Spór o „frankowiczów” i przypisywanie win.(cz.2.)

Być może jest to mało eleganckie, ale analizując problem kredytów „frankowych” nie sposób uciec od sytuacji finansowej „frankowiczów”. Zmierzam do tego, że to zasadnicza różnica czy mamy ewentualnie wesprzeć ludzi (rodziny) o niskim poziomie wykształcenia, niskiej świadomości ryzyka i żyjących na progu ubóstwa w pokoju z kuchnią, czy też dokładanie odwrotnie. Ponadto kredyty „frankowe” w niemałej części były przeznaczone na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowym bynajmniej niekoniecznie przeciętnych. Udostępnione mediom analizy wskazują (co nie jest zaskoczeniem), że kredyty „frankowe” koncentrują się w większych ośrodkach miejskich i były zaciągane głównie przez osoby młode i w wieku średnim. Wbrew rozpowszechnianym legendom, kredytów udzielano gosp. domowym w dobrej kondycji, co potwierdza odsetek kredytów ze stwierdzoną utratą wartości w grupie kredytów mieszkaniowych. Na koniec sierpnia  udział zagrożonych stanowił 3,4%. Skok obciążeń z powodu wzrostu kursu chf w styczniu 2015 nie spowodował pogorszenia jakości portfela. Jakość portfela się pogarsza, ale jest to trend kilkuletni zapoczątkowany na bardzo niskim pułapie kilka lat temu. Dla porównania podam, że ten sam wskaźnik dla kredytów konsumpcyjnych wynosił aż 12,1% na koniec sierpnia.

Kolejnym mitem jest twierdzenie, że klienci musieli brać kredyt w chf gdyż był to warunek otrzymania kredytu w ogóle i zakupu wymarzonego dachu nad głową. Jak wyżej wspomniałem, niski koszt kredytu „frankowego” dawał szansę na większy kredyt. Inaczej mówiąc, kredyt złotowy był dostępny, tylko że na niższą ( o ok. 30% – wartość uśredniona orientacyjna) kwotę. Idąc dalej, wielu z „frankowiczów” zapewne mogło wziąć kredyt w pln, ale na lokum oddalone nieco bardziej od wymarzonej dzielnicy lub mniejsze. W wydaniu górnośląskim (tu mieszkam), to trochę jak decyzja: nowe deweloperskie mieszkanie w Katowicach (na kredyt „frankowy”), czy z rynku wtórnego np. w Bytomiu (na kredyt złotowy).

Z całą pewnością z biegiem czasu „frankowicze” zdali sobie sprawę, że kredyt „frankowy” oznacza wystawienie się na poważne ryzyko kursowe. W 2015 już się zbuntowali. Warto jednak pamiętać, że w czasach kiedy wielu z nich korzystało z niskiego kursu i/lub niewielkiej jego zmienności, nie mieli do nikogo o nic pretensji i nie szukali pomocy u prawników by stwierdzić, że kredyt „frankowy” to nie kredyt, albo że banki zarabiają na spekulacji walutowej używając do tego kredytów „frankowych” (to jeden a bardziej niepoważnych zarzutów).

To nie jest tak, że w latach największej popularności kredytów „frankowych”, nie było wątpliwości czy je udzielać. Miała je część środowiska bankowego (część banków świadomie praktycznie nie skorzystała na „frankowym” boomie lub w małym stopniu) i makroekonomistów. Toczyły się dyskusje o wolność wyboru i narażania się na ryzyko na własną odpowiedzialność. Polska nie była zresztą wyjątkiem w tej części Europy jeśli chodzi o udzielanie kredytów opartych  walucie innej niż krajowa. Warto dodać, że i KNF zwracał uwagę na ryzyko kredytów walutowych. Czy „frankowicze” byli świadomi tych dyskusji? Nie wiem. Zapewne większość nie.

W przeciwieństwie do banków, które niwelowały ryzyko kursowe, równoważną pozycją po stronie pasywnej bilansu lub instrumentami zabezpieczającymi, „frankowicze” w zasadzie nie mieli i nie mają takiej możliwości. „Frankowicze” nie wspominają jednak, że mogli skorzystać z przewalutowania (opcja w każdej umowie). Zapewne część z nich powstrzymywała nadzieja na spadek kursu by dokonać przewalutowania przy niższym kapitale.

Jesteśmy niestety gdzie jesteśmy i pada pytanie czy mamy do czynienia z problemem społecznym. Moim zdaniem na chwilę obecną nie. O ile wzrost rat ograniczył konsumpcję części „frankowiczów” to jest to poziom daleki od zatrzymania popytu generowanego przez nich i popadnięcia w tarapaty finansowe przez – w uproszczeniu – klasę średnią lub aspirujących do takowej. Wg KNF nawet niewielkie przekroczenie kursu 5 pln za chf nie spowoduje istotnego załamania obsługi kredytów „frankoych”. Nie ma co jednak ukrywać, że dalszy wzrost kursu do poziomu 6 czy 7 pln za chf (na chwilę obecną są to wartości mało realne) to problem dla „małych” kilkuset tysięcy gospodarstw domowych i – z całą pewnością – sektora bankowego, a w konsekwencji również i gospodarki.

Przypadek „frankowiczów” pokazał nam,  że nie dysponujemy odpowiednim instrumentarium na rzecz kanalizowania napięć i rozdysponowania kosztów finansowych oddłużenia (dla dużej liczby gosp. domowych i o znacznym jednostkowym zadłużeniu) w trójkącie: „frankowicze” – sektor bankowy – państwo. Rozwiązania typu ustawa o upadłości konsumenckiej czy tzw. ustawa kryzysowa z 2009 r. kompletnie się do tego nie nadają. Brak odpowiedniego ustawodawstwa i skala rozczarowania wywołały zainteresowanie polityków, którzy postanowili problem rozwiązać.

Ze względu na brak miejsca nie będę się rozpisywał o propozycjach wsparcia dla „frankowiczów”. Moim zdaniem propozycja PO (przedwyborcza) może być uważana jako maks. możliwy kompromis między „frankowiczami” a bankami (słynne 50/50). Popracowałbym nad dokładniejszą selekcją uprawnionych do pomocy „frankowiczów”. Propozycja Związku Banków Polskich wydaje się nieco zachowawcza (wygodna dla sektora). Już zupełnie nie do przyjęcia jest propozycja prezydenta w okresu wyborów, który czasami wspominał o przeliczeniu „frankowiczów” wg kursu zaciągnięcia kredytu. Generalnie wadą większości proponowanych rozwiązań jest ich doraźność i koncentrowanie się na „frankowiczach”. Jedynie propozycja ZBP była dość kompleksowa. Nim jednak ponownie zabierzemy się do „karania” banków, proponuje wziąć pod uwagę, że obok „frankowiczów”, banki mają ratować SKOKi i być opodatkowane podatkiem bankowym. Wszystkiego obsłużyć się po prostu nie da. Nowy rząd będzie musiał wskazać swoje priorytety w tym zakresie.

A banki? O ile faktycznie nikt do brania kredytów „frankowych” nie zmuszał, to na pewno można z perspektywy czasu powiedzieć, że „chyba nie o to chodziło”. Ryzyko kursowe, przy ewentualnym dalszym wzroście kursu CHF, obróci się przeciwko bankom. Wnioski wyciągnięto i od kilku lat kredyty walutowe stanowią skromną część nowych kredytów mieszkaniowych, a obecnie już margines. Można jeszcze bankom kilka grzeszków dorzucić, ale proszę pamiętać, że „frankowicze” dobrowolnie zaciągali kredyty. Obok niskiej świadomości ryzyka walutowego, popularność kredytów „frankowych” brała się z ich niskiego kosztu. We wcale nie lepszej sytuacji są przedsiębiorcy, którym się nie powiodło i muszą spłacać zaciągnięte kredyty. Wartość kredytów dla przedsiębiorstw jest niemal dwa razy większa niż kredytów „frankowych”, a jakość ponad trzy razy gorsza. Upadek przedsiębiorstw czy ograniczenie produkcji to m.in. zwolnienia pracowników. Gdyby kierować się skalą problemu czy współczuciem, to w pierwszej kolejności powinniśmy pomagać przedsiębiorcom, a nie „frankowiczom”. Jak widać, nie jest to wszystko takie proste, co oczywiście nie oznacza że nie da się znaleźć rozwiązania (kompromisu).

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Spór o „frankowiczów” i przypisywanie win. (cz.1.)

Sytuacja finansowa części tzw. „frankowiczów” i wypływające z niej zagrożenia, rodzą pytanie o to kto zawinił i jaką ewentualnie powinien ponieść karę, o ile w ogóle. Zapewniam, że w sporze o kredyty mieszkaniowe w walucie (lub indeksowane) nie jest to takie proste i jednoznaczne. Warto poznać nieco faktów i opinii zanim w oskarżeniach i żądaniach ta czy inna strona sporu posunie się za daleko. Zresztą…to już się stało.

Już tylko informacyjnie podam, że pozwolę sobie na określanie osób (gospodarstw domowych), które zaciągnęły kredyt mieszkaniowy w chf lub indeksowany, wspólnym mianem „frankowicze”, a kredyty – „frankowymi”. Bo tak naprawdę to czy ktoś wziął kredyt w chf czy indeksowany tą walutą, nie ma znaczenia z punktu widzenia ryzyka kursowego.

Każdemu kto chce zrozumieć genezę kredytów „frankowych” zalecałbym poznanie naszej historii gospodarczej przede wszystkim z lat 2000-2008. Najważniejsza fakty to: radykalny spadek polskich stóp procentowych na początku ubiegłej dekady, wejście do UE, dynamiczny wzrost gospodarczy zapoczątkowany pod koniec 2003 r i trwający do połowy 2008 r. W okresie 2007-2008 dynamika (po odjęciu inflacji) wynagrodzeń przekraczała niemal dwukrotnie średnią z okresu kilkunastu ostatnich lat. Mieliśmy poczucie, że świat jest u naszych stóp.

W I poł 2000 r. przeszliśmy na płynny kurs walutowy ustalany siłami rynku. Po osłabieniu złotego na przełomie 2003/2004 (niedowartościowanie złotego o ponad 10%; idealny moment do zaciągania kredytu walutowego), aż do III kw 2008 kursy walut w wyrażeniu złotowym stopniowo spadały. W krytycznym III kw 2008 złoty był przewartościowany przez rynek co najmniej o 15%. Inaczej mówiąc kurs był nazbyt niski, ale ustalony siłami rynkowymi. Przez niemal 5 lat kurs złotego spadł o 30%. Kurs chf spadł o – w zasadzie – taką samą wartość.  W takich warunkach trudno się dziwić, że zainteresowanie kredytami wyrażonymi w chf systematycznie rosło.

Popularność chf wynikała z bardzo niskiej stopy procentowej w tej walucie. Spadek kursu i opinia „bezpiecznej” waluty były dodatkowymi atutami. Niskie stopy procentowe powodowały, iż rata kredytu (kapitał + odsetki) była ok. 30% niższe od kredytu złotowego (o tej samej wartości w chwili zaciągnięcia; w przeliczeniu na pln; 250 tys. pln na 25 lat; raty annuitetowe). Z tej perspektywy, nawet zmienność kursowa, w tym w „niewłaściwą” stronę była do przełknięcia. A „niewłaściwa”  to oczywiście zmiana na kurs wyższy od tego z chwili zaciągnięcia kredytu. Dzisiaj wiemy już, że zmiany kursowe jakich doświadczyli „frankowicze” były dość bolesne dla domowych budżetów części z nich. Warto przy tej okazji zaznaczyć, że zmiany kursu chf jakie nastąpiły od końca 2008 r. były niekorzystne przede wszystkim dla „frankowiczów” z 2008 r.  i częściowo z 2007.

By mieć punkty odniesienia do dalszych rozważań, podam wartości rat dla kredytów w pln i chf: zaciągniętych w marcu 2004 i w sierpniu 2008 r. (wartość i czas spłaty podałem wyżej). Dla „frankowiczów” to dwa skrajne okresy zaciągania kredytów. Na ten okres przypada przeważająca część aktywnych kredytów „frankowych”. W przypadku z 2014 r., dopiero w tym roku rata kredytowa „frankowiczów” jest  na poziomie rat kredytu w pln. Koszt kredytu dla tej grupy „frankowiczów” okazał się po ponad 10 latach o 29% tańszy w porównaniu z kredytem w pln. Kapitał do spłaty (na chwilę obecną) wyrażony w pln  jest raptem większy o kilkanaście procent w porównaniu z kredytem w pln.

Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w drugim przypadku (kredyt „frankowy” zaciągnięty w 2008 r,). Jeszcze w II poł 2010 „frankowicze” płacili o 100 pln więcej miesięcznie niż posiadacze kredytów złotowych. W kolejnych latach różnica rosła w różnym tempie by w 2015 sięgnąć 650 pln (!). Do chwili obecnej koszt obsługi kredytu był większy o 18% od kredytu w PLN. Gdyby kurs pozostał bez zmian w kolejnych latach, to koszt może być ostatecznie nawet o niemal 40% większy od kredytu w PLN (czyli nawet o 120 tys. pln). Najgorsze jest jednak to, że kapitał do spłaty (wyrażony w pln), mimo upływu lat, jest obecnie ponad 1,5 raza większy od posiadaczy kredytu złotowego zaciągniętego w tym samym okresie.

Podane dwa skrajne przykłady pokazują, że sytuacja „frankowiczów” jest bardzo zróżnicowana. Rozczarowani zapewne są ci którzy zaciągnęli kredyt w 2008 i częściowo w 2007 r. To może dawać nawet ponad 40% „frankowiczów” z ok. 550 tys. zadłużonych w tej walucie. Pytanie: od jakiego poziomu kursu (mowa o wzroście) ich złość jest uzasadniona, o ile w ogóle można tak postawić pytanie

Trzeba pamiętać, że kredyty „frankowe” są narażone na ryzyko zmienności waluty bazowej (w naszym przypadku chf), o czym jak rozumiem kredytobiorcy wiedzieli (tzn. teoretycznie powinni). Analiza zmienności kursów kilku czołowych europejskich i światowych walut względem siebie wskazuje dla okresów 7-letnich z okresu od 1980 (bo… od 2008 do 2015 też upłynęło 7 lat) wskazuje, że w 95% przypadków zmiana kursu nie przekraczała 60%. Podobne wskazania daje analiza kursów pln do usd, eur i chf z kilku lat poprzedzających szczyt zainteresowania kredytem „frankowym”, czyli w latach II poł 2007-2008. Przypomnę, że „frankowicze” z III kw 2008 doświadczyli 100% wzrostu kursu w okresie 2008-2015 (z 2 pln za chf do niemal 4 obecnie). Oznacza to, że „frankowicze” mogą się – teoretycznie –  bronić iż skok kursu do 4 pln miał jedynie kilkuprocentowe prawdopodobieństwo realizacji. Pytanie jednak, czy jest to zasadna linia obrony. Jeszcze w ubiegłym roku przy kursie zbliżonym do 3,5 pln za chf, „frankowicze”  z 2008 „mieścili” się w przedziale zmienności. Skok kursu do 4 pln za chf, spowodował wzrost kosztów obsługi kredytu o dodatkowe ok. 150 zł w 2015 r.).

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Nas to chyba nic nie pokona, ani nie zatrzyma. Polski eksport.

2015_10_17_CA_do_PKB

Nas to chyba nic nie pokona, chciałoby się powiedzieć kiedy patrzy  się na wyniki wymiany handlowej. Eksport rośnie nieprzerwanie. Roczna dynamika eksportu na poziomie 7% to wynik, który powinien cieszyć. Tym bardziej, że ograniczenie dostępu do synku rosyjskiego i konflikt na Ukrainie budziły poważne obawy o kierunek wschodni naszego eksportu. Były poważne obawy o to co z towarami dla których rynek wschodni został zamknięty lub ograniczony. Co gorsza nie tylko polskim firmom ograniczono dostęp do rynków wschodnich. Rynek krajowy nie był w stanie wszystkiego wchłonąć, a do ulokowania swoich towarów na rynku UE ubiegali się również producenci z innych krajów, których embargo rosyjskie, i inne geopolityczne zmiany na wschodzie, dotknęły. A tymczasem…? A tymczasem polscy przedsiębiorcy nie przestają zaskakiwać i zadziwiać.

Rynek wschodni to taka wieczna niezrealizowana nadzieja polskich eksporterów. Zawsze się mówiło, że byłe kraje ZSRR to kiedyś będzie wielki zasysacz wszelakich polskich towarów. Od produktów rolniczych po skomplikowane maszyny. Problemem stale były przeszkody stawiane przez Rosjan czy zaburzenia ekonomiczne i polityczne, które zawsze skutkują ograniczeniem wymiany handlowej. Nie ma też co ukrywać, że siła nabywcza Rosjan, Ukraińców czy Białorusinów jest daleko mniejsza od tejże u mieszkańców Europy Zachodniej. Jeszcze w latach 90-tych udział krajów Europy Wschodniej przekraczał w naszym eksporcie 20%. Teraz jest to już tylko 6%. Gdyby nie geopolityczne problemy, to udział sięgałby być może i 10%. Reorientacja eksportowa polskiej gospodarki, wejście do UE i geopolityczne problemy na wschodzie doprowadziły do silnego uniezależnienia się polskiego eksportu od kierunku wschodniego.

Rosyjskie embargo i ukraińskie problemy spowodowały nominalny spadek wartości eksportu na ‘kierunek wschodni’ o 35% (porównanie I-VII 2013 i I-VII 2015). I wygląda na to, że nadal tracimy ten kierunek, bo dynamika spadku eksportu wprawdzie słabnie, ale bardzo powoli. Obecnie jest ok. 20%.

Trzeba jednak przyznać, że nasi eksporterzy wykazali znaczną elastyczność. Część eksportu udało się ulokować na rynku krajowym (sam bije życiowe rekordy konsumpcji jabłek), w resztę w takiej czy innej postaci skierowano w przeciwnym kierunku (i nie tylko). Oczywiście nie było to łatwe. Niejednokrotnie producenci musieli dokonać zmian w asortymencie eksportowym lub dokonać zmiany skali przetworzenia produktu. Szukano też nowych odbiorców i nowych rynków. Akcja okazała się skuteczna, bo aż do I kw tego roku udało się utrzymać dodatnią dynamikę eksportu towarów z grupy: żywność i zwierzęta żywe. Dopiero w ostatnich miesiącach roczna dynamika eksportu tej grupy towarów jest minimalnie ujemna.

Generalnie utrzymanie dodatniej dynamiki eksportu to sukces polskiej gospodarki świadczący o tym, że – wbrew powszechnym narzekaniom – polscy przedsiębiorcy są innowacyjni i nie boją się konkurencji.

Warto jednak zwrócić uwagę na ograniczenia jakie widać powoli na horyzoncie. Polski eksport przekroczył powoli wartość 40% w relacji do PKB. To ogromny sukces, bo – jak na standardy krajów UE – jest to relatywnie wysoka wartość. Dalszy wzrost udziału eksportu w relacji do PKB będzie coraz trudniejszy i być może wkrótce już samo utrzymanie eksportu powyżej tej wartości  będzie ogromnym sukcesem. Być może też przez najbliższe lata wysoką pozycję na rynkach zagranicznych zapewni nam jakość produktu i obsługi, ale z biegiem czasu będziemy musieli przechodzić w innowacyjność i jakość oraz produkty o coraz wyższym stopniu przetworzenia. Nie mam wątpliwości że się nam to uda, bo polskie firmy udowodniły że potrafią sprostać wyzwaniom.

Sukces polskiej gospodarki to nie tylko eksport. Bilans (rocznych) obrotów bieżących do PKB zmniejszył się już do -0,5%. Mało kto już dzisiaj pamięta, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat, wartość ta wahała się w przedziale -6% do -3% i była najczęściej spowodowana deficytem obrotów handlowych. Proponuję nie przywiązywać się zanadto do tak niskiej wartości def. obrotów bieżących oraz handlowych. Utrzymywanie stale wzrostowej dynamiki eksportu będzie powoli coraz trudniejsze, a nic nie wskazuje na to byśmy mieli (gospodarstwa domowe i podmioty gospodarcze) zmniejszyć zapotrzebowanie w krótkiej i średniej perspektywie na dobra i usługi zagranicznych. Tak więc deficyt handlowych (a co za tym idzie i bieżących) jeszcze długo będzie stałym elementem polskiej makroekonomicznej rzeczywistości i to w stopniu nieco większym od obecnego.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Jedna stawka VAT czy zróżnicowana?

Niemal w każdych wyborach pojawia się partia, która w programie gospodarczym deklaruje, że chce zrównać stawki VAT . Na ogół proponują to politycy/partie o poglądach liberalnych lub zbliżonych. Tym razem, w tej kampanii wyborczej, rola ta przypadła Ryszardowi Petru i jego Nowoczesnej. Celem zrównania VAT ma być prostota podatku, jego obniżenie, redukcja szarej strefy wykorzystującej różnice stawek itd.

Może i nie komentowałbym tego punktu programy gospodarczego Nowoczesnej gdyby nie lekka prowokacja, jakiej można się było spodziewać. Hanna Gill-Piątek startująca z listy Zjednoczonej Lewicy, „zaczepiła” Ryszarda Petru.  H.Gill-Piątek przedstawiła na facebooku wydruk z kasy sklepowej po porannych zakupach. Dominowały produkty obłożone niższymi stawkami VAT (5-8%). To miało dać do myślenia R.Petru co się stanie gdy stawki VAT zostają ujednolicone na poziomie 16%.

To charakterystyczne zestawienie dwóch światów. Lewicowego z troską o najuboższych i wolnorynkowego, gdzie same uproszczenie podatków pomoże przedsiębiorcom, a ci zwiększą zatrudnienie itd. Żadnej z tych osób nie odmawiam autentycznej troski o obywateli. Z całą pewnością Ryszardowi Petru, najubożsi nie są również obojętni. 

Przyznam, że trochę Ryszarda Petru nie rozumiem. Wprowadzenie jednej stawki VAT wydaje mi się mało realne i niekoniecznie potrzebne. Bynajmniej nie tylko dlatego, że Nowoczesna  jeśli wejdźcie do Sejmu to raczej z wynikiem nie przekraczającym 10%. Odnoszę wrażenie, że R.Petru szukał idei, hasła, które pozwoli wyróżnić program jego ugrupowania, a jednocześnie będzie elementem charakterystycznym wolnorynkowego (liberalnego) programu. Tylko, że hasło wydaje się być nieco zużyte i wątpliwe co do słuszności. Wątpię czy warto o jedną stawkę VAT kruszyć kopie. 

Niemal zawsze, gdy mowa o jednej stawce VAT, to jej poziom jest ustalony na poziomie stawki efektywnej (co roku podaje ją MinFin) lub zbliżonej. Operacja więc byłaby prawie neutralna, z punktu widzenia wpływów budżetowych. Ewentualne odchylenia na plus czy minus to kilka mld zł. Im większe odchylenia na minus dla budżetu (a z korzyścią dla obywateli), tym bardziej trzeba je przynajmniej częściowo rekompensować innymi wpływami. 

Zróżnicowanie stawek VAT nie jest tylko wynikiem przypadkowych procesów i populistycznych działań polityków. W dużym stopniu daje się to uzasadnić. Niższe stawki VAT  obejmuję część produkcji  i przetwarzania produktów rolnych . Szczególnie dotyczy to podstawowych produktów żywnościowych. Do tego można dołożyć usługi za zakresu służby zdrowia. To bynajmniej nie koniec listy. Mamy to do czynienia z celem społecznym, by niezbędne do życia produkty i usługi były dostępne dla ludności uboższej, wśród której wydatki na żywność stanowią relatywnie większą pozycję w wydatkach.  Przy okazji państwo wspiera sektor rolno-spożywczy. Wadą takiego rozwiązania jest fakt, iż korzystają z tego wszyscy, czyli i obywatele niepotrzebujący takiego wsparcia.

Zróżnicowanie stawek VAT wynika również z przemian ekonomicznych kraju i doraźnych zmian w VAT. VAT to jedno z kilku głównych źródeł wpływów budżetowych. Stąd stawki i zasięg podatku musza uwzględniać cele społeczne, branżowe i makroekonomiczne. Dobrym przykładem tych ostatnich jest podwyżka podstawowej stawki do 23%. Wynikała z konieczności dostarczenia wpływów by łatać dziurę w finansach publicznych po 2008 roku.  Jednocześnie obniżono stawki na niektóre produkty usługi wrażliwe społecznie. Efekt? Powiększyła się luka między stawką podstawową (maksymalną) i stawkami obniżonymi. Starając się zrozumieć przyczyny zróżnicowania stawek, należy pamiętać o naciskach (czasami uzasadnionych) poszczególnych branż, ich zróżnicowaniu działalności i konkurencyjności polskich wyrobów.  Dlatego też mocno wątpię by po ewentualnym zrównaniu VAT udało się utrzymać jednolitą stawkę w dłuższym okresie. I to bynajmniej nie tylko z powodów populistycznych działań polityków.

Podniesieni stawki VAT do 16% faktycznie mogłoby być sporym wyzwaniem dla uboższej części społeczeństwa. Taki ruch musiałby być poprzedzony radykalną zmianą w transferach szeroko rozumianej pomocy społecznej  i zapewne skoordynowany ze zmianą w innych podatkach by chociaż częściowo zrekompensować wzrost VAT.

Ale są i zalety jednej stawki. Obok samej prostoty i zmniejszenia szarej strefy, spadłyby ceny wielu dóbr i usług. O ile? I to jest zagadka, bo zapewne podmioty gospodarcze starałyby się utrzymać wcześniejsze ceny by przejąć korzyści z tytułu obniżonych stawek.

Jak widać jedna stawka VAT, choć kusząca, wydaje się mało realna we wprowadzeniu. Sugerowałbym raczej zmniejszenie liczby stawek i zmniejszenie różnicy między nimi. To i tak już byłby duży krok do przodu. Na redukcję szarej strefy są inne sposoby.

A całą pewnością warto raz w roku wracać do dyskusji o stawkach podatku VAT. Niskie stawki VAT to czołowe źródło ulg w polskim systemie podatkowym, a co za tym idzie, utraty wpływów budżetowych. Nad uzasadnieniem i skalą niektórych z nich powinno się dyskutować. Można też stopniowo redukować zakres „działania” niskich stawek oraz jednocześnie dokonywać zmian w PIT i zasadach wsparcia osób najuboższych. Sądzę, że to pozwoliłoby na obniżenie stawki maksymalnej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Granie emerytalnym wiekiem. Prezydent przedstawił projekt zmian.

Miałem nadzieję, że prezydent oszczędzi nam wprowadzania do kampanii wyborczej tematu wieku emerytalnego w sposób jaki zaprezentował w ostatnich tygodniach. Szkoda, że stało się inaczej. Argument, że spełnia wyborcze obietnice jest niepoważny. Bo prezydent jest od podejmowania racjonalnych decyzji, a nie od  spełniania obietnic których nikt mu nie kazał składać. Prezydent sam tak  naprawdę tychże obietnic nie traktuje poważnie, co wykażę poniżej. Polityczna zabawa lada chwila może się odbić na wizerunku Polski na rynkach finansowych. Prezydent osobiście może rynkiem finansowym nawet i gardzić, ale wraz z innymi obywatelami będzie pokrywał wyższy koszt nowo emitowanych obligacji, jeśli w porę nie przerwie zabawy.

Nie ma sensu przypominać dlaczego wiek wydłużono i że system emerytalny jest powiązany z finansami publicznymi na zasadzie naczyń połączonych. Tabele demograficzne i prognozy są łatwo dostępne (m.in. na stronie GUS). Możliwość skrócenia wieku przejścia na emeryturę oznacza mniejszą emeryturę oraz zwiększenie liczby osób które będą musiały otrzymać tzw. emeryturę gwarantowaną. Sugerowanie, że każdy będzie mógł dalej pracować, a obniżenie wieku to tylko możliwość zakończenia aktywności zawodowej, jest dość pokrętnym tłumaczeniem ze strony prezydenta. Nie jest tajemnicą, że dominująca część obywateli przechodzi i przechodziła na emerytury z chwilą zyskiwania uprawnień. Nic nie wskazuje na to, by w najbliższych latach miało się to zmienić. Warto tez pamiętać, że pracodawcy nierzadko sami sugerują odejście z pracy, jeśli zbliża się wiek emerytalny pracownika.

Pozostawmy jednak na boku rozważania finansowe i o odpowiedzialności za kraj. Proponuje zwrócić uwagę na kilka innych aspektów wywoływanego przez prezydenta problemu emerytalnego wieku.

Prezydent w uporem podrzuca temat wieku emerytalnego w imieniu obywateli. Czy ktoś zna osobiste zdanie prezydenta o systemie emerytalnym? Raczej nie. Prezydent ciągle wspomina o wypełnianiu wyborczych obietnic, które są efektem oczekiwań społecznych wyrażonych w kampanii wyborczej. To, że prezydent z biegiem czasu sam je podsycał, to inna rzecz. Tak naprawdę prezydent zdaje się znać skutki swojej zmiany (niższe emerytury), ale przyjął wygodną postawę biernej reprezentacji ludu. Proszę zwrócić uwagę, że prezydent unika deklarowania utożsamiania się z pomysłem. To coś w stylu, Skoro obywatele się upierają, to proszę bardzo. Rozumiem, że skutki znają…. Moim zdaniem wyborcy prezydenta A.Dudy powinni stawiać pytanie czy prezydent zgadza się z ich postulatem i czy mógłby przedstawić wady i zalety obniżenia wieku emerytalnego. Ale wyborcy tego pytania nie zadadzą, no bo kto ich w tej chwili reprezentuje. Kiedy za lat ileś tam, dotrze do ludzi że takie rozwiązanie (wczorajsze propozycje prezydenta) wcale nie jest dobre i rodzi wiele zagrożeń, to prezydent zawsze będzie mógł powiedzieć, iż tylko realizował wyborcze oczekiwania obywateli i że nie do niego należy kierować pretensje. Osobiście uważam, że prezydent jest urzędnikiem państwowych i równie jak rząd odpowiedzialnym za stan finansów państwa, ale jak widać tym się z prezydentem różnimy. Szkoda.

Z działań prezydenta widać, że stara się tą inicjatywę (wiek emerytalny) sam powoli unicestwić i wykorzystać politycznie dla swojej macierzystej partii na ile to możliwe. Zwolennikom prezydenta proponuje zwrócić uwagę na sekwencje działań. Jeżeli prezydent chciał przedstawić propozycję zmian ustawowych, to – jak rozumiem – referendum m.in. w sprawie wieku emerytalnego nie miało żadnego znaczenia. Inicjatywa referendalna była tylko graniem na czas. Brak uzasadnienia dla finansowych skutków ewentualnego masowego poparcia referendalnego pytania dot. wieku emerytalnego było tylko zachętą dla senatorów by odrzucili inicjatywę referendalną.

Propozycja zmian przepisów emerytalnych jaką zaproponował prezydent jest dość banalna. Brak tu jakiejkolwiek finezji i pomysłu. Widać, ze prezydent i jego doradcy za wiele się nie namęczyli nad projektem. Dlaczego tak banalnie prostej propozycji zmiany prezydent nie złożył zaraz po rozpoczęciu urzędowania? O to m.in. powinni pytać prezydenta jego wyborcy. A szczególnie ci z nich, którzy chcieli obniżenia wieku emerytalnego. Ja jestem przekonany, ze prezydent wcale się z tą zmianą nie śpieszy. Robienie tuż przed końcem kadencji Sejmu tzw. wrzutki, to żart ze swoich wyborców. Prezydent wiedział, że jego projektem nikt się już w tej kadencji Sejmu nie zajmie. Uwaga prezydenta, iż posłowie udowadniali już nie raz, że potrafią błyskawicznie procesować przedkładane zmiany jest wręcz arogancka.

Skandal z błędem rachunkowym w uzasadnieniu projektu zmiany tylko potwierdza, że do tej pory ani prezydent ani jego otoczenie nie pochylili się nad poważną analizą systemu emerytalnego i  skutków zmian. Takie wyliczenia powinni mieć od dawna politycy lub eksperckie zaplecze PiS oraz obecni doradcy prezydenta. Gdyby grupa ludzi faktycznie monitorowała nasz system emerytalnym i pracowała nad symulacjami skutków zmian na potrzeby prezydenta, to błąd rachunkowy zostałby z łatwością wychwycony już na tzw. pierwszy rzut oka.

Rzekomemu wsparciu prezydenta dla obniżenia emerytalnego wieku nie pomaga unikanie jakiejkolwiek dyskusji ws. emerytur i propozycji zmian. Prezydent i jego otoczenia nie podejmuje w mediach dyskusji, pokrętnie odpowiadają na pytania dziennikarzy. Prezydent zdaje się udawać, ze nie widzi i nie słyszy rzesz ludzi, którzy rzucają w przestrzeń medialną szereg ważnych pytań i oczekują odpowiedzi. Jedyną odpowiedzią jest tłumaczenie się wypełnianiem obietnic wyborczych wynikających z woli obywateli. I tak w kółko. A przecież prezydent deklarował się w okresie wyborów jako człowiek dialogu i kontaktu z różnymi środowiskami na rzecz rozwiązywania konfliktów. Już o tym zapomniał? Wbrew pozorom jest o czym dyskutować, bo być może w kolejnych latach będziemy musieli dokonywać drobnych korekt zapisów emerytalnych ustaw. Tymczasem gdyby prezydenckie propozycje weszły w życie, to za kilka lat zmuszeni bylibyśmy do dyskusji nie nad korektami, ale nad poważnym ograniczeniem zmian proponowanych teraz przez prezydenta.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

A inflacja swoje.

2015_09_16_infkacja

Z ujemną inflacją mamy do czynienia od lipca ubiegłego roku. To już czternaście miesięcy. Jeszcze w ubiegłym roku byłem mocno przekonany, że ujemna inflacja to będzie epizod przypadający tylko na 2014 r. Niemniej zarówno nasze jak i widoczne w UE trendy cenowe wskazują, że w zimie powinniśmy ujemną inflację pożegnać. Proces ten będzie przechodził jednak bardzo łagodnie.

Gdybym miał w skrócie wskazać głównego winnego ujemnej inflacji, to byłyby to spadające ceny na rynkach surowcowych. Spadały ceny surowców i przetworów rolnych oraz surowce przemysłowe. Wśród tych ostatnich cena ropy naftowej. Cena ropa BRENT spadła o ponad 50% w ciągu minionych kilkunastu miesięcy. Gaz ziemny o 30%. Takiej korekty surowcowej nie było już dawno i to pomimo nie najgorszego w końcu tempa wzrostu światowego PKB. Nieczęsto też tak szerokie (tzn. dotyczące różnych towarów) występują w jednym okresie. O ostatnich miesiącach wydaje się iż widać powolne wyhamowywanie tempa spadków na wielu surowcach i przetworach.

Ujemnej inflacji nie zatrzymał popyt wewnętrzny, w końcu nie taki skromny, bo o dynamice nieco przekraczającej 3% rocznie w ostatnich kwartałach. Trudniej natomiast ocenić rolę kursu walutowego. O ile w latach poprzednich kurs złotego potrafił w istotny sposób przyczynić się do wahań inflacji, to w latach 2014-15 jego rola wydaje się być znacznie skromniejsza. W 2014 niewielka aprecjacja złotego (zmian kursu yoy dla ułatwienia porównania z inflacją) jest mocno skorelowana z powolnym przejściem inflacji z dodatniej w ujemną. W ostatnich miesiącach ubiegłego roku złoty rozpoczął skromny trend deprecjacyjny, widoczny do chwili obecnej. Ta zmiana trendu przyczyniła się do osłabienia narastania ujemnej inflacji i jej późniejszego (obecny rok) łagodzenia z kilkumiesięcznym poślizgiem. Trzeba jednak zauważyć, że ewentualny wpływ osłabienia złotego nałożył się w tym roku na wyhamowywanie cen na rynku surowców i przetworów rolnych i przemysłowych.

Okres ujemnej inflacji w Polsce jest cztery razy dłuższy niż w UE. W UE ujemna inflacja (w rozumieniu wskaźnika rocznego) występowała od grudnia 2014 do marca 2015. Oczywiście poszczególne kraje członkowskie cechowało ogromne zróżnicowanie. To nic nowego. Polska gospodarka cechuje się pewną bezwładnością inflacyjną (nie tylko). Kiedy kraje strefy euro odnotowała szczyt inflacji na przełomie 2011/12 na poziomie 3%, to my mieliśmy przez kilka miesięcy inflację w przedziale 4%-5%. Kiedy zaś w styczniu 2015 strefa euro odnotowała inflację na poziomie minus 0,5%, my w miesiącach I kw 2015 odnotowywaliśmy roczny wskaźnik na poziomie średnim minus 1,5%.

Powyższe zjawiska, przedstawione w telegraficznym skrócie, miały swoje przełożenie na zmiany cenowe dóbr w polskim koszyku inflacyjnym w minionym roku (12 miesięcy) i obecnie. Inflacje poniżej zera trzymała żywność, koszty mieszkania oraz szeroko rozumiane koszty energii (np. cena benzyny). Trend spadku cen koszyka żywnościowego (udział ponad 24% w koszyku inflacyjnym) wyraźnie się kończy co widać po danych za sierpień. Zadział w tym przypadku wprawdzie częściowo efekt bazy, ale powoli zetkniemy się ze skutkami suszy w Polsce. Wprawdzie wg ekspertów jej skutków nie należy przeceniać, ale na pewno część producentów przytrzyma część swoich zbiorów w nadzieją na korzystniejsze ceny. W okresie kilku i nawet kilkunastu miesięcy odnotowaliśmy skromne podwyżki kosztów eksploatacji mieszkań, usług zdrowotnych czy pozycji „restauracje i hotele” oraz „pozostałych towarów i usług”. Te pozycje zazwyczaj „nie lubią” hamowania wzrostu cen i są dość podatne na wzrost kosztów. Tymczasem kosztów długo w ryzach utrzymać się nie da i stojący za tymi sektorami i działami gospodarki przedsiębiorcy zaczną testować naszą akceptację do podniesienia cen.

Najnowsze wyniki inflacji (za sierpień) potwierdzają, że powoli kończy się deflacja w Polsce. Zachodzące procesy gospodarcze w Polsce i Europie oraz zmiany cen surowców (mowa o prognozach) nie wskazują by należało się obawiać w krótkim terminie ostrego wzrostu inflacji w Polsce. Dla krajowego rynku finansowego najnowsze dane GUS nie stanowią jakiegoś zaskoczenia, stąd i nie należy oczekiwać poważniejszych zmian stawek FRA w najbliższych tygodniach.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Pomysł prezydenta A.Dudy na emerytury. Odpowiedż dla czytelnika.

Po publikacji tekstu o pomyśle obecnego prezydenta dot. obniżenia wieku emerytalnego (poprzedni wpis), pojawił się jeden komentarz. Nie zgadzam się z wieloma zawartymi w nim ocenami, ale rozumiem powód jaki motywował komentatora. Poniżej moja odpowiedź.

Co do zasady nasz system emerytalny jest oparty na banalnej oraz prostej (i okrutnej zarazem) zasadzie: nasza emerytura jest wynikiem nagromadzonych składek. Obawiam się, ze uwagi o klasie próżniaczej, w odniesieniu do systemu emerytalnego, wskazują iż Pan nie w pełni orientuje się w zasadach działania naszego systemu emerytalnego. Jedynymi uprzywilejowanymi są przedstawiciele kilku grup zawodowych, z których niektóre mają po prostu preferencje polityczne. Akurat tych grup prezydent Duda ruszyć nie chce, ani jego macierzysta partia. Pan i ja dopłacamy do ich emerytur z podatków, w stopniu grubo większym niż jest to uzasadnione.

Hasło o powrocie do 60 nie jest demagogią. Przed wprowadzeniem nowych zasad odnośnie wieku, było 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn. Prezydent Duda w kampanii wyborczej ewidentnie używał określenia o powrocie do poprzedniego wieku emerytalnego (chodziło o wiek podstawowy przejścia na emeryturę). Tą informację znajdzie Pan na aktywnej wciąż stronie internetowej prezydenta Dudy z czasów kampanii. Inna rzecz, co mam nadzieję Pan wychwycił w kampanii, że A.Duda zmieniał deklarację co do wieku. Raz mówił że chce powrócić do poprzedniego, a innym razem że cofnąć (ale o ile , tego obecny prezydent nie precyzował). By utrudnić rozliczanie obietnic, bodaj nigdy nie używał liczb (czyli wieku). A.Duda doskonale zdaje sobie sprawę z niemożliwości spełnienia swojej obietnicy. Od zakończenia kampanii, tematu unika lub go rozmywa. To samo robi jego otoczenie i macierzysta partia.

Prezydent nie lansuje powrotu do 65 lat. Po prostu nadal unika podania dokładnie o jaki wiek chodzi. 65 lat to już Pana interpretacja. Taką też informację podają media, ale na zasadzie „informacji z otoczenia prezydenta”. Nikt pod nazwiskiem nie chce tego potwierdzić.

Proszę też zauważyć, że w referendalnym pytaniu o wiek emerytalny, prezydent rzekomo przekazał pytania tzw. strony społecznej. Otóż NSZZ Solidarność chciał powrotu do poprzedniego wieku 60/65. Tymczasem w pytaniu referendalnym, za zgodą Solidarności dokonano manipulacji. W pytaniu referendalnym nie było mowy o jaki wiek chodzi i wstawiono informację o stażu.

Czy zauważył Pan, że Solidarność nie protestowała i że rzecznik tejże przyznał, że przy powrocie do 60/65 już się nie upierają? Rzecznik Solidarności znalazł sobie teraz jako wytłumaczenie orzeczenie Trybunały Konstytucyjnego w sprawie wieku emerytalnego. Trybunał wypowiedział w tej sprawie dawno temu. Dlaczego rzecznik Solidarności dopiero teraz powołuje się na ten wyrok, jest jego słodką tajemnicą. Cicha zgoda Solidarności na modyfikację pierwotnego pytania Solidarności jest zaskakująca. Swoją drogą zachęcam do lektury wyroku TK, ponieważ zwolennicy obniżenia wieku próbując częściowo wycofać się z deklaracji, manipulują jego treścią.

Tak naprawdę, to nikt nie wie, co lansuje Prezydent poza słowem „obniżenie”. Od rozpoczęcia kampanii prezydenckiej do chwili obecnej, prezydent nie przedstawił nawet zarysu swojej wizji, o ile jakaś wizja w ogóle istnieje. Obawiam się, że ta wizja jest teraz na siłę wymyślana przez doradców. Nikt do chwili obecnej nie był w stanie wymusić na obecnym prezydencie jakichkolwiek informacji o jego wizji. Jakiekolwiek próby kończyły się złością prezydenta lub jego otoczenia.

Gdyby Pan przeczytał mój tekst bez uprzedzeń, zauważyłby Pan, że być może nawet się zgadzamy w niektórych sprawach. Przynajmniej częściowo. Otóż masowe obniżenie wieku byłoby błędem i niedorzecznością na koszt podatników. Chodzi o to, by pomóc ludziom, którzy będą mieli problem z utrzymaniem się na rynku pracy do 67 roku życia. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę powiedzieć, że w tym zakresie będziemy musieli modyfikować około-emerytalne ustawodawstwo. I właśnie dlatego nie można masowo obniżać wieku wszystkim. Konsekwencje pomysłu A.Dudy były wyliczone i podane do wiadomości publicznej przez wielu komentatorów. Proszę mi podać szacunki prezydenta A.Dudy dotyczące skutków zmiany sugerowanej przez prezydenta. Jak się coś – jak Pan to ujął – lansuje, to trzeba tez znać wyliczenia, by wiedzieć jakie są granice tego lansowania.

Możemy sobie formalnie w Polsce modyfikować system emerytalny jak chcemy. Łącznie z obniżaniem wieku. Tylko, tak naprawdę wszystko sprowadza się do dyskusji czy Pan i ja, oraz reszta obywateli, płacimy daninę w postaci składki ZUS czy podatków, by pokryć deficyt systemu emerytalno-rentowego. Prezydent Duda unikał i unika podania tej informacji. Stąd wielu obywateli wierzy, że wysokość emerytury jest niezależna od wieku i wielkości składek i że finanse publiczne to jakiś wielki worek pieniędzy bez dna.

Z punktu widzenia naszej wymiany opinii byłoby ciekawie gdyby rządy przejęła macierzysta partia prezydenta Dudy. Wtedy zarówno prezydent jak i politycy PiS nie mogliby już żonglować obietnicami w mediach. Zapewniam Pana, że jak Pan przeczyta taki projekt zmian z masowego obniżenia wieku do 60/65 lat, to z obietnic niewiele zostanie.

Chętnie odniosę się do tematu tzw. emerytury obywatelskiej, tylko proszę powiedzieć, o który wariant chodzi. W ostatnich kilku latach kilka ugrupowań politycznych lub tzw. think tanków prezentowało pomysły na emerytury pod nazwą emerytury obywatelskiej. Te pomysły dość poważnie się różniły. To co je cechowało, to ogromne niedopracowanie pomysłu. Od braku skojarzenia zależności składek do emerytury, przez brak podania wartości składek lub otrzymanej emerytury, do braku informacji jak przejść do systemu emerytury obywatelskiej z obecnego systemu. W praktycznie wszystkich wariantach, emerytura obywatelska dawała ostatecznie niską lub raczej niską emeryturę. Ponadto pomysły emerytury obywatelskiej nie znosiły na ogół zależności wysokości emerytury od stażu pracy. Jeśli nawet, to emerytura była niezwykle mała. Stąd moje zdziwienie skąd u Pana tak pozytywne nastawienie do tego pomysłu. Jeżeli obecne rozwiązania uważa Pan za niekorzystne dla osób, które mają problemy z utrzymaniem pracy i/lub niskie wynagrodzenie, to proszę się dobrze wczytać w zasady emerytalne prezentowane pod nazwą emerytura obywatelska.

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

Fatalna rola prezydenta Dudy w kształtowaniu świadomości emerytalnej Polaków. Budzenie niepotrzebnych złudzeń.

W dwóch referendach obywatele dostali możliwość wypowiedzenia się łącznie w sześciu tematach. Drugie referendum, w zależności od wyników i frekwencji, może mieć poważne konsekwencje dla gospodarki, a dokładniej dla finansów publicznych. To właśnie w drugim referendum, obecny prezydent wprowadził pytanie dotyczące obniżenia wieku emerytalnego. To stawia pytanie o rolę polityków w procesie niezbędnych zmian i rozwiązywania problemów. Już obecnie prezydent Duda nie zapisał się w najlepiej w narodowym sporze o system emerytalny i wiek przechodzenia na emeryturę. Jego decyzję ws referendum i sposób uzasadniania oceniam bardzo krytycznie. Tak samo oceniam wywołanie i przedstawianie tematu emerytur w okresie kampanii prezydenckiej. Rola polityków jest moim zdaniem inna. Politycy muszą znać problemy i wyjaśniać je obywatelom. Politycy powinni mieć odwagę mówić rzeczy trudne społeczeństwu i wskazywać rozwiązania, nawet jeśli rozwiązania te nie są przyjmowane przez społeczeństwo optymistyczne. Przypadek roli prezydenta Dudy w sporze o wiek emerytalny warto więc przypomnieć, ponieważ bez względu na finał referendalnego pytania, prezydent odegrał negatywną rolę w kształtowaniu świadomości emerytalnej Polaków. Kto wie czy sam nie poniesie politycznych skutków obietnic, których nie będzie w stanie zrealizować.

Procesy demograficzne oraz zagrożenie powiększaniem się deficytu FUS wymusiły zmianę zarówno zasad wyliczania emerytur oraz wydłużenie czasu okresu aktywności zawodowej. Mamy obecnie publiczny system repartycyjny ze zdefiniowaną składką. Społeczeństwo bez entuzjazmu przyjęło wydłużenie wieku przejścia na emeryturę i nadal nie potrafi się pogodzić z faktem, że nasza emerytura jest pochodną składek. To rodzi frustracje i złość, co chętnie wykorzystują m.in. politycy. Wykorzystał to i nadal wykorzystuje prezydent Duda.

Największy rywal A.Dudy w prezydenckiej kampanii B.Komorowski, tematu emerytur nie podejmował, a już na pewno nie traktował go jako głównego motywu swojej kampanii. Zresztą był to temat zamknięty. Główne zmiany były za nami. Tak więc tego tematu A.Duda podejmować również nie musiał. Tak jak udawał, że nie ma tematu SKOKów. Nawet ewentualny polityczny nacisk Solidarności mógł zlekceważyć. Ostatecznie, gdyby ktoś wymusił temat wieku emerytalnego, mógł ludziom wytłumaczyć gdzie leży problem. Sądzę, że elektora A.Dudy wykazałby wiele zrozumienia. Niestety kalkulacja polityczna okazała się mieć większe znaczenie i A.Duda wraz ze swoim sztabem postanowił z wieku emerytalnego zrobić jeden z głównych punktów swojej kampanii. A.Duda szukał kompromisu pomiędzy utrzymaniem deklaracji na odpowiednio dużym poziomie ogólności a w miarę czytelnym populistycznym komunikatem. Obywatele usłyszeli raz o powrocie do poprzedniego wieku przejścia na emeryturę, a raz o skróceniu wieku aktywności bez podawania o jaki wiek chodzi. Nie brakowało barwnych i chwytliwych medialnie wypowiedzi, że obywatele nie chcą pracować do śmierci. W odpowiedzi na pytanie skąd pieniądze na cofnięcie reformy, widzieliśmy m.in. słynne pstryknięcie palcami, co było efektowne dla widzów, ale kompromitujące w oczach ekonomistów. W dyskusji o systemie emerytalnym przyszły prezydent uczynił poważny krok wstecz, a autorytet ekspertów wyjaśniających przyczyny wydłużenia wieku został nadwątlony.

Wiek przejścia na emeryturę 67 lat to faktycznie wyzwanie dla każdego z nas. Zapewne obecne zasady przejścia na emeryturę będą wymagały modyfikacji, czego przykładem jest dyskusja o stażu pracy który ma pozwalać na wcześniejsze przejście na emeryturę. Już proste symulacje w excelu dla osób z wynagrodzeniem minimalnym, na poziomie mediany czy średniej pokazują negatywne skutki skrócenia wieku dla finansowania systemu i samych zainteresowanych. Prezydent mógł być inicjatorem dyskusji o złagodzeniu niektórych zapisów dot. emerytur, ale grono osób które ewentualnie mogłyby skorzystać z takich ułatwień, będzie marginalne. Można było rozpocząć dyskusję o częściowym odejściu od składki zdefiniowanej, na rzecz dodatkowego dofinansowania systemu emerytur naszymi podatkami. Tylko że wtedy trzeba by uczciwie powiedzieć obywatelom, że tak czy tak będą obciążeni płatnościami na emeryturę, bo składkę zastąpią podatki. Niestety dotychczasowe wypowiedzi prezydenta Dudy (a wcześniej kandydata) pozwalają wierzyć obywatelom, że wiek przejścia na emeryturę można skracać bez żadnych konsekwencji dla wysokości emerytury i stanu finansów systemu emerytalnego.

Po wygraniu wyborów czekaliśmy na inicjatywę ustawodawczą prezydenta (lub PiSu w jego imieniu). Jednak od wygrania wyborów prezydent wybrał strategię milczenia w sprawie wieku emerytalnego. Jedynie w reakcji na pytania mediów, w odpowiedziach prezydenta i jego otoczenia dało się wyczuć rozmywanie deklaracji wyborczych w temacie emerytur. Wbrew wcześniejszym deklaracjom prezydent nie podjął natychmiastowych działań ws. wieku emerytalnego.

Dla ukrycia swojej bierności, A.Duda wykorzystał ideę referendum.  (Obecnie czekamy na decyzję senatu w tej sprawie). Dzięki temu dał sobie i swojej macierzystej partii sporo czasu, bo aż do wyborów parlamentarnych. Ale jest to tylko odwlekanie terminu podjęcia decyzji. Jeszcze w czasie kampanii prezydenckiej deklarował się jako człowiek odnoszący się z szacunkiem do referendalnych inicjatyw. Tylko, że tutaj znów powinien się pokazać jako światły i odważny lider. Prezydent powinien był otwarcie powiedzieć, że problematyka systemu emerytalnego jest przez decydentów dobrze rozpoznana i odwoływanie się do pytań odnoszących się tylko do skrócenia wieku emerytalnego jest niepoważne. Tłumaczenie się szacunkiem dla woli tzw. suwerena, w moim przekonaniu, jest tylko politycznym unikiem i będzie miało przykre konsekwencje w przyszłości. Suwerenowi (czyli obywatelom) trzeba wyjaśnić, że nie zawsze ma racją. Zresztą odrębną kwestią jest też rzetelność organizatorów społecznych akcji zbierania podpisów.

Formalnie drugie referendum ma być oddaniem szacunku dla woli suwerena. Niestety prezydent Duda zmienił brzmienie oryginalnego zapytania. Przede wszystkim w pytaniu referendalnym nie ma informacji o jaki obniżony wiek chodzi. Tymczasem Związek Solidarność w akcji zbierania podpisów wskazywał wiek 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn. Prezydent dodał też pytanie o powiązanie uprawnień emerytalnych ze stażem pracy, ale też nie podano o jaki staż chodzi. Jak więc widać, wolą suwerena prezydent zanadto się w rzeczywistości nie przejął. Podejrzewam, ze rozmycie kwestii wieku jest przygotowanie się na ewentualną wygraną PiS, który będzie musiał obietnicę zrealizować lub gdy opinii publiczna zmusi prezydenta do pokazania projektu ustawy zmieniającej emerytalny wiek. Wtedy będzie można powiedzieć, że co do zasady prezydent nie był zbyt konkretny w deklaracjach a Solidarność pozwoliła znacznie zmiękczyć kwestie wieku w referendum. W razie konieczności realizacji obietnicy, prezydent poda propozycję w której skrócenie wieku będzie skromne lub ograniczone do wąskiej grupy.

I mamy o to teraz dość niebezpieczną sytuację (o ile referendum się odbędzie). Jakkolwiek cała heca z referendalnym pytaniem się skończy, obywatele będą rozczarowani. Bo prezydent już zwleka z jednoznacznym działaniem, a na dodatek modyfikuje pytanie. Moim zdaniem rozmywanie kwestii wieku jest świadomym przygotowaniem gruntu pod ewentualną realizację obietnicy. O ile głosowanie w odrębnym terminie pozwalało na liczenie na upadek pytań z powodu zbyt niskiej frekwencji, to organizowanie referendum w dniu wyborów parlamentarnych tą frekwencję podbije, co będzie sprzyjało macierzystej partii prezydenta. Z politycznego punktu widzenia ruch jest korzystny dla interesów PiS, ale zwiększa prawdopodobieństwo zaakceptowania pytania w referendum i politycy będą mieli problem co z tym dalej zrobić. Jeżeli PiS nie przejmie władzy, prezydent będzie zrzucał odpowiedzialność na nie-PiSwowski rząd, twierdząc że on (prezydent) udzielił głosu suwerenowi, a suweren chce obniżenia wieku przejścia na emeryturę. W przypadku wygranej PiS, najprawdopodobniej zobaczymy projekt ustawy wprowadzający kosmetyczne zmiany lub odgrywanie sceny z zaskoczeniem stanem finansów publicznych. Nie przyjmuje – pewnie przez naiwność – do wiadomości, że prezydent razem z rządem PiS będzie chciał na siłę obniżyć wszystkim wiek emerytalny wg pomysłu Solidarności.

Pozostaje wariant przy którym referendum się nie odbywa. Wtedy, o ile prezydent będzie konsekwentny, propozycja referendum poczeka na nowy układ polityczny po wyborach. Układ partyjny będzie bardziej sprzyjający. Wtedy w wyborach PO będzie przylepiona etykieta partii która nie akceptuje woli suwerena, a PiS przy cichym wsparciu prezydenta będzie się kreował na partię skłonną obniżyć wiek przejścia na emeryturę. Ciąg dalszy tego scenariusza będzie podobny jak wcześniej zarysowanego, czyli prezydent przy wparciu PiS będzie próbował realizować pomysł chociaż skromnej realizacji obietnic, co i tak przyczyni się do rozczarowań społeczeństwa.

Mocno ubolewam, że obecny prezydent rozgrywa politycznie kwestię wieku przejścia na emeryturę. Zrobił tym ogromną krzywdę debacie publicznej i społecznej świadomości. Cofnęliśmy się w dyskusji o kilka lat. Wynikiem tego będzie większe lub mniejsze rozczarowaniem społeczeństwa i ewentualna próba rozluźnienia dyscypliny finansów publicznych. Szkoda, bo prezydent miał szansę wystąpić w roli autorytetu lub co najmniej przemilczeć kwestie emerytalne. Pisząc o roli autorytetu miałem na myśli, że prezydent mógł zaproponować dyskusję o drobnych modyfikacjach systemu emerytalnego, które będą potrzebne w najbliższych latach i dotyczyć – niestety – skromnej części przyszłych emerytów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek kredytów mieszkaniowych po II kw 2015. Warszawa cięgnie rynek.

2015_08_27_kr_hipo_AMRON

Właśnie opublikowano raport o rynku kredytów mieszkaniowych po II kw przygotowany przez AMRON-SARFiN. Czego się z niego dowiadujemy?

Wg raportu liczba czynnych umów kredytowych sięga niemal 2 mln na koniec czerwca 2015 r. na kwotę 374 mld zł. Liczba umów czynnych po II kw była w takim razie o 2,6% większa w porównaniu z końcem ubiegłego roku. Analiza zmian i trendów z ostatnich kwartałów wskazuje, że jest wielce prawdopodobne iż w 2015 r. liczba czynnych umów będzie większa o nawet 5% w porównaniu z 2014 r. (Rocznie uruchamiane jest ok 180 tys. nowych kredytów (średnia za 2012-14), przy spłacie rzędu 90 tys kredytów). Czyli liczba nowych kredytów o 80-90 tysięcy przekroczy liczbą spłacanych. W średnim terminie, przy założeniu dobrego dla polskiej gospodarki scenariusza, przyrost kredytów mieszkaniowych może się mieścić w przedziale 90-120 tysięcy.

Kwotowo, tzw. wg wartości zadłużenia, kredyty mieszkaniowe stanowią niewiele ponad 20% wartości PKB. Taka sytuacja utrzymuje się piąty rok z rzędu. Dane z ostatnich kwartałów dają może pewną nadzieję na wzrost wskaźnika w średnim terminie, ale będzie  to wzrost bardzo powolny.

Po poważnym hamowaniu wzrostów wartość nowo udzielanych kredytów kwartalnie, w I kw tego roku była mała poprawa (wzrost o 1,4% w ujęciu rok do roku). Ale już II kw stanowił miłą niespodziankę, ponieważ wzrost wyniósł 5% w porównaniu z II kw 2014 r. Niestety wzrost liczony dla liczby nowych kredytów w kwartale stanowił, połowę (mowa o dynamice) wartości podanych dla wartości nominalnej nowych kredytów. Może to oznaczać, że banki mozolnie zwiększają liczbę klientów przy ostrej ich selekcji pod względem kondycji finansowej i możliwości spłaty. Wygląda też na to, ze rynek łatwy nie jest. Wprawdzie liczba gospodarstw domowych posiadających zdolność kredytową powoli rośnie, ale śpieszyć się nie ma po co. Ceny mieszkań rosną niemal niezauważalnie.

Praktycznie od trzech lat nie udziela się kredytów walutowych. Udział tychże w ogółem udzielanych, to wartość rzędu 1%. Wyjątkiem był tylko IV kw 2014 r. z wartością 2,12%. Słynne kredyty w CHF dostała w II kw 2015 już tylko garstka osób (0,02% w nowo udzielnych). W walutowych kredytach dominuje teraz euro, na którą to walutę przypada większość udzielanych kredytów walutowych.  Ciekawostką jest natomiast ostry spadek średniej wartości nowo udzielanych kredytów walutowych w tym roku. W II kw średni kredyt walutowy sięgał już tylko 290 tys. zł i był dwa razy mniejszy od wartości sprzed roku.

W strukturze kredytów wg wartości II kw potwierdza zarysowane w ciągu ostatnich kilku kwartałów trendy. Rośnie udział nowo udzielonych kredytów z przedziału 100-200 tys. i 200-300 tys. zł. w pozostałych przedziałach mamy stabilizację lub spadek. Zaznaczam, że są to procesy dziejące się dość powoli, acz zauważalnie. Nadal niemal 2/3 nowo udzielanych kredytów ma termin spłaty z przedziału 25-35 lat. 27,2% kredytów przypadło w II kw na kredyt z przedziału 15-25 lat. To aż o ok 3 p.b. powyżej średniej z ostatnich kilku lat. Byłbym jednak ostrożny w twierdzeniu, że jest w tym jakaś świadoma polityka banków zmierzająca do skrócenia terminu zapadalności kredytów.

W zasadzie analiza danych za II kw i kilka wcześniejszych kwartałów ( okres I kw 2014 – 2015) nie wskazuje na jakieś rewolucyjne zmiany w kredytach mieszkaniowych czy zarysowanie silnych pozytywnych trendów. Tak naprawdę jednym z ciekawszych „smaczków” omawianej analizy jest struktura udziału poszczególnych miast w strukturze zaciąganych kredytów.  Wygląda na to, że poprawa na rynku kredytów mieszkaniowych jest zasługą Warszawy. Jeszcze w 2008 Warszawa odpowiadała z 1/3 wartości nowo udzielanych kredytów. Potem, aż do końca 2014, udział Warszawy odpowiadał na ogół 25%. Poprawę widać było już w II poł. 2014 r., ale w II kw tego roku udział Warszawy to już 37%!  Kwo wie, może tak jak w 2010 r., ożywienie w Warszawie będzie zapowiedzią wzrostu popytu na kredyt mieszkaniowy w pozostałych miastach i regionach Polski. Zobaczymy.

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Podatek bankowy. Jeśli już, to zróbmy to mądrze.

Nigdy nie byłem doktrynalnym przeciwnikiem nakładania na sektor bankowy, czy generalnie finansowy, dodatkowych obciążeń finansowych. Pytanie jest zawsze takie same: czy to konieczne i – jeśli tak –  to jak wielkie ma to być obciążenie. Okazją powrotu do tematu jest pomysł PiS na tzw. podatek bankowy. Uzasadnienie dla nałożenia podatku oraz dyskusja jaką wywołał, jak w soczewce pokazuje, że i z pozoru w nudnej ekonomii spory bywają gorące.   Czegóż tu nie mamy: podatki, karanie zagranicznych inwestorów, fiskalizm, odpowiedzialność bankowców za kryzys i kłopoty frankowiczów, sprawiedliwość społeczna i ekonomiczna, przyszłość sektora bankowego w Polsce, mobilizowanie elektoratu antypatią do bankowców itd. No a już samo zestawienie pieniędzy podebranych bogatym bankowcom na finansowanie społecznych potrzeb, ma w zasadzie wytrącić oręż obrońcom sektora bankowego. Ileż emocji i różnych racji, nieprawdaż?

Może i przeszedłbym obojętnie obok pomysły PiS gdyby nie to, że jego finansowo-moralne uzasadnienie jest dość pokrętne. Zanim więc pomysł na poważnie będzie dyskutowany, warto wypunktować przynajmniej szereg racji i argumentów, by podjąć mądrą decyzję, A jeśli nie da się mądrej, to przynajmniej taką która przyniesie najmniej szkód.

Nie ma co ukrywać, że sektor bankowy nie jest konkurencyjny w pełnym tego słowa (ekonomicznym!) znaczeniu. Formalnie konkurencja jest ogromna. W Polsce działa wiele banków, i wszystkie robią co mogą by zachęcić nas do lokowania oszczędności u nich czy brania kredytów i pożyczek na potęgę. Proszę, dzwonią, w pas się kłaniają jak tylko staniemy w progu bankowej placówki. Z pełną konkurencją mamy jednak do czynienia gdy sektorze jest tzw. łatwość wejścia do sektora, czyli nie ma ograniczeń regulacyjnych czy barier finansowych. W sektorze bankowym są. Wymagania regulacyjne i finansowe powoduje, że nie mogę utworzyć malutkiego banku i mozolnie piąć się w górę. Jest to jednak uzasadnione rolę sektora w gospodarce i bezpieczeństwem obrotu pieniężnego. Mało kto pewnie pamięta krótkie historie małych banków z lat 90-tych. Biznes na ogół się nie udawał i szybko trzeba było je łączyć z większymi bankami lub wypłacać gwarantowane depozyty. Historia SKOKów to również przykład wskazujący na to, że instytucje bankowe i para-bankowe, powinny być kompetentnie zarządzane i podlegać kontroli.

W sektorze bankowym z całą pewnością konkurencję mamy, i to silną, ale bariery tzw. wejścia do sektora, stawiają banki w dość uprzywilejowanej pozycji w gospodarce. W efekcie mamy w bankowości, jak ja to nazywam, efekt OFE. Z OFE było tak, że formalnie były warunki do silnej konkurencji, ale szybko się okazało, że sektor nie chce rywalizować na polu prowizji. Trzeba było silnej presji medialnej i politycznej, by OFE zaczęły prowizje obniżać. Komfort bankom daje też niemal przymus korzystania z usług banków. Regulacje, zwyczaje, bezpieczeństwo, postęp techniczny itd. powodują że niemal każdy obywatel, i na pewno każda firma, w zasadzie muszą korzystać z bankowych usług. Zmienność koniunktury nie ma tu znaczenia. Dla bankowców to niezwykle komfortowa sytuacja.

PiS w propozycji podatku bankowego gra na emocjach. Krótko mówiąc hasło brzmi: zabierzmy bogatym. Nie ma co ukrywać, że sektor bankowy w ostatnich 4 latach uzyskiwał korzystny wynik netto (od 15 do 16 mld zł), pomimo nieszokującej bynajmniej koniunktury gospodarczej. Społeczeństwo zazdrośnie spogląda na wynagrodzenia i miejsca pracy bankowców (klimatyzowane biurowce itd.). Wynagrodzenia zarządów banków to ścisła czołówka wśród firm giełdowych.

Politycy PiS dość chętnie podkreślają zagraniczne pochodzenie kapitału, jakby to był grzech za który trzeba płacić. Tą część mitologii bankowej uważam za wyjątkowo zmanipulowaną. Kapitał zagraniczny na normalnych zasadach wchodził do Polski i tak samo jak kapitał polski rywalizuje o względy polskich firm i gospodarstw domowych. Zapomina się dzisiaj, że wielce cennej wiedzy bankowej i doświadczenia wniosły do Polski właśnie banki zagraniczne. Wejście do bankowości kapitału zagranicznego ułatwiło polskim firmom prowadzenie interesów za granicą oraz dostęp do szeregu instrumentów finansowych.

Podatek bankowy jako  selektywna forma obciążenia finansowego wybranego sektora nie jest, wbrew wielu opiniom, niczym nowym ani grzesznym w gospodarce wolnorynkowej. W tym i w naszej. Nakładamy obciążania na wytwórców dóbr i usług lub ich odbiorców. Dzieje się to tam, gdzie firmy i/lub ich klienci są w lepszej kondycji finansowej na tle ogółu. Mamy więc podatek akcyzowy na wybrane grupy wyrobów. Opodatkowaliśmy też wydobycie surowców. Państwo dodatkowo (oprócz podatków!) pobiera dywidendę od spółek państwowych. Za korzystanie z usług finansowych państwo opodatkowało Polaków dziesięć lat temu (tzw. podatek Belki). Przykładów jest więcej. Sektor bankowy jako relatywnie „bogaty” też więc może być brany pod uwagę. Przypomnę, że i w UE przetoczyła się poważna dyskusja nad dodatkowym opodatkowaniem banków na rzecz tworzenia funduszy ratunkowych na wypadek kolejnych kryzysów.

Z propozycją PiS jest ten problem iż nie jest ona przemyślana i ma cel polityczny. Wg szacunków PiS, na finansowanie jej programu potrzeba 73 mld zł. 5 mld zł z sektora bankowego to niecałe 7% potrzebnej kwoty. Co ciekawe, PiS chce powrotu VAT do 22%, by … podobne pieniądze zebrać podatkiem bankowym. Grono podatników częściowo się tu pokrywa (w przypadku pod. bankowego będą to klienci banków). Co najmniej wątpliwy jest sposób naliczania podatku jak i jego pieniężny wymiar. Podatek od aktywów (najczęściej jest mowa o 0,4% wartości aktywów) będzie wartością dość stabilną (brak wahań) i powoli rosnąca, ponieważ aktywa sektora bankowego będą w dłuższym terminie powoli rosnąć. Bez względu więc na koniunkturę i zmienność wyniku finansowego, sektor będzie płacić praktycznie stałą stawkę. Pomysłodawcy zapominają, że wynik sektora nie zawsze był tak dobry jak obecnie. W 2009 i 2010 wynik finansowy sektora było o od 5 do 7 mld zł mniejszy od obecnego. Jeszcze gorzej było w I poł poprzedniej dekady. Obecnie, 5 mld stanowi trzecią część obecnego wyniku netto sektora. Biorąc pod uwagę poważniejsze wahania koniunktury oraz zapowiadany spadek wyniku netto sektora (lub stabilizację) w najbliższych latach, stały podatek od wartości aktywów może zabić przysłowiową kurę znoszącą złote jajka. Pomysłodawcy chyba zapomnieli, że sektor bankowy poniesie skutki wypłat dla klientów SKOKów (BFG będzie wymagał uzupełnienia). Wielką niewiadomą jest ratowanie tzw. frankowiczów. W zależności od pomysłodawców, koszt dla sektora to będzie od 9 do ponad 40 mld zł, rozłożony na najbliższe lata. Najgorszy wariant jest akurat autorstwa….polityków PiS (kłopoty z powodu SKOKów zresztą też). W takiej sytuacji podatek bankowy traci rację bytu.

Pomysłodawcy nie wzięli pod uwagę, że KNF może mieć inne pomysły na spożytkowanie wyniku finansowego sektora bankowego lub że każde dodatkowe opodatkowanie ogranicza możliwość zwiększania kapitałów, co poprawia skłonność do ryzyka kredytowego.

Jeżeli już podatek ma być od aktywów, to warto podyskutować od jakich. Ponadto można oprzeć podatek na pasywach. Podatek powinien w sposób zróżnicowany podchodzić do aktywów i być spójny w polityką KNF wobec banków.

Moim zdaniem wartość 5 mld zł. formalnie jest do „przełknięcia” przez sektor bankowy. Jest to jednak wartość maksymalna i powinniśmy do niej dochodzić przez kilka lat. Analiza zmian przychodów i kosztów w minionych latach wskazuje, że część (może nawet ponad połowa) podatku będzie przerzucona na klientów, co nie jest zapewne dla nikogo zaskoczeniem, w tym i dla pomysłodawców. Konstrukcja podatku jest zupełnie nieprzemyślana i nie konsultowana z przedstawicielami sektora oraz instytucjami nadzoru. Sprowadzenia obciążenia tylko do funkcji fiskalnej też może być postrzegane jako błąd. Wraz z rozwojem sektora finansowego, warto pomyśleć o zwiększaniu funduszy na wypadek skutków kryzysów w tym sektorze (np. pomysły jakie pojawiały się w UE po kryzysie 2008/2009), by nie było potrzeby angażowania finansów publicznych do ratowania sektora bankowego lub jego klientów.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz