Gospodarka sobie, a giełda sobie.

Przyznam, że rok temu zapewne nie wpadłbym na to, iż giełda może być tak nisko w rozumieniu indeksów WIG czy WIG20. Oczywiście stan nastrojów na naszej giełdzie to zapewne nie dzieło sił nadprzyrodzonych (bo te mają inne, jak sądzę, poważniejsze zajęcia), ale jak najbardziej wynik działania ‘ludzkiej’ ręki i obaw o najbliższą przyszłość. Przyczyn jak to zwykle bywa jest kilka. Ale za nim do nich przejdę, krótko przedstawię wyniki przedsiębiorstw po trzecim kwartale.

Dynamika kwartalnych przychodów yoy jest na poziomie 6% już trzeci kwartał z rzędu, co jest naprawdę dobrym wynikiem. A już na pewno nie jest świadectwem kryzysu, czy pogorszenia koniunktury gospodarczej. W III kw nieco szybciej od przychodów wzrosły koszty (dynamika yoy 7,5%) i – co się raczej rzadko zdarza – dość znaczny był ujemny wynik przychodów i kosztów finansowych. Cykl należności podniósł się do poziomu z 2012 r. W efekcie widoczne jest niewielkie pogorszenie wyniku finansowego przedsiębiorstw. Moim zdaniem głównie z powodu czynników jednorazowych, a więc nie przenoszących się na ewentualny trend. Nie zmienia to bynajmniej faktu, iż wynika samego tylko III kw odbiegają od wyników z kwartałów poprzednich (oczywiście opierając się zawsze na porównaniu z analogicznymi kwartałami roku wcześniejszego). Nawet jeżeli słabsze wyniki przedsiębiorstw mają przełożenie na indeksy giełdowe, to nie aż w takim stopniu jakby wskazywały na ro spadki naszych głównych indeksów. Ponadto, wspomniane wyżej pogorszenie wyników finansowych przedsiębiorstw miało miejsce w III kw. Tymczasem WIG pikuje w dół od maja, a WIG20 już od marca.

Dość często w ostatnich miesiącach analitycy zrzucają odpowiedzialność za coraz gorsze nastroje giełdowe na polityków. Jest to w dużym stopniu słuszny zarzut, niemniej z pewnym ‘ale’. Od początku było wiadome, że rok z podwójnymi wyborami spowoduje emisje w przestrzeń medialną ogromnej dawki ekonomicznego populizmu, co wystawia inwestorów na poważną próbę. Problemy frankowiczów niemal od początku roku uświadomiły inwestorom, że najprawdopodobniej powstanie ustawa łagodząca skutki wzrostu kursu CHF kredytobiorcom oraz otwarta zostanie ścieżka pozwalająca na przewalutowanie kredytu. Już pierwsze pomysły wskazywały jak poważne mogą to być kwoty. Wraz z rosnącą popularnością w sondażach  A.Dudy i samej PiS, coraz bardziej realne stawały się ‘sektorowe’ pomysły PiS. Chodzi o spółki energetyczne, banki, spółki surowcowe, handlowe itd. Nowy rząd potrzebuje na gwałt pieniędzy na realizację wyborczych obietnic. Będą więc podatki sektorowe, dywidendy, ktoś musi ‘wziąć’ na siebie problemy spółek węglowych itd. Będą – co oczywiste – masowe zmiany na stanowiskach firm państwowych. Pomysły na sektorowe daniny i role poszczególnych sektorów w koncepcji gospodarczej PiS były albo niedopracowane, albo zbyt często ulegały i ulegają modyfikacji.

Jak wyżej wskazałem, rok wyborczy – szczególnie przy zdobywaniu popularności przez ugrupowanie populistyczne – jest ryzykowny dla inwestowania, m.in. na giełdzie. Działania i pomysły PiS łączą radykalizm ze znaczną niepewnością, co naturalnie zniechęca do inwestowania na giełdzie do czasu wyjaśnienia sytuacji i podjęcia ostatecznych decyzji przez rząd.  Co więc robią w takiej sytuacji gracze giełdowi? Dyskontują napływające informacje i niepewność. Po prostu wycofują się i czekają. Tak więc ostrożność inwestorów i chwilowa niechęć do giełdy są zasadne.  

Obawy inwestorów podsyca również polityka makroekonomiczna obecnego rządu, co ma swoje przełożenie i na giełdę. Mało kto się spodziewał, że PiS wraz z prezydentem będzie z taką determinacją wprowadzał w życie ekonomiczne obietnice z okresu wyborów (wiek emerytalny, 500 zł na dziecko itd.). Wygląda na to, że rząd PiS nie jest zainteresowany dalszym spadkiem deficytu finansów publicznych i musimy liczyć się z tym, że w najbliższych latach będziemy żyć z 3-procentowym deficytem finansów publicznych. A co kiedy za 4-5 lat przyjdzie nam się zmierzyć z konsekwencjami obniżenia wieku emerytalnego?

Jesteśmy świadkami dość intrygującej sytuacji. Mamy przyzwoity, zrównoważony wzrost gospodarczy. Dobre wyniki przedsiębiorstw (mowa o danych GUS) w ostatnich kwartałach i ….spadające ostro główne indeksy giełdowe. Po części to wpływ korekty wycen o pomysły polityków, ale wydaje się że indeksy spadły nazbyt mocno w obawie o dalsze pomysły PiS. Politycy mają prawo do modyfikacji polityki gospodarczej, ale nie powinni niepotrzebnie straszyć inwestorów. Powinni pamiętać, że na giełdzie są również inwestycje tych obywateli, którzy inwestują średnioterminowo i na emeryturę. Politycy nie powinni więc narażać giełdy na spadki większe niż to konieczne.

Według moich szacunków WIG odbiega o 15%-20% od właściwej wartości (tzw. wycena fundamentalna). Indeks zaczął spadać już w II kw 2015 r. Obecna wycena jest charakterystyczna dla okresów spowolnienia gospodarczego na poziomie 2% tempa wzrostu PKB. Taki poziom PKB utrzymywany przez 2-3 lata, potrafi działać w Polsce jak recesja.

W zasadzie WIG jest na poziomie przy którym powoli warto zacząć inwestować. Niestety nadal niejasna jest sytuacja banków (nie jest znana m.in. ostateczna wersja pomocy frankowiczom czy klientom SKOKów i banków spółdzielczych). Niewiele lepsza jest sytuacja szeroko rozumianego sektora energetyczno-surowcowego.

Do tej pory naszym problemem było zupełne zignorowanie wzrostów na czołowych giełdach zagranicznych. Nasze główne indeksy pozostawały niemal niewzruszone, co rodziło ryzyko, że w chwili korekty w USA czy w Europie, nasza giełda również odczuje tąpnięcie. Tymczasem tąpnięcie u nas nastąpiło w tym roku, ale bez wpływu czynników zewnętrznych. Dla przykładu: ceny akcji w Niemczech czy w USA utrzymują się na relatywnie wysokich poziomach. U nas zaś jest w niemal na odwrót.

Co więc czynić? Cóż, wycena fundamentalna rynku akcji rzadko bywa na tak niskim poziomie. Nie wykluczając dalszych spadków wydaje się, że jesteśmy w dobrym punkcie do rozpoczęcia inwestowania. Powoli i spokojnie, bo – nie ukrywam – ryzyko polityczne jest dość spore. Wierze jednak, że jeżeli obecne poziomy to jeszcze nie dno, to zapewne jest ono niedaleko.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Budżet na 2016 ciasno spasowany. Czyli jak tu upchnąć wyborcze pomysły.

Ogromna presja zrealizowania chociaż części obietnic wyborczych PiS mimowolnie przenosi naszą uwagę na budżet tegoroczny i budżet na rok przyszły. Skala finansowa obietnic dawała pewność, że wcześniej czy później nowy rząd wprowadzi do debaty publicznej ocenę materii budżetowej pozostawionej przez rząd PO-PSL oraz własne pomysły. Oczywiście każdy nowy rząd ma prawo do kreowania własnej polityki i, co za tym idzie, modyfikacji po stronie budżetu centralnego. Czasami zachodzi wręcz taka konieczność. Główne składniki pozostałych elementów finansów publicznych są poza zasięgiem krótkoterminowych decyzji politycznych (FUS, NFZ itd.) zmierzających do wygenerowania środków na realizację politycznych pomysłów. Inna rzecz, że te obszary (mowa o FUS i NFZ) już wymagają wsparcia ze środków budżetu centralnego lub jednostek samorządu terytorialnego (obszar służby zdrowia).

Warto więc spojrzeć na budżet w kontekście zmiany rządu, presji na realizacje wyborczych obietnic i generalnej oceny finansów publicznych, abstrahując przy tym na chwilę od polityki.

Zacznę od informacji o niewykonaniu planów budżetowych w poborze VAT, na co zwrócili uwagę w ostatnich dniach politycy nowego rządu, szukając chyba usprawiedliwienia dla redukcji obiecanych w minionych dwóch kampaniach wydatków społecznych. Plany dochodów podatkowych są tylko planami i niejednokrotnie ich realizacja o kilka procent odbiega od planów. Na chwilę obecną nie jest zagrożona realizacja (przekroczenia) planowanego deficytu. Każdy rząd ma swego rodzaju bufor bezpieczeństwa, czyli możliwość wstrzymania części wydatków (lub po prostu braku zainteresowania ich realizacji). W ostatnich trzech latach wydatki były średnio o kilka mld zł mniejsze od planowanych, co z powodzeniem zrekompensuje ewentualne mniejsze wpływy budżetowe. Wg najnowszych informacji rząd PiS chce w tym roku zwiększyć deficyt o 3-4 mld zł. Nie jest to jednak powód do rozdzierania szat.

Nieco gorzej wygląda sytuacja dla roku 2016. O ile rząd PO-PSL utrzymał w prognozach dochody na poziomie niemal identycznym jak planowane na rok bieżący, to wydatki mają być większe o ok. 8 mld zł. W efekcie planowy deficyt budżetowy w 2016 r. ma sięgnąć 54,6 mld zł, co stanowi już 2,9% PKB (wobec planowanego 2,6% PKB na 2015 r.). Dużo lub sporo. Prognoza PO-PSL to połączenie odpowiedzialności z budżetem wyborczym. Odpowiedzialność, to wpływy na poziomie roku obecnego. Wydatki zaś, to malutkie pofolgowanie. Rozmiar deficytu budżetowego na 2016 w relacji do PKB oznacza praktycznie maksymalne wykorzystanie deficytu finansów publicznych na progu dozwolonym przez UE (3% PKB). Jak rozumiem, politycy PiS nie są realizacją tegorocznego budżetu zaskoczeniu, ani prognozą rządu PO-PSL na 2016 r. Realizacja budżetu na 2015 pozwalała politykom PiS określić skalę wyzwań i możliwości. Podobnie z prognozą budżetową na przyszły rok. PiS nie krytykował podniesienia deficytu budżetowego z 2,6% PKB do 2,9% w 2016 r. Przeciwnie, wyborcy stale słyszeli narzekania na rząd PO-PSL że zbyt mało inwestuje i że zbyt słabo wspomaga potrzebujących oraz że nie wymaga to żadnych oszczędności.

Wobec powyższego rząd PiS postawił się w niezręcznej, z politycznego punktu widzenia, sytuacji. Próba realizowania obietnic wyborczych na poczet zwiększania deficytu w przyszłym roku jest praktycznie niemożliwa lub ograniczona do małych kwot (kilka mld zł). Zakładam, że deklaracje przedstawicieli PiS o nieprzekraczaniu granicy 3% PKB dla def. finansów publicznych są wiarygodne. Chociaż w ostatnich dniach przedstawiciele rządu Pis mówią o oscylowaniu wokół 3% PKB (2,8%-3,2%). Dla przykłady już ustępstwo o 0,2% to kwota niemal 4 mld zł.

Na chwile zostawmy analizę wpływu zmiany rządu na deficyt budżetowy i finansów publicznych, by przyjrzeć się temu problemowi z makroekonomicznej perspektywy. To pozwoli zrozumieć przed jakimi wyzwaniami stoją politycy i ile warte są obietnice.

Po kryzysie 2008/2009 Polska wpadła w pułapkę wysokiego deficytu finansów publicznych. Spadek wpływów, ograniczone możliwości nowych ich źródeł i praktycznie brak możliwości redukcji wydatków. W krótkim okresie deficyt finansów publicznych wystrzelił prawie do 8% PKB. Jeszcze jeden lub dwa pkt. proc. więcej i stalibyśmy się negatywnymi bohaterami w mediach europejskich. Poczuliśmy na własnej skórze skutki braku elastyczności w kształtowaniu wydatków budżetowych i nie tylko. Rząd PO-PSL podjął szereg działań by jak najszybciej deficyt zmniejszyć do poziomu poniżej 3% PKB (powinno się to udać właśnie w tym roku). Nie obyło się bez desperackich kroków jak redukcja przelewów do OFE czy podniesie wpływów z VAT. Sprzyjała nam też koniunktura gospodarcza. Wprawdzie nie było dynamicznego wzrostu PKB (jak w latach 2006-2008), ale utrzymaliśmy średni wzrost PKB w latach 2010-2015 na poziomie 3,2%. Przy takim tempie wzrostu PKB wysiłki zmierzające do obniżenia deficytu finansów publicznych poniżej 3% nie mają negatywnych skutków społecznych oraz nie krępują nadmiernie rządu w realizacji polityki gospodarczej. Po kilka latach zmagań udało się nam w tym roku (zapewne) w końcu zejść z def.fin.publ. poniżej 3% PKB (potwierdzają to dane na II kw). To spore osiągnięcie, ale nie koniec zmagań dla polityków.

Niestety wygląda na to, że jak tylko deficyt spada poniżej 3%, politycy niemal natychmiast przestają naciskać na dalszą jego redukcję i przyjmują że problemy są już za nami. To błąd i wygląda na to, że politycy (i społeczeństwo też) nie wyciągnęli lekcji do której przerobienia zmusiło nas życie. Zapewne w naszej sytuacji sugerowanie obniżenia def.fin.publicznych do zera jest nierealne i być może nawet niepotrzebne (w zależności od tego co jest przyczyną deficytu). Poziom 2% lub maks.2,5% mógłby być poziomem docelowym. W takiej sytuacji mamy (tzn. rząd) więcej czasu na reakcje w okolicznościach kryzysowych, a rozmiar deficytu pozwala na zatrzymanie wzrostu zadłużenia w relacji do PKB. Niestety od redukcji zadłużenia o obligacje z OFE do połowy tego roku, zadłużenie sektora rządowego i samorządowego wzrosło o 10%, co tylko potwierdza powyższe oceny.

 Prognozowane tempo PKB na najbliższe lata daje nam poczucie względnego bezpieczeństwa, ale i usypia czujność decydentów. Wystarczy że tempo PKB zejdzie do poziomu 2% lub niżej przez 2-3 lata z rzędu i sytuacja finansów publicznych zmienia się radykalnie, a zadłużenie znowu zbyt szybko rośnie. Jeżeli def.fin.publ. mamy utrzymywać między 2,5% do 3% (że już nie wspomnę o niższych poziomach), to dominująca część obietnic finansowych PiS będzie musiała być realizowane w ramach planowanych wpływów, co praktycznie krępuje ręce politykom PiS. Nie ma możliwości by na poczet programu 500 zł (w skrajnej wersji nawet 22 mld zł) na każde dziecko dokonać redukcji planowanych na 2016 r. wydatków. 22 mld zł to ponad 6% planowanych na przyszły rok wydatków budżetowych. Niewykluczone, że wskutek szeregu ograniczeń (wypłaty po I kw 2016 plus ograniczenie beneficjentów programu) zredukuje jego koszt nawet do kwoty rzędu 15 mld zł.

Co może zrobić PiS? Pozostaje szukać pokrycia na program 500 zł na dziecko przez wprowadzenie w życie podatku bankowego i od marketów (dodatkowe wpływy budżetowe). Łącznie mają – wg pomysłodawców – dać 8-9 mld zł rocznie. Nowe podatki ‘sektorowe’, małe ograniczenie wydatków budżetowych w 2016 plus niewielki powiększenie deficytu budżetowego faktycznie mogą pokryć pomysł 500 na dziecko (ale w wersji ograniczonej). Jednak program 500 zł nie wyczerpuje bynajmniej repertuaru obietnic PiS i prezydenckich. Pozostaje kwota wolna od podatki (w zależności od wersji – kilkanaście mld zł ubytku we wpływach) i powrót od ‘starego’ wieku emerytalnego, zwiększenie liczebności armii itd. Na tą chwilę jedyną formą pokrycia skutków tych pomysłów jest deklaracja radykalnego obniżenia luki podatkowej w VAT i podatkach dochodowych.

Do strony wpływów można ewentualne dodać efekt przyspieszenie koniunktury na skutek zwiększenia puli wydatków społecznych (m.in. wskutek realizacjI wyborczych programów PiS), ale mowa tu  ewentualnie o kilkudziesięciu pkt.baz. Efektem może być dodatkowe kilka mld zł. rocznie.

Teoretycznie nowy rząd powinien dążyć do dalszego obniżania deficytu finansów publicznych do poziomów zasugerowanych wyżej, by unikną dynamicznego wzrostu def.fin.publ. w okresie słabszego tempa PKB i uniknąć wzrostu zadłużenia do PKB (co zresztą PiS w swoim przekazie wyborczym krytykował). Realizacja programów społecznych powinna się w najbliższych latach skupiać kierowaniu pomocy do środowisk rzeczywiście wymagających wsparcia i być finansowana przynajmniej w połowie przez przesunięcia z innych pozycji itd.

Wybory wygrało ugrupowanie które zadeklarowało program o powaznych konsekwencjach finansowych dla finansów publicznych. Po wyborach widać działania zmierzające do przykrawania tych programów do realiów budżetowych i faktycznych potrzeb społecznych. Niestety wygląda na to, że obecne ugrupowanie rządzące nie dokona przełomu w spojrzeniu na finanse publiczne. Raczej przeciwnie. Najprawdopodobniej będziemy świadkami funkcjonowania pod dozwolonym pułapem 3% PKB dla def.fin.publ. z ryzykiem przekroczenia z powodu częściowego odwrócenia reformy emerytalnej. Szkoda. …znowu czekamy więc na zbawienny wysoki wzrost gospodarczy, który załatwi za polityków szereg problemów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Expose Beaty Szydło. Chwalenie się cudzymi pieniędzmi.

Podejmując się komentarza expose premier Beaty Szydło, zacznę od tradycyjnej uwagi: expose to wydarzenia bardziej ze świata polityki niż ekonomii. To bardziej rytuał i show dla mediów i wyborców niż prezentacja faktów. Komentatorzy ekonomiczni wyłapują opinie i deklaracje ze swojego obszaru. Expose niemal zawsze są dość ogólne i dzisiejsze expose niczym się pod tym względem nie różniło od wcześniejszych. Być może nawet zaniżyło średnią. Szczerze mówiąc to politycy PiS (w tym B.Szydło) więcej ostatnio mówili w wywiadach niż premier Szydło w expose.

Poniżej hasłowo odniosę się do informacji, które zawierały jakiekolwiek liczby lub były oczekiwane przez komentatorów, w tym i przeze mnie. Wiele deklaracji ekonomicznych było na tak dużym poziomie ogólności i oczywistości, ze trudno się do nich odnieść lub zaprzeczyć. No bo czyż hasło wspierania innowacyjności w gospodarce wzbudza czyjkolwiek sprzeciw? No nie. Niestety nic konkretnego w tym zakresie w expose nie znajduję.

B.Szydło deklaruje, że musimy się wyrwać z pułapki średniego wzrostu. To niezwykle intrygujące stwierdzenie odnoszące się do najnowszego sporu makroekonomistów o to czy Polska może się rozwijać (w rozumieniu tempa PKB) samodzielnie w tempie 5-6% PKB rocznie, tzn. bez „wspomagania” w postaci boomu gospodarczego w makroekonomicznym otoczeniu. Makroekonomisci mają niezwykle zróżnicowane recepty jak taki wzrost osiągnąć (od liberalnych po lewicowe). Niestety pani Szydło nie daje odpowiedzi na to pytanie. Expose skupia się – w ekonomicznej jego części –  na wzniosłych deklaracjach w zakresie wydatków i nakładów, a nie wyjaśnia w pełni zasad ich finansowania. Gdybym miał na siłę premier Szydło w jakąś szufladkę wcisnąć, to jest ona zwolennikiem lewicowej wersji wyrwania się z pułapki średniego wzrostu, przy silnym odcieniu populistycznym. A mówiąc po prostu: nie wiadomo ja się z tej pułapki (o ile jest to w ogóle pułapka) mamy wyrwać. Co najwyżej można to uznać za nieudaną próbę nawiązania do dyskusji makroekonomistów.

Jednym z głównych celów rządu jest „żeby jak największa liczba Polaków mogła korzystać z owoców rozwoju”. Mamy to osiągnąć przez: 1. 500 na dziecko, 2. Powrót do poprzedniego wieku emerytalnego, 3. Podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł, 4. Bezpłatne leki po 75-tym roku życia, 5. Podniesieniu minimalnej stawki godzinowej do 12 zł za godzinę.

Biorąc pod uwagę, że nowy rząd chce poprawić dystrybucję tzw. dochodu  w kierunku zwiększenia transferu dla rodzin  z dziećmi i ludzi tzw. biednych, to pomysły PiS należy ocenić jako mało efektywne i nie do uniesienia dla finansów publicznych. Osoby potrzebujące wsparcia dostaną je o ile mają dzieci na utrzymaniu lub (skromna pomoc) powyżej 75 lat. Mnóstwo z tych pieniędzy trafi do osób które wsparcia nie potrzebują. A obniżenie wieku emerytalnego z konsumpcją owoców wzrostu nie ma nic wspólnego. Gorzej: przejście na emeryturą w wieku 60 (panie) czy 65 lat (panowie) to życia w większości za minimalną emeryturę. Pomysł z poziomem płacy minimalnej to w gruncie rzeczy tylko kontynuacja podnoszenia jej wysokości w ostatnich kilku latach.

Istnym kuriozum jest wyliczony bilion na inwestycje. B.Szydło zliczyła co się da by kwota była szokująca. Mamy tu nakłady na środki trwałe z rachunku PKB, środki na rachunkach przedsiębiorstw, środki unijne i potencjalne środki z operacji LTRO jakie miałby przeprowadzić nasz bank centralny (NBP). Otóż rząd ma marginalny wpływ na poziom inwestycji przeprowadzanych przez podmioty gospodarcze. Środki na rachunkach przedsiębiorstw są ich własnymi środkami utrzymywanymi dla celów płynności i szeregu innych. Pomysł z operacjami LTRO jest wątpliwy co do skuteczności i po prostu obecnie niepotrzebny. Zresztą Henryk Kowalczyk z PiS już po wyborach przyznał, że nie ma potrzeby uruchamiania tego typu programu w Polsce (ot, wyborcza ściema). Wyszła przy tym pewna sprzeczność. Jaki ma sens wpierw ograniczenia możliwości kredytowania przez banki wskutek kilku obciążeń (podatek bankowy, ratowanie SKOKów i program dla frankowiczów), by potem (równocześnie?) na siłę uruchamiać program LTRO? Żaden z polityków PiS nie chce na takie pytanie odpowiadać. A wracając do głównej myśli: rząd wymienia jak swoje środki które tak czy tak są stale w użyciu,  w większości są poza zasięgiem polityków (na szczęście) lub ich wydatkowanie zostało już zaplanowane. Żadna z wymienionych pozycji nie jest niczym nowym i nie jest wykreowana przez nowy rząd. To takie chwalenie się cudzymi pieniędzmi.

Z ciekawostek jakie się pojawiły w expose jest zapowiedź zmiany zasad finansowania służby zdrowia. Z obecnego wydzielonego funduszu (NFZ) mamy przejść na finansowanie budżetowe. Budzi to społeczne nadzieje, no bo jak z budżetu to – zdawałoby się –  bez ograniczeń. Niestety, politycy PiS nie rozwijają tej myśli czy finansowanie budżetowe oznacza pojawienie się deficytu, czyli pokrywania wydatków na służbę zdrowia z innych budżetowych wpływów. Pani premier w expose też ten temat ominęła.

Stałą słabością wszelkich expose, a tego wyjątkowo, jest brak wskazanie finansowania zadeklarowanych wydatków z zakresu polityki społecznej. Pomysł 500 zł na dziecko i podniesienie kwoty wolnej to już kwota rzędu 30 mld zł rocznie. Dodatkowo dojdą skutki obniżenia wieku emerytalnego. Ostatecznie pani premier z tytułu już tylko tych decyzji wykreowała sobie ok. 2% / PKB (o ile nie więcej pod koniec kadencji) dodatkowego deficytu finansów publicznych. Wiemy jedynie że maks, 25% z tych wydatków pokryją podatki: bankowy i od marketów. Do tego zwiększona dywidenda od państwowych firm i minimalnie zwiększony deficyt budżetowy. Niech stracę, mamy wobec tego 30% pokrycia planowanych wydatków. Reszta to efekt większej skuteczności ściągania podatków. Czyli kwota opierająca się tylko na deklaracjach i wierze. B.Szydło wolała tych kwot nie podawać nawet w przybliżeniu. Z deklaracji polityków PiS wiemy, że nie ma mowy o przekroczeniu dopuszczalnego przez UE deficytu finansów publicznych na poziomie 3% (uff, na szczęście, chociaż niedawno padały pomysły na zmianę tzw. reguły wydatkowej). A trzeba pamiętać, że w expose jest więcej obietnic za którymi kryją się wydatki. Ja wymieniłem tylko największe. Inaczej mówiąc, pani Szydło raczej nie zmniejszy deficytu finansów publicznych, co jest naszą chorobą od lat. Zresztą, z expose pani premier nie wynikało aby był to dla niej priorytet. A szkoda.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie no, oczom nie wierzę! Człowiek z kapitalistycznego banku w rządzie PiS?!

Szok, prawda? Mateusz Morawiecki, jeszcze przed chwilą szef jednego z czołowych polskich banków z przewagą kapitału zagranicznego został mianowany ministrem z funkcją wicepremiera w rządzie Beaty Szydło.

Do tej pory, w medialnym przekazie PiS, sektor bankowy to samo zło, siedlisko zarazy i kapitalistycznego zepsucia. Sektor bankowy jest ZŁY wg PiS, bo dominuje w nim kapitał zagraniczny. Jest zły, bo wypłaca zagranicznym kapitalistom dywidendę. I jest zły bo podobno zaniża płacone w Polsce podatki i niechętnie finansuje polskie firmy.  Wydawałoby się więc, że nikt z polskich szefów banków z kapitałem zagranicznym nie ma szans u polityków PiS, no bo w końcu przykładali rękę do ZŁA. Ale jak widać, są zasady i są zdumiewające wyjątki. To są wyjątki domagające się komentarza przez obydwie strony. PiS i M.Morawieckiego.

Teraz okazuje się, że banki z kapitałem zagranicznym są złe, ale ich prezesi niekoniecznie. Nikt M.Morawieckiego do prezesowania nie zmuszał, co oznaczał ze –  z punktu widzenia PiS – sam i na ochotnika zgłosił się do czynienia ZŁA polskiej gospodarce oraz wysługiwania się zagranicznemu kapitałowi. Ach, co tam wysługiwania. Sam przedstawiał plany rozwojowy przed głównym akcjonariuszem, które w perspektywie miały dać głównemu inwestorowi satysfakcjonującą stopę zwrotu z inwestycji. Politycy PiS przymknęli też oko na to, iż M.Morawiecki wchodził w skład doradców ekonomicznych przy premierze Tusku.

Wg nomenklatury Krzysztofa Rybińskiego, M.Morawiecki to w zasadzie prawa ręką międzynarodowej kapitalistycznej banksterki. Ciekaw jestem jak M.Morawiecki ocenia politykę straszenia bankami Polaków przez PiS. Przyzna rację tym strachom, zaprzeczy, czy – wzorem polityków PiS – uda że nie słyszy lub nie zrozumiał pytania.

Oj, politycy PiS mają chyba wiele do wyjaśnienia opinii publicznej.

Oczywiście osoba M.Morawieckiego w gronie ministerialnym nadmiernym zaskoczeniem być nie może.  M.Morawiecki miał już przygodę z polityką – wg doniesień medialnych – w barwach AWS. Znany tez jest z głoszenia ekonomicznych postulatów o zabarwieniu patriotycznym itp. co w kręgach prawicowych jest bardzo lubiane.

…kilka lat temu zdarzyło mi się komentować wypowiedzi obecnego ministra.

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2009/04/Prezes-BZ-WBK-moglby-nas-traktowac-troche.html

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Podatek od marketów? Nazywajmy rzeczy po imieniu.

Jestem zwolennikiem tego,  by – o ile to możliwe – nazywać rzeczy po imieniu.  Tzw. podatek od marketów wg pomysłu PiS ma dać nawet 3,5 mld zł rocznie.  Suma nie do pogardzenia dla ugrupowania, które sporo naobiecywało wyborcom. 500 zł na dziecko, powrót do poprzedniego wieku emerytalnego, podniesienie kwoty wolnej od podatku (to ostatnie wymuszone już przez TK) itd..

Podatek od marketów (posługuje się nazwą medialną pomysłu) jest przedstawiany jako forma kary finansowej dla sieci wielkopowierzchniowych za którymi stoi kapitał zagraniczny. Pomysłodawcy przyjęli powierzchnię, po przekroczeniu której (w uproszczeniu) płaci się podatek. To 250 m-kw. Wg pomysłodawców międzynarodowe sieci handlowe zaniżają jak się da podatek CIT. Niestety z opinii polityków PiS trudno wywnioskować czy zagraniczne sieci handlowe oszukują w Polsce na potęgę czy po prostu korzystają z możliwości dostępnych dla wszystkich podatników. Na dodatek podawany przez PiS podatek CIT płacony przez sieci jest wyraźnie niższy niż wskazują dane MF.

W dalszej części tekstu pozwolę sobie na kilka refleksji, które w efekcie dają nieco inne spojrzenie na inicjatywę polityków PiS. Zadeklaruje też od razu, że nie mam jakiegoś nad wyraz emocjonalnego stosunku do zagranicznych sieci handlowych. Po prostu są i korzystanie z nich jest wygodne w życiu codziennym. I tyle.

Działalność handlowa jest w Polsce poddana niezwykle silnej konkurencji przez co wynik netto na sprzedaży bez względu na koniunkturę jest niski.  Im większa firma, tym bardziej może sobie pozwolić na funkcjonowanie na niższych marżach. Wypracowany wynik i tak może być satysfakcjonujący, ponieważ działa tu efekt skali. Oczywiście transfer zysku, oprócz dywidend itp., może być dokonywany z wykorzystaniem i innych metod. Licencje, wykorzystywane programy komputerowe itd. Tylko że są to metody dozwolone przez prawo. Służby skarbowe poddają kontroli czy podatnik nie wykorzystuje tych furtek w sposób na i skalę nieuzasadnioną. Nie ma co ukrywać, że wymaga to dokładnych badań i doświadczeń tychże służb. Ponadto zanim się oskarży kogoś o malwersacje, to proponuję się dokształcić i zrozumieć jak działa firma handlowa, jak rozlicza się koszty, inwestycje itd.

Politycy PiS, i inni zwolennicy opodatkowania  zagranicznych sieci handlowych,  o tym nie wspominają, ale sieci te były przedmiotem zainteresowania służb skarbowych. Niestety nie wykryto nic szczególnego i nie udało się udowodnić masowego wyprowadzania zysków. To m.in. dlatego politycy PiS nie powołują się na żadne badania czy opinie, a jedynie stale rzucają oskarżenia pod adresem sieci handlowych.  Ten proceder trwa już chyba z dziesięć lat. Politycy PiS nie pokazali mediom, ani rzetelnych wyników analiz, które potwierdzałyby to rzekomo masowe zjawisko, ani  nie apelują jakoś specjalnie o nasłanie fali kontroli skarbowych na sieci handlowe. Politycy PiS nie kojarzą mi się też z jakimś propagowanym publicznie sposobem zaradzeniu wyprowadzaniu zysków. No bo skoro zyski są ukradkiem wyprowadzane, to trzeba mieć na to dowody i pomysły jak temu zapobiec.

Wbrew pozorom, nie tylko sieci handlowe wykazują niskie wyniki netto lub czasami wcale. Wg wyników MF za 2014 r, w na 465 tys. podatników CIT, jedynie 165 tys. wykazało wynik netto (podmioty podlegające CIT i z przewagą kapitału zagraniczne to wśród nich garstka). Pozostałe podmioty wykazały stratę lub ich dochody były wolne od podatku. Inaczej mówiąc, sieci handlowe korzystają z tych samych możliwości obniżania płacenia podatków co krajowe podmioty. Jeżeli korzystają z przepisów w sposób nieuzasadniony lub oszukują, to jest to naruszenie prawa podlegające karze. Ale jeśli tak jest, to dlaczego od dziesięciu lat politycy PiS nie przedstawili wiarygodnych danych z ryzykiem rozstrzygnięcia sporu przed sądem? Tego nie wie nikt. Swoją drogą analiza wyników finansowych polskich firm handlujących artkułami codziennego użytku (w tym żywności) tez nie szokuje. Po prostu jest to bardzo trudny rynek i niezwykle konkurencyjny. O tym ostatnim przekonały się również zagraniczne sieci handlowe, z których część w ostatnich latach wycofała się z Polski.

Operowanie tylko CITem z medialnej dyskusji wywołuje wrażenie, ze z sieci handlowych nie ma żadnego pożytku. Niezupełnie. A VAT? Dlaczego politycy nie prezentują pełnego zestawienia podatków dostarczanych do budżetu, a ograniczają się tylko do CIT?

Na tzw. logikę nie pasuje do rzeczywistości sugestia, że jak kapitał zagranicznych to nie płaci podatków. Akurat sieci handlowe wiele tego podatku nie dostarczają do budżetu, ale sektor finansowy w ogromny udziałem ‘niedobrego’ kapitału zagranicznego wpłaca podatku CIT niewiele mniej niż  przemysł przetwórczy. Jak widać schemat propagowany przez PiS, że ‘zagraniczny’ to zaraz oszust, byłby trudny do obrony. To dlatego politycy PiS podają wydolność podatkową kapitału zagranicznego ograniczoną do omawianego sektora i jednego podatku.

Warto pamiętać, że sukces zagranicznych sieci handlowych (przez co rozumiem ich popularność wyrażoną frekwencją klientów) nie miałby miejsca gdyby nie ….Polacy. Ogromny wybór i niskie ceny ściągają tłumy obywateli, a w wśród nich są też wyborcy PiS.

Ciekawie wygląda też temat ‘ugodzenia’ podatkiem. Formalnie jest mowa oopodatkowaniu zagranicznych sieci. Jednak w tym przypadku ostrze uderzenia trafi w dużym stopniu w klientów i dostawców sieci wielkopowierzchniowych. Zaryzykują twierdzenie, że co najmniej połowę podatku ostatecznie zapłacą klienci i dostawcy dóbr i usług dla marketów. Markety są miejscem robienia zakupów (oczywiście tam gdzie są) również ludności uboższej, więc pomysł PIS trafia pośrednio w tą grupę ludzi i o oni częściowo złożą się na pomysł PiS walki z kapitałem zagranicznym.

Pomysł podatku od marketów uzasadniany jest przeciwdziałaniem ekspansji sieci zagranicznych. Tymczasem markety wielkopowierzchniowe natknęły się już na barierę rozwoju. Ciężar rozwoju przesuwa się m.in. na sklepy średnie (osiedlowe), gdzie jest pole do rozwoju dla polskiego kapitału.

Generalnie, biorąc powyższe pod uwagę, podatek zaproponowany przez PiS nie jest jakoś specjalnie wyrafinowany ani  nie będzie się cechował jakąś specjalną celnością ugodzenia i skutecznością w rozumieniu przeciwdziałaniu praktykom które PiS piętnuje. Nie będzie oto też żadna kara, bo sieci handlowe przeniosą znaczną część kosztów podatku na dostawców i klientów. Ponadto podatek może się tylko przyczynić do szybszej ekspansji sieci zagranicznych w sektorze sklepów poniżej 250 m kw. Sieci nadal będą miały przewagę w dystrybucji, marce i marketingu.

Podatek obrotowy jaki chcą wprowadzić politycy PiS pod pozorem walki z dominacją kapitału zagranicznego jest tak naprawdę mało wyrafinowaną formą podatku pośredniego ograniczonego sektorowo. Jest niczym innym jak banalną dodatkową formą szukania pieniędzy potrzebnych na finansowanie obietnic wyborczych, czy jak kto woli – działalność państwa i wypełnianie jego funkcji wobec obywateli. Niestety pośrednio podatek dotknie osoby o niskich dochodach. Przyświecające mu (podatkowi) szczytne hasła są raczej sposobem na ukrycie prawdziwego celu.

Z punktu widzenia finansów publicznych, podatek (tzn. wpływy jaki ma dać) nie jest specjalnie potrzebny. W średnim terminie nie ma poważniejszych zagrożeń dla finansów publicznych, no może poza realizacją wyborczych obietnic. Te 3,5 mld zł wydaje się być marną kwotą w porównaniu z luką podatkową która w opinii polityków PiS jest kopalnią łatwo dostępnej kasy.

Krótko mówiąc podatek od marketów uderza w tą część społeczeństwa i przedsiębiorców, którym walka z marketami miała zaimponować. Po prostu sami sfinansujemy skutki walki. A wystarczyłoby uczciwie powiedzieć, ze nowy rząd szuka dodatkowych wpływów na transfer społeczny i nie dorabiać do tego ideologii walki z zagranicznymi kapitalistami. Z tej perspektywy dość zabawnie wygląda jeszcze niedawna krytyka PiS rządu PO-PSL za podniesienie VAT i pozyskanie kilku mld zł w ten sposób. Czy ma rozumieć, że PiS szumnie zmniejszy VAT (powrót do stawki 22%) by po cichu podebrać kasę nowym podatkiem obrotowym?

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

500 złoty na dziecko. Czyli jak się nie transferuje pieniędzy publicznych.

Pomysł PiS z 500 zł na dziecko, to kolejny przykład jak nie transferuje się publicznych pieniędzy. Nie mam nic przeciwko transferowaniu pieniędzy do rodzin gorzej uposażonych finansowo czy generalnie do ludzi o niskich wynagrodzenia czy wręcz braku środków do życia. Byleby pomoc była trafnie kierowana i miała pokrycie w budżetowych wpływach. Niestety specyfiką finansowych obietnic PiS w każdej kampanii wyborczej była i jest ich prostota i szczodrość oraz lekceważące podejście do finansów publicznych.

Do mediów przeniknęła garść informacji o słynnych już 500 zł na dziecko. Od pewnego czasu wiadomo, że nie na każde dziecko, co czasami w kampaniach wyborczych prezydenta i PiS umykało politykom tej partii. Po prostu czasami, dało się słyszeć „500 zł na dziecko…” i dalej zalegała cisza lub zmieniał się temat..

Pomysł PiS potwierdza, że politycy  do politycznej rywalizacji o elektorat angażują środki publiczne i bez skrupułów wydają je w sposób mało efektywny. Pomysł z 500 zł na dziecko, to idealny przykład. „Obiecaliśmy? I dajemy”, zdają się mówić politycy PiS rozdając nie swoje pieniądze. Pomysł PiS rodzi szereg pytań i wątpliwości.

Przedstawiciele PiS (w tym obecny prezydent), bardzo często mówili o biedzie w  Polsce, obejmującej szerokie kręgi społeczeństwa. Analiza polskiej biedy wskazuje, że dotyka ona osób w różnym wieku i sytuacji rodzinnej. PiS tymczasem ogromny transfer przekierowuje tylko na rodziny z dziećmi. Zaryzykuje twierdzenie, że ok. połowa biedniejszych Polaków nie zobaczy tych pieniędzy, bo albo nie ma dzieci, albo poszły „na swoje”, lub mają 18 i więcej lat (o warunku wieku poniżej). Przy tak potężnym transferze pieniędzy, wsparcie tylko części biednych jest zaskakujące i niezrozumiałe. Jednocześnie na drugie i kolejne dziecko (biedni dostaną też na pierwsze) po 500 z miesięcznie dostaną pozostali obywatele, czyli również tzw. bogaci i dobrze uposażeni. A to już jest moim zdaniem lekkomyślność.

Politycy PiS jakby nie zauważyli zmian jakie zaszły w uldze na dzieci w PiT. W końcu po kilku latach od ustanowienia tej ulgi odcięto możliwość korzystania jej tzw. bogatym (próg dochodowy) i pieniądze przekierowano na rodziny ze zbyt niskim dochodem (tzw. zasada złotówki za złotówkę). Politycy PiS najwyraźniej nie przerobili tej lekcji.

Pomoc ma dotyczyć dzieci maks. 17-letnich, co jest niezrozumiałym ograniczeniem wiekowym. Część przekazów medialnych inaczej formułuje ten warunek (że do ukończenia 17 lat trzeba złożyć wniosek).

Akcja 500 zł na dziecko nie jest niestety wkomponowana w inne regulacje i zasady przyznawania świadczeń, co mogłoby proces przyznawać uprościć i czynić tańszym. Przede wszystkim trzeba co roku zwrócić się o wsparcie, co może powodować iż część osób zapomni to zrobić. Jak rozumiem, może się to przyczynić to zmniejszenia kosztów dla budżetu. Jak w przypadku pomocy społecznej, trzeba udokumentować osiągane dochody. Nie jest jasne jak tak potężny zastrzyk pieniędzy dla niektórych rodzin odbije się na zasadach dotychczas kierowanej do rodzin biedniejszych pomocy.

Akcja 500 zł na dziecko przelewa potężne środki rodzicom  i daje w gotówce. Rodzice dostanę do ręki potężne środki praktycznie bez kontroli ich wykorzystania. Zapis o kontroli wykorzystania (czy środki nie są marnotrawione i wydawane niezgodnie z przeznaczeniem) jest ogólny i trudnoweryfikowalny, co czyni go iluzorycznym. Ustawa ma zawierać zapis o możliwości ograniczenia wypłacanych środków lub zamianie na wsparcie materialne.

Poziom kryterium dochodowego będzie podlegał ocenie po dwóch latach od wprowadzenia i ewentualnej zmianie decyzją rządu. I tu kusi zapytać polityków PiS dlaczego nie ma zapisu o zasadach waloryzacji w ustawie? W końcu wielokrotnie politycy PiS krytykowali rząd że niektóre parametry podatku PIT czy pomocy społecznej, są niezmieniane i korygowane doraźnie przez polityków w zależności od sytuacji budżetu. Czyżby zmienili poglądy?

Politycy PiS oceniają koszt roczny akcji nawet na 22 mld zł. dla porównania podam, że deficyt budżetowy na 2016 r. przewidziano na poziomie 46 mld (oczywiście bez ujęcia pomysłu PiS). Czym PiS sfinansuje akcje lub kosztem jakich wydatków, dokładnie nie wiadomo. Deklaracje zwiększenia ściągalność podatków w takiej skali trudno traktować poważnie.

Cóż…

Pomysł PiS to kosztowna akcja niebywale nieefektywnie kierowana i bez wkomponowania jej w obecne zasady wsparcia przez Państwo. Ogromny transfer pieniędzy niewiele pomaga polskiej biedzie. (zaletą jest wsparcie obszarów wiejskich). Beneficjenci mają dostać ogromne środki praktycznie bez kontroli ich wydatkowania. Wydawałoby się, że taka nonszalancja w kreowaniu publicznych transferów nie powinna się już zdarzać. A jednak….

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Spór o „frankowiczów” i przypisywanie win.(cz.2.)

Być może jest to mało eleganckie, ale analizując problem kredytów „frankowych” nie sposób uciec od sytuacji finansowej „frankowiczów”. Zmierzam do tego, że to zasadnicza różnica czy mamy ewentualnie wesprzeć ludzi (rodziny) o niskim poziomie wykształcenia, niskiej świadomości ryzyka i żyjących na progu ubóstwa w pokoju z kuchnią, czy też dokładanie odwrotnie. Ponadto kredyty „frankowe” w niemałej części były przeznaczone na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowym bynajmniej niekoniecznie przeciętnych. Udostępnione mediom analizy wskazują (co nie jest zaskoczeniem), że kredyty „frankowe” koncentrują się w większych ośrodkach miejskich i były zaciągane głównie przez osoby młode i w wieku średnim. Wbrew rozpowszechnianym legendom, kredytów udzielano gosp. domowym w dobrej kondycji, co potwierdza odsetek kredytów ze stwierdzoną utratą wartości w grupie kredytów mieszkaniowych. Na koniec sierpnia  udział zagrożonych stanowił 3,4%. Skok obciążeń z powodu wzrostu kursu chf w styczniu 2015 nie spowodował pogorszenia jakości portfela. Jakość portfela się pogarsza, ale jest to trend kilkuletni zapoczątkowany na bardzo niskim pułapie kilka lat temu. Dla porównania podam, że ten sam wskaźnik dla kredytów konsumpcyjnych wynosił aż 12,1% na koniec sierpnia.

Kolejnym mitem jest twierdzenie, że klienci musieli brać kredyt w chf gdyż był to warunek otrzymania kredytu w ogóle i zakupu wymarzonego dachu nad głową. Jak wyżej wspomniałem, niski koszt kredytu „frankowego” dawał szansę na większy kredyt. Inaczej mówiąc, kredyt złotowy był dostępny, tylko że na niższą ( o ok. 30% – wartość uśredniona orientacyjna) kwotę. Idąc dalej, wielu z „frankowiczów” zapewne mogło wziąć kredyt w pln, ale na lokum oddalone nieco bardziej od wymarzonej dzielnicy lub mniejsze. W wydaniu górnośląskim (tu mieszkam), to trochę jak decyzja: nowe deweloperskie mieszkanie w Katowicach (na kredyt „frankowy”), czy z rynku wtórnego np. w Bytomiu (na kredyt złotowy).

Z całą pewnością z biegiem czasu „frankowicze” zdali sobie sprawę, że kredyt „frankowy” oznacza wystawienie się na poważne ryzyko kursowe. W 2015 już się zbuntowali. Warto jednak pamiętać, że w czasach kiedy wielu z nich korzystało z niskiego kursu i/lub niewielkiej jego zmienności, nie mieli do nikogo o nic pretensji i nie szukali pomocy u prawników by stwierdzić, że kredyt „frankowy” to nie kredyt, albo że banki zarabiają na spekulacji walutowej używając do tego kredytów „frankowych” (to jeden a bardziej niepoważnych zarzutów).

To nie jest tak, że w latach największej popularności kredytów „frankowych”, nie było wątpliwości czy je udzielać. Miała je część środowiska bankowego (część banków świadomie praktycznie nie skorzystała na „frankowym” boomie lub w małym stopniu) i makroekonomistów. Toczyły się dyskusje o wolność wyboru i narażania się na ryzyko na własną odpowiedzialność. Polska nie była zresztą wyjątkiem w tej części Europy jeśli chodzi o udzielanie kredytów opartych  walucie innej niż krajowa. Warto dodać, że i KNF zwracał uwagę na ryzyko kredytów walutowych. Czy „frankowicze” byli świadomi tych dyskusji? Nie wiem. Zapewne większość nie.

W przeciwieństwie do banków, które niwelowały ryzyko kursowe, równoważną pozycją po stronie pasywnej bilansu lub instrumentami zabezpieczającymi, „frankowicze” w zasadzie nie mieli i nie mają takiej możliwości. „Frankowicze” nie wspominają jednak, że mogli skorzystać z przewalutowania (opcja w każdej umowie). Zapewne część z nich powstrzymywała nadzieja na spadek kursu by dokonać przewalutowania przy niższym kapitale.

Jesteśmy niestety gdzie jesteśmy i pada pytanie czy mamy do czynienia z problemem społecznym. Moim zdaniem na chwilę obecną nie. O ile wzrost rat ograniczył konsumpcję części „frankowiczów” to jest to poziom daleki od zatrzymania popytu generowanego przez nich i popadnięcia w tarapaty finansowe przez – w uproszczeniu – klasę średnią lub aspirujących do takowej. Wg KNF nawet niewielkie przekroczenie kursu 5 pln za chf nie spowoduje istotnego załamania obsługi kredytów „frankoych”. Nie ma co jednak ukrywać, że dalszy wzrost kursu do poziomu 6 czy 7 pln za chf (na chwilę obecną są to wartości mało realne) to problem dla „małych” kilkuset tysięcy gospodarstw domowych i – z całą pewnością – sektora bankowego, a w konsekwencji również i gospodarki.

Przypadek „frankowiczów” pokazał nam,  że nie dysponujemy odpowiednim instrumentarium na rzecz kanalizowania napięć i rozdysponowania kosztów finansowych oddłużenia (dla dużej liczby gosp. domowych i o znacznym jednostkowym zadłużeniu) w trójkącie: „frankowicze” – sektor bankowy – państwo. Rozwiązania typu ustawa o upadłości konsumenckiej czy tzw. ustawa kryzysowa z 2009 r. kompletnie się do tego nie nadają. Brak odpowiedniego ustawodawstwa i skala rozczarowania wywołały zainteresowanie polityków, którzy postanowili problem rozwiązać.

Ze względu na brak miejsca nie będę się rozpisywał o propozycjach wsparcia dla „frankowiczów”. Moim zdaniem propozycja PO (przedwyborcza) może być uważana jako maks. możliwy kompromis między „frankowiczami” a bankami (słynne 50/50). Popracowałbym nad dokładniejszą selekcją uprawnionych do pomocy „frankowiczów”. Propozycja Związku Banków Polskich wydaje się nieco zachowawcza (wygodna dla sektora). Już zupełnie nie do przyjęcia jest propozycja prezydenta w okresu wyborów, który czasami wspominał o przeliczeniu „frankowiczów” wg kursu zaciągnięcia kredytu. Generalnie wadą większości proponowanych rozwiązań jest ich doraźność i koncentrowanie się na „frankowiczach”. Jedynie propozycja ZBP była dość kompleksowa. Nim jednak ponownie zabierzemy się do „karania” banków, proponuje wziąć pod uwagę, że obok „frankowiczów”, banki mają ratować SKOKi i być opodatkowane podatkiem bankowym. Wszystkiego obsłużyć się po prostu nie da. Nowy rząd będzie musiał wskazać swoje priorytety w tym zakresie.

A banki? O ile faktycznie nikt do brania kredytów „frankowych” nie zmuszał, to na pewno można z perspektywy czasu powiedzieć, że „chyba nie o to chodziło”. Ryzyko kursowe, przy ewentualnym dalszym wzroście kursu CHF, obróci się przeciwko bankom. Wnioski wyciągnięto i od kilku lat kredyty walutowe stanowią skromną część nowych kredytów mieszkaniowych, a obecnie już margines. Można jeszcze bankom kilka grzeszków dorzucić, ale proszę pamiętać, że „frankowicze” dobrowolnie zaciągali kredyty. Obok niskiej świadomości ryzyka walutowego, popularność kredytów „frankowych” brała się z ich niskiego kosztu. We wcale nie lepszej sytuacji są przedsiębiorcy, którym się nie powiodło i muszą spłacać zaciągnięte kredyty. Wartość kredytów dla przedsiębiorstw jest niemal dwa razy większa niż kredytów „frankowych”, a jakość ponad trzy razy gorsza. Upadek przedsiębiorstw czy ograniczenie produkcji to m.in. zwolnienia pracowników. Gdyby kierować się skalą problemu czy współczuciem, to w pierwszej kolejności powinniśmy pomagać przedsiębiorcom, a nie „frankowiczom”. Jak widać, nie jest to wszystko takie proste, co oczywiście nie oznacza że nie da się znaleźć rozwiązania (kompromisu).

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Spór o „frankowiczów” i przypisywanie win. (cz.1.)

Sytuacja finansowa części tzw. „frankowiczów” i wypływające z niej zagrożenia, rodzą pytanie o to kto zawinił i jaką ewentualnie powinien ponieść karę, o ile w ogóle. Zapewniam, że w sporze o kredyty mieszkaniowe w walucie (lub indeksowane) nie jest to takie proste i jednoznaczne. Warto poznać nieco faktów i opinii zanim w oskarżeniach i żądaniach ta czy inna strona sporu posunie się za daleko. Zresztą…to już się stało.

Już tylko informacyjnie podam, że pozwolę sobie na określanie osób (gospodarstw domowych), które zaciągnęły kredyt mieszkaniowy w chf lub indeksowany, wspólnym mianem „frankowicze”, a kredyty – „frankowymi”. Bo tak naprawdę to czy ktoś wziął kredyt w chf czy indeksowany tą walutą, nie ma znaczenia z punktu widzenia ryzyka kursowego.

Każdemu kto chce zrozumieć genezę kredytów „frankowych” zalecałbym poznanie naszej historii gospodarczej przede wszystkim z lat 2000-2008. Najważniejsza fakty to: radykalny spadek polskich stóp procentowych na początku ubiegłej dekady, wejście do UE, dynamiczny wzrost gospodarczy zapoczątkowany pod koniec 2003 r i trwający do połowy 2008 r. W okresie 2007-2008 dynamika (po odjęciu inflacji) wynagrodzeń przekraczała niemal dwukrotnie średnią z okresu kilkunastu ostatnich lat. Mieliśmy poczucie, że świat jest u naszych stóp.

W I poł 2000 r. przeszliśmy na płynny kurs walutowy ustalany siłami rynku. Po osłabieniu złotego na przełomie 2003/2004 (niedowartościowanie złotego o ponad 10%; idealny moment do zaciągania kredytu walutowego), aż do III kw 2008 kursy walut w wyrażeniu złotowym stopniowo spadały. W krytycznym III kw 2008 złoty był przewartościowany przez rynek co najmniej o 15%. Inaczej mówiąc kurs był nazbyt niski, ale ustalony siłami rynkowymi. Przez niemal 5 lat kurs złotego spadł o 30%. Kurs chf spadł o – w zasadzie – taką samą wartość.  W takich warunkach trudno się dziwić, że zainteresowanie kredytami wyrażonymi w chf systematycznie rosło.

Popularność chf wynikała z bardzo niskiej stopy procentowej w tej walucie. Spadek kursu i opinia „bezpiecznej” waluty były dodatkowymi atutami. Niskie stopy procentowe powodowały, iż rata kredytu (kapitał + odsetki) była ok. 30% niższe od kredytu złotowego (o tej samej wartości w chwili zaciągnięcia; w przeliczeniu na pln; 250 tys. pln na 25 lat; raty annuitetowe). Z tej perspektywy, nawet zmienność kursowa, w tym w „niewłaściwą” stronę była do przełknięcia. A „niewłaściwa”  to oczywiście zmiana na kurs wyższy od tego z chwili zaciągnięcia kredytu. Dzisiaj wiemy już, że zmiany kursowe jakich doświadczyli „frankowicze” były dość bolesne dla domowych budżetów części z nich. Warto przy tej okazji zaznaczyć, że zmiany kursu chf jakie nastąpiły od końca 2008 r. były niekorzystne przede wszystkim dla „frankowiczów” z 2008 r.  i częściowo z 2007.

By mieć punkty odniesienia do dalszych rozważań, podam wartości rat dla kredytów w pln i chf: zaciągniętych w marcu 2004 i w sierpniu 2008 r. (wartość i czas spłaty podałem wyżej). Dla „frankowiczów” to dwa skrajne okresy zaciągania kredytów. Na ten okres przypada przeważająca część aktywnych kredytów „frankowych”. W przypadku z 2014 r., dopiero w tym roku rata kredytowa „frankowiczów” jest  na poziomie rat kredytu w pln. Koszt kredytu dla tej grupy „frankowiczów” okazał się po ponad 10 latach o 29% tańszy w porównaniu z kredytem w pln. Kapitał do spłaty (na chwilę obecną) wyrażony w pln  jest raptem większy o kilkanaście procent w porównaniu z kredytem w pln.

Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w drugim przypadku (kredyt „frankowy” zaciągnięty w 2008 r,). Jeszcze w II poł 2010 „frankowicze” płacili o 100 pln więcej miesięcznie niż posiadacze kredytów złotowych. W kolejnych latach różnica rosła w różnym tempie by w 2015 sięgnąć 650 pln (!). Do chwili obecnej koszt obsługi kredytu był większy o 18% od kredytu w PLN. Gdyby kurs pozostał bez zmian w kolejnych latach, to koszt może być ostatecznie nawet o niemal 40% większy od kredytu w PLN (czyli nawet o 120 tys. pln). Najgorsze jest jednak to, że kapitał do spłaty (wyrażony w pln), mimo upływu lat, jest obecnie ponad 1,5 raza większy od posiadaczy kredytu złotowego zaciągniętego w tym samym okresie.

Podane dwa skrajne przykłady pokazują, że sytuacja „frankowiczów” jest bardzo zróżnicowana. Rozczarowani zapewne są ci którzy zaciągnęli kredyt w 2008 i częściowo w 2007 r. To może dawać nawet ponad 40% „frankowiczów” z ok. 550 tys. zadłużonych w tej walucie. Pytanie: od jakiego poziomu kursu (mowa o wzroście) ich złość jest uzasadniona, o ile w ogóle można tak postawić pytanie

Trzeba pamiętać, że kredyty „frankowe” są narażone na ryzyko zmienności waluty bazowej (w naszym przypadku chf), o czym jak rozumiem kredytobiorcy wiedzieli (tzn. teoretycznie powinni). Analiza zmienności kursów kilku czołowych europejskich i światowych walut względem siebie wskazuje dla okresów 7-letnich z okresu od 1980 (bo… od 2008 do 2015 też upłynęło 7 lat) wskazuje, że w 95% przypadków zmiana kursu nie przekraczała 60%. Podobne wskazania daje analiza kursów pln do usd, eur i chf z kilku lat poprzedzających szczyt zainteresowania kredytem „frankowym”, czyli w latach II poł 2007-2008. Przypomnę, że „frankowicze” z III kw 2008 doświadczyli 100% wzrostu kursu w okresie 2008-2015 (z 2 pln za chf do niemal 4 obecnie). Oznacza to, że „frankowicze” mogą się – teoretycznie –  bronić iż skok kursu do 4 pln miał jedynie kilkuprocentowe prawdopodobieństwo realizacji. Pytanie jednak, czy jest to zasadna linia obrony. Jeszcze w ubiegłym roku przy kursie zbliżonym do 3,5 pln za chf, „frankowicze”  z 2008 „mieścili” się w przedziale zmienności. Skok kursu do 4 pln za chf, spowodował wzrost kosztów obsługi kredytu o dodatkowe ok. 150 zł w 2015 r.).

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Nas to chyba nic nie pokona, ani nie zatrzyma. Polski eksport.

2015_10_17_CA_do_PKB

Nas to chyba nic nie pokona, chciałoby się powiedzieć kiedy patrzy  się na wyniki wymiany handlowej. Eksport rośnie nieprzerwanie. Roczna dynamika eksportu na poziomie 7% to wynik, który powinien cieszyć. Tym bardziej, że ograniczenie dostępu do synku rosyjskiego i konflikt na Ukrainie budziły poważne obawy o kierunek wschodni naszego eksportu. Były poważne obawy o to co z towarami dla których rynek wschodni został zamknięty lub ograniczony. Co gorsza nie tylko polskim firmom ograniczono dostęp do rynków wschodnich. Rynek krajowy nie był w stanie wszystkiego wchłonąć, a do ulokowania swoich towarów na rynku UE ubiegali się również producenci z innych krajów, których embargo rosyjskie, i inne geopolityczne zmiany na wschodzie, dotknęły. A tymczasem…? A tymczasem polscy przedsiębiorcy nie przestają zaskakiwać i zadziwiać.

Rynek wschodni to taka wieczna niezrealizowana nadzieja polskich eksporterów. Zawsze się mówiło, że byłe kraje ZSRR to kiedyś będzie wielki zasysacz wszelakich polskich towarów. Od produktów rolniczych po skomplikowane maszyny. Problemem stale były przeszkody stawiane przez Rosjan czy zaburzenia ekonomiczne i polityczne, które zawsze skutkują ograniczeniem wymiany handlowej. Nie ma też co ukrywać, że siła nabywcza Rosjan, Ukraińców czy Białorusinów jest daleko mniejsza od tejże u mieszkańców Europy Zachodniej. Jeszcze w latach 90-tych udział krajów Europy Wschodniej przekraczał w naszym eksporcie 20%. Teraz jest to już tylko 6%. Gdyby nie geopolityczne problemy, to udział sięgałby być może i 10%. Reorientacja eksportowa polskiej gospodarki, wejście do UE i geopolityczne problemy na wschodzie doprowadziły do silnego uniezależnienia się polskiego eksportu od kierunku wschodniego.

Rosyjskie embargo i ukraińskie problemy spowodowały nominalny spadek wartości eksportu na ‘kierunek wschodni’ o 35% (porównanie I-VII 2013 i I-VII 2015). I wygląda na to, że nadal tracimy ten kierunek, bo dynamika spadku eksportu wprawdzie słabnie, ale bardzo powoli. Obecnie jest ok. 20%.

Trzeba jednak przyznać, że nasi eksporterzy wykazali znaczną elastyczność. Część eksportu udało się ulokować na rynku krajowym (sam bije życiowe rekordy konsumpcji jabłek), w resztę w takiej czy innej postaci skierowano w przeciwnym kierunku (i nie tylko). Oczywiście nie było to łatwe. Niejednokrotnie producenci musieli dokonać zmian w asortymencie eksportowym lub dokonać zmiany skali przetworzenia produktu. Szukano też nowych odbiorców i nowych rynków. Akcja okazała się skuteczna, bo aż do I kw tego roku udało się utrzymać dodatnią dynamikę eksportu towarów z grupy: żywność i zwierzęta żywe. Dopiero w ostatnich miesiącach roczna dynamika eksportu tej grupy towarów jest minimalnie ujemna.

Generalnie utrzymanie dodatniej dynamiki eksportu to sukces polskiej gospodarki świadczący o tym, że – wbrew powszechnym narzekaniom – polscy przedsiębiorcy są innowacyjni i nie boją się konkurencji.

Warto jednak zwrócić uwagę na ograniczenia jakie widać powoli na horyzoncie. Polski eksport przekroczył powoli wartość 40% w relacji do PKB. To ogromny sukces, bo – jak na standardy krajów UE – jest to relatywnie wysoka wartość. Dalszy wzrost udziału eksportu w relacji do PKB będzie coraz trudniejszy i być może wkrótce już samo utrzymanie eksportu powyżej tej wartości  będzie ogromnym sukcesem. Być może też przez najbliższe lata wysoką pozycję na rynkach zagranicznych zapewni nam jakość produktu i obsługi, ale z biegiem czasu będziemy musieli przechodzić w innowacyjność i jakość oraz produkty o coraz wyższym stopniu przetworzenia. Nie mam wątpliwości że się nam to uda, bo polskie firmy udowodniły że potrafią sprostać wyzwaniom.

Sukces polskiej gospodarki to nie tylko eksport. Bilans (rocznych) obrotów bieżących do PKB zmniejszył się już do -0,5%. Mało kto już dzisiaj pamięta, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat, wartość ta wahała się w przedziale -6% do -3% i była najczęściej spowodowana deficytem obrotów handlowych. Proponuję nie przywiązywać się zanadto do tak niskiej wartości def. obrotów bieżących oraz handlowych. Utrzymywanie stale wzrostowej dynamiki eksportu będzie powoli coraz trudniejsze, a nic nie wskazuje na to byśmy mieli (gospodarstwa domowe i podmioty gospodarcze) zmniejszyć zapotrzebowanie w krótkiej i średniej perspektywie na dobra i usługi zagranicznych. Tak więc deficyt handlowych (a co za tym idzie i bieżących) jeszcze długo będzie stałym elementem polskiej makroekonomicznej rzeczywistości i to w stopniu nieco większym od obecnego.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Jedna stawka VAT czy zróżnicowana?

Niemal w każdych wyborach pojawia się partia, która w programie gospodarczym deklaruje, że chce zrównać stawki VAT . Na ogół proponują to politycy/partie o poglądach liberalnych lub zbliżonych. Tym razem, w tej kampanii wyborczej, rola ta przypadła Ryszardowi Petru i jego Nowoczesnej. Celem zrównania VAT ma być prostota podatku, jego obniżenie, redukcja szarej strefy wykorzystującej różnice stawek itd.

Może i nie komentowałbym tego punktu programy gospodarczego Nowoczesnej gdyby nie lekka prowokacja, jakiej można się było spodziewać. Hanna Gill-Piątek startująca z listy Zjednoczonej Lewicy, „zaczepiła” Ryszarda Petru.  H.Gill-Piątek przedstawiła na facebooku wydruk z kasy sklepowej po porannych zakupach. Dominowały produkty obłożone niższymi stawkami VAT (5-8%). To miało dać do myślenia R.Petru co się stanie gdy stawki VAT zostają ujednolicone na poziomie 16%.

To charakterystyczne zestawienie dwóch światów. Lewicowego z troską o najuboższych i wolnorynkowego, gdzie same uproszczenie podatków pomoże przedsiębiorcom, a ci zwiększą zatrudnienie itd. Żadnej z tych osób nie odmawiam autentycznej troski o obywateli. Z całą pewnością Ryszardowi Petru, najubożsi nie są również obojętni. 

Przyznam, że trochę Ryszarda Petru nie rozumiem. Wprowadzenie jednej stawki VAT wydaje mi się mało realne i niekoniecznie potrzebne. Bynajmniej nie tylko dlatego, że Nowoczesna  jeśli wejdźcie do Sejmu to raczej z wynikiem nie przekraczającym 10%. Odnoszę wrażenie, że R.Petru szukał idei, hasła, które pozwoli wyróżnić program jego ugrupowania, a jednocześnie będzie elementem charakterystycznym wolnorynkowego (liberalnego) programu. Tylko, że hasło wydaje się być nieco zużyte i wątpliwe co do słuszności. Wątpię czy warto o jedną stawkę VAT kruszyć kopie. 

Niemal zawsze, gdy mowa o jednej stawce VAT, to jej poziom jest ustalony na poziomie stawki efektywnej (co roku podaje ją MinFin) lub zbliżonej. Operacja więc byłaby prawie neutralna, z punktu widzenia wpływów budżetowych. Ewentualne odchylenia na plus czy minus to kilka mld zł. Im większe odchylenia na minus dla budżetu (a z korzyścią dla obywateli), tym bardziej trzeba je przynajmniej częściowo rekompensować innymi wpływami. 

Zróżnicowanie stawek VAT nie jest tylko wynikiem przypadkowych procesów i populistycznych działań polityków. W dużym stopniu daje się to uzasadnić. Niższe stawki VAT  obejmuję część produkcji  i przetwarzania produktów rolnych . Szczególnie dotyczy to podstawowych produktów żywnościowych. Do tego można dołożyć usługi za zakresu służby zdrowia. To bynajmniej nie koniec listy. Mamy to do czynienia z celem społecznym, by niezbędne do życia produkty i usługi były dostępne dla ludności uboższej, wśród której wydatki na żywność stanowią relatywnie większą pozycję w wydatkach.  Przy okazji państwo wspiera sektor rolno-spożywczy. Wadą takiego rozwiązania jest fakt, iż korzystają z tego wszyscy, czyli i obywatele niepotrzebujący takiego wsparcia.

Zróżnicowanie stawek VAT wynika również z przemian ekonomicznych kraju i doraźnych zmian w VAT. VAT to jedno z kilku głównych źródeł wpływów budżetowych. Stąd stawki i zasięg podatku musza uwzględniać cele społeczne, branżowe i makroekonomiczne. Dobrym przykładem tych ostatnich jest podwyżka podstawowej stawki do 23%. Wynikała z konieczności dostarczenia wpływów by łatać dziurę w finansach publicznych po 2008 roku.  Jednocześnie obniżono stawki na niektóre produkty usługi wrażliwe społecznie. Efekt? Powiększyła się luka między stawką podstawową (maksymalną) i stawkami obniżonymi. Starając się zrozumieć przyczyny zróżnicowania stawek, należy pamiętać o naciskach (czasami uzasadnionych) poszczególnych branż, ich zróżnicowaniu działalności i konkurencyjności polskich wyrobów.  Dlatego też mocno wątpię by po ewentualnym zrównaniu VAT udało się utrzymać jednolitą stawkę w dłuższym okresie. I to bynajmniej nie tylko z powodów populistycznych działań polityków.

Podniesieni stawki VAT do 16% faktycznie mogłoby być sporym wyzwaniem dla uboższej części społeczeństwa. Taki ruch musiałby być poprzedzony radykalną zmianą w transferach szeroko rozumianej pomocy społecznej  i zapewne skoordynowany ze zmianą w innych podatkach by chociaż częściowo zrekompensować wzrost VAT.

Ale są i zalety jednej stawki. Obok samej prostoty i zmniejszenia szarej strefy, spadłyby ceny wielu dóbr i usług. O ile? I to jest zagadka, bo zapewne podmioty gospodarcze starałyby się utrzymać wcześniejsze ceny by przejąć korzyści z tytułu obniżonych stawek.

Jak widać jedna stawka VAT, choć kusząca, wydaje się mało realna we wprowadzeniu. Sugerowałbym raczej zmniejszenie liczby stawek i zmniejszenie różnicy między nimi. To i tak już byłby duży krok do przodu. Na redukcję szarej strefy są inne sposoby.

A całą pewnością warto raz w roku wracać do dyskusji o stawkach podatku VAT. Niskie stawki VAT to czołowe źródło ulg w polskim systemie podatkowym, a co za tym idzie, utraty wpływów budżetowych. Nad uzasadnieniem i skalą niektórych z nich powinno się dyskutować. Można też stopniowo redukować zakres „działania” niskich stawek oraz jednocześnie dokonywać zmian w PIT i zasadach wsparcia osób najuboższych. Sądzę, że to pozwoliłoby na obniżenie stawki maksymalnej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz