O wspólnej walucie euro politycznie i patetycznie.

Wybory prezydenckie oraz parlamentarne dość dobrze charakteryzują naszą dyskusję o euro. Zwolennicy starają się tematu nie poruszać, ponieważ jest niemodny i można na nim stracić. Przeciwnicy tymczasem, żerują na społecznej niewiedzy i sieją strach przed euro, który przekłada się na punkty politycznego poparcia. Głosy dezaprobaty wobec euro podnoszą się też powoli ze środowisk światłych poniekąd ekonomistów. Kilka dni temu w Gazecie Wyborczej Stefan Kawalec zasugerował, że euro (tzn. wspólna waluta) może rozsadzić Europę i że idea wspólnej waluty to błąd. Stefan Kawalec idzie dalej: ze wspólnej waluty należy się wycofać i pozostawić integrację na poziomie najwartościowszych osiągnieć UE (nie określił co to znaczy) i wspólnego rynku.

Moje poniższe rozważania świadomie pochodzą głównie ze świata polityki niż ekonomii, bo nawet na poziomie rozważań politycznych euro również można obronić. To świadomy eksperyment z mojej strony w polemice z przeciwnikami euro.

Opracowań dotyczących wpływu przyjęcia euro (czyli odejścia od własnej waluty) dostępnych jest mnóstwo. Dostęp jest niezwykle łatwy. Wystarczy wrzucić hasło w dowolną wyszukiwarkę. Uprzedzam, że nie jest to (opracowania o skutkach przyjęcia euro) lektura łatwa nawet dla ekonomistów. Dla nie-ekonomistów część tych opracowań jest mało zrozumiała. Od razu mówię, że z tych opracowań wyłania się jednak brutalna prawda: to czy przyjęcie euro okaże się pomyślne dla danego kraju, zależy głównie od politycznych i gospodarczych decydentów i elastyczności gospodarki. Przyjęcie wspólnej waluty wymaga zmiany zasad kontroli i reagowania na procesy dziejące się w gospodarce. Euro nie jest samo z sobie źródłem bogactwa narodów je przyjmujących. Jest tylko sposobem ułatwiania współpracy krajów, które euro przyjęły.

Przyjęcie euro to na pewno ekonomiczne wyzwanie. Warto jednak pokazać, że na tle innych makroekonomicznych wyzwań jakie podejmowaliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat, przyjęcie euro bynajmniej największym wyzwaniem nie jest. Przestawienie gospodarki z gospodarki socjalistycznej  na wolnorynkową na początku lat 90-tych oraz wejście do UE kilkanaście lat później, skalą wyzwania i ryzyka społeczno-gospodarczego przerastały ryzyka wynikające z przyjęcia euro. Jak widać udało się. Mało kto sobie uświadamia jakich zmian w gospodarce wymagało również przejście na płynny kurs walutowy na początku ubiegłej dekady. A jednak też się udało.

Może warto dzisiaj przypomnieć, że nasze obawy często wynikają z niewiedzy wykorzystywanej przez media oraz polityków, którzy z tej niewiedzy żyją. Wstyd powiedzieć, ale przed referendum ws. wejścia do UE byli wśród nas sceptycy.  Sam wynik referendum powodem do dumy bynajmniej nie jest. Przypomnę, że politycy w obawie o wynik wymyślili, że referendum ma trwać dwa dni. Na referendum pojawiło się aż lub tylko 59% uprawnionych. Z tego grona za wejściem było 77%. Inaczej mówiąc, 45% uprawnionych do głosowania było za wejściem do UE. Pozostała część była przeciw lub nie miała ochoty pojawić się na referendum. Dzisiaj nikt kto zna korzyści polityczne i gospodarcze z wejścia do UE nie ma najmniejszych wątpliwości, że wejście do UE było absolutnie słuszną decyzją.

Nieszczęście w dyskusji o euro polega na tym, że przyjęcie wspólnej waluty jest traktowane jak utrata narodowej niezależności. W pewnym stopniu jest to prawda. Jak sądzą, jest to taka cząstka niezależności, którą można utracić. Po prostu cały projekt jakim jest UE, polega na rezygnacji z części niezależności politycznej i gospodarczej na rzecz wspólnych korzyści. Tak naprawdę żaden kraj nie jest obecnie całkowicie niezależny w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kraje wchodzą z wielu powodów w wojskowe, polityczne i gospodarcze koalicje oraz porozumienia czy umowy. Czasami zmusza je do tego niekorzystne położenie geopolityczne czy uzależnienie gospodarcze (np. surowcowe). Sztukę nie jest bycie całkowicie niezależnym, ale sztukę jest wejść w koalicje których bilans jest ewidentnie korzystny.  

Samo euro jest tylko etapem w budowaniu jednolitego rynku i ułatwieniem w jego funkcjonowaniu. Skoro zdecydowaliśmy się w UE na przyjęcie wspólnej polityki rolnej oraz przepływ towarów i usług, to samo euro jest po prostu naturalną konsekwencją przyjętych zmian. By uniknąć makroekonomicznych rozważań, zaproponuje takie ćwiczenie: proszę sobie wyobrazić funkcjonowanie w Polsce gdyby każde województwo miało odrębną walutę. Nawet urlopowy wyjazd nad morze wiązałby się z ryzykiem walutowym. Kilka województw ewidentnie by a tym straciło.

Propozycja S.Kawalca by zatrzymać integrację UE na poziomie wspólnego rynku rodzi spore ryzyka. Już obecnie niemal każdy fragment polityki UE jest krytykowany przez jakiś kraj lub grupę krajów. S.Kawalec nie jest zwolennikiem wspólnej waluty. Inni zaś protestują z powodu przyjętej polityki rolnej lub międzynarodowej. Można nie akceptować wspólnej waluty, ale ktoś inny może nie akceptować rozwiązań przyjętych na przykład dla rynku mleka. Tak można kwestionować wszystko, tylko dlatego że jakaś grupa krajów jest przeciwna takiemu czy innemu rozwiązaniu. Na ogół kwestionowanie takiego czy innego fragmentu polityki gospodarczej UE wynika z uporu danego kraju, który w bardzo partykularny sposób podchodzi do swojego uczestnictwa w UE. Polska na to schorzenie też cierpi.

Traktowanie UE  tylko przez pryzmat wspólnego rynku grozi jej rozpadem w dłuższym terminie lub poważnym ograniczeniem w rozumieniu liczby tworzących UE krajów. Wspólna waluta to sposób na ekonomiczną ale i polityczną integrację w globalizującym się świecie. Argument, że Polska nie miałaby wielkiego znaczenia w grupie krajów euro jest niepoważny, bo funkcjonując poza strefą euro będzie znaczyła jeszcze mniej. Warto moim zdaniem ten projekt współtworzyć niż czekać aż się rozpadnie. Warto więc przyjąć wspólną walutę nie tylko jako naturalną konsekwencję integracji ekonomicznej, ale wyzwanie polityczne, którego celem jest zabezpieczeniem przed rozpadem UE z byle powodu, na przykład w postaci działań dezintegracyjnych jakiejś grupy krajów.

Tak naprawdę z politycznego punktu widzenia dywagacje o przyjęciu euro mogą stać się wkrótce bezprzedmiotowe lub już się takimi stają.  Już obecnie część krajów strefy euro proponuje dalszą integrację. Coś na kształt unii w unii. Nasze sprzeciwy na powstawanie takiej unii w unii będą raczej mało skuteczne. Inna rzecz, że z politycznego i gospodarczego punktu widzenia, punkt ciężkości UE już jest po stronie państw strefy euro.

Argument że wprowadzenie euro w UE i być może kiedyś w Polsce, to decyzja polityczna, trudno uznać za udany. Po prostu każda unia walutowa oraz przyjęcie innej waluty poprzedzone jest polityczną decyzją, bo inaczej po prostu się nie da. Oczekiwanie aż stanie się to wskutek obiektywnych procesów rynkowych jest – jak sądzę – dość naiwne. No bo i jakich?

Często wspomina się, że już wiele wcześniejszych unii gospodarczych czy walutowych (w tym w Europie) nie przetrwało próby czasu lub nie doczekały się realizacji. To żaden argument. Biorąc pod uwagę czego doświadczyła Europa w ciągu ostatnich stu lat, można raczej dojść do wniosku iż szkoda że politykom zabrakło determinacji w realizacji projektów. Wiem, że jestem w tym momencie dość patetyczny, ale moje zainteresowania historią mimowolnie prowadzą do refleksji, że na budowanie wspólnych obszarów polityczno-ekonomicznych patrzę inaczej. Kiedy się już tak czyta o kolejnej bezsensownej wojnie czy politycznym lub gospodarczym konflikcie, refleksja iż współpraca i integracja polityczno-gospodarcza jest po prostu rozsądniejsza wydaje się oczywista.

Nie wiem jak potoczą się losy UE i strefy euro. Można czekać, aż się rozpadnie pod ciężarem wewnętrznych sporów lub funkcjonować na jej obrzeżach. Można też próbować ten epokowy projekt współtworzyć. Ta ostatnia propozycja wydaje mi się najrozsądniejsza.

Nie jestem zwolennikiem wejścia do strefy euro za wszelką cenę i jak najszybciej. Czułbym się bardziej komfortowo, gdyby decyzja o przyjęciu euro miała wsparcie społeczne i polityczne i przy akceptowanym politycznie i społecznie bilansie korzyści i ryzyk. Warto ludziom tłumaczyć czym jest i ma być UE i strefa euro.  

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Platformy pomysł na kredyty we frankach

Kolejnym podmiotem, który podjął temat kredytów we frankach jest Platforma Obywatelska. Przedstawiona kilka dni temu propozycja nie jest rozwiązaniem idealnym, ale wydaje się być wartym rozważenia kompromisem w obecnych warunkach. Projekt PO stara się ograniczyć zakres pomocy, liczbę gosp. domowych (dalej: osób) dla których jest przeznaczony, czas trwania i kwotę obciążeń jakie poniosą banki i zainteresowani programem.  To spora zaleta pomysłu PO.  Z tego też względu, pomysł PO trudno nazwać populistycznym.

PO w projekcie ustawy ogranicza pomoc do osób zamieszkujących lokal. Metraż nie większy niż 75 mkw dla mieszkań i 100 dla domów. Kryterium powierzchni  nie dotyczy rodzin wielodzietnych. Do tego w okresie obowiązywanie programu (2020 r.) ustalono min próg LTV dla zainteresowanych. Próg będzie obniżany z 120 proc. w pierwszym roku programu do 80 proc. w ostatnim. Tym ostatnim warunkiem PO ustanawia kolejność w kolejce, ale i zapewnia rozłożenie w czasie kosztów programu dla sektora bankowego. Wg szacunków PO upoważnionych do skorzystania z programu byłoby ok. 12 % zadłużonych, co ma odpowiadać 21% wartości portfela frankowego.

Czy ograniczenie j.w. beneficjentów program jest uczciwe? Cóż, niezupełnie. PO kieruje ustawę do osób zamieszkującym mieszkanie i obarczonych największym ryzykiem. Osoby, które nabywały mieszkanie w celu wynajmu, są tu ewidentnie poszkodowane, mimo iż wzrost CHFa dotknął jest tak samo jak inne. To tylko jeden z wielu przykładów. Do określenia beneficjentów ustawy, użyto parametrów już znanych i łatwo definiowalnych. Ustawa PO nie służy wymierzaniu sprawiedliwości dziejowej, ale jest próbą rozwiązania najbardziej palących problemów w obecnych okolicznościach.

Pomysł PO nie otwiera dyskusji jak radzić sobie w sytuacjach kryzysowych (to ustawa jednorazowego użytku) . Być może potrzebujemy na to więcej czasu i – szczególnie! – po wyborach. Problem tzw. frankowiczów pokazał brak rozwiązań dla osób które wpadły w finansowe tarapaty częściowo nie z własnej winy. Można dyskutować czy problem ten powinna obejmować ustawa o upadłości konsumenckiej czy jakiś nowy twór prawny, który przybliży nas do odpowiedzi kto i w jakim stopniu powinien dzielić się ryzykiem m.in. w sytuacjach takich jak kredyty frankowe. W mediach przewinęło się kilka ciekawych propozycji.

Zaletą pomysłu PO jest względnie dokładne (przy stabilizacji obecnych warunków rynkowych) określenie maks. kosztów programu i czasu jego trwania. Wg szacunków PO, sektor bankowy może stracić (ponieść koszty) do 9,5 mld zł. Biorąc pod uwagę wynik finansowy sektora i rozłożenia kosztów w czasie, wydaje się że sektor bankowy powinien dać sobie radę ze skutkami ustawy.

Koszty pomysłu PO zasadniczo rozłożą się na banki i osoby zainteresowane. Oczywiście można przyjąć, że banki będą próbowały częściowo przenieść je na swoich klientów, ale tak zachowuje się każdy sektor gospodarki i przedsiębiorca. Skutki dla państwa będą relatywnie małe,  głównie w postaci nieco mniejszego podatku dochodowego.

PO w swoim pomyśle na pomoc frankowiczom wykorzystała ideę odniesienie do zadłużenia w pln. Przypomnę, że A.Duda, R.Petru i ZBP sugerowali udzielenie wsparcia i jego skali w odniesieniu m.in. do kursu walutowego. Nie będę się do tego odnosił, bo w każdym z przypadków kurs pełnił odmienną rolę w algorytmie pomocy. Wg PO aktualny poziom zadłużenia w chf przeliczamy na pln i przyrównujemy do hipotetycznego kredytu wziętego w pln (w tym samym czasie i wg tej samej wartości). Nadwyżkę zadłużenia w chf nad zadłużeniem w pln dzielimy na pół. Jedną połowę bank umarza (czyli ¼ zadłużenia), a drugą połowę w postaci kredytu w pln opiera na stopie referencyjnej NBP (wartość nieco niższa od stawki wibor 3M). Pozostała część zamieniana jest na kredyt w pln wg parametrów kredytu hipotetycznego (j.w.). W ten sposób, aktualne zadłużenie w chf zamieniamy na pln i nadwyżką dawnego kredytu w chf nad kredytem w pln, dzielimy się z bankiem po połowie.

Przykład. Przy kredycie wziętym w chf latem 2008 r (129 tys. chf na 25 lat), kapitał do spłaty wyrażony w pln wynosi obecnie prawie 392 tys. zł. Kredyt wtedy wzięty w pln miałby obecnie kapitał do spłaty ok. 207 tys. zł. Różnica to 184 tys. pln. Połowę z tego bank umarza, a pozostałe 92 tys. udziela w kredycie opartym na st.referencyjnej NBP i w pln. Natomiast 207 tys. zamienia się w „normalny” kredyt złotowy, jakby by był zaciągnięty( w tym przypadku) w lecie 2008 r. W tym akurat przykładzie zadłużenie redukowane jest niemal o ¼.  Kolejną korzyścią jest, w tym przypadku, mniejsza o ponad 100 pln rata kapitałowo-odsetkowa.

Korzyścią dla kredytobiorcy jest częściowa redukcja zadłużenia i pozbycie się ryzyka kursowego. Podział skutków wzrostu kursu chf „po połowie” między klientem i bankiem uważam za uczciwe postawienie sprawy (przy dalszym wzroście kursu chf już niekoniecznie). Podobnie oceniam pomysł odniesienia się do kredytu wziętego w pln.

Skorzystanie z programu oferowanego przez PO nie jest obowiązkowe, podobnie zresztą jak w innych propozycjach. Wbrew pozorom, nie oczekiwałbym masowego zainteresowania propozycją przewalutowania. Część osób może się zdecydować na oczekiwanie spadku kursy chf w kolejnych latach.

Jak już wspomniałem, pomysł PO jest dość ciekawy. Wydaje się niezłym wyważeniem wszystkim za i przeciw oraz ryzyk jakie dotykają gospodarstwa domowe, banki i państwo. Z całą pewnością nie jest to pomysł populistyczny biorąc pod uwagę zakres działania i podział konsekwencji wzrostu zadłużenia wyrażonego w pln. Teoretycznie projekt PO zadziała w przypadku dalszego wzrostu kursu chf, ale wydaje się iż celem projektu ustawy PO nie jest było szykowanie ścieżki awaryjnej na ewentualność przebicia poziomów 5, 6 i dalej przez chf.

Tak naprawdę chyba nie warto dalej prowadzić rozważań nad pomysłem PO, z tej prostej przyczyny że obecny parlament nie zdąży go przeprocesować. Ponadto, jak sądzę, frankowicze czekają na pomysł A.Dudy (lub PiS), który w kampanii prezydenckiej przebił wszystkich hojnością (m.in. przewalutowanie po kursie wejściowym). 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Jak PiS znalazł pieniądze na realizację programu.

Jak tylko w ubiegłym roku media obiegł materiał PwC o luce podatkowej, wiedziałem że w nadchodzących wyborach w 2015 r. któraś z partii wykorzysta ten materiał. Nie trudno było przewidzieć, że nie będzie to żadna z partii wchodzących w skład koalicji rządzącej. No bo w końcu im  szacowana luka podatkowa większa, tym formalnie większy wstyd dla rządzących. Formalnie, bo w rzeczywistości zachęcałbym do ostrożności w wystawianiu prostych ocen.

Już w kampanii prezydenckiej, kandydat PiS bił rekordy obietnic finansowych dla wyborców. Obiecanki wybranego ostatecznie prezydenta były tak duże, że w mediach coraz częściej pytano o źródła finansowania wyborczych obietnic. W kolejnej kampanii wyborczej, PiS nie mógł sobie pozwolić na taki rozdźwięk między wartością obietnic a możliwymi do pozyskania źródłami finansowania. Możliwości były dwie: ograniczyć wyborcze obietnice lub wskazać niewykorzystane do tej pory przez nikogo źródła finansowania. PiS postawił na drugi wariant. W mijający weekend przyszła premier B.Szydło zarysowała źródła finansowania wyborczych propozycji. Głównym źródłem finansowania wyborczych obietnic ma być …uszczelnienie systemu podatkowego, co ma dać kwotę 52 mld zł rocznie. (!). Tuż obok leżała taka kasa do wzięcia i rząd PO-PSL się po nią nie pochylił? Całość luki podatkowej politycy PiS potrafią szacować nawet na 70 mld zł.

Luka podatkowa to różnica pomiędzy teoretycznie możliwymi wpływami podatkowymi a faktycznymi. Wpływy teoretycznie możliwe opierają się na szacunkach i porównaniach. Faktycznie dane z wiarygodnych instytucji zajmujących się analizą podatków, szacunki oraz porównania z innymi krajami wskazują, że teoretycznie luka podatkowa może wynosić kilkadziesiąt mld zł. W tej kwocie dominującą część stanowi luka w VAT szacowana obecnie na nieco ponad 40 mld zł. Luka ta rosła w ostatnich latach, ale w końcu jesteśmy świadkami odwracania procesu. Wg PwC, lukę podatkową można w VAT można by ograniczyć nawet o 30 mld zł, co wydaje mi się rachunkiem zbyt optymistycznym. Ale politykom PiS ta kwota wydała się kusząca.

Luka podatkowa to zjawisko powiązane z szarą strefą. Na szarą strefę składają się nie tylko przestępcy działający na wielką skalę, ale ..i my sami. Tolerujemy lub sami proponujemy – szczególnie w usługach i budownictwie – płatności bez VAT. Nie reagujemy gdy przedsiębiorca zobowiązany do wydania rachunku (i z kasą fiskalną na ladzie) przyjmuje płatność bez nabijania jej na kasę.

Musimy pamiętać, że wykazywana luka częściowo jest iluzoryczna w rozumieniu podatków możliwych do pozyskania. Wielu podatników podejmuje się naruszenia prawa podatkowego  dlatego, że tylko w ten sposób jest w stanie osiągnąć marże jaka ich zadowala. Po prostu działalność zgodna z prawem (i poprawnie opodatkowana) kompletnie ich nie interesuje.

Mylne moim zdaniem jest, często spotykane w mediach i powtarzane przez polityków PiS, bezrefleksyjne odnoszenie obecnej luki podatkowej do okresu 2005-2008. Mam tu na myśli metodę opierającą się na prostym odniesieniu  podatków do PKB. W tamtym czasie odnotowywaliśmy wyjątkowo korzystną koniunkturę gospodarczą.

Skala luki podatkowej jest w pewnym stopniu powiązana ze skutecznością aparatu skarbowego i skłonności obywateli do płacenia podatków. Nie wiem jak PiS chce zwiększyć skuteczność poboru podatków by zmniejszyć lukę o 2/3 . Na razie żaden z nich nie ujawnił pomysłów jak to zrobić. Musiałoby za tym iść nasilenie kontroli i zaostrzenie przepisów. Nie wykluczam wzrostu liczby pracowników aparatu skarbowego. W Polsce wykreowana medialnie niechęć do aparatu skarbowego jest tak silna, że już wyobrażam sobie medialną awanturę i spadek popularności PiS po zapowiedzenia wzrostu aktywności aparatu skarbowego.

Tenże sam PiS wmawia ludziom, że płacimy zbyt duże podatki. Tak radykalne zmniejszenie luki podatkowej (wg zapowiedzi PiS) będzie wymagało m.in. ostrego wkroczenia w drobne usługi by ograniczyć skalę zjawiska „bez VATu”. Wielu z nas odczuje w takim razie wzrost cen usług. Ciekawy jestem jak politycy PiS wytłumaczą to Polakom.

Z luką podatkową związana jest m.in. wydajność podatkowa. Ta, w przypadku VAT faktycznie nieco się pogorszyła i generalnie nie jest zbyt imponująca w Polsce. Wprawdzie politycy PiS co i rusz wspominają o podniesieniu podstawowej stawki VAT przez obecną koalicję rządową do 23%, ale nie wspominają, że stawka efektywna VAT jest kilka pkt. proc. niższa. To jeden z wielu powodów, ocenianej jako słaba, wydajności podatku VAT.

Nie ma się co przesadnie rozwodzić nad pomysłem PiS na tak radyklane zwiększenie wpływów podatkowych, a dokładniej mówiąc: na zmniejszeniu luki podatkowej. To kompletnie nierealne liczby przytoczone przez PiS tylko dlatego że trudno weryfikowalne przez przeciętnego Polaka.

Jeżeli w ciągu kilku najbliższych lat uda się zmniejszyć lukę podatkową o 1/3, to będzie można uważać to za sukces. Teoretycznie jest to możliwe. Niestety nawet taka poprawa ściągalności podatków nijak się ma do zapowiedzi PiS.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Beata Szydło, euro i Grecja.

No, wiedzą to się pani Szydło nie popisała. A i o szacunku (tzn. braku) do własnych wyborców można by podyskutować.

Kandydatka na stanowisko premiera w nowym rządzie, Beata Szydło, zwróciła się właśnie do premier Kopacz i polityków PO mnie więcej takimi słowami: apelują do premier Ewy Kopacz, aby Platforma wycofała się z pomysłu wprowadzenia w Polsce euro.

Wygląda na to, że straszenie euro zostało ocenione przez PiS jako efektywne narzędzie pozyskiwania elektoratu. W związku z tym, przyszła premier Beata Szydło postanowiło postraszyć Polaków walutą euro i wrzucić temat do medialnej dyskusji. Podobnie jak A.Duda.

Z politycznego punktu widzenia zabieg z medialną wrzutką o euro jest kuszący. Można coś pokrytykować i ludzi postraszyć. Można pokazać jak bardzo B.Szydło i PiS bronią Polaków przed złem. Chwyt medialny o tyle prosty, że PO i premier Kopacz unikają poruszania tematu przyjęcia euro w mediach z dwóch powodów. Pierwszy, bo o euro i UE modnie jest mówić w sposób niekorzystny. Po drugie, PO nie porusza tematu euro dlatego, że z kilku względów Polska nie będzie zainteresowana wejściem do strefy euro. Nie ma więc sensu o euro w kampanii dyskutować.

Apel jest zabawny, bo politycy PO od dłuższego czasu informują przy wielu okazjach, że temat wejścia do strefy euro w średnim terminie nie będzie podnoszony. Nie wiadomo więc z czym lub kim B.Szydło polemizuje i z kim walczy.

Ciekawe zdanie wypowiedział prezydent Komorowski w tej sprawie w ubiegłym roku. Wg ówczesnej wypowiedzi prezydenta, do tematu euro można będzie podejść dopiero po wyborach jesiennych i okrzepnięciu sceny politycznej. Niewątpliwie zachęcał do dyskusji, ale z jego wypowiedzi wynikało, że to nowa koalicja rządząca podejmie decyzję, rozpoczynać proces przyjmowania euro czy nie.

Jeżeli to PiS wygra wybory i utworzy koalicję, czego B.Szydło jest pewna, to problemu z wprowadzaniem euro i dyskusji po prostu nie ma i nie będzie. Prognozowany układ sceny politycznej po wyborach w zasadzie zamyka dyskusję polityczną (a co za tym idzie i decyzje) o euro na kilka lat.

Jednak to co najbardziej dziwi u przyszłej premier, to ewidentne mówienie nieprawdy o przyczynie greckiego kryzysu. Twierdzenie, że kłopoty Grecji wynikają z przyjęcia euro to zwykłe oszukiwanie ludzi i demonstracja ekonomicznej niekompetencji. Przyczyną kłopotów Grecji jest finansowa nonszalancja polityków rządzących Grecją w okresie kilkunastu lat i społeczna akceptacja tegoż, żeby nie powiedzieć że wręcz zachęcanie polityków. Mogę mieć tylko nadzieję, że media zmuszą B.Szydło do wytłumaczenia się z tej wypowiedzi.

Niestety po raz kolejny polska prawica dała potwierdzenie kompletnego braku pomysłu na to co się dzieje w kręgu państw strefy euro.  Przypomnę, że niektóre państwa strefy euro coraz odważniej mówią o odrębnej polityce i zasadach współdziałania w swoim gronie. To coś na kształt unii w unii. Być może na naszych oczach powstaje klub państw zainteresowanych integracją polityki w kilku obszarach, w tym i gospodarczym. I trudno się dziwić, ponieważ wraz ze wzrostem liczny krajów UE i zróżnicowaniem ich polityk i interesów, funkcjonowanie UE staje się coraz trudniejsze. Naturalnym wyjściem jest więc tworzenie kręgu państw decydujących się na dalszą integrację i pozostałych członków UE, którym odpowiada mniej lub bardziej luźniejszy związek z UE.

Na tym tle deklarowanie w kampaniach wyborczych polityków PiS, że Polska będzie miała silniejszy wpływ na politykę UE i że będzie czerpała z tego większe korzyści, brzmi dość zabawnie i dziwnie. Utrzymywanie się poza strefa euro, przy postępującej tam integracji, będzie rodziło ryzyko utrzymywania Polski na politycznych i ekonomicznych peryferiach UE.

Zresztą w kwestii tzw. unii w unii, stanowisko E.Kopacz też jest niejasne czy wręcz dziwne. Premier polskiego rządu deklaruje ich Polska się na to nie zgodzi (integracja państw strefy euro). Otóż obawiam się, że nikt Polski nie będzie pytał o zdanie, ponieważ wcale nie musi to naruszać zasad i przepisów regulujących funkcjonowanie UE. 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

W referendum o emeryturach? Polityczne tchórzostwo.

Pomysł Beaty Szydło by we wrześniowym referendum dodatkowo zapytać czy Polacy chcą skrócenia wieku emerytalnego do 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn to przejaw politycznego tchórzostwa i nieczysta gra z wyborcami. Przypomnę, że Beata Szydło rozpoczęła kampanię parlamentarną w imieniu PiS. I w imieniu tej partii ma pełnić funkcję premiera po ewentualnym jesiennym zwycięstwie. Być może faktycznie tym premierem będzie, biorąc pod uwagę notowania PiS i jednej z partii, które postrzegana jest jako koalicjant.

Przypomnę kilka faktów. Można rząd PO-PSL lubić lub nie, ale trzeba przyznać że odważnie podszedł do reform emerytalnych. Celem reform było ratowanie finansów publicznych przed zapaścią m.in. z powodu niebilansowania się FUS teraz i perspektywy powiększania deficytu finansów publicznych z powodu narastającej dziury w systemie emerytalnym. Jedną z trudniejszych społecznych decyzji było wydłużenie wieku przejścia na emeryturę do 67 lat. Dla obywateli oznacza to szukanie sposobów na utrzymanie się na rynku pracy do wieku gdy wielu z nas zaczyna mieć problemy zdrowotne.

Efektem zmian emerytalnych nie jest wbrew pozorom zbilansowanie wpływów i wypływów emerytalnych, ale zapanowanie nad grożącym nam potężnym problemem w kolejnych latach, czyli narastaniu deficytu finansów publicznych. Deficyt FUS nominalnie będzie rósł, ale w relacji do PKB zostanie w ciągu kilku lat opanowany (prawdopodobnie tylko przejściowo) na poziomie 2,6% PKB.  Dalsza przyszłość niestety niekoniecznie rysuje się optymistycznie.

Cześć społeczeństwa odebrało wydłużenie wieku niemal jako draństwo. Polecam jednak każdemu usiąść przed komputerem i policzyć sobie dla kilku wariantów wynagrodzeń i długości czasu pracy jak narasta kapitał i na jakie świadczenie wystarczy po przejściu na emeryturę. Gwarantuję, że po przeprowadzeniu takich symulacji, z większym dystansem człowiek patrzy (i słucha) populistycznych polityków, którzy obiecują krótszy czas pracy i….nic przy tym dalej nie mówią oraz głuchną na pytania co bardziej wnikliwych dziennikarzy.

Temat skrócenia czasu pracy uprawniającego do emerytury konsekwentnie ciągnie Beata Szydło. Tym razem zaproponowała bardzo populistyczne zagranie: zapytanie Polaków w referendum o obniżenie wieku przejścia na emeryturę. W pytaniu miałyby być wskazane poziomy 65 lat dla mężczyzn i 60 dla kobiet. Moim zdaniem to zwykłe polityczne tchórzostwo i populizm. Polityk to osoba, która powinna dostrzegać bieżące i przyszłe problemy ekonomiczne i podejmować trudne decyzje nawet wbrew woli społeczeństwa. Zaproponowane wyżej ćwiczenie w excelu nie pozostawia złudzeń, co do słuszności obranej drogi. Nie zamyka to wcale dyskusji nad modyfikacją niektórych zapisów, ale z góry wiadomo, że będą one mogły dotyczyć bardzo ograniczonej grupy przyszłych emerytów i będą się wiązać z dość niskimi emeryturami.

By takie pytanie w referendum było uczciwie postawione, musiałoby by być uzupełnione o wskazanie (wybór wariantów) finansowania populistycznych pomysłów pani Szydło. Zresztą trudno powiedzieć byśmy mieli jakieś poważne warianty takiego finansowania do wyboru. Niestety ani prezydent elekt, ani pani Szydło, nie chcą na ten temat dyskutować.

Pomysł z referendalnym pytaniem to już igranie z wystawieniem na szwank wizerunku Polski. Jest w tym albo polityczna głupota, albo zamierzone manipulowanie elektoratem w celu wygrania jesiennych wyborów. W tym ostatnim przypadku chodzi o świadome niedopowiedzenia i utrzymywanie emerytalnych propozycji na niezwykle wysokim poziomie ogólności. Tylko, że tak czy tak, jest to brutalne wykorzystywanie niewiedzy własnego elektoratu.

Sympatykom emerytalnych pomysłów pani Szydło zalecałbym dokładnie wsłuchanie się w jej słowa (oraz w tłumaczenia pozostałych polityków PiS). W wyborach prezydenckich i późniejszych wywiadach, szczegółowe rozwiązania dot. obniżenia wieku świadomie nie były podawane. Dopiero czasami skutecznie przyciśnięci przez media politycy PiS zdawali się potwierdzać (i Beata Szydło też!), że wiek może i będzie formalnie obniżony, ale zasady wyliczenia emerytury (korzystanie ze zgromadzonego kapitału) i warunki przejścia na nią będą po prostu nieopłacalne dla dominującej części przyszłych emerytów. Zresztą zalecane ćwiczenie w excelu doskonale wyjaśnia dlaczego

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

Elektorat P.Kukiza powinien wymusić na nim zaprezentowanie ekonomicznych poglądów i programu.

W ostatnich dniach media obiegła informacja, że P.Kukiz konsultuje (czy jak tam zwał) swój program z Centrum im. Adama Smitha (dalej CAS). Wstrzymywałem się z poruszeniem tematu, bo brakowało mi potwierdzenia ze strony samego P.Kukiza. Jednoznacznego potwierdzenia nadal nie ma, ale P.Kukiz i osoby z nim związane zdają się potwierdzać współpracę z CAS. CAS również współpracy się nie wypiera. Sytuacja jest zabawna. Tak jakby CAS i P.Kukiz próbowali utrzymać w tajemnicy przed opinią publiczną swoją współpracę. Nikt nie chce potwierdzić, nikt nie chce zaprzeczyć. Zabawna sytuacja, biorąc pod uwagę , że dotyczy polityka którego ugrupowanie zyskuje niemal 20% w sondażach i 21% głosujących w I turze niedawnych wyborów prezydenckich wskazało P.Kukiza.

Sukces jaki odniósł kandydat tzw. „antysystemowy” wywołał szereg pytań o poglądy ekonomiczne P.Kukiza. Jakby nie było, główna twarz społecznego buntu i być może koalicjant w przyszłym rządzie, zmierzy się wcześniej czy później z mnóstwem społecznych i makroeknomicznych wyzwań. Żeby było zabawniej, najwyraźniej jego zwolennikom kompletnie nie przeszkadza brak programu i poglądów. Albo więc zaakceptują wszystko co powie, albo – w co bardziej wierzę – wyborcy P.Kukiza przypisują mu pewne poglądy, w czym mogą się bardzo rozczarować.

Jest problem z określeniem poglądów ekonomicznych P.Kukiza i wiedzy w tym zakresie. W minionych latach, kiedy budował polityczną pozycję, uczestniczył w wielu inicjatywach. Wypowiadał szereg sądów i myśli. Próba sklecenia z tego jakiegoś obrazu, tzn. katalogu poglądów, kończy się porażką. Były (są?) to poglądy od lewicowych, w tym populistycznych, bo skrajnie liberalne. Brak zaprzeczenia odnośnie konsultacji (przygotowania?) przez CAS programu ekonomicznego przez obydwie strony, zdaje się potwierdzać iż P.Kukiz szuka natchnienia w ekonomii. Osobiście twierdzę, że Paweł Kukiz nie ma skonkretyzowanych ekonomicznych poglądów. Niezwykle wysokie wskazania sondażowe i miejsce na podium po I turze majowych wyborów, wywołały u P.Kukiza panikę i konieczność stworzenia naprędce programu ekonomicznego i wypracowania poglądów. Problem jest chyba dość poważny, bo P.Kukiz na tematy ekonomicznie dyskusji podejmować na ogół nie chce.

Obawiam się, że przez swych sympatyków P.Kukiz postrzegany jest jako kandydat ekonomicznie lewicowy. Ma być ZMIANA. Elektoratowi buntu młodego pokolenia bardzo się to spodobało, bo otrzymał nadzieję (tzn. tak to odebrał) na pracę, karierę, kredyt na mieszkanie itd. No bo jak zmiana, to tylko na lepsze.

Tymczasem P.Kukiz zdaje się być zainteresowany programem CAS, który znany jest z bardzo liberalnych poglądów na podatki, składki ubezpieczeniowe itd. Sympatykiem poglądów prezentowanych przez CAS nie jestem, ale tez nie potępiam ich wszystkich w czambuł. Obawiam się jednak, że gdy do sympatyków P.Kukiza dojdzie jakie poglądy prezentuje CAS, popularność P.Kukiza może mocno spaść. Być może część młodych ludzi da się uwieść liberalnym poglądom CAS, bo dla nich niektóre z pomysłów CAS teoretycznie mogą się okazać skuteczne w znalezieniu pracy i pierwszych latach pracy zawodowej. Pozostańmy jednak przy określeniu „teoretycznie rzecz biorąc”.

Nie jest moim celem w bieżącym wpisie komentowanie poglądów ekonomicznych popularyzowanych przez CAS. Przyjmuje, ze czytelnicy sami się z nimi zapoznali. Proponuje na przykład dobrze wczytać się w problematykę podatkową.  Oczywiście jak ktoś ma ochotę, to mogę podyskutować. Być może będzie okazja niektóre kwestie poruszyć w kolejnych wpisach. Zobaczymy.

Bynajmniej ucieczka P.Kukiza od tematów ekonomicznych nie jest prywatnie dla mnie problemem. Istnieje jednak ryzyko, że niesiony falą olbrzymich oczekiwań społecznych do parlamentu, i być może koalicji rządowej, wejdzie polityk, który nie zdążył sobie wypracować ekonomicznych poglądów i nie ma większego pojęcia o ekonomicznych i społecznych problemach kraju. Sympatykom P.Kukiza pewnie to nie będzie przeszkadzać. Jednak tak jak go gwałtownie pokochali, mogą się równie szybko odkochać. Tylko że wtedy zostaniemy w parlamencie z ugrupowaniem będącym być może czymś więcej niż języczek u wagi, które będzie mieszaniną kontestacji i populistycznych ekonomicznych poglądów z gatunku ‘Od Sasa do Lasa’.

Zaryzykuje teorię, że docelowo P.Kukiz nie oprze swojej politycznej pozycji na teoriach popularyzowanych przez CAS. Są zbyt liberalne jak na oczekiwania polskiego społeczeństwa. Podejrzewam, że klimaty ‘populistyczne’ w zakresie ekonomicznym, będą przeważać zarówno w kampanii wyborczej jak i w późniejszym funkcjonowaniu w polityce P.Kukiza.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

GUS policzył firmy. Małe i duże.

2015_06_24_liczba_podmiotw

Całkiem niedawno GUS podał rezultaty zliczania firm wg ich wielkości. Podstawowym parametrem podziału była liczba zatrudnionych. Formalnie GUS w opracowaniu skupił się na małych i średnich podmiotach, ale łatwo można z podanych liczb wyprowadzić dane dla podmiotów największych. W efekcie otrzymujemy garść ciekawych danych o podmiotach niefinansowych w podziale na: małe firmy (do 9 osób), 10-49 osób, 50-249 osób i największe, czyli 250 i więcej osób. Nazwę je odpowiednio: 9, 10-49, 50-249 i 250+.

Nie ma sensu szukać odpowiedzi na pytanie która grupa podmiotów jest najważniejsza dla gospodarki. Po prostu każda z nich, a skrajne w szczególności, mają różne role do wypełnienia w gospodarce wolnorynkowej. Jedna z refleksji jaka narzuca się po analizie materiału to ogromne zróżnicowanie, co powoduje iż niektóre z grup podmiotów oraz zatrudnionych w nich pracowników wymagają różnych bodźców ekonomicznych. To jeden w wielu powodów dla których nie jestem jakimś ortodoksyjnym zwolennikiem takich samych warunków prowadzenia działalności gospodarczej dla podmiotów gospodarczych.

Liczba przedsiębiorstw jest szacowana przez GUS na 1,77 mln w 2013 r. Dane wydają się nieco nieświeże, ale statystyka i badania najmniejszych podmiotów powodują, że dane za 2014 będą opublikowane dopiero wczesną jesienią. Aż 96% podmiotów to te najmniejsze z zatrudnieniem do 9 osób. Średnie zatrudnienie to 2 osoby i taka wartość utrzymuje się w okresie prezentowanym przez GUS (2009-13).

Nie jestem zwolennikiem twierdzenia iż to ta grupa podmiotów jest najistotniejsza w gospodarce, co zdają się powtarzać przedstawiciele organizacji zrzeszających małych przedsiębiorców. Podmioty najmniejsze zrzeszają niezwykle szerokie spektrum działalności. Od usługowej i handlowej, po produkcyjną i turystyczną. Ta grupa podmiotów szczelnie wypełnia popyt na drobne usługi , daje szansę na samorealizację i możliwości pracy m.in. tym, którzy nie mogą jej znaleźć w większych podmiotach. Podmioty do 9 osób, zatrudniają łącznie ok. 38% zatrudnionych, przy udziale w przychodach 21% i nakładach na śr. trwałe już tylko 16%. Relatywnie mały udział w nakładach wynika głównie z faktu iż w firmach najmniejszych dominują usługi.

Na drugim końcu są podmioty z grupy 250+. Jest ich nieco ponad 3 tys. czyli 0,2% ogółem. Niemniej zatrudniają aż 30% pracowników przedsiębiorstw niefinansowych i odpowiadają za 44% przychodów ogółem. Podmioty 250+ to liderzy w nakładach inwestycyjnych. Na tą grupę przypada aż 51% nakładów. Wskaźniki nakładów w przeliczeniu na zatrudnionego czy relacja nakłady/przychody w tej grupie podmiotów są najkorzystniejsze. W tej grupie podmiotów, najsilniej reprezentowany też jest kapitał zagraniczny. Zanim więc zaczniemy znowu utyskiwać na zagraniczny kapitał (a zbliża się kampania wyborcza), to proponuję się dobrze zastanowić.

Do omówienia pozostały dwie środkowe grupy. W – pewnym uproszczeniu – podmioty 10-49 i 50-249 odpowiadają za 1/3 zatrudnienia, przychodów i nakładów na środki trwałe. Podmioty 50-249 pod względem wskaźników charakteryzujących nakłady inwestycyjne, najbardziej przypominają podmioty z grupy 250+. Daleko mniejszy jest udział kapitału zagranicznego w porównaniu z 250+, niemniej udział  firm z kapitałem zagranicznym w nakładach inwestycyjnych w grupie 50-249 sięga aż 34%.

Grupy 10-49 i 50-249 wydają się najbardziej obiecujące w rozwijaniu  konkurencyjnej i otwartej na innowacje działalności. Stanowią silną konkurencję dla firm największych oraz importu. 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Wynagrodzenie minimalne 1850 zł na 2016 r. to niekoniecznie wyborcza kiełbasa.

Nadszedł czas decydowania o
wynagrodzeniu minimalnym na pracę (dalej WM). Rząd okazał się hojny w opinii
mediów. Natomiast rząd w opinii własnej, słowa hojność nie używa, ale odważnie mówi
iż podwyżka WM to efekt poprawy sytuacji gospodarczej i finansów publicznych
oraz gospodarczych perspektyw. Nie ma co ukrywać, że mamy rok bardzo wyborczy,
więc w propozycji rządu jest w kwocie 1850 zł element prezentu na zbliżające się
wybory. Nawet jednak jeśli jest to
kiełbasa wyborcza, to niezbyt tłusta.
Tak więc wydaje mi się, że zachowano mimo wszystko zdrowy rozsądek
proponując kwotę 1850 zł.

W tym roku obowiązuje nas WM w
wysokości 1750 zł. Da to ok. 44,5% wynagrodzenia średniego w gospodarce. Przypomnieć
trzeba też uczciwie, że mimo niełatwych czasów, rząd PO-PSL wyraźnie podniósł
poziom WM o parę pkt.proc. w relacji do wynagrodzenia średniego (niedawno o tym
pisałem). Nominalnie natomiast za rządów obecnej koalicji WM rosła rocznie
średnio o 90 zł. Z 1126 zł WM w 2008 wrosła do 1750 zł w tym roku.

Podwyżka o 100 zł to oczywiście w
pewnym stopniu miły prezent dla uboższej części społeczeństwa przed wyborami.
Formalnie minimum jakie zgodnie z zasadami wyliczeń musiałby przedstawić rząd
to ok. 1782 zł. To efekt korekty kwoty bazowej o niższy wskaźnik inflacji niż
faktycznie prognozowano na 2014 r. Po korekcie kwotą bazową do wyliczeń w tym
roku nie jest 1750 zł a prawie 1709 zł. Dopiero tą ostatnią kwotę podnosimy o
prognozowany wskaźnik inflacji na przyszły rok (1,7%) i 2/3 realnego wskaźnika
wzrostu PKB. O tą drugą wartość podnosimy WM tak długo, póki WM nie przekroczy
50% wartości wynagrodzenia minimalnego (zgodnie z brzmieniem ustawy dot. WM). Oczywiście
można proponować wyższą WM. Niższej niż wg ustawowego wyliczenia, nie.

Role w trakcie negocjacji są
podobne niemal każdego roku. Przedstawiciele pracodawców proponują na ogół minimum
czyli tym razem 1782 zł, lub kwoty od minimum nieodległe. Związkowcy są
bardziej śmiali i proponują 1880 zł (niemal 46% średniego wynagrodzenia). Przedstawiciele
rządu, co oczywiste, szukali na ogół kompromisu gdzieś po środku. Tym razem
jednak rząd zaproponował 1850 zł. To wzrost o 5,7% w porównaniu do wartości WM
w tym roku. Biorąc pod uwagę wzrost
wynagrodzeń w gospodarce w ostatnich latach i prognozy gospodarcze, rząd okazał
się hojniejszy, ale ta hojność wbrew pozorom jest dość ograniczona. Rzekłbym: z
rozsądkiem
. Dzięki temu dla przedsiębiorców i klientów, powinna być do udźwignięcia.
Nawet jeśli ostatecznie kwota WM będzie gdzieś między propozycją rządową a
związkową. 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Deficyt finansów publicznych powoli się zmniejsza.

W połowie maja powiało optymizmem
i zapachniało dużą kasą do wydania. KE zapowiedziała zdjęcie z Polski procedury
nadmiernego deficytu. Głównym powodem jest deficyt finansów publicznych na
poziomie 3% PKB wraz z mocnym (wydaje się) trendem do dalszego spadku. Od razu
w mediach pojawiły się pomysły gdzie by tu sobie pofolgować i na co wydać. Trochę
prowokowali dyskusję dziennikarze, trochę rozkręcali się politycy. Jest trochę
pomysłów, jest trochę zaległych obietnic do realizacji. M.in. powrót stawki VAT
z 23% do 22%.

Zanim jednak zabierzemy się za
wydawanie, spójrzmy gdzie z deficytem finansów publicznych jesteśmy. (W dalszej części tekstu będę korzystał z
danych dot. budżetu centralnego podawanych przez GUS i Ministerstwo Finansów
oraz danych dot. finansów publicznych wg Europejskiego Systemu Rachunków
Narodowych ESA 2010)
. W sumie wydaje się, że jest dobrze i że deficyt
finansów publicznych zejdzie poniżej 3% w relacji do PKB. Trzeba przy tej
okazji przypomnieć sobie jak kształtowały się deficyty budżetu centralnego i
finansów publicznych (budżet centralnych jest ich składnikiem). Na wykresie
pokazałem 11-letni okres, który jest dość reprezentatywnych dla Polski. 

Nie ma co ukrywać, że mamy duży
problem ze sprowadzeniem deficytu finansów publicznych trwale poniżej 3% do
PKB. Praktycznie udaje się nam to tylko w okresach w miarę wysokiego wzrostu
gospodarczego, czyli powyżej 3%. Historia nauczyła nas, że deficyt szybko
rośnie w obliczu kryzysu gospodarczego czy słabego wzrostu. Uderzenie następuje
dwustronnie, czyli przez wpływy i wypływy. Wpływy podatkowe przestają rosnąć
lub nawet spadają. Wpływy ze skłądek na FUS z racji coraz większego bezrobocia
spadają, a wypłaty świadczeń muszą być realizowane bez zakłóceń. W takiej
sytuacji wtrzymanie wzrostu nakładów na sferę publiczną (w tym wynagrodzeń)
daje nie dość że ograniczone efekty, to jeszcze opóźnione w czasie.

Reakcja rządu też musi być
dwustronna. Rząd w takich sytuacjach stara się hamować spadek wpływów
podatkowych i ogranicza wydatki. Podwyżka VATu sprzed kilku lat, mimo iż źle
przyjęta w społeczeństwie, była koniecznym i słusznym posunięciem. Ograniczenie
przelewów do OFE było również konieczne, ponieważ dodatkowo niepotrzebnie
podnosiły wartość deficytu w publicznych finansach. Po kryzysie z przełomu
2008/09 sytuacja finansów stała się dość niepokojąca. Działania rządu i
następująca potem poprawa koniunktury pomogły nam sprowadzić deficyt finansów
publicznych z niemal 8% do PKB, do ok. 4% w 2013 r. poprawiła się sytuacja
finansowa FUS, trzymano w ryzach wydatki na szeroko rozumianą sferę publiczną
oraz częściowo ograniczono skalę inwestycji w relacji do PKB. Wiem, że to
zabrzmi propagandowo, ale to że udało na się przejść przez niełatwe lata po
kryzysie przy przyzwoitym wzroście PKB i ograniczyć jednocześnie niebezpiecznie
wysoki deficyt finansów publicznych, jest naprawdę sporym sukcesem.

Mało kto zwraca również uwagę, że
w ostatnich latach udział państwa w gospodarce uległ minimalnemu obniżeniu. Na
jednej z załączonych ilustracji przedstawiam udział łącznych wydatków
publicznych i wpływów do PKB. To dobra wiadomość dla zwolenników ograniczania
państwa w gospodarce i naszych kieszeniach (podatki). Nie wykluczam jednak w
najbliższej przyszłości odwrócenia tego trendu, ponieważ oczekiwania Polaków
odnośnie wsparcia państwa i poziomu życiu (np. usługi sektora publicznego) są
dość wysokie i chętnie podejmowane w programach gospodarczych partii
politycznych i kandydatów na prezydenta (mowa o A.Dudzie).

Zejście deficytu finansów
publicznych poniżej 3% do PKB jest niewątpliwie sukcesem. Szczególnie jeśli się
weźmie pod uwagę poziome z jakiego tenże deficyt redukowaliśmy. Utrzymanie
deficytu poniżej 3% w najbliższych latach będzie zależało od tempa wzrostu PKB
i oczekiwań społecznych podejmowanych (lub rozbudzanych) przez polityków.
Średnioterminowe prognozy wzrostu PKB są umiarkowanie optymistyczne (powyżej 3%
wzrostu PKB rocznie). Nie ma pewności co do społecznych oczekiwań i realizacji
wyborczych obietnic. Andrzej Duda składając wyborcze obietnice działał bez
ograniczeń. Wątpliwym pocieszeniem jest fakt iż skala obietnic po prostu
uniemożliwia ich realizację w przeważającej (ba, dominującej) większości. A
przed nami kampania wyborcza do parlamentu. Wyjścia mamy dwa: racjonalizować
wydatki i kierować je do grup bardziej potrzebujących lub szukać źródeł wpływów
na sfinansowanie marzeń Polaków. Żródła wpływów wskazane w kampanii
prezydenckiej nijak się mają do proponowanych w kampanii wydatków. Mam tu na
myśli przede wszystkim propozycje A.Dudy, który wkrótce obejmie urząd. 

Proponowałbym więc dużą ostrożność w snuciu planów na co wydamy pieniądze w kolejnych latach. Deficyt finansów publicznych, jak wykazałem, dość łatwo wymyka się spod kontroli.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Powyborcza konsternacja i konstatacja.

 

1.        Konsternacja

Jesteśmy świadkami dość niecodziennej sytuacji po wyborach. Prezydentem ma zostać człowiek, który świadomie przyłożył rękę do skandalu ze SKOKami. Przypomnę, że w wyniku decyzji prezydenta Kaczyńskiego, do której merytoryczne wsparcie przygotował A.Duda, SKOKi weszły z kilkuletnim opóźnieniem pod kontrolę KNFu. Pomysł prezydenta Kaczyńskiego formalnie zakładał kontrolę KNFu, ale nie bezpośrednią, co praktycznie uniemożliwiało realną kontrolę SKOKów.

Na chwilę obecną kosztowało to ponad 3 mld zł. Rachunek płacą klienci banków, czyli Polacy niezależnie od barw polityczny i tego czy chodzą na wybory czy nie. W tym rachunku są wypłaty z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego i przejęcie dwóch skoków w bardzo złej sytuacji przez banki komercyjne, co też wymaga środków na restrukturyzację przejętego majątku i portfela. Trudno oczywiście dyskutować z wyborcami. Cześć wiedziała o ‘wkładzie’ A.Dudy w aferę ze SKOKami, a część wiedzieć nie chciała i wypierała tą informację ze świadomości. Za tą przewinę A.Duda odpowiedzialności nie poniesie. W najlepszej sytuacji tylko odpowiedzialność moralną, czyli żadną. Sam przyszły prezydent był i jest w pełni świadom swojego udziału w aferze SKOKów. Starał się omijać ten temat szerokim łukiem. Na pytanie dot. SKOKów i swojego tym udziału, odpowiadał wymijająco lub po prostu zmieniał temat. Media niestety nie potrafiły konsekwentnie wyegzekwować tego tematu od kandydata A.Dudy.

Pozostaje pytanie o makroeknomiczne konsekwencje wyborczych obietnic A.Dudy. A przyznać trzeba, że A.Duda był w kampanii wyborczej niebywale hojny, przebijając 9-ktrotnie szacunkowe koszty obietnic B.Komorowskiego. Łączne koszt wyborczych obietnic A.Dudy, przeliczony na okres kadencji szacowany jest na kwotę od 175 mld zł do ponad 290 mld zł. Rozbieżność wynika z faktu iż A.Duda, albo był mało konkretny, albo modyfikował wersje obietnic. Główne obietnice to obniżenie wieku przejścia na emeryturę lub, w innej wersji, powrót do wcześniejszych rozwiązań (cokolwiek to znaczy); bezpłatne przedszkola; podniesienie kwoty wolnej od podatku, 500 zł na dziecko w rodzinach ubogich. Szacunki nie obejmują skutków finansowych obniżenia wieku emerytalnego w kolejnych latach po zakończeniu kadencji. Tu, co oczywiste, pojawiają się już kosmiczne liczby. Dla zobrazowania podam, że łączna kwota maksymalna to niemal roczne wydatki polskiego budżetu lub, w ujęciu rocznym, dodatkowe 2%-3,5% deficytu rocznie i – w efekcie – wzrost zadłużenia. Generalnie skutki obietnic A.Dudy dla finansów publicznych byłyby katastrofalne.

Zupełnie kuriozalny jest pomysł A.Dudy na pomoc frankowiczom. A,Duda jest zwolennikiem pomysłu przeliczenia kredytu na zł po kursie wejściowym. Tu już szacunki mówią o 40-50 mld zł kosztów dla banków, co oznacza trzykrotność rocznego wyniku netto sektora, który nie dość że ma ratować SKOKi to jeszcze ma finansować obietnice wyborcze (podatek od aktywów). Obawiam się, że sam kandydat nie połapał się, iż wypowiada sprzeczne postulaty.

Nie chce mi się już komentować pomysłu opodatkowania sieci handlowych i zarzutów transferu pieniędzy za granicę. Kwota z podatku jest żałośnie niska, a kontrole skarbowe (m.in. z czasów rządów PiS!) nie potwierdziły zarzutów.

Jestem przekonany, że sam A.Duda niezbyt poważnie traktował swoje obietnice. Ich pełna realizacja nam nie grozi, bo to są kwoty monstrualne jak na możliwości finansów publicznych. Pomysły na ogół są nakierowane na wzbudzenie popularności wśród Polaków i ograniczają się do prostego, łatwego do zrozumienia przez obywateli, dawania kasy niemal do ręki. Warto przypomnieć, że pomysły B.Komorowskiego były nie dość że wielokrotnie mniejsze, to nakierowane głównie wspieranie tworzenia miejsc pracy i innowacyjności.

Można się tylko obawiać, że A.Duda będzie próbował niektóre ze swoich pomysłów realizować (lub w ograniczonej formie), by unicestwiać je w wyniku oporów rządu. Będzie więc dochodziło do konfliktów z rządem by móc powiedzieć że dokonywał starań, ale rząd wstrzymywał realizację pomysłów. Ewentualne przejęcie rządów przez PiS jesienią, absolutnie nic nie zmieni w kwestii realizacji wyborczych obietnic.

2.        Konstatacja.

Niema co ukrywać. Te wybory powiedziały nam coś o politykach (tzn. części z nich) a przede wszystkim o  społeczeństwie. I to dobitnie. Pierwsze to fakt iż  znaczna część społeczeństwa jest podatna na populizm,  tak naprawdę oczekuje i wręcz zachęca polityków do tego. To że ci sami ludzie potrafią potem powiedzieć, że politycy ich oszukują, jest już zadaniem dla psychologów/socjologów, a nie dla ekonomistów. Wyzwaniem dla ekonomistów jest co najwyżej podjęcie tematu niezwykle niskiej świadomości ekonomicznej obywateli. Nie ma więc żadnego sensu tracenie czasu na akademickie dyskusje na temat skąd bierze się populizm.

Wynik wyborów wskazuje, że znaczna część społeczeństwa tak po prostu i zwyczajnie potrafi wybrać polityka współodpowiedzialnego za skandal finansowy. A.Duda musiał mieć pełną świadomość kiedy kilka lat temu przykładał rękę do odsunięcia w czasie przejęcia kontroli nad systemem SKOK przez KNF. To nie żart i przesada, ale skandal ze SKOKami śmiało można nazwać największą aferą po 1989 r., biorąc pod uwagę rozmiar strat jakie pokrywa sektor bankowy (głównie za pośrednictwem BFG).

PS. Andrzej Duda, to kolejny z czołowych polityków PiS, który część oszczędności trzymał w euro. (wcześniej pisałem o G.Biereckim). Jak to więc jest z tym eur w PiS? Czyżby oficjalna niechęć do przyjęcia euro to tylko poza przed wyborcami? Pytam, bo szacunek polityków PiS do euro jest naprawdę godny podziwu.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz