstawicieli świata finansowego wprawiły rynki praktycznie w stan paniki. Szczerze mówiąc, spadek stopy referencyjnej w USA do 3,0% był zarówno informacją dobrą jak i złą dla rynku. Dobrą, bo radykalnie obniżono koszt pieniądza, a złą – bo skala spadku potwierdziła iż z gospodarką amerykańską faktycznie nie jest najlepiej. Inna rzecz, że po raz kolejny mam wrażenie jakby w USA stopą procentową ratowano nie tyle gospodarkę co rynek finansowy. W bieżącej dekadzie amplituda wahań stopy referencyjnej zawiera się przedziale od 1% do 6,5%. Obecnie po raz kolejny, jak w 2001 roku, radykalnie obniża się stopy w USA. Patrząc na to trudno nie zadać pytania czy ekonomiści mają problemy z określaniem stanu koniunktury czy – bez względu na odpowiedź na pierwsze pytanie – deprecjonuje się na naszych oczach znaczenie referencyjnej stopy procentowej dla gospodarki. W przypadku USA robi to wrażenie gonitwy za jakimś krótkoterminowym celem.

W styczniu indeksy spadały od kilku do prawie piętnastu procent. Wydawało się, że w połowie miesiąca inwestorzy próbują odzyskiwać panowanie nad własnymi poczynaniami, ale kolejne dni przeczyły temu, łamiąc przy okazji wyznaczane poziomy wsparcia. Może właśnie dlatego kolejne informacje skutkowały niemal paniką. 21 i 22 stycznia przez giełdy przelały się spadki po kilka procent. Na szczęście w kolejnych dniach doszło do uspokojenia, które było nie mniej zaskakujące biorąc pod uwagę poniedziałkowe (21 stycznia) nastroje. Nasz WIG spadł w styczniu o 14,2%, WIG20 podobnie. Na styczeń więc przypadała aż połowa spadku licząc od poziomu na koniec czerwca ubiegłego roku. W drugiej połowie stycznia na giełdach miała miejsce mała – jak dotychczas – korekta spadków która podniosła indeksy na giełdach od 2% (USA) do prawie 8% (np. w Polsce). Sądzę że to efekt zbieżności obniżenia stopy w USA i wskazań analizy technicznej, która sugerowała próbę odbicia. Wydarzenia styczniowe z biegiem kolejnych dni zniechęcały analityków do wskazywania poziomów oporu. W naszym przypadku w styczniu spadliśmy na poziom przy którym warto było rozpocząć proces wejścia na rynek. Można odnieść wrażenie, że krajowi gracze giełdowi od kilku miesięcy mają problemy z wyznaczeniem właściwego poziomu dla podstawowych indeksów. Łatwo nie jest, przyznaję. Tak jak w II kw ubiegłego roku lekceważono przewartościowanie rynku, tak obecnie sytuacja zaczyna się powtarzać, ale w drugą stronę. Nie wykluczam, że w wyniku paniki WIG może spaść o kilkanaście procent w odniesieniu do poziomu z 21 stycznia. Ale to jest skrajny scenariusz i taki poziom (poniżej 40 tys. pkt) byłby utrzymany od kilku dni do najdalej kilku tygodni. Moim zdaniem na przełomie drugiej i trzeciej dekady stycznia byliśmy w okolicy „twardego dna” jak to zaczęto określać w prasie. Margines na panikę daję dlatego, że nie jestem pewny czy swoje twarde dno osiągnęły indeksy amerykańskie, a nasza giełda przez pierwsze dwie dekady stycznia zachowywała się bardzo strachliwie. Można było odnieść wrażenie, że kopiowaliśmy te giełdy gdzie bardziej spadało. Raz były to Stany, a raz Europa. Obecnie WIG będzie próbował chociaż trochę przekroczyć 50 tys. pkt. Jednak w ostatnich dniach stycznia widać było, że liczba chętnych do podjęcia się tego zadania poważnie spadła. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć że na koniec lutego WIG będzie poniżej obecnego poziomu, stąd ja wstrzymałem się z powiększaniem swojej pozycji i przez kilka najbliższych dni ograniczę się do obserwacji giełdy. Jak na panikę w styczniu i ogromną ostrożność analityków do prognozowania, ostatnie wzrosty nastąpiły faktycznie zbyt łatwo.

Na rynku długu również ciekawie. W Polsce wyraźne uspokojenie. Skoki inflacji pod koniec ubiegłego roku, wywołane cenami żywności i medialne zamieszanie wokół tego tematu, spowodowały oczekiwanie wzrostu stopy NBP w ciągu kwartału o 50 pkt. a do końca roku o 100 pkt., czyli do 6%. Już grudniowe wyniki inflacji zadziałały uspokajająco na rynek, a szacunki Ministerstwa Finansów z końca stycznia (inflacja za styczeń 4%) to potwierdziły. Nie bez znaczenia musiały być również uspokajające wypowiedzi niektórych członków RPP, którzy nie ukrywali że nie mają ochoty ścigać się  z inflacją i drastycznie podnosić stopę referencyjną. Podwyżka o 25 pkt.  w styczniu nie była zaskoczeniem dla rynku. Rentowności obligacji rosły do połowy grudnia, a od końca wspomnianego miesiąca zaczęły spadać i to znacznie, osiągając wartości z przełomu października i listopada, czyli z okresu przed strachem inflacyjnym motywowanym koszykiem żywności. W styczniu rentowności obligacji spadły od 26 pkt (10-letnie) do 45 pkt. (2-letnie). Dobrym miernikiem nastrojów jest rentowność depozytu 12 miesięcznego. Termin ten rozgranicza świat depozytów od świata obligacji. W miarę precyzyjne prognozowanie stopy referencyjnej ma sens w terminie do kilkunastu miesięcy. Stąd wszelkie zmiany postrzegania najbliższej przyszłości (czytaj: terminy zmian stóp) natychmiast odbijają się – co jest oczywiste – na rentowności depozytów. Gwałtowna korekta rentowności depozytu 12 m miała miejsce na przełomie II i III dekady stycznia, czyli tuż po podstawowej porcji krajowych danych makroekonomicznych i cięciu stóp w USA. Wprawdzie spadek o 20 pkt. to dla laika żadne wydarzenie, ale dla obserwatora rynku, to już wyraźna zmiana nastroju na rynku, co widać poprzez stawki FRA. O ile rynek na I kw nadal przyjmuje że może nastąpić kolejny wzrost o 25 pkt. to na koniec roku oczekiwania spadły z 6% do 5,75%. Sądzę, że w lutym nie należy oczekiwać poważniejszej zmiany nastrojów na rynku krajowego długu.

Na rynku walutowym też spokojnie nie było,  z tym że złoty w relacji do obydwu podstawowych walut niemal nie zmienił wartości. Mierząc zmianę wartością koszyka, to złoty osłabił się w ciągu miesiąca jedynie o kilka dziesiątych procenta. Niemniej w ciągu miesiąca było na rynko dość gorąco w wyniku zmian na giełdach i na rynku długu, co w ostateczności przenosiło się na wartość dolara. Od 16 stycznia do 22, złoty do dolara osłabił się o niemal 5% a do euro o 3,3%. Jak na standardy naszego rynku, to dużo. Do końca miesiąca jednak, złoty zdołał stratę w niemal 80%. W ujęciu makroekonomicznym złoty nadal się wzmacnia w ujęciu realnym. W ciągu roku złoty do euro wzmocnił się o 11%, a wobec dolara o 23%. Dla gospodarki może to być coraz większy problem, ponieważ złoty nieco zmniejszył swój wpływ na powstrzymywanie inflacji, a rosnąca wartość waluty nie sprzyja eksporterom. Na szczęście w ujęciu technicznym widać silne wsparcie na poziomie 3,55 dla euro i 2,45 dla dolara.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Wskaźniki cenowe w 2007 r.

Minął rok i warto się pokusić o podsumowanie go z punktu widzenia cen w gospodarce. Rok zakończyliśmy relatywnie wysoko.  CPI sięgnął 4% na koniec roku, co oznacza przekroczenie prognoz sprzed roku o ponad 1%. Spojrzałem na prognozy krajowych i zagranicznych instytucji. W zależności od metod prezentacji (najczęściej podaje się inflacje średnioroczną w prognozach) widać było skupienie się w przedziale wyznaczonym pomiędzy górną granicą celu inflacyjnego a środkiem pasma (od 1,5% do 3,5%). Stabilizacja inflacji na niskim poziomie w 2006 r. sprawiała, że najczęściej widziano inflację bliżej środka pasma, czyli 2,5%.  Co ciekawe opublikowana przez Komisję Europejską na początku ubiegłego roku prognoza, wyrażała znaczną wiarę w panowanie nad inflacją. Prognozę (inflacja średnioroczna) dla Polski obniżono z 2,5 na 2,0, a dla całej UE z 2,3 na 2,0. Nie przypominam tego by obniżyć autorytet ekonomistów prognozujących wskaźniki gospodarcze, ale by wskazać że prognozowanie jest dość trudnym zajęciem. W krótkiej perspektywie prognozy opiera się na bieżących trendach, w długiej – to wypadkowa modeli i wiedzy eksperckiej. Omawiany dzisiaj powszechnie wzrost cen, który w prasie krajowej i zagranicznej omawia się jak coś oczywistego, wtedy wcale takie oczywiste jak widać nie było. Jeszcze do jesieni inflacja trzymała się poziomu 2,5%, ale później wystrzeliła ( jak na standardy inflacji oczywiście ) w górę. Od sierpnia do listopada włącznie, wskaźnik rocznej inflacji rósł po kilka dziesiątych. W grudniu roczna inflacja wzrosła już tylko z 3,6 do 4,0. Jeżeli w I połowie roku nie dojdzie to osłabienia złotego, to inflacja roczna może się w tym okresie co najwyżej otrzeć o 5%. Potem zaś powinna spadać do górnego pasma celu inflacyjnego, czyli 3,5%. Miesięczne wskaźniki koszyka cen od września do listopada poważnie przekraczały wartości charakterystyczne dla tych miesięcy. Przypomnę, że było to odpowiednio: 2,4; 1,7; 1,5, czyli o ok. 100 pkt. powyżej wartości przeciętnych dla tych okresów. Na krajowy rynek finansowy padł mocny strach. Tak silny, że nawet „normalne” dla grudnia wyniki miesięcznego wzrostu koszyka cen żywności (0,3%) niemal nie zmieniły nastawienia rynku. Pewnie dlatego, że po raz kolejny przypomniał o sobie drugi składnik inflacji, czyli tzw. koszyk nieżywnościowy. Ta grupa cen i usług od listopada znowu coraz silniej odpowiada za wzrost inflacji. Wyniki z grudnia powinny przypomnieć analitykom, że to wcale nie ceny żywności mogą być problemem w 2008 r. Znaczna poprawa sytuacji gospodarczej skutkuje m.in. utrzymywaniem silnego popytu, co w końcu i tak przeniesie się na ceny. Wzrost cen energii o ok. 10% i akceptowanie przez coraz lepiej zarabiających Polaków coraz wyższych cen ma już swoje odbicie we wzroście inflacji od dłuższego czasu.

Z punktu widzenia celu inflacyjnego, obecne jego przekroczenie nie jest ani ewenementem ani czymś poważnie niepojącym. W ciągu minionych dziewięciu lat stosowania pasma celu inflacyjnego, inflacja cztery cel przekraczała i cztery razy była poniżej wyznaczonego przedziału. Skala przekroczenia pasma nie powinna być trwała ani nie powinna być większa niż w poprzednich przypadkach. Jak już wielokrotnie mówiłem, mam pewien niedosyt jeżeli chodzi o reakcje RPP. RPP trochę spóźniała się z podnoszeniem cen, co może utrudnić walkę z inflacją w 2008.

Warto nas również ocenić na tle Europy. Wyraźnie widać, że nasze 4% pomimo iż niepokojące, to na tle Europy jest to wynik dość umiarkowany. W tej ocenie biorę pod uwagę poziom rozwoju oczywiście. W strefie euro wskaźnik HICP skoczył do 3,1%, czyli dość wysoko ja na standardy krajów rozwiniętych. Inflacja w krajach nadbałtyckich i niektórych krajach Europy Środkowo Wschodniej przekroczyła poziom polski o kilka procent. Na tym tle więc nasz wynik jest w pewnym sensie godny pochwały i świadczy że nasza gospodarka śmiało zasługuje na miano wolnorynkowej z silnie rozwiniętą konkurencją. Świadomie o tym przypominam, bo naszą cechą narodową w dziedzinie ekonomii jest silna skłonność do niskiej samooceny. My naprawdę mamy nieźle rozwiniętą  gospodarkę.

Ceny w usługach budowlano-montażowych chociaż wciąż rosną to jednak powoli coraz słabiej. O września ceny miesięcznie rosną wprawdzie mocniej niż w latach 2000-2005, ale w porównaniu z 2006 r. już od września miesięczne wzrosty są o jedną do dwóch dziesiątych słabsze. Dzięki temu roczny wskaźnik cen powolutku spada od jesieni. Przypomnę tylko, że wzrost popytu na usługi budowlane w II poł. 2006 był tak silny, że wskaźnik rocznej zmiany cen skoczył z 2,8% w sierpniu 2005 r. do 8,9% w sierpniu minionego roku. Na koniec 2007 dynamika roczna cen osłabła zaledwie do 8,3%. W przypadku cen w budownictwie wyjątkowość ubiegłego roku polegała na tym, że ta grupa cen nie przeniosła się poważnej na makroekonomiczne otoczenie, a ograniczyła się głównie do bezpośrednich producentów czy importerów materiałów budowlanych. Dla tego działu po kilku latach stabilizacji cenowej, rok 2006 to była duża gratka.

PPI w grudniu po miesięcznym spadku o 0,5%, utrwalił wskaźnik rocznej zmiany cen na 2,5%. To stosunkowo mało i praktycznie PPI roczne w XII 2007 jest na tym samym poziomie jak w XII 2006 r. Warto w tym przypadku zaznaczyć, że od połowy PPI roczne oscyluje w przedziale od 1,5% do 3,5%. Widać wiec, że obecny rezultat należy ocenić jako dobry. W strefie euro w tym okresie, górna granica to niemal 5%, a na koniec XI ubiegłego roku było 4,2%. Analiza zmian cen dla poszczególnych działów nie wnosi nic szczególnego dla trafności prognozy. Widać oczywiście wpływ wzmacniającego się w 2007 złotego na zatrzymanie cen. Sądzę, że złoty wyczerpał już większość swoich możliwości w hamowaniu wzrostu cen w przemyśle i w bieżącym roku jego siła „hamowania” nieco osłabnie. Będzie to oznaczało, że musimy brać pod uwagę wzrost wskaźnika PPI do ok. 3,5%, a nawet 4% na koniec roku. Jeżeli nie zajdą okoliczności na rynkach finansowych które by spowodowały osłabienie złotego oraz gdyby RPP silniej podniosła stopy, to mamy spore szanse nie przekroczyć 3,5% rocznego wskaźnika PPI na koniec bieżącego roku.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Co może powiedzieć giełdowy analityk

Zanim przejdę do ciekawego wątku jaki pojawił się w mediach, podzielę wypowiedzi analityków giełdowych na dwa rodzaje. Pierwszy to komentarze zamieszczane w różnych mediach i na stronach internetowych macierzystych firm. Drugie, to to co mówi się klientowi kiedy ten przychodzi i pyta w co zainwestować. Zaprezentowany podział jest oczywiście pewnym uproszczeniem, ponieważ granica jest bardzo cienka. Przykładowo komentarz i prognozy analityka zamieszczone w biuletynie dla klientów prezentuje tak naprawdę poglądy firmy i porady inwestycyjne doradców tej firmy nie powinny odbiegać od treści zawartych w biuletynie dla klientów. Dodam może, że pisząc „analityk” mam na myśli głównego ekonomistę, głównego analityka czy inne podobne funkcje. Ponadto przedstawiony podział sugeruje że co innego można mówić w komentarzu dla – przykładowo – „Parkietu”, a co innego klientowi w cztery oczy. Oczywiście nie. Zaczynając od podziału chciałem zwrócić uwagę na komentarze rynkowe i na doradztwo które prowadziło do skupienia uwagi klientów w ubiegłym roku na akcjach czy funduszach akcyjnych. Ale o tym ostatnim za chwilę.

Ludwik Sobolewski (prezes Giełdy Papierów  Wartościowych) w jednym  z ostatnich wywiadów zapowiedział, że prawdopodobnie zwróci się do Komisji Nadzory Finansowego by sprawdziła czy aby niektóre wypowiedzi analityków giełdowych nie ocierały się o manipulację, czym miałyby się przyczynić do powiększania atmosfery strachu i paniki w ostatnich tygodniach. Wprawdzie nie jestem w stanie czytać wszystkich komentarzy rynkowych, ale nie zauważyłem by któryś z analityków, maklerów czy licencjonowanych doradców inwestycyjnych naruszył  przyzwoitość czy dokonał manipulacji. Przede wszystkim przy ogromnej masie komentarzy jakie można znaleźć codziennie w mediach, ewidentne głupstwa czy manipulacje i tak rozmywają się w morzu przyzwoitych komentarzy. Wywołanie strachu czy paniki jednym czy kilkoma komentarzami jest raczej dosyć trudne. Jeżeli przeciętny inwestor w swojej decyzji oparł się akurat na nierzetelnym komentarzu, omijając setki innych, to przepraszam ale to jego problem. Warto może przy tej okazji powiedzieć istotna uwagę pod adresem osób, które „wchodzą” w akcje czy fundusze akcyjne incydentalnie, motywowane tym że słyszały iż można podobno wiele zarobić, bądź wyczytały to w gazetach. Jeżeli w życiu utarło się że przy zakupie mieszkania, samochodu czy mebli sprawdzamy wiele ofert, radzimy się znajomych czy objeżdżamy wiele sklepów, to nie rozumiem dlaczego przy inwestowaniu w fundusze akcyjne odpowiedzialność za własne czyny miałaby być mniejsza.

Wydaje się mi się że pomysł prezesa GPW jest dosyć dziwny i jest to raczej źle rozumiana troska o jakość ludzi i instytucji ze świata instytucji finansowych. Tym bardziej jest to trochę śmieszne, bo internauci zaczęli cytować wypowiedzi L.Sobolewskiego z ostatnich miesięcy które sugerowały spokój i opanowanie oraz wyrażały nadzieję że gorzej raczej nie będzie. Jeden z inwestorów przypomniał wypowiedź z sierpnia ubiegłego roku, kiedy to prezes GPW miał twierdzić że spadki są tylko przejściowe. Tenże inwestor twierdził że m.in. na tej podstawie podjął decyzję o inwestowaniu w akcje, na których stracił.

Być może bodźcem do wyrażenia troski były ankiety jak ta w PBiznesu, gdzie ok. 30% internatów obarczało analityków za wywoływanie paniki. Ale w tym przypadku to akurat te 30% osób powinno się zastanowić czy mają odpowiednią wiedzę o rynku finansowym, a przede wszystkim świadomość ryzyka z tym związanego.

Niektórzy dziennikarze zaczęli dociekać o które wypowiedzi chodziło. Dotarłem do jednego z komentarzy który zatytułowany był „Czy nastał finansowy Armageddon”? Ale na tytule się skończyło, ponieważ sam komentarz nie odbiegał od tego co można było przeczytać gdzie indziej. Analogie takie jak ta, że spadki w styczniu przypomniały komuś przedwojenny krach na giełdzie w USA, to też nic nowego. Komentatorzy lubią takie porównania które maja przy okazji świadczyć o tym jak wielka wiedzę opanowali. Bywa tez że metoda szoku w komentarzach, czy też bycia innym niż reszta, powodowana jest chęcią błyśnięcia w mediach z nadzieją że jak się trafi to przez co najmniej krótki czas będzie się rynkowym guru. Ale tak jest w każdym środowisku.

Powstaje pytanie czy w ogóle ktoś powinien uspokajać inwestorów. Sami podjęli decyzję i sami powinni skonsumować jej skutki. Będę uporczywie powtarzał, że jeżeli ktoś czytał komentarze rynkowe w ubiegłym roku, to musiał mieć świadomość że giełda może dokonać raptownej korekty. Oczywiście takiej skali jakiej doświadczamy obecnie mało kto oczekiwał. A co obecnie wynika z komentarzy? Przyznaje że analitycy i komentatorzy z oczekiwania korekty miesiąc temu, po styczniowych wydarzeniach przeszli w stan nadmiernej ostrożności. Zaleca się czekanie. Mało kto ryzykuje przedstawienie scenariuszy. Najczęstsze zalecenie to czekać co będzie dalej i że dopiero pod koniec roku indeksy zaczną się podnosić. Jak na możliwość zarysowania scenariuszy, to taki oceniam jako dość pasywny. Zmniejszyła się liczba sugestii by powoli zacząć „wchodzić” na giełdę. Wczoraj przeczytałem artykuł miłośnika analizy technicznej, że w skrajnym przypadku WIG20 może i spaść do 1600 czy 1900 pkt., bo tak wskazują linie wsparcie ciągnięte od 1995 r. Tego już nawet żal komentować. Ja nie miałbym odwagi napisać czegoś takiego.

Wracajmy jednak do tego czy ktoś ma uspokajać inwestorów. To rola analityków i komentatorów by rozrysować scenariusze wydarzeń i z komentarzy z tego tygodnia można stworzyć rozkład prawdopodobieństwa możliwych do osiągnięcia pułapów indeksów. Moim zdaniem po przeczytaniu kilkunastu, kilkudziesięciu komentarzy powstaje dość wiarygodny obraz. Z całą pewnością nie powinien tego (uspokajania) robić prezes giełdy. Nawet jeżeli teraz z nim mógłbym się zgodzić, to czy aby rynek nie zacznie w przyszłości oczekiwać takich informacji ?

Ja raczej zgadzam się z komentarzem który dzisiaj przeczytałem. Wg autora (przepraszam, ale już nie pamiętam gdzie to znalazłem), to co teraz przeżywamy to po prostu giełda z jej urokami. Tak już jest że nadzieja na duże zyski przyciąga niedoświadczonych inwestorów, z których część nagle się budzi ze świadomością poważnych strat. Długie koniunktury i gwałtowne korekty to chleb powszedni na giełdach kiedy się spojrzy na wykresy z ostatnich kilkunastu, kilkudziesięciu  lat. Nieważne czy w Polsce czy w USA.

Pozostawiłbym więc swobodę wypowiedzi (bo tez i trudno wyobrazić sobie ocenę co jest mądre a co nie), gdyż akurat na rynku usług profesjonalnego doradztwa inwestycyjnego łatwo o weryfikację trafności prognoz. Jeżeli już prezes GPW chce koniecznie coś naprawić, to jak akurat czuje niedosyt i brak odpowiedzi na pytanie jak doszło do tego że masa ludzi na mocno przegrzanym rynku w 2006 inwestowała w fundusze akcji polskich i zagranicznych. W okresie od stycznia do lipca niemal 70% z wpłaconych 29 mld zł (dokładnie: saldo wpłat i umorzeń) trafiło do tych funduszy. Kanały dystrybucji są chyba łatwe do sprawdzenia. Na tej podstawie można by określić co szwankowało, bo trudno uwierzyć że ludzie w takiej skali świadomie wystawiali się na ogromne ryzyko. Tu warto sprawdzić czy aby analitycy i ekonomiści pracujący na rzecz firm pośrednictwa finansowego nie sprzeniewierzyli się zasadom. Biorąc pod uwagę skalę procederu, to obawiam się że i jakość doradztwa w bankach też pozostawia sporo do życzenia.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Warto analizować, ale z zachowaniem zasad i proporcji

Przyglądając się rozgrywającej się na naszych oczach korekcie na giełdzie, przejrzałem trochę komentarzy graczy rynkowych i tradycyjnie przeglądałem opinie zawodowców do bieżącej sytuacji rynkowej. O ile o te drugie nietrudno, gdyż gazety mają stałe miejsce które poświęcają rynkowi finansowemu, to ostatnio wyraźnie przybyło tych pierwszych które mają oddawać atmosferę na giełdzie poprzez prezentację opinii „szarego” gracza giełdowego. Czasami też, w wolnych chwilach, przeglądam miejsca gdzie można znaleźć opinie graczy rynkowych. Są to fora internetowe, blogi znanych komentatorów rynkowych itd.

Piszę o graczach rynkowych, rozumiejąc przez to osoby zajmujące się inwestowaniem które nie są etatowymi pracownikami instytucji finansowych związanych z rynkiem kapitałowym. W pewnym też stopniu do pisania skłonił mnie tekst jednego z graczy zaprezentowany na jednej ze stron  internetowych Gazety Wyborczej.

Czytając te wypowiedzi zauważyłem, że gracze rynkowi którzy samodzielnie lub poprzez fundusze inwestycyjne działają na rynku akcji mają dość poważny problem  z określeniem stanu giełdy co połączone z oczekiwaniem ponadprzeciętnych zysków rodzi spore frustracje, a ostatnio wręcz zagubienie.

Podam trzy cytaty z tekstu znalezionego na stronach internetowych Gazety Wyborczej:

„najważniejsze były wiadomości ze Stanów Zjednoczonych. – Polska właściwie mnie przestała interesować. Liczyły się wyniki amerykańskiego rynku pracy, rosnąca cena ropy. Bush przyznający, że gospodarka ma problem”

„Teraz zacznie się roczne zaciskanie pasa.
Roczne, bo tyle według niego giełda nie będzie przynosiła zysków. – Ale jak słyszę opinie, że może nawet dwa lata, to ręce opadają”

Akcji nie sprzedaje. Chce przeczekać bessę. – Analizy są już do dupy, trzeba zdać się na intuicję. Nadzieja w Unii Europejskiej”

Pierwsza refleksja po lekturze takich i tym podobnych komentarzy, to generalnie ogromna niechęć u przeważającej części graczy do poważnej analizy. Co przez to rozumiem? Rozumiem przez to połączenie analizy makroekonomicznej z analizą zmian rynku (nie wnikam czy waluty czy akcji) i analizy technicznej. Do tego stała lektura komentarzy. Dla tych którzy sami sobie komponują portfel akcji (i innych instrumentów), dochodzi do tego analiza poszczególnych rynków i wycena/selekcja akcji. Dla pojedynczego gracza jest to absolutnie nie do objęcia i – przy całym szacunku – pojęcia, czyli zrozumienia. Na pociechę powiem że nie wierzę by wielu było zawodowych analityków którzy są w stanie wiarygodnie przeanalizować dla przykładu inflację w Polsce, sytuację makroekonomiczną w USA, rynek złota, wyselekcjonować atrakcyjne sektory na giełdzie w Japonii  i wskazać (po analizie wszystkich podmiotów na GPW) średnią firmę na naszej giełdzie z sugestia „akumuluj” gdyż jest niedowartościowana.

Wspomniana niechęć do poważnej analizy to być może brak czasu, ale i niemożność osiągnięcia 100% trafień przy typowaniu inwestycji. Zauważyłem, że gracze giełdowi dość chętnie wytykają zawodowym analitykom i doradcom inwestycyjnym ich nietrafione prognozy. Dla mnie jest to raczej kojenie własnych kompleksów i niepowodzeń oraz uzasadnianie sobie że rynki finansowe i tak w niewielkim stopniu kierują się fundamentami oraz że poważna analiza fundamentalna w niewielkim stopniu poprawia jakość inwestowania. Ponad tym wszystkim stoi jeszcze chęć osiągania znacznych zysków pomimo świadomości że inwestowanie na rynku finansowym wymaga ogromnej wiedzy oraz mnóstwo czasu na analizę. Inaczej inwestowanie ma sporo z hazardu. W hazardzie nie ma nic złego, pod warunkiem że gracz ma tego świadomość.

Wyrabianie sobie wiedzy o rynku na skróty powoduje nadmierne skupianie się na analizie technicznej, wsłuchiwaniu się w opinie innych i co – jak wyżej –  powie taki czy inny guru od inwestycji, polityk czy inna osoba której wypowiedzi uważa się za istotne. Takie podejście powoduje, że gracz rynkowy nawet nie zauważa kiedy rynek odrywa się od fundamentów. Przykładowo można analizować wyniki zbiorcze firm notowanych na giełdzie albo wyniki finansowe przedsiębiorstw podawane co kwartał przez  GUS. Wyniki firm giełdowych na tzw. dłuższą metę z wielu względów nie mogą się odrywać od gospodarki. Tymczasem patrząc na dynamikę indeksów giełdowych od ponad roku było widać, że realia gospodarcze (fundamenty) graczy rynkowych nie interesują. Stąd dyskusje na przykład z którą falą Eliota i która jej fazą mamy do czynienia w oderwaniu od fundamentów, trochę mnie bawią. Cytowany wyżej gracz rynkowy przyznawał się do strat blisko 70% zainwestowanego w ubiegłym roku kapitału. Tak się kończy lekceważenie fundamentów.

Śledząc wypowiedzi analityków rynkowych (zawodowych) jestem przekonany że warto je czytać. Bywa różnie, bo jak w każdym zawodzie ludzi są różni. Pamiętam i takich, którzy sugerowali dalsze wzrosty, ponieważ tak a nie inaczej wychodziło im z analizy technicznej. Gdyby uśrednić przeczytane przeze mnie opinie z ostatniego roku, to w rzeczywistości uprzedzano w nich o skali przegrzania rynku. Nikt lub mało kto oczywiście nie wskazał precyzyjnie momentu korekty, ani bodaj nikt na początku roku nie przewidywał aż takich problemów na amerykańskim rynku wywołanych kredytami hipotecznymi. Niemniej nie zmienia to faktu, iż jak dotąd korekta WIGu w porównaniu z poziomem z I poł. lipca ubiegłego roku mniej więcej odpowiada (już z pewną nadwyżką) skali przewartościowania rynku. Warto również samemu analizować, ale pamiętając że jednak analiza fundamentalna powinna przeważać nad techniczną.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Słowo się rzekło, więc wchodzę

W swoich opracowaniach wspominałem o tym, że pasmo 47 tys. do 58 tys. dla WIG uważam za odpowiadające wartości spółek notowanych na krajowym parkiecie z lekkim uwzględnieniem rynkowych emocji. Ani się obejrzałem i w bieżącym tygodniu dolna granica została przełamana. Kilka dni temu krajowym graczom puściły już nerwy i obecnie na giełdzie więcej jest emocji niż chłodnej kalkulacji. Przelotnie zajrzałem na kilka forów i przeczytałem sporo komentarzy do obecnej sytuacji. Inwestorzy mniej przejmujący się fundamentami makroekonomicznymi mają dość niebezpieczną skłonność do szukania analogii z silnymi korektami z ostatnich lat. Zauważyłem, że nawet część zawodowych analityków zaczyna szerzyć atmosferę marazmu. Sugestia o trzech nerwowych i słabych kwartałach oraz wzrostach na krajowej giełdzie pod koniec roku, wydaje mi się mocno przedwczesna. Niekorzystną stroną fundamentalnego podejścia do analizy zmian na giełdzie jest problem z precyzyjnym wskazaniem punktów zwrotnych. W ubiegłym roku o ile nie miałem problemów z określeniem skali przewartościowania, to na pewno trudno mi mierzyć takie zjawisko jak emocje graczy rynkowych, a mówiąc dokładniej wpływ emocji na koniunkturę giełdową. Technicy (zwolennicy analizy technicznej) zaczynają przenosić niektóre relacje zaobserwowane w latach ubiegłych na obecne realia. Przytoczę skrajny przykład. Jeden z graczy dopatrzył się spadku rzędu 40%-50% od szczytu WIG w 2000 do jesieni 2001 r. WIG dopiero na przełomie 2003 i 2004 przebił rekordowe wartości z 2000 r. Czy obecnie mamy zaliczyć powtórkę sytuacji sprzed kilku lat? Moim zdaniem absolutnie nie. Spadek o wskazanej skali (posługuje się wartością WIG średnią z miesiąca) oznaczałby WIG pomiędzy 30 tys. a 40 tys. To oznaczałoby poważne niedowartościowanie spółek giełdowych. Otarcie się, czy też krótkie utrzymanie się WIGu w tym przedziale może być jedynie efektem krótkoterminowej paniki. Specjalnie wspomniałem o tym przedziale, gdyż jeden z bardziej znanych analityków podał go jako wartość minimalną, do której gracze giełdowi mogą sprowadzić WIG. Mowa o Robercie Nejmanie z Internetowego Domu Maklerskiego. To znana postać w środowisku. Przytoczyłem go również dlatego, że jako jeden z niewielu w I połowie ubiegłego roku nie ukrywał, że oczekuje korekty na rynku pod koniec roku, a  przede wszystkim nie mamił inwestorów nadziejami na kontynuowanie wzrostów przez cały 2007 r. i nie bawił się w snucie scenariuszy które mogłyby te nadzieje podtrzymać. R.Nejman w obecnych przewidywaniach skali korekty należy raczej do radykałów i przyznam, że trudno mi w to uwierzyć. Z obecnego poziomu WIGu, do poziomu wskazanego przez R.Nejmana jest ok. 20% i taki spadek mógłby mieć miejsce raczej jedynie w przypadku sprzęgnięcia się paniki na głównych rynkach. Z drugiej strony można oczywiście powiedzieć, że przy spadkach z tego tygodnia, to tylko wystarczyłby tydzień by spaść to 37 tys. dla WIG. Oczywiście R.Nejman wskazał 37 tys. pkt dla WIG jako granicę i dlatego również, że pokrywa się to z „technicznymi” wyliczenia niektórych graczy. Kolejne wyliczenie to czas trwania bessy. W porównaniu z początkiem dekady, być może można dostrzec podobieństwo do zmian tempa PKB w USA. Niemniej zupełnie nie widzę analogii w naszym przypadku i o tym chyba część graczy rynkowych zapomina. W związku z tym szacowanie skali spadku indeksów giełdowych i czasu trwania marazmu na podstawie sytuacji sprzed kilku lat raczej nie ma sensu.

Głównym motywem napisania tego tekstu nie było jednak przedstawienie analizy sytuacji z elementami prognozy, ale pokazanie że poważnie traktuję swoje wskazania inwestycyjne. Słowo się rzekło, więc wchodzę. Wczoraj otwarłem rachunek w jednym z TFI i zakupiłem jednostki w funduszu akcji krajowych. W ten sposób rozpocząłem proces wchodzenia na giełdę, gdyż uważam że warto powoli budować pozycję. Być może moje wejście jest dość toporne, ale na indywidualne kupowanie akcji czy otwieranie pozycji w bardziej zaawansowanych instrumentach po prostu nie mam czasu. Biorę pod uwagę, że mogę w perspektywie kilku miesięcy być na niewielkim minusie z dokonanej inwestycji, ale mimo wszystko (pozostawiając już całą litanię wszystkich „za” i „przeciw” oraz prawdopodobieństw zajścia określonych scenariuszy dla rynku krajowego i USA) uważam, że warto powoli „wchodzić”.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Rynek TFI w 2007 r.

Miniony rok na rynku TFI, to rok rekordów. Wydaje mi się, że gdyby nie kiepska II połowa roku i ostatnie tygodnie na giełdzie, nastroje przy podsumowaniu roku byłyby lepsze. Oczywiście, nie ma się nad czym roztkliwiać. Inwestorzy mieli, bądź powinni byli mieć wiedzę o ryzyku, na jakie się wystawiają w ostatnich kilkunastu miesiącach. Można powiedzieć krótko: to jest rynek, gra popytu i podaży. Ot tyle. Ale o moralności trochę później.

Obecną dekadę zaczęliśmy z rynkiem TFI  o wartości 1% PKB. W 2003 i 2004 r. rynek TFI utrzymywał 4% wartości PKB. Pamiętając dynamikę PKB można powiedzieć, że rynek dość ostrożnie podchodził do możliwości osiągnięcia ponadprzeciętnych zysków. W 2004 r. wartość rynku wg WAN wzrosła nominalnie o prawie 13%. W porównaniu do tego co miało się dalej dziać i rozpędzającej się gospodarce, wynik naprawdę mizerny. Miniony rok, był trzecim z rzędu dynamicznego rozwoju rynku. Wartość rynku TFI na koniec 2007 r. sięgnęła prawie 12% PKB. Pod względem dynamiki rynek wzrósł o 35%, co w porównaniu dwoma poprzednimi latami wydaje się słabszym wynikiem (ponad 60%). Tylko pozornie, ponieważ pamiętać musimy o nominale, a ten przekroczył 134 mld zł.

Na początku grudnia zezwolenie na działalność otrzymało trzydzieste trzecie TFI. Biorąc pod uwagę kolejne kilka, które czekają na decyzję, to można z pewnym „naciągnięciem” powiedzieć, że rok kończymy z około czterdziestką firm. Tymczasem od końca 2003 do końca 2006 liczba TFI wzrosła z 16 do 24 podmiotów. Kolejny rekord to liczba dostępnych funduszy. Rok temu liczbę krajowych funduszy szacowano na ok. 260, a obecnie przekroczyliśmy już 360, co oznacza iż co miesiąc powstawało kilka nowych funduszy. Biorąc pod uwagę ciekawą ofertę funduszy zagranicznych, oferta rynkowa w rzeczywistości jest już trudna do przeanalizowania dla pojedynczego analityka czy doradcy. Jedynie pod względem przypadających na jedno TFI funduszy, rynek niewiele się zmienił. Ale to konsekwencja uśrednienia. Po roku na jedno TFI przypada ok. 11 funduszy. Upraszczając, na omawianym rynku dominowały dwa trendy. Duże TFI dynamicznie rozwijały liczbę oferowanych funduszy. W tym samym czasie małe TFI skupiały się na skromniejszej, albo nieraz silnie ukierunkowanej ofercie. Z całą pewnością ubiegły rok, to rok wzrostu różnorodności oferty i zapowiedzi kolejnych intrygujących pomysłów. Ubiegły rok to również potwierdzenie sygnałów z 2006 r., że TFI to już nie tylko forma organizacyjno-prawna służąca prostemu pośrednictwu w lokowaniu pieniędzy. Zapowiedziano bądź wprowadzono w życie takie pomysłu jak przeznaczenie TFI dla zarządzania środkami wybranych klientów, sfinansowanie procesu sekurytyzacji czy zebraniu środków na rozwój podmiotów niepublicznych.

W 2007 na rynek dopłynęło netto ok. 30 mld zł. Co ciekawe taki wynik osiągnięto już po siedmiu miesiącach. Później, do końca roku, przepływy netto nie spowodowały poważniejszej zmiany wyniku. Cały rok właśnie można podzielić na dwa etapy. Do lipca narastała euforia. Na czerwiec i lipiec łącznie przypada aż 10,5 mld zł salda wpłat i umorzeń. W porównaniu z okresem od stycznia do lipca 2006, saldo (wpływ) był ok. dwa razy większy. To chyba najlepiej odzwierciedla nastroje wśród klientów TFI. Gdyby więc nie korekta z jaka mamy do czynienia na giełdach od lipca, to kto wie jakim rezultatem (wpływ netto) zakończyłby się ubiegły rok. Pomimo korekty na giełdzie, we wrześniu i październiku widać było silną wiarę w poprawę sytuacji. W grudniu saldo wpłat i umorzeń sięgnęło -1,1 mld zł. Jednak co ciekawe przyczyniły się głównie do tego decyzje dużych graczy (podmioty) redukujących środki w funduszach gotówkowych i pieniężnych. Krajowe i zagraniczne fundusze akcyjne zebrały ok. 0,4 mln zł. Na nieco mniejszą kwotę wycofywano się z MIPów. To faktycznie zaskakująca sytuacja. Gorszy wynik zobaczymy prawdopodobnie dopiero w styczniu. Ale widzę tu i dobra stronę. Inwestorzy nie chcą popadać w panikę, pomimo sporych strat zaliczonych w okresie jesienno-zimowym.

A jakie mieliśmy nastawienie w ciągu roku? Generalnie optymistyczne. Wiara w niezachwianą koniunkturę spowodowała, że w 2007 aż 70% wpłaconych pieniędzy zainwestowaliśmy bezpośrednio w fundusze akcyjne wg najgorszej zasady: im dłużej rosną indeksy tym więcej trzeba zaryzykować. Tym właśnie rok 2007 różni się od dwóch poprzednich. Z przesadnej ostrożności przed trzema laty, przeskoczyliśmy w bezmyślny optymizm. Polacy okazali się bardzo pazerni na zyski, a rozwijający się sektor firm doradczych (pośredników) imponował dynamika rozwoju, ale nie jakością doradztwa. Trudno się dziwić skoro z klientem często pracowali niedoświadczeni pracownicy, ze świadomością że największy zarobek daje sprzedaż jednostek funduszy akcyjnych. Z tej perspektywy patrząc, to regulacje MIFID przyszły co najmniej o rok za późno. Dobrzy doradcy już od początku ubiegłego roku powinni byli skłaniać klientów do przebudowy struktury portfeli, nie czekając aż zmusi ich do tego sytuacja z ostatnich miesięcy. Nie ma znaczenie czy krajowa giełda przeżywa korektę z powodu sytuacji w USA czy przewartościowania krajowych papierów. Korekta była jedynie kwestią czasu.

Zmiany w grudniu w poszczególnych grupach funduszy nie było znaczne, pomijając oczywiście spadek o kilkaset milionów złotych funduszy gotówkowych. Stąd grudzień nie wnosi  niczego nowego do struktury jaka ukształtowała się pod koniec roku i analizy całego ubiegłego roku. Wg WAN wartość rynku TFI wzrosła z 99,2 mld zł do ponad 134 mld zł, czyli o ok. 3 mld zł i 36% w ciągu roku. To kilka- kilkanaście miliardów więcej niż przewidywano rok temu. Wartość środków w funduszach akcyjnych podwoiła się. O 41% wzrosła wartość funduszy mieszanych. Az o 18% spadła wartość funduszy papierów dłużnych, ale o 11% wzrosły fundusze gotówkowe. Fundusze nieruchomości, hit sprzed roku, wzrosły o 35%.

Oczywiście jedno za najważniejszych pytań, to ile dało się zarobić. Proste porównanie grudnia 2007 i 2006 nie daje pełnej odpowiedzi, ale pozostańmy przy nim. Porównując główne krajowe i zagraniczne indeksy giełdowe, to w ciągu roku ich dynamika zawierała się na ogół od zera do kilkunastu procent. Nasz WIG był przy dolnej granicy, chociaż jeszcze do września roczna dynamika przekraczała 30%. Ci którzy zainwestowali rok temu, po uwzględnieniu prowizji, poza kilkoma wyjątkami (mowa oczywiście o funduszach) praktycznie nic nie zarobili. Biorąc pod uwagę, że od początku 2004 dynamika roczna WIGu przekraczała średnio 30%, to 2007 to niezła lekcja pokory dla inwestorów. Chyba że zdążyli się odpowiednio wcześniej wycofać. Niemniej inwestorzy z czerwca i lipca, biorąc również pod uwagę koszty (prowizje), stracili na funduszach akcyjnych od 20% do 30%, więc są już pewnie na etapie wpadania w panikę. Z funduszami mieszanymi w przypadku roku sytuacja wygląda praktycznie jak w akcyjnych, ale wyraźnie lepiej w krótszych okresach. Straty z powodu korekty na giełdach były zdecydowanie mniejsze. Dla inwestycji półrocznej to średnio 8% bez uwzględnienia prowizji. Z prowizją byłoby to 10% do 15%. I to moim daniem był dobry produkt dla graczy na 2007 r., którzy szukali kompromisu pomiędzy ryzykiem a profitami. Pozostałych grup nie ma w zasadzie ci wymieniać, bo średnia uzyskana roczna stopa zwrotu jest bardzo podobna. Najczęściej jest to kilka procent. Oczywiście w każdej grupie funduszy które nie należą do tzw. bezpiecznych (np. papierów dłużnych) można znaleźć tzw. perełki, które dały zarobić wyraźnie powyżej średniej, ale są i „perełki” które przysporzyły po roku sporych strat. To wszystko oczywiście to tylko statystyka na podsumowanie roku. Do szaleństw służą akcje, a fundusze są lepsze dla inwestowania w średniej i długiej perspektywie. W tym przypadku miniony rok to standard na rynku i należy zapomnieć o myśleniu typu „dlaczego nie wycofałam/em się w czerwcu?” a patrzeć na średnią stopę z dłuższych okresów.

Oczywiście pojawia się pytanie o prognozy na bieżący rok. Pierwsza kwestia to określenie co z giełdą. Moim daniem giełda weszła w przedział wart inwestowania. Oczywiście nie ma się co spieszyć biorąc pod uwagę obecną atmosferę. Niedawno wskazywałem, że im bliżej 48 tys. dla WIG, tym bardziej warto rozważyć wejście w fundusze akcyjne. Istnieje ryzyko (15%-25%) zejścia nawet o 10 tysięcy niżej, ale to już byłby efekt paniki i wejścia w obszar ewidentnego  niedoszacowania giełdy. Nie będę zbyt oryginalny z prognozą wzrostu głównych indeksów krajowych na 10%-15% przy założeniu, że tempo PKB w kraju w średnim terminie nie zejdzie poniżej 4%-4,5%. Jest to oczywiście wzrost przeciętny, bo indeksy charakteryzują się znacznym odchyleniem standardowym od wartości przeciętnych. Dla osób szukających bezpiecznego miejsca, lepsza od funduszy bezpiecznych może się okazać lokata bankowa, albo samodzielne inwestowanie w obligacje o zmiennych oprocentowaniu na najbliższe trzy kwartały. W mojej charakterystyce rynku opisując rynek funduszy używam pewnego schematu. Fundusze agresywne to akcyjne, a bezpieczne to fundusze papierów dłużnych itp. Oczywiście funduszy agresywnych czy o mieszanej polityce jest mnóstwo, ale operowanie nimi w charakterystyce rynku utrudniłoby tylko zrozumienie tekstu. Z całą pewnością warto zainteresować się nimi, bo można tam znaleźć sporo ciekawych ofert na czas korekty na rynkach akcji. Polecam jednak albo samemu popracować na danych albo pomęczyć doradcę by wskazał jakie ma szanse taki czy inny fundusz i jak się zachowywał w minionych latach na tle zmiennej koniunktury giełdowej czy koniunktury gospodarczej. Wobec krótkiej historii mieszanych uniwersalnych funduszy w Polsce, z całą pewnością warto zainteresować się oferta zagranicznych funduszy które mają zezwolenie na sprzedaż na terenie Polski.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Komentarz do wybranych wydarzeń z rynku TFI w grudniu

Widać, że w czasie spadków oferta nowych funduszy jest skromniejsza. Ale czas niedźwiedzia na rynku ma swój co najmniej jeden poważny plus. W takich okresach naturalnym jest konkurowanie o klienta opłatami. I dobrze, bo w okresie hossy kwestia opłat była trochę zaniedbywana przez TFI. Klienci TFI z natury rzeczy nie musieli do tego przywiązywać większej wagi z powodu  znacznych wzrostów jednostek uczestnictwa.

Ale ku dobremu idzie. BPH TFI ogłosiło na początku grudnia, że nie pobiera prowizji w okresie od początku grudnia minionego roku do końca marca 2008 r. Co ciekawe okres promocji pokrywa się z sugerowanym przez analityków okresem do zajmowania pozycji do akcjach czy funduszach. Inna rzecz, że promocja na jeden czy dwa miesiące w okresie kiedy inne TFI też zaczną rywalizację na opłaty, byłaby za krótka. Jest być może jeszcze jeden powód takiej hojności. BPH TFI w ubiegłym roku systematycznie tracił udział w rynku. Od grudnia 2006 do listopada 2007 udział BPH TFI w rynku funduszy spadł z 7% do 5%. Pewnym wytłumaczeniem może być to, że okres przygotowywania się do podziału BPH nie sprzyjał rozwojowi TFI. Trudno się też nie zgodzić i z taką opinią, że częściowe oparcie strategii na produktach z ochroną kapitału w czasach ogromnej popularności funduszy akcyjnych (w tym tzw. MiŚiów) było przedwczesne.

Na początku grudnia zezwolenie na działalność uzyskało trzydzieste trzecie TFI. Mowa o Amathus TFI. Zwrócę uwagę na nazwisko prezesa TFI, którym został Wojciech Kuryłek. W.Kuryłek był głównym ekonomistą w Kredyt Banku, a później prezesem BGK. Na razie jednak trudno znaleźć dokładniejsze informacje o kierunkach działania TFI. Nawet strona internetowa Towarzystwa jest niezwykle uboga w informacje. W gruncie rzeczy można tam znaleźć tylko adres i osoby należące do władz spółki.  Oprócz omawianego TFI o zgodę na działalność ubiegają się również kolejne podmioty (Quercus, GO, Altu, Agro, Status, WDM, Reform Capital). Co ciekawe często są to towarzystwa tworzone przez byłych szefów działających już na rynku dużych i średnich towarzystw. Ciekawie rysuje się oferta tychże towarzystw, z tym że na ogół nie będzie to oferta dla tzw. drobnych ciułaczy. Pierwsze, zapowiadane fundusze są skierowane do wąskiej grupy inwestorów. Mogą to być osoby precyzyjnie skazane, ograniczeniem może być wielkość wpłaty lub oferta będzie skierowana tylko do osób zamożnych. Niektóry z zapowiadanych funduszy mają się koncentrować na wybranej grupie aktywów. Fundusz Agro chce się skupić na dobrze rozwijających się przedsiębiorstwach, których działalność jest związana z rynkiem rolnym. Altus zapowiada start z dwoma funduszami zamkniętymi. Pierwszy skupi się na spółkach niepublicznych, a drugi będzie inwestował w nieruchomości. W gruncie rzeczy więc nie jest to może nowość, ale dla wchodzącego na rynek TFI szansa na pokazanie na co go stać, pod warunkiem że spółki i projekty deweloperskie  będą dobrze dobrane. Mnie intrygują szczególnie fundusze inwestujące w firmy niepubliczne. Dobór firm do nich i udział w zarządzaniu pokażą cały kunszt i wiedzę zarządzających. Podobną jak Altus ideę zamierza wykorzystać Satus TFI należące do Beskidzkiego Domu Maklerskiego. Beskidzki DM deklaruje chęć rozwijania wspomagania rozwoju perspektywicznych spółek, do czego chce wykorzystać formułę TFI. Ponadto co najmniej dwa nowe TFI deklarują tworzenie funduszy sekurytyzacyjnych. Na oferty nowych TFI można spojrzeć co najmniej dwa sposoby. Wejść na rynek zdominowanych przez silnych graczy można wyjątkową ofertą (jedno z TFI wspomina o funduszu alternatywnym), albo z już z grupą klientów czy też przedsięwzięciem (np. sekurytyzacja) dla którego TFI stanowi formę wehikułu finansowego zaadoptowanego dla ściśle określonej grupy osób albo dla planowanego przedsięwzięcia. Z całą pewnością grupa nowych i małych TFI będzie wylęgarnią pomysłów na to do czego można wykorzystać twór prawno-finansowy jakim jest TFI. Sądzę że z biegiem czasu większe towarzystwa będą również adaptowały te pomysły. Można na to spojrzeć i z drugiej strony. Wobec braki sieci dystrybucji i silnej konkurencji w najpopularniejszych typach funduszy, wybrane kierunki rozwoju wydają się wręcz mocno zdeterminowane. Inna rzecz że przedstawiane przez nowe TFI plany rozwoju wskazują, iż po prostu tworzenie funduszy „dla mas” wcale ich nie interesuje, przynajmniej w średnim terminie.

Kolejnym towarzystwem powinniśmy zobaczyć w bieżącym roku to BBI. Zwracam na ten przypadek uwagę. Grupa finansowa BBI jest już dość znanym podmiotem na polskim rynku. Do tej pory najczęściej towarzystwa funduszy tworzyły na ogół znane instytucje finansowe oraz osoby działające związane zawodowo z rynkiem funduszy. Od ubiegłego roku zaczynają się pojawiać instytucje i osoby spoza tego kręgu. BBI zamierza wykorzystać formę funduszu do inwestowania w spółki niepubliczne, co jest ściśle związane z dotychczasową działalnością grupy. Zwrócę tu przy okazji uwagę na pewne analogie w wehikułach prawno-finansowych tworzonych doraźnie lub na pewnym etapie rozwoju rynku usług finansowych. W pierwszym przypadku mam na myśli Narodowe Fundusze Inwestycyjne, a w drugim TFI. Otóż grupa BBI ma w swoim składzie już jedno NFI (Foksal) a teraz w ramach swojej działalności będzie rozwijać się również w oparciu o TFI.

Skoro zacząłem już mówić o coraz to nowych podmiotach i osobach które pojawiają się na rynku TFI, to warto być może powoli wprowadzić sobie w nawyk dokładne sprawdzanie nowych podmiotów. Oczywiście jest KNF który dając zezwolenie na działanie, „prześwietla” podmiot i jego twórców.  To, plus zasady ostrożności związane z funkcjonowaniem funduszy radykalnie ograniczają możliwość wystąpienia przypadków kryminalnych. Warto jednać pamiętać, żę WGI też miało zezwolenie na prowadzeniu domu maklerskiego. Niemniej moją intencją nie jest straszenie malwersantami, bo ci mają w przypadku TFI raczej mocno ograniczone pole do oszustw, ale wobec coraz większej liczby nowicjuszy i pomysłów na wykorzystanie TFI, warto dokładnie sprawdzać doświadczenie zarządzających i ich „pomysł na biznes”, bo to że ktoś ma zezwolenie z KNF nie oznacza jeszcze że ma wiedzę jak pomnażać pieniądze klientów. Strategia rzucania się na każdą nowość na rynku, może nie być opłacalne w bieżącym roku.

Śledząc wydarzenia z rynku funduszy inwestycyjnych zaintrygowała mnie spora obecność w mediach marki Quercus TFI, czy też dokładniej mówiąc jej szefa Sebastiana Buczka. Autentycznie podziwiam umiejętność promowania marki, której wartość jest pochodną nazwiska szefa Quercusa. Dla osób obserwujących rozwój rynku TFI, to jedno z bardziej znanych nazwisk na tym rynku, wzbudzające ogromne zaufanie do nowopowstającej firmy. Na wstępie to kapitał nie do przecenienia. Jak tylko media podały że Sebastian Buczek odchodzi z ING TFI i tworzy z grupą pracowników nową firmę, jego nazwisko można dość często spotkać w mediach. Jak tylko Quercus rozpocznie operacyjną działalność będzie można się pokusić o wyliczenie ile znaczy nazwisko czy też marka „Sebastian Buczek” dla nowego towarzystwa. Zresztą pewnie właśnie z racji zaufania do nazwiska, media finansowe relatywnie często podają jego opinie o rynku. Sama strona Quercusa jest jeszcze dość skromna. Obok podstawowych informacji o podmiocie, wzbogacona jest krótkimi komentarzami rynkowymi S.Buczka oraz informacjami medialnymi o TFI Quercus. W pierwszej chwili przeglądając stronę Quercusa, miałem nawet pewien niedosyt informacyjny. Od strony informacji finansowej strona opiera się jedynie na skromnych komentarzach Prezesa Zarządu, S.Buczka w odstępach miesięcznych. Gdybym mógł coś polecić, to więcej rozmachu na stronie. A fakt iż komentarze pisze Prezes, może świadczyć iż towarzystwo ma problem z naborem pracowników. To by mnie akurat nie dziwiło, bo rozwój rynku kapitałowego wywołał duży popyt n pracowników.

BZWBK AIB TFI (..uff, skrót zawiera znaczną część historii przekształceń tych instytucji, może więc warto pomyśleć o czymś krótszym i prostszym) otrzymało zezwolenie na utworzenie nowego funduszu. Chodzi o Arka BZ WBK Energii FIO. Fundusz należy do kategorii funduszy o dużym ryzyku inwestycyjnym (66% akcji). Inwestycje funduszu skupiac się będą na walorach podmiotów z szeroko rozumianego sektora energetyki. Tak więc będą tam firmy od dużych elektroenergetycznych i z sektora paliw, przez opierających się na biomasie, związanych z energetyką słoneczną po wydobywcze. To niebanalny pomysł zarówno pod względem reklamowym (wg zasady że odróżnia się od innych funduszy) jak i jako faktycznie interesująca inwestycja. Biorąc pod uwagę ryzyko, twórcy wskazują na co najmniej 5-letni okres inwestycji. Od siebie dodam, że proponowałbym traktowanie takiego funduszu jako coś pomiędzy portfelem agresywnym a papierów dłużnych. Autorzy pomysłu słusznie powołują się rozwój energetyki, ale należy przy tym pamiętać że duże firmy energetyczne (a te pewnie będą w portfelu dominować) nie osiągają szokująco wysokich zysków i raczej nie sprawiają – jako ogół – niespodzianek w rozumieniu szokujących wzrostów cen akcji. Firmy energetyczne w naszym przypadku są uzależnione od koniunktury krajowej, gdyż w przypadku elektroenergetyki, gazu czy paliw, podmioty produkują przede wszystkim na  potrzeby krajowe. Przyznam jednak że analiza wyników działów energetycznych na tle pozostałej części gospodarki i przy założeniu co najmniej przeciętnego poziomu doboru struktury portfela, wskazuje że koncepcja funduszu jest słuszna i przy założeniu dłuższej perspektywy inwestycyjnej fundusz powinien dać satysfakcję inwestorom. Na pewno odradzam ten fundusz osobom które traktują fundusze akcyjne jako okazję do szybkiego zarobku. Omawiany fundusz to przykład nowego trendu na naszym rynku. Pojawiają się fundusze, które można określić jako sektorowe. Rok temu mieliśmy silne wejście funduszy nieruchomości, a w II poł. roku pierwsze fundusze zbliżone do sektorowych. Proponuję jednak zwrócić uwagę przy każdej nowej ofercie. TFI traktują takie nowości trochę na zasadzie chwytu marketingowego. Ma to sugerować pojawianie się nowej jakości na rynku. Przepraszam za wyrażeniem ale czkawką pewnie odbija się obecnie wielu inwestorom inwestowanie w fundusze związane z rynkiem nieruchomości. W październiku czy listopadzie jedno z TFI moim zdaniem przesadziło, promując fundusz skupiony na idei mistrzostw Euro 2012. Fundusz miał się skupić sektorach które mają zyskać na organizacji Euro. Dzisiaj dokładne wskazanie firm które ewentualnie podłapią lukratywne kontrakty jest praktycznie niemożliwe. Ponadto żadna firma nie może przecież oprzeć działalności na przygotowaniach do jednomiesięcznej imprezy. Tak więc samo inwestowanie w spółki budowlane, hotelarskie czy sektora usług żywieniowych tylko dlatego że ma to jakiś tam pośredni związek z imprezą piłkarską traktuje jako przekroczenie dobrych obyczajów w reklamie.

Potwierdzeniem dla trendu branżowego w funduszach jest nowy pomysł Noble Funds TFI, czyli subfundusz który ma inwestować w akcje obligacje zamienne oraz inne instrumenty finansowe producentów dóbr luksusowych z krajów UE i OECD. Subfundusz będzie dość agresywny, gdyż udział dłużnych papierów wartościowych lub instrumentów rynku pieniężnego nie może przekroczyć 40% wartości portfela.

 

W artykule wykorzystałem informacje o rynku TFI dystrybuowane przez spółkę Analizy Online.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Poglądy odważne, „bezkompromisowe” wobec faktów

M.Goliszewski jest jednym z bardziej znanych przedstawicieli środowisk przedsiębiorców. Rzeczpospolita 3 stycznia udostępniła Markowi Goliszewskiemu całą stronę co oznacza ogromny szacunek dla autora. Tytuł „Polska zasługuje na cud gospodarczy” i pierwsze zdania mogą sugerować czytelnikowi, że doświadczy ciekawej analizy bieżącej sytuacji ekonomicznej i zarysowania koniecznych działań. Może trochę przesadzam i pastwię się na tekstem, ale autor opisuje społeczno-ekonomiczną rzeczywistość podobnie jak przedstawiciele związków zawodowych, jeżeli chodzi o poziom merytoryczny. Każda ze stron sporu o model gospodarczy nadużywa zaufania czytelników czy słuchaczy. Tekst M.Goliszewskiego jest w większości tak naprawdę żonglerką bardzo przypadkowymi faktami obliczonymi na wywołanie efektu. Być może jestem zgryźliwy, piętnując ten tekst ale zauważyłem że czytelnicy wyrabiają sobie obraz rzeczywistości na podstawie nie tyle prawdziwości faktów, co częstotliwości ich wypowiadania i wypowiadających ich osób.  Zaprezentowane poglądy i strona merytoryczna są jednak charakterystyczne dla, jak ja to określam, „reformatorów”. Trzeba mieć poglądy odważne, bezkompromisowe wobec faktów (niestety) i skłonność do krytycyzmu skierowanego przede wszystkim do rządzących (czytaj: polityków). To cechy „reformatora”. Czytując teksty „reformatorów” mam poważną wątpliwość czy chodzi o przedstawienie ciekawych pomysłów czy o utrzymanie popularności . Kiedy wspomniane cechy wymiesza się z poglądami gospodarczo liberalnymi, wychodzi nam obraz znawcy problemów i reformatora, wiedzą i spojrzeniem w przyszłość wykraczającego poza krótkowzrocznych polityków. Tego typu postawy przybierają już postać wręcz karykaturalną, co wynika z tolerowania tego przez media i komentatorów życia społeczno-ekonomicznego.

Czy jest to niegroźne? A ja wcale bym nie był taki pewny. Proszę zwrócić uwagę na decyzję o obniżeniu składki rentowej. W wielkim amoku na rzecz ulżenia przedsiębiorcom podjęto decyzję o obniżeniu składki rentowej i to w relatywnie (jak na możliwości budżetu) krótkim okresie. Gdzieś dopiero od II czy III kw niektórzy makroekonomiści zaczęli zwracać uwagę, że wobec silnego wzrostu wynagrodzeń i skumulowania redukcji składki z innymi zmianami w 2008 możemy przysporzyć sobie sporo problemów. Biorąc pod uwagę wszystkie problemy, obietnice,  wyzwania itd., okazało się że ta decyzja w takiej postaci nie była najmądrzejsza. Doszło do tego ze rząd premiera uważanego za liberała oraz jego doradcy nie ukrywają że druga część cięcia składki nie jest rządowi na rękę. Osobiście szat z tego powodu nie rozdzieram, ale pewien niedosyt pozostaje.

W pierwszych kilkunastu zdaniach artykułu M.Goliszewski z podziwem wyraża się o naszych dokonaniach z ostatnich kilku lat. Jednak wszystko ma swoją „drugą stronę medalu” jak to autor określił. Co ciekawe wizerunek tej „drugiej strony” jest nieco apokaliptyczny.

Dług wewnętrzny Polski przekroczył 500 mld zł. …..nowe potrzeby pożyczkowe państwa w 2008 r. sięgają już 45 mld

Wśród reformatorów i wizjonerów zasada jest taka: im większe wielkości się poda (koniecznie w nominale !!) i przypadkowo zestawi z innymi, tym efekt (strach u czytelników i szacunek dla autora z znajomość problemu) jest większy. A ja powiem to inaczej: w I kw 2004 zadłuzenia sięgało ok. 47% PKB, a obecnie jest na poziomie 42%. Spadek przypada na ostatnie kilka kwartałów. Nasze zadłużenie wbrew pozorom nie jest wysokie, co nie oznacza że nie może być mniejsze. Ale, przepraszam, zdecydowaliśmy się m.in. na poważne w skutkach dla budżetu obniżenie składki rentowej. Te „nowe potrzeby..” to po prostu łączna kwota przetargów na dłużne papiery wartościowe w 2008. Dług o taką kwotę nie wzrośnie, bo w tym samym czasie zapada podobna kwota papierów wartościowych.

Zadłużają się też ludzie. Aż o 50 proc. wzrosły pożyczki na kupno mieszkań. Zaczynamy żyć na kredyt. Kłania się Edward Gierek.

Kredyty na cele mieszkaniowe w podobnym tempie rosną od kilku lat, jednak dopiero obecnie zaczyna to być kwota istotna. Nasze społeczeństwo jest kilkakrotnie mniej zadłużone w porównaniu z państwami rozwiniętymi. Autor powinien wiedzieć, że udział kredytów tzw. zagrożonych jest b.mały. Jedyne czego bym oczekiwał od Państwa (regulatora) to regulacji utrudniających udzielania kredytów na cele mieszkaniowe dla g.domowych o niskich wynagrodzeniach, bo niestety taki proceder się od niedawna się rozwija. Na pocieszenie powiem, że problem już jakiś czas temu dostrzeżono.

 Zaczynamy żyć na kredyt. Kłania się Edward Gierek.

To określenie to gruba przesada i nieprzyzwoitość wobec czytelnika.. Równie dobrze można straszyć wybuchem III wojny światowej. Czytelników zainteresowanych zadłużeniem zagranicznym w latach 70-tych odsyłam do fragmentów opracowania dr Grzegorza Wójtowicza na www.NBPortal.pl. Swoją drogą jeżeli autor ma jakieś pomysły na ograniczenie popytu na kredyt to należało je przedstawić oraz ocenić dotychczasowe działania instytucji nadzorujących rynek.

Banki coraz poważniej zastanawiają się nad możliwościami pełnej spłaty kredytów przez obywateli. Zwalnia ruch pożyczek międzybankowych (przestroga płynie z kryzysu rynku nieruchomości w USA).

Nie wiem skąd autor czerpie takie wiadomości. W drugim przypadku, obawiam się że autor myli zjawiska i mówi o konsekwencjach spadku nadpłynności w sektorze bankowym. To dla ekonomistów żadna nowość ani zaskoczenie. Nawet poprzednia RPP zapowiadała to zjawisko w swoich opracowaniach, a łączenie tego z przenoszeniem paniki na polski grunt to zwykłe sianie strachu.

130-procentowe narzuty na płace uniemożliwiają pracodawcom znaczące podwyżki wynagrodzeń i zatrzymanie ludzi w przedsiębiorstwach krajowych.

Ręce opadają. Biorąc pod  uwagę średnie wynagrodzenie w przemyśle, to  narzuty (różnica  pomiędzy całym kosztem wynagrodzenia a wynagrodzeniem netto) stanowią ok. 40%. W tym są: podatek, składka zdrowotna ,emerytalna i rentowa (że wyliczę tylko główne pozycje). Czy mam rozumieć że ma tego nie być?  Tradycyjnie „reformatorzy” tak dokonują wyliczeń by koszty wynagrodzeń przedstawić w jak najgorszych barwach. W rzeczywistości z powodów obiektywnych redukcje tych kosztów jest bardzo ograniczona. Różnica wynagrodzeń pomiędzy Polską a krajami „starej „ UE jest na tyle duża, ze ewentualna redukcja kosztów wynagrodzeń ma tu marginalne znaczenie. Ponadto jak widać z tempa wzrostu wynagrodzeń, podmioty gospodarcze nie mają aż tak wielkich problemów jak to przedstawia M.Goliszewski.

Marnotrawimy publiczne pieniądze m.in. na zasiłki dla fikcyjnych bezrobotnych i rencistów, na zbędne instytucje państwowe.

Zasiłki dostaje skromna część bezrobotnych. Z całą pewnością część z nich bierze je niesłusznie nie chcąc w rzeczywistości podjąć pracy. A poziom nadużyć i tak jest mniejszy niż przesadne stosowanie przez przedsiębiorców opłacania składek emerytalnych wg formuły 60% podstawy wymiaru.

Co trzeba robić? Pyta autor.

to oznacza, że dzisiaj komuś w Polsce trzeba coś zabrać albo czegoś nie dać. Musimy bowiem zmniejszyć wydatki publiczne i deficyt budżetowy, by mieć więcej pieniędzy na państwowe i prywatne inwestycje. Trzeba zlikwidować niektóre agencje rządowe i państwowe fundusze specjalne. Ale też wyhamować żądania płacowe. Zmniejszyć dotowanie kredytów mieszkaniowych, ograniczyć zasiłki pielęgnacyjne, wychowawcze, alimentacyjne. Zredukować dotacje, m.in. dla KRUS i ZUS, ograniczyć dostęp do emerytur pomostowych, zweryfikować renty i zasiłki dla bezrobotnych. Bolesne ruchy.

Przyznam ze propozycje odważne, ale tylko pozornie. Dokładnie na takim poziomie abstrakcji zatrzymuje się większość „reformatorów” i nikt z tego grona nie chce podać szczegółów czy chociaż ich zarysu i przedyskutować tego na łamach mediów. Apelowanie do polityków oraz unikanie wskazywania innych środowisk, to moim zdaniem brak odwagi. Chciałbym zobaczyć dyskusję z przedstawicielami środowisk deweloperów o zmniejszeniu dotowania kredytów i innych form wsparcia finansowego państwa. Lektura oczekiwań wobec państwa środowisk deweloperów wskazuje że bardzo szybko przestaliby lubić Marka Goliszewskiego. Na pocieszenie powiem, że akurat w przypadku rent (zawsze są sztandarowym argumentem) odnotowaliśmy sporą poprawę, czego „reformatorzy” nawet nie zdążyli zauważyć.

Należy też ponownie podjąć walkę o podatek liniowy. Lecz na poziomie niższym, niż proponowała Platforma – 14,5 proc., by jak najmniej tracili najbiedniejsi.

Moim zdaniem ekscytacja podatkiem liniowym i stawianie go jako najważniejszego elementu reformy wynika z przypisywania mu jakiegoś magicznego znaczenia dla gospodarki. Przy obecnym poziomie stopy efektywnej PIT, nie będzie to miało większego wpływu na sytuację ekonomiczną gospodarstw domowych o niskich wynagrodzeniach.

Trzeba ograniczyć kontrole, koncesje i zezwolenia – a więc wszechwładną biurokrację. Zwiększyć też nakłady budżetowe na naukę i wymiar sprawiedliwości.

Do pierwszej mysli odniosę się za pomocą przykładów Właśnie obecnie jesteśmy świadkami wchodzenia w życie regulacji dotyczących rynku finansowego, czyli tzw. MiFID. Między innymi oznacza ona powiększenie tzw. barier wejścia do tego sektora i zwiększenie roli organu nadzorczego (KNF). Dlaczego nikt z obrońców wolności gospodarczej nie ogłosił protestu albo chociaż żałoby? Nie oberwało się również przedstawicielom sektora tytoniowego za pomysł o koncesjonowaniu sprzedaży wyrobów tytoniowych. Problem raczej w tym ze środowiska przedsiębiorców i część ekonomistów woli udawać walkę z patologiami (tzw. gonienie króliczka) niż dostrzec że życie wymusza wprowadzenie niektórych ograniczeń. Zresztą nawet organizacje branżowe bywają bardzo płodne w takie pomysły.

Premier musi więc wyraźnie powiedzieć społeczeństwu, komu trzeba wstrzymać, komu zabrać, komu dać. Kiedy i dlaczego.

Absolutna racja. Problem polityka polega jednak na tym, że nie można przeprowadzać wszystkich zmian będąc w sporze z kilkoma milionami rodaków, biorąc pod uwagę zarysowane przez M.Goliszewskiego postulaty ograniczania wydatków. Na tym polega przewaga i wygoda komentatorów, że nie muszą forsować tych propozycji w parlamencie. Życie krytyka jest zdecydowanie wygodniejsze.

Chyba że zdarzy się cud. I świadomość ciężaru, jaki musi udźwignąć Polska, by doścignąć choćby poziom życia Greków czy Portugalczyków, wyeliminuje „polski kocioł” i nienawiść w polityce.

Moim zdaniem polityka nie ma już od dawna poważniejszego wpływu na gospodarkę. O ile wiem, to skalą zróżnicowania nie odbiegamy od parlamentów krajów zachodnioeuropejskich. „Polski kocioł” to głównie wizerunek tworzony przez media. Dyskusje, czy gorszące spory o trzeciorzędne na ogół problemy na szczęście nie przenoszą się na gospodarkę w poważniejszym stopniu. Obawiam się ze sam Marek Goliszewski przyczynia się do takiej atmosfery. Kreowanie wizerunku fatalnie rządzonego kraju i piętrzenie oczekiwań (jak sugestie o możliwym radykalnym cięciu kosztów zatrudnienia czy manipulacja danymi o zadłużeniu) to zwykłe robienie wody z mózgu obywatelom których świadomość problemów makro- i mikroekonomicznych kraju jest raczej ograniczona. Mnie już wystarczy że Polacy uwierzyli, że im mniej będą płacić podatków tym więcej będzie na budowę dróg i stadionów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz