Licznik długu publicznego

W tym tygodniu za sprawą wypowiedzi ministra finansów w jednym z wywiadów radiowych, powrócił temat licznika długu publicznego jaki został zawieszony w Warszawie. Przypomnę że licznik zawieszono pod koniec września 2010 r. Koalicję na rzecz Zmniejszenia Długu Publicznego z Fundacją FOR tworzą: Forum Młodych PKPP Lewiatan, Polska Przedsiębiorcza, Samorząd Studentów SGH, Studenckie Forum BCC i Stowarzyszenie Polska Młodych. Generalna idea licznika jest słuszna. Licznik podaje w wartościach nominalnych poziom zadłużenia i jego ciągły wzrost. Obecnie kwota prawie 812 mld zł. Kwota w sumie porażająca, a dynamicznie zmieniające się cyferki tylko dopełniają efektu strachu.

Nie będę ukrywał, że mam mieszane uczucia do tego typu inicjatyw i wezmę nieco w obronę ministra Rostowskiego, bynajmniej nie będąc motywowany przekorą. Minister finansów słusznie zwracał m.in. uwagę, że taka prezentacja długu to uproszczenie i do tego niesprawiedliwe oraz mylące. Brak informacji skąd i dlaczego bierze się i brało polskie zadłużenie, powoduje że tego typu inicjatywę odbieram raczej w kategorii tabloidyzacji zjawisk makroekonomicznych z nutą manipulacji.

Licznik zawieszono po dynamicznym wzroście długu publicznego w Polsce, co nastąpiło m.in. w wyniku skutków kryzysu gospodarczego rozpoczętego jeszcze w 2008 r. Licznik ma być symbolem troski o finanse państwa, ale i demonstracją poglądów części środowisk ekonomicznych. Wzrost zadłużenia wynikał m.in. z tego że w okresie kryzysowym przy braku możliwości dopasowania wydatków do tempa hamujących wpływów budżetowych, narastał deficyt finansów publicznych.  Natychmiastowe dopasowanie wydatków do wpływów dobiłoby i tak już słabnącą gospodarkę. Do tego dochodzi problem z uzyskaniem większości sejmowej niezbędnej do uchwalenia koniecznych zmian. Należy pamiętać, że niektóre ze zmian wymagają konsultacji, a potem czasu na wejście w życie. Szczególnie jeżeli są to zmiany negatywne dla obywateli. Po drugie, nawet gdyby próbować radykalnie zatrzymać narastanie długu, to dobilibyśmy gospodarkę na amen. Nie będę już w to głębiej wnikał, ponieważ przedstawiałem już na blogu swoja opinię co do tempa i skali zmian zaproponowanych przez rząd w rekacji na spadek tempa wzrostu gospodarczego.

Zgadzam się z ministrem finansów, że podawanie skali zadłużenia i jego zmiany w wartościach nominalnych, to pewne dezinformacja. Bodaj najpopularniejszym sposobem prezentacji skali zadłużenia jest jego relacja do PKB i kierunek zmian (wzrost lub spadek). Dla makroekonomisty taki wskaźnik, na tle pozostałych danych makro o danym kraju, to świetna informacja o tym czy dług jest problemem czy nie. Operowanie miliardami złotych czy dolarów może robić wrażenie, ale tylko na laikach. Ujęcie nominalne nie pozwala zauważać, kiedy dług publiczny spada w relacji do PKB. Załączyłem przykładowe wyliczenie, które pokazuje że zadłużenie liczone jako %PKB spada, a nominalnie rośnie. Wprawdzie to tylko przykład, ale liczby (PKB, dług) są podobne do aktualnej sytuacji. Gospodarka w przykładzie rośnie o prawie 4% rocznie realnie (wsk.cenowy tp 1,5%). Co odpowiada naszemu średniemu wzrostowi z ostatnich kilkunastu lat. Udział długu, w relacji do PKB, spada. Gdyby dać takie dane makroekonomiście z pytaniem co sądzi o tempie spadku zadłużenia, to na pewno wyrazi podziw. Spadek wskaźnika dług/PKB o 16 pkt. proc. w dziesięć lat to duży sukces makroekonomiczny. Ale ….. dług nominalnie wciąż rośnie i nadal cyferki dynamicznie przeskakują.

Krótko mówiąc, ujęcie jako %PKB podaje zarówno skalę zadłużenia jak i działania rządów zmierzające do zmniejszenia obciążenia gospodarki długiem. I pewnie krytyka licznika długu przez ministra finansów, wynikiem m.in. z tego że w tym roku uda się rozpocząć proces obniżania długu do PKB, co potwierdza iż działania rządu przynoszą skutki, ale mieszkańcy Warszawy postrzegający dług przez pryzmat licznika długu, tego nigdy nie zobaczą.

Drugim nieporozumieniem jest kwestia, do kogo licznik długu i podawana informacja są skierowane. Licznik jest odbierany jako krytyka nieudolnej władzy, która nie potrafiąc przeprowadzić reform, zadłuża państwo. Organizatorzy akcji, jak i całe społeczeństwo mają pretensje do władzy z powodu zadłużania kraju, czyli pośrednio obywateli. Tymczasem pod licznikiem długi powinna być informacja by to obywatele się opamiętali. Bo z władzą bywa różnie. Raz mogą to być politycy odpowiedzialni, a raz nie. Gorzej jest niestety z obywatelami, którzy kompletnie nie zauważają, że dług narasta dlatego że obywatele i reprezentujące ich różne organizacje, odrzucają jakiekolwiek oszczędności i restrukturyzacje lub dodatkowe daniny do budżetu. Świetnym przykładem jest obecny rząd i expose z jesieni ubiegłego roku. Premier podał zarysy planu poprawy stanu finansów państwa, co oczywiście będzie się przekładać  w średnim terminie na spadek długu do PKB. W naszej najnowszej dwudziestoletniej historii, było to jedno z najtrudniejszych  expose. Dosłownie w ciągi tygodnia lub dwóch wszystkie grupy których miały dotknąć reformy ogłosiły, że się nie zgadzają i żeby rząd szukał oszczęności gdzie indziej. Podobnie jest z obecną reformą emerytalną, której ewentualne poniechanie tez będzie się przyczyniać do wzrostu zadłużenia (zresztą ten problem już nas dotyka). Problem jest i tyle, ale większość obywateli nie chce o tym dyskutować. Walki z powstrzymaniem wzrostu długu nie ułatwiał ponadto sam szef FOR. Prof. L.Balcerowicz był przeciwny ograniczeniu przelewów na OFE.

Tak naprawdę licznik długu, to przede wszystkim forma gadżetu w sporze ekonomicznym. Dla zwykłych zjadaczy chleba nie stanowi większej wartości informacyjnej, a już na pewno nie zwraca uwagi na to, że głównym problemem nie jest tu władza a obywatele. Licznik, co najwyżej, straszy obywateli tylko kwotą ogółem długi i statystycznym zadłużeniem obywatela. Oczywiście licznik niech  sobie wisi, ale jeżeli ktoś na poważnie interesuje się tematyką zadłużenia, to polecam dane z GUS, MF czy NBP. A do tego polecam stałą lekturę prasy ekonomiczniej, gdzie temat zadłużenia i jego przyczyn jest stale omawiany.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Reforma emerytalna.

Pierwszy etap uzgodnień w sprawie reformy emerytalnej mamy za sobą. Docelowo więc mamy pracować do 67 roku życia z szansą na przejście na wcześniejszą emeryturę. Kobiety będą mogły przejść na emeryturę ewentualnie pięć  lat wcześniej, a mężczyźni dwa lata wcześniej. Wcześniejsza emerytura będzie naliczana od 50% kapitału. Tyle w zarysie, ponieważ szczegóły reformy prawdopodobnie ulegną zmianie podczas prac sejmowych i w procesie uchwalania zmian.

Proponowane przez rząd zmiany to kolejny, i jeden z głównych, kroków zmierzających do zreformowania systemu emerytalnego. Dotychczasowe działania (pomijam OFE) miały tak naprawdę na celu podniesienie wieku efektywnego przechodzenia na emeryturę. Mimo iż formalnie mężczyźni mieli pracować do 65 roku życia, a kobiety do 60-tego, to  wiek efektywny pod koniec ubiegłej dekady wynosił ok. 59 lat i był jednym z niższych w UE. Wywołane to było zarówno zbyt łagodnymi kryteriami przejścia na emeryturę dla kobiet (55 lat przy określonym stażu) oraz  przywilejami kilku grup zawodowych, które…. szczególnie sprzyjały mężczyznom reprezentującym zawodów.

Reforma jest spóźniona o kilka- kilkanaście lat, a na dodatek przeprowadzana w nierównym tempie na poszczególnych jej odcinkach (m.in. wiek przejścia na emeryturę i przywileje grupowe). Kiedy teraz rząd chce zrobić kolejny duży krok, odżyły wszystkie lęki oraz demonstrowana jest niewiedza, a przeciwnicy reformy ścigają się w populizmie, starając się udowodnić Polakom że reforma nie jest potrzebna. O ile jeszcze niewiedzę obywateli mogę zrozumieć, to głupoty i szkodzenia finansom publicznym przez cześć polityków i związkowców już nie. Spróbuję więc skrótowo omówić problemy i cywilizacyjne wyzwania związane z reformą emerytalną.

U podstaw problemów z reformą emerytalną jest przekonanie obywateli podsycane przez część polityków, publicystów oraz związkowców, że państwa ma pieniądza na emerytury albo bardzo łatwo może je zdobyć. Drugi problem to wiara w to, że skoro tyle lat odkładamy pieniądze w ZUS, to pewnie do 60-tki zebraliśmy już fortunę. Nie ma jednak co ukrywać, że zmiany demograficzne zmuszą nas do trudnej dyskusji o tym na ile emerytura jest indywidulanym problemem  a na ile społecznym i sądzę że politycy i ekonomiści nie uciekną w dalszej przyszłości przed dyskusją o wsparciu międzypokoleniowym osób starszych.

Przede wszystkim proponuję każdemu ćwiczenie, polegające na tym by dla średniej krajowej zliczyć składki emerytalne przy stażu pracy na przykład 40 lat i przy założeniu życia na emeryturze 15 lub 20 lat i podzielić zgromadzony kapitał przez te lata. Dla uproszczenia przyjmijmy, że nie ma waloryzacji  składek, ale i nie ma kosztów ZUS. Efekt będzie, jak mawia pewien polityk, porażający. W przeciwieństwie do obywateli premier ma podobne wyliczenia przed oczami i wie, że trzeba coś zrobić. Zrobienie takiej, nawet bardzo uproszczonej, kalkulacji odpowiada na pytanie: skąd premier wziął 67 lat jako wiek przejścia na emeryturę. Dyskusja dlaczego nie 65 albo 69 traci sens. Dokładniejsze symulacje i przy większej liczbie wariantów wskazują, że tak naprawdę 67 lat nie załatwia problemu przy założeniu dążenia do bilansowania systemu. Trzeba pamiętać, że część grup zawodowych nadal będzie korzystało z przywilejów, a ich częściowa redukcja będzie bardzo rozciągnięta w czasie. A dalej, że przecież część z nas może przejściowo być bez pracy.

Dyskutując o reformie trzeba też rozdzielać dwa problemy. Pierwszy to nasz kapitał. Stopa zastąpienia jest głównie pochodną naszego kapitału w chwili przejścia na emeryturę. Dla osoby o 40-letnim stażu pracy może to być ok. 35%. Te 35% dla osoby zarabiającej średnią krajową to jeszcze tzw. pół biedy, ale możemy mieć problem z osobami z przedziału zarobkowego od płacy minimalnej do, powiedzmy, 2,5 tys., przy założeniu dzisiejszej wartości pieniądza. Część tych osób będzie korzystała z pomocy społecznej. O tym też trzeba pamiętać, że „parametry” systemu emerytalnego muszą być tak ustawione by armia ludzi nie była klientami pomocy społecznej za kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Drugi problem, to generowanie bieżących wpływów ze składek by system się bilansował (no….dążył do bilansowania). To że komuś się należy emerytura za ileś tam lat, to jedno, a drugie by była na tyle duża grupa płatników by zapewnić finansowanie systemu. Pozostawienie systemu jak obecnie, groziłoby tym że nie ZUS nie będzie miał środków na wypłatę naliczonej poprawnie emerytury. Wtedy państwo (tzn. my podatnicy) musiałoby dopłacać jeszcze więcej do FUS by pokryć wypłaty

Jednym z najbardziej kontrowersyjnych i budzących lęk społecznych problemów jest zdolność do pracy w tak późnym wieku i akceptacja pracodawców. Nie ma co ukrywać, że reforma przerzuca na nas ten problem. Wg informacji na rządowej stronie przedstawiającej reformę, mam pracować do 67 roku życia. Osobiści mam spore wątpliwości czy będę rozrywany na rynku pracy w tym wieku i czy w ogóle będę zdolny do jej świadczenia. Albo czy pracodawca zaakceptuje, że będę mu znikał łącznie na przykład na kilka tygodni w roku z powodu leczenia różnych schorzeń itd. Wprawdzie rząd reklamuje reformę większą emeryturą, ale tak naprawdę reformatorzy wiedzą że część osób starszych będzie miała problemy. Niestety wydłużanie życia niekoniecznie idzie w parze z przydatnością zawodową i poprawianie kwalifikacji niekoniecznie to zmieni. Żeby jeszcze bardziej dobić czytelnika to powiem, że wg MFW konieczne będzie dalsze wydłużanie wieku przejścia na emeryturę ze względu na wydłużanie życia. Tak więc ta reforma to dla nas wszystkich spore wyzwanie. Obok starań by być sprawnym fizycznie i intelektualnie, warto podnosić kwalifikacje i doświadczenie zawodowe. Pomocna powinna być zmiana struktury wiekowej społeczeństwa, czyli podniesienie średniego wieku, co wpłynie na zmianę spojrzenia pracodawców na kryterium wieku.

Przeciwnicy reformy warunkują jej akceptację, szeregiem ustaw osłonowych po pomysły na wzrost gospodarczy i zatrudnienie oraz wzrost liczby miejsc pracy. Niestety trudno za pomocą ustaw stworzyć miejsca pracy i zadekretować wzrost gospodarczy. O ile obecnie nie mamy bezpośredniego wpływu na rynek pracy, to na pewno w przyszłości bez reformy emerytalnej, staniemy przed ogromnym deficytem systemu emerytalnego. Tak więc, warunkowanie poparcia jakimikolwiek cudownymi ustawami, to po prostu nieodpowiedzialne działanie na szkodę finansów publicznych w przyszłości.

Wśród części polityków i publicystów widać jakąś wiarę w inne rozwiązanie, czyli finansowanie reformy wpływami innymi niż składka emerytalna. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że już obecnie to praktykujemy. Czyli to nie jest tak, że kiedyś tam może będzie deficyt w FUS. On już jest! Składki w ostatnich latach pokrywają zaledwie do 65% wypłat. Pozostała część to dotacja budżetowa (czyli nasza kasa oddawana w różnych podatkach), pieniądze podbierane z Funduszu Rezerwy Demograficznej i kilka innych źródeł, w tym zadłużenie. Dotacja budżetowa to w ostatnich latach od 30 do 40 mld złotych, a i tak nie pokrywa deficytu. Brak reform spowoduje, że już za 20 lat dotacje sięgną ok. 100 mld zł. Inaczej mówiąc, gdyby te 30-40 mld zł dodać do naszej składki, to tak naprawdę składka emerytalna to nie 19,5% a praktycznie 23% – 24%. Jestem przekonany, że wydłużanie życia szybsze niż wieku zdatnego do pracy zmusi ekonomistów do szukania modelu wsparcia międzypokoleniowego innego niż obecny. Ale zanim to nastąpi, powinniśmy naprawić ewidentne mankamenty i niesprawiedliwości obecnego systemu.

Generalnie więc jestem po stronie rządu. Unikanie reformy spowoduje utrzymanie szybszego przechodzenia na emeryturę i przenoszenie ciężaru bilansowania FUS na podatki. Takie podejście spowoduje, że za kilka-, kilkanaście lat pod względem obciążeń podatkowych będziemy w grupie liderów w UE, co nam zapewne nie pomoże w rozwoju gospodarczym i przyciąganiu kapitału zagranicznego.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Rada Polityki Pieniężnej, słowna interwencja.

Członkowie RPP. Konferencja prasowa po spotkaniu RPP 04.04.2012. Zdjęcie na podstawie materiałów prezentowanych przez NBP na stronie www.nbp.pl

Wtorkowe posiedzenie Rady Polityki Pieniężnej, to ciekawy i rzadko spotykany przykład interwencji słownej. Szczególnego wymiaru, interwencja ta nabiera właśnie w kontekście obecnej sytuacji gospodarczej i rozbieżności w opiniach pomiędzy środowiskiem analityków ekonomicznych  a RPP.

„W ocenie Rady oczekiwana niewielka skala spowolnienia polskiej gospodarki w horyzoncie oddziaływania polityki pieniężnej zwiększa prawdopodobieństwo utrzymania się inflacji w średnim okresie powyżej celu. Z związku z powyższym w najbliższym okresie Rada rozważy zacieśnienie polityki pieniężnej, o ile nie pojawią się sygnały wskazujące na wyraźne spowolnienie aktywności gospodarczej w Polsce i jednocześnie perspektywy powrotu inflacji do celu nie ulegną poprawie.”

 

To właśnie te ostatnie zdania z komunikatu po ostatnim posiedzeniu RPP i wypowiedzi prezesa NBP sprzed spotkania RPP i z konferencji prasowej po spotkaniu RPP we wtorek, są z całą pewnością warte odnotowania. Obecnie co najmniej większość środowiska analityków ekonomicznych mocno wątpi w podwyżki i traktuje zapowiedzi prezesa NBP jako formę słownej interwencji i podkreślenie, że RPP ani na chwilę nie zapomina co jest jej głównym zadaniem. A zadaniem jest m.in. utrzymanie inflacji w przedziale 1,5% – 3,5%,  przy dążeniu do osiągnięcia wartości ze środka przedziału

To co zasadniczo różni nastawienie RPP i rynku, to postrzeganie gospodarki w średnim terminie. Większość analityków obawia się spowolnienia, które i tak pociągnie nieco za sobą w dół inflację. W takim przypadku najlepszym rozwiązaniem byłoby trzymanie stóp na obecnym poziomie. W przypadku poważniejszego spowolnienia koniunktury (np. 2% i niżej) można by stopę referencyjną w niewielkim stopniu obniżyć. Tymczasem RPP i prezes M.Belka zauważa, że wbrew czarnym wizjom poważne spowolnienie w polskiej gospodarce nie nadchodzi. Prezes NBP przyznał jednak, że jego sugestia o podwyżce stóp zawiera scenariusz niewielkiego i krótkotrwałego spowolnienia. Inaczej mówiąc, prezes NBP wątpi byśmy mieli mieć do czynienia z czymś więcej niż krótkotrwałe spowolnienie koniunktury. Marek Belka przypomniał, że spowolnienia oczekuje się Polsce już od II połowy ubiegłego roku, a gospodarka tymczasem nadal rozwija się w tempie rzędu 4% PKB rocznie. Taki też wynik może być w I kwartale tego roku. Prezes NBP przypomniał, że utrzymywanie się inflacji powyżej 4% trwa już zbyt długo i że biorąc pod uwagę stopy realne oraz kondycję gospodarki, obecna polityka pieniężna prowadzona przez NBP jest łagodna.

Na konferencji prasowej we wtorek członkowie RPP przypominali, że RPP nie chce podnosić stóp pochopnie. RPP poczeka na kolejne dane makroekonomiczne, które powinny dać odpowiedź czy Polsce grozi poważniejsze spowolnienie w tym roku. Jeżeli dane nie potwierdzą obaw dotyczących poważniejszego spowolnienia, to trzeba się będzie faktycznie liczyć z realizacją zapowiedzi RPP, czyli podniesieniem stóp w II kw. Dodatkowo prezes NBP przypomniał, że ewentualne zacieśnianie polityki pieniężnej powinno być wynikiem patrzenia na gospodarkę i inflację w dłuższym terminie. Myśl co do zasady absolutnie słuszna, ale szalenie trudna obecnie do realizacji (chodzi o trafność prognoz). Prezes NBP wykazuje tu chyba faktycznie więcej odwagi niż rynek, bo  gotów jest zaryzykować wiarę  (oczywiście popartą prognozami) przekonanie w pewien scenariusz, by uniknąć prowadzenia doraźnej polityki pieniężnej.

Jeżeli faktycznie nie potwierdzą się gorsze prognozy makroekonomiczne dla Polski, to małe podniesienie stóp mogłoby być niezłym posunięciem. Złoty ma już większość aprecjacji za sobą w porównaniu z poziomami z grudnia i jeżeli tan proces ma trwać dalej, to i tak dość wolno. Stopy procentowe papierów rządowych są obecnie na i tak bardzo niskim poziomie i mała podwyżka stopy referencyjnej nie wywoła zamieszania. Rynek i tak wie, że nawet jego uczestnicy sami mogą podnieść rentowności papierów rządowych, ponieważ w marcu rentowność obligacji była niezwykle niska.

Pozostaje pytanie jaka mogłaby być  taka podwyżka. Moim zdaniem, jeśli już, to 25 pkt bazowych w najbliższych miesiącach (II kw). Zobaczymy. Faktycznie gospodarka się nie pogrąża i ktoś w końcu powinien zaproponować rynkowi nową interpretację sytuacji makroekonomicznej. Na rynku, wśród analityków, panuje przekonanie o spowolnieniu gospodarczym i stabilizacji lub obniżeniu stopy referencyjnej NBP.

Słowna interwencja RPP i prezesa NBP, to ciekawa inicjatywa, której na pewno nie wolno lekceważyć. Mamy problem z obniżaniem inflacji i RPP zdecydował się dać stanowczy komunikat dla rynku, że nie zamierza w nieskończoność czekać na samoczynny spadek inflacji. Gdybym był członkiem RPP, to przy braku oznak poważniejszego i dłuższego spowolnienia oraz przy inflacji powyżej górnej granicy celu inflacyjnego lub na jej poziomie, też głosowałbym za podwyżką w czerwcu lub w III kw. RPP sama sobie postawiła wysoko poprzeczkę i w przypadku zajścia warunków do podniesienia stóp (tak jak je określono  w komunikacie po spotkaniu RPP i w wypowiedzi prezesa NBP), będzie musiała stopę referencyjną podnieść i nie będzie mogła z tym długo czekać.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Krótkie podsumowanie wyników finansowych przedsiębiorstw po 2011 r.

Najnowszy Biuletyn Statystyczny pozwolił na podsumowanie działalności przedsiębiorstw niefinansowych w ubiegłym roku. Był to dla przedsiębiorstw rok faktycznie dość udany. Pominę szczegółową analizę IV kwartału ubiegłego roku, zwracając uwagę ewentualnie na kilka ciekawostek.

Przychody ze sprzedaży wzrosły nominalnie o niemal 13%  w porównaniu z 2010 r. rokiem. Oczywiście należy pamiętać, że w zależności od przyjętego wskaźnika cenowego do „urealnienia” wzrostu przychodów (jak użyłem PPI) wzrost możne być i dwa razy mniejszy. Użyciu PPI wskazuje, że wzrost przychodów nie przekroczył 5%. To wartość niewiele mniejsza od średniej z poprzednich 10 lat. W poszczególnych działach gospodarki wzrosty nominalne wyniosły od -15% do aż 39%. Rekordzistą okazał się dział „Produkcja pozostałego sprzętu transportowego”. Tuż za nim byli producenci paliw. Najgorszy rezultat należał do producentów wyrobów farmaceutycznych itp. oraz producentów wyrobów elektronicznych i optycznych. Reszta analizowanych działów (wykazywanych w Biuletynie) odnotowywała dynamiki od zerowej (tzn. praktycznie bez zmian) do około 20%. Pomógł nam osłabiający się złoty w II połowie roku, ale i rynek wewnętrzny. W tym inwestycje. Świetny rezultat oczywiście odnotowało budownictwo, ze wzrostem o 16% rok do roku i przy sporym udziale przychodów z IV kw.

Wskaźnik rentowności sprzedaży netto był niemal identyczny w ubiegłorocznym, czyli 4,7%. W IV omawiany wskaźnik, liczony tylko dla ostatniego kwartału, zaledwie dla kilku działów gospodarki był istotnie lepszy od wyniku sprzed roku. Jest to jeden z kilku znaków wskazujących jakie wskazują, że rok ubiegły z punktu widzenia wyników przedsiębiorstw to maksimum jakie można było uzyskać w ówczesnych warunkach. Pogorszenie koniunktury potwierdza udział przedsiębiorstw wykazujących zysk netto zarówno w ogółem badanych ponad 17 tys. przedsiębiorstw jak i w poszczególnych działach. Jeszcze rok temu jedynie wąska grupa działów odnotowała spadek udziału przedsiębiorstw rentownych. W 2011 r. widać pogorszenie zarówno w działach produkcyjnych jak, a nawet głównie, w działach usługowych. Koniec świetniej koniunktury widać również w budownictwie. Omawiany wskaźnik spadł o 10 pkt proc. w ciągu roku w firmach budowlanych zajmujących się obiektami inżynierii lądowej i wodnej. Trzeba jednak zaznaczyć, że spadki nie są na ogół duże, a do tego z dość wysokich (dobrych) poziomów. Dla całej analizowanej grupy przedsiębiorstw, aż 78% podmiotów odnotowało zysk netto na koniec 2011 r. (78,4% w 2010 r.). Nie odnotowaliśmy wcześniej lepszego wyniku, pomijając wyjątkowy rok 2007 r. z wynikiem 82,6%.

Na trzy analizowane przez GUS wskaźniki płynności, wyniki czwartego kwartału potwierdziły, że musimy oczekiwać ich pogorszenia. Ale i w tym przypadku należy zauważyć, że obecnie wskaźniki płynności są na bardzo wysokim poziomie. Ewentualny spadek nie powinien oczywiście niepokoić, pod warunkiem że będzie się odbywał bardzo powoli.

Brak możliwości dalszego dynamicznego rozwoju, widać w polityce zatrudnienia. O ile jeszcze w połowie roku zatrudnienie w przedsiębiorstwach niefinansowych rosło w tempie 3,6% w ujęciu rocznym, to już na koniec roku tylko o 0,5%. W poszczególnych działach gospodarki, poza kilkoma przypadkami, nie ma jeszcze poważniejszych zwolnień. Niemal nieprzerwana od lat redukcja ma miejsce u producentów wyrobów tekstylnych i odzieży (spadek zatrudnienia o 2,3% w 2011 r.).  Co ciekawe, dzieje się to przy niewielkiej poprawie wskaźników rentowności, a nawet wzrostowi sprzedaży aż o 16% w przypadku producentów wyrobów tekstylnych. Mamy tu m.in. do czynienia ze stałą poprawą wydajności i zmianą modelu funkcjonowania (zlecanie podwykonawstwa, zastępowanie części produkcji importem i przesuwaniem produkcji do innych krajów).

 Jako zadowalające należy oceniać wyniki nakładów inwestycyjnych. W IV kw wydatki na inwestycje wzrosły o 11,1%, a za cały rok o 12%. Wynik nie szokuje, ale należy go określić jako zadowalający, ponieważ potwierdza, że przedsiębiorstwa nie popadły w stan paraliżu w oczekiwaniu na pogorszenie koniunktury w bieżącym roku.

Ten rok łatwy nie będzie. Słabsza koniunktura, mocniejszy złoty itd. Jednak biorąc pod uwagę dotychczasowe działania przedsiębiorstw jestem pewny, że żadne załamanie nas nie czeka, a jedynie niewielkie, nieznaczne, pogorszenie wyników. Dynamika przychodów i wskaźniki finansowe nie będą lepsze o tych z roku minionego.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Deregulacja dostępu do zawodów

Deregulacja zawodów to może być, to znaczy mogłoby być, jedno  z ciekawszych wydarzeń w naszej dyskusji społeczno-ekonomicznej. Swego rodzaju hit roku 2012. Nie do przebicia nawet przez reformę emerytalną. Zainteresowanie deregulacją deklarowały od lat dziesiątki środowisk zawodowych, publicystycznych czy ekonomicznych. Nadmiar regulacji ograniczających dostęp do wielu zawodów, postrzegano jeden z wielu przejawów nadmiernej administracyjnej regulacji państwa. Regulacja zawodów to jeden z tych obszarów gdzie powinna się koncentrować dyskusja o roli państwa w gospodarce, wolności gospodarczej, odpowiedzialności, prawach konsumentów czy wręcz modelu gospodarczego do jakiego dążymy. Niektórzy z publicystów wspominali niedawno wręcz o filozofii państwa.

Ja również czekałem na taką dyskusję, bo wiedziałem że ujawni ona m.in. rzeczywiste intencje środowisk, które tak bardzo narzekały na państwo które podobno tak bardzo dusi wolność gospodarczą. Czekałem również dlatego, że wiedziałem iż zostanie w końcu zauważone, że dotychczasowy myślowy schemat o urzędniczej regulacji i kilka innych, szybko zostanie skruszony.

Ledwo zaczęliśmy dyskusję o deregulacji, a już zaczęła ona przygasać. Dlaczego? Przede wszystkim temat deregulacji wymaga pewnej wiedzy o poszczególnych zawodach i cierpliwości przy omawianiu wad i zalet deregulacji każdego z omawianych zawodów. Nie wystarczy tylko krzyknąć „deregulujmy” i po wszystkim. Praktycznie każdy z zaproponowanych przez ministra Gowina zawodów wymaga odrębnej dyskusji. Z tego powodu temat jest zbyt nudny dla mediów.

Zanim jednak temat przygaśnie, dorzucę kilka swoich refleksji. Przede wszystkim twierdzenie, że Polska jest w gronie rekordzistów regulacji jest moim zdaniem przesadzone. Ograniczenie dostępu do zawodu, to nie tylko przepis dotyczący zaliczanych na przykład egzaminacyjnie stopni wtajemniczenia zawodowego, ale wszelkie inne warunki stawiane w gospodarce, jakie trzeba spełnić by dany zawód wykonywać, by wykonywać daną działalność. Może to wiec być jakiś egzamin, uzyskanie konkretnej wiedzy, certyfikat,  ale i przepisy określające warunki w jakich może być wykonywany (np. przepisy o ochronie środowiska czy przetwórstwie i sprzedaży żywności itd.), nakłady inwestycyjne niezbędne do jego wykonywania itd. itd.

Nie zamierzam bynajmniej bronić polskich regulacji, ale przy różnych okazjach czytając o warunkach wykonywania różnych zawodów za granicą, nie mam bynajmniej wrażenia by w krajach rozwiniętych miało być tak drastycznie łatwiej. Inaczej mówiąc, podany przez Jarosława Gowina wykres wskazujący na ponad dwukrotnie większą regulację zawodową Polski w porównaniu z krajami UE to raczej taki medialny element PR. Zresztą wymienione w raporcie Gowina środowiska zawodowe, również chętnie wskazywały na regulowanie swoich zawodów za granicą. Regulacja działalności gospodarczej przybiera najrozmaitsze formy. Formalnie może i każdy może być deweloperem, ale ustawodawca w rezultacie oszust i upadłości firm budowlanych, zaczął bronić nabywców mieszkań szeregiem regulacji prawnych. M.in. rachunkiem powierniczym, który dla dewelopera oznacza wzrost kosztów.

Dyskutując o deregulacji należy pamiętać by nie wylać przysłowiowego dziecka z kąpielą. Co do zasady regulacje niektórych zawodów miały na celu zapewnienie odpowiedniej jakości usług i ograniczenie oszustw. Regulacja zawodów miała też być remedium na niedoskonałość „rywalizacji rynkowej”. Nie ma co ukrywać, że przeciętny konsument nie potrafi określić jakości usługi i ocenić zagrożeń, a sama rywalizacja między podmiotami niekoniecznie owocuje poprawą jakości. Regulacje miały być filtrem by do niektórych zawodów nie przedostawały się osoby przypadkowe i bez merytorycznego przygotowania. Zwracam na to uwagę, mimo iż uważam że propozycje J.Gowina nie powinna kwestii bezpieczeństwa istotnie pogorszyć.

Regulacje zawodowe to tylko jedna z wielu form ochrony jakości życia gospodarczego i bezpieczeństwa konsumentów. Raz może to być regulacja zawodu, a innym razem rozrost przepisów zmniejszających ryzyko oszustwa przez przedsiębiorcę.

Jedną z największych ciekawostek edukacyjnych jakie wyszły na światło dzienne przy okazji propozycji deregulacyjnych jest opór nie urzędników, a właśnie środowisk branżowych przed dopuszczeniem konkurencji. Jeżeli w procesie kreowania regulacji wskazać winę urzędników, to widziałbym ją głównie w mnożeniu wymagań w przekonaniu iż ich mnożenie przekłada się proporcjonalnie na jakość i bezpieczeństwo obywateli. Zresztą mnożenie wymagań dość często też bywa efektem propozycji danego środowiska zawodowego lub przedstawicieli świata nauki z dziedzin związanych z różnymi profesjami.

Sądzę, że dążenie przez niektóre środowiska do przeregulowanie swoich zawodów jest cechą dość naturalną chociaż negatywną. To po stronie urzędników leży wyważenie takich czynników jak bezpieczeństwo, utrzymanie zdrowej rywalizacji rynkowej i obrona przedsiębiorców przed powiększającymi się kosztami (szkolenia, certyfikaty, ubezpieczenia itd.) i czasochłonnością wejścia (czas szkoleń, praktyki..) do nowej profesji, ale dostępność do usług przez konsumentów. Działania takie jak obecne powinny być publicznie  przeprowadzane systematycznie co dwa, trzy lata dla każdego regulowanego zawodu.

Lektura tzw. listy Gowina, która przedstawia wymogi zawodowe, potwierdza oczywiście sens walki z nadtroskliwością i przeregulowywaniem. Wydaje mi się jednak, że akcji J.Gowina towarzyszą nadmierne emocje i nadzieje. przede wszystkim rozczarowani będą ci, którym się wydaje że gospodarka jest okręcona urzędniczą pajęczyną zawodowych regulacji i przez to nie rozwija się ona w tempie 6% czy 8% PKB rocznie. W większości przypadków regulacje nie zamykały zawodów, a jedynie niepotrzebnie piętrzyły wymagania zawodowe, podnosiły koszt i wydłużały czas „wejścia” do zawodu. Nie ma co ukrywać, że i tak nie są to niejednokrotnie zawody dla kogoś prosto z ulicy, kto chwilę wcześniej stracił pracę w kompletnie innym zawodzie. Dalej, trzeba pamiętać że pomimo przeregulowania w wymienionych zawodach istnieje wcale niemała konkurencja. Przykład: dyskusja o regulacjach dla taksówkarzy jest nieco drugorzędna, bo i tak w wielu miastach stoją kolejki pojazdów w oczekiwaniu na klientów, a  nie odwrotnie.

Dyskusja o deregulacji wymaga wiedzy  i cierpliwości. To nie jest temat, który nadaje się do politycznych fajerwerków. Większym problemem w deregulacji nie będzie opór urzędników, a właśnie środowisk zawodowych i naukowych. Nie można zapomnieć o „opinii publicznej” czyli obywatelach. Niech tylko gdzieś ludzie stracą życie lub majątek wskutek czyjejś niekompetencji lub błędu, to medialna machina natychmiast postawi pytanie, dlaczego X czy Y prowadził działalność gospodarczą bez „odpowiedniej” wiedzy i doświadczenia czym naraził klientów na szkodę. Urzędnicy będą musieli natychmiast zadeklarować „podniesienie” wymagań zawodowych w danych sektorze gospodarki.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Fotoradary jak kury znoszące złote jajka.

Pooglądałem główne wydanie Wiadomości i okazało się, że jesteśmy narodem uciemiężonym. Tym razem przez fotoradary. Materiał pokazany w tv był w standardowej konwencji. My, obywatele, jesteśmy niewinni, a lokalni urzędnicy za pomocą zbrojnego ramienia (straż miejska) łapią nas i zabierają pieniądze z portfeli. Na okrasę i dla podniesienia wagi problemu, telewizja pokazała pewnego przedstawiciela Centrum im. A.Smitha, który standardowo powiedział coś krytycznego wobec państwa i jego urzędników. Tym razem na okoliczność fotoradarów.

No dobra. Żarty, żartami, ale temat jest już stary i obrósł legendami. Więc zmierzmy się chociaż z kilkoma z nich, bo „sprawa fotoradarów”, przestaje już być nawet komiczna.

Przede wszystkim by straż miejska mogła ukarać kogoś mandatem, to musi mieć miejsce naruszenie prawa. Zwracam na to uwagę, bo w dyskusji o fotoradarach i blokadach zakładanych na koła, jakoś tak to umyka. Czy straż miejska i lokalne władze nakładają ograniczenia dla parkowania i prędkości tak dla hecy i po to by zbierać haracz? Otóż nie. W przypadku blokad na koła, proponują popytać lokalnych mieszkańców. Obawiam się że wiele interwencji straży miejskiej jest efektem interwencyjnych telefonów mieszkańców, albo właścicieli posesji na terenie której ma miejsce dzikie parkowanie, albo wbrew zasadom jakie obowiązują. A jeżeli ktoś nie płaci w parkomacie bo ma taki kaprys? Cóż, to już jego problem i jego ryzyko. Przy bloku w którym mieszkam, pomimo zakazu ludzie i tak parkują. To takie miejsce gdzie parkuje się „na chwilę”. Oprócz utrudniania ruchu drogowego i to przy zakręcie, ograniczony zostaje chodnik dla pieszych. Kilkanaście metrów dalej jest parking, ale tam się płaci „horrendalne” 2 zł za godzinę w godzinach od 10 do 18 tej. Straż miejska się pojawia, ale niestety za rzadko. Można zaparkować ponad 100 metrów dalej w innej przecznicy, gdzie jest miejsce, ale to oczywiście zbyt daleko.

Inny przypadek. Blisko miejsca gdzie mieszkam jest szpital z ogromnym parkingiem. Ale Polacy korzystający z usług szpitala z uporem parkują na uliczce wzdłuż parkingu. Naruszają przy tym przepis dotyczący minimalnej szerokości chodnika jaką trzeba pozostawić pieszym. Z uliczki dwupasmowej robi się co rano ulica jednopasmowa. Straż miejska co kilka- kilkanaście dni zakłada blokady, ale to i tak nie pomaga. Ludzie są uparci.

Legendarne już są przypadki jednostek samorządowych, które żyją z haraczu ściąganego z kierowców za pomocą fotoradarów. Faktycznie są w Polsce gminy, gdzie mandaty za przekroczenie prędkości stanowiły jedno z większych źródeł wpływów, a fotoradary były wręcz jak kury znoszące złote jajka. Aby jednak taki przykład robił w tv wrażenie, musi być odpowiednio podkręcony. Dziennikarze wybierali wiec rzadkie (wręcz incydentalne) przypadki małych i biednych gmin, gdzie kasa z mandatów robiła wrażenie. Widz nie jest informowany, że gmina jest mała i biedna. Takie gminy na ogół mają powiedzmy ze dwadzieścia milinów złotych (lub dwadzieścia kilka) wpływów, z czego przynajmniej dwie trzecie z dotacji i subwencji. Żeby zarabiać na fotoradarach, przez gminę musi przebiegać ważna regionalna lub krajowa droga o sporym natężeniu ruchu. Droga musi być dobra i w miarę prosta, by polscy kierowcy realizowali swoją hazardową pasję, czyli naruszanie ograniczeń prędkości. Trzeba też obalić inny powtarzany czasami mit, że gminy opierają na tym swój byt. Bzdura. Mogą tak finansować działalność bieżącą i to w ograniczonym zakresie. Ustawodawstwo w Polsce określa zasady finansowania jednostek samorządowych i finansowanie ich zadań, a Regionalna Izba Rozrachunkowa (ocenia sytuacje finansową gminy) nigdy nie pozwoli na finansowanie na przykład inwestycji w oparciu o mandaty.

Zmierzam po prostu do jednej istotnej uwagi, która tak jakoś umyka krytykom radarowego uciemiężenia. Otóż nikt nie robi łapanek na kierowców i nie wyciąga im z kieszeni pieniędzy. Pieniądze płyną szerokim strumieniem dlatego, że kierowcy naruszają prawo i to świadomie. Nikt ich nie zmusza. Władze samorządowe i ich straże miejskie mogą tylko postawić radar i czekać. Nic więcej im nie wolno. O tym czy kasa płynie czy nie, tak naprawdę decydują tylko kierowcy. Podobnie z parkowaniem bez opłacenia postoju (parkingi płatne) lub z naruszeniem prawa.

Możemy oczywiście polemizować do upadłego w temacie na przykład „zasadność ograniczenia prędkości” do takiej czy innej wartości w takim czy innym miejscu. Tylko że wtedy materiał dziennikarski powinien być wzbogacony o opinię lokalnej społeczności i na problem ograniczenia prędkości spojrzymy z innej perspektywy. Może to będzie problem dzieci przekraczających ulicę w drodze do szkoły, może inny…. A tak przy okazji, to w tygodniku Auto Świat spotkałem się kiedyś z opisem przypadków kiedy mieszkańcu domów sąsiadujących z ulicą, mając dość sportowych wyczynów kierowców, sami stawiali atrapy fotoradarów. Niestety musieli je demontować.

Już na zakończenie zaznaczam, że nie jestem aniołem na drodze. Kilka miesięcy temu zapłaciłem mandat (ustrzelił mnie fotoradar) w kwocie 200 zł, za przekroczenie prędkości w zakresie 20-30 km\h ponad ograniczenie. Moja wina. Grzecznie zapłaciłem i nie mam potrzeby zrzucenia winy na innych, w tym urzędników. Czy powinienem wpierw dostać upomnienie? Pytam, bo taki żal jest na ogół wyrażany przez tych co maja płacić, a nawet w raporcie NIK dotyczącym m.in. fotoradarów. Niestety byłem świadom tego co robię, jak większość płaczących do kamery kierowców. Z moim obserwacji podejścia Polaków do przepisów drogowych widać, że nie upominanie a konsekwencja w karaniu i nieuchronność kary mogą tylko przynieść skutki.

A czy łapanie nas na przekroczeniu przepisów ruchu drogowego i kara finansowa jest niemoralna? To pytanie jest w tle narzekań na straż miejską i władze samorządowe. Odpowiem pytaniem: a czy ordynarne łamanie  przepisów i polskie cwaniactwo drogowe jest moralne?

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

PKB za IV kw 2011 i rok ubiegły.

Od jakiegoś czasu dało się zauważyć, że w prognozach PKB dla Polski na 2012 rok pojawia się nutka optymizmu. Dobre wyniki produkcji sprzedanej i budowlano-montażowej w okresie zimowym pozwalają wierzyć, że możemy przejść rok bieżący z tempem PKB może i 3%. Wyniki PKB pozwalają w to wierzyć. Oczywiście wyniki to już historia, ale jak zwykle warto spojrzeć na trendy.

Oczywiście pierwszy rzut oka był na nakłady brutto na środki trwałe. W skrócie i w uproszczeniu, inwestycje. Wzrost y/y w IV kw wyniósł 10,3%. To potwierdzenie powrotu przedsiębiorstw do inwestowania. Obecne tempo wzrostu nie jest szokujące. To oczywiście nie dziwi, bo na dynamiczny wzrost gospodarczy przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Wynik za IV kw i wcześniejsze potwierdza, że przedsiębiorstwa nie wystraszyły się zapowiedzi spowolnienia gospodarczego i ewentualnego krótkiego kryzysu w UE.

Powstrzymanie wydatków kwalifikowanych jako spożycie zbiorowe, nie może zaskakiwać. Tym bardziej, że zapowiadały to chociażby wyniki za wcześniejsze kwartały. To efekt m.in. ograniczania wydatków na szeroko rozumiane usługi dla społeczeństwa. Nominalnie wydatki wzrosły w IV kw o prawie 4%, ale wzrost wskaźnika cenowego dla tej kategorii był nieco wyższy co w rezultacie dało niewielki realny spadek spożycia zbiorowego. W ujęciu całego roku spożycie zbiorowe spadło o niemal 1%.

Wydatki indywidualne gospodarstw domowych nominalnie wzrosły o prawie 7% w IV 2011 w porównaniu z IV kw 2010 r. tu również wzrost cen „urealnia” dynamikę do 2%. Za cały ubiegły rok dynamika spożycia indywidualne (3,1%) była niemal równa ubiegłorocznej. Nie ma co ukrywać, że w II połowie ubiegłego roku wzrost spożycia nieco spowolnił.

Pomogła nam wymiana handlowa z zagranicą. Złościliśmy się w ubiegłym roku na osłabienie złotego. Obawialiśmy się niekorzystnego wpływu na inflację i wycenę zadłużenia zagranicznego. Nagrodę była poprawa bilansu wymiany handlowej. W prognozach sprzed roku raczej tego nie oczekiwano. W ciągu kilku miesięcy (I półrocze) złoty i wymiana handlowa stracą swój pozytywny na wynik PKB.

Generalnie wynik PKB za IV kw i cały rok 2011 trochę potwierdził nasze obawy wskazywane we wcześniejszych prognozach, ale i wlał sporo nadziei. Słabnie przejściowo spożycie indywidualne i zbiorowe, ale za to widać wiarę w konieczność inwestowania. Nie widać jednak by spożycie miało ulec istotnemu spowolnieniu. To dobry prognostyk, bo większa redukcja spożycia mogłaby zachwiać w połowie roku wiarą przedsiębiorców w sens zwiększania nakładów inwestycyjnych i wtedy jedyną nadzieją byłaby poprawa nastrojów i wyników gospodarczych w UE. Na to oczywiście też czekamy, bo bez wzrostu gospodarczego w UE nie wejdziemy na ścieżką dynamicznego wzrostu PKB w, dajmy na to, przedziale 5%-6%.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Emerytura “państwowa” i “prywatna”

W toku dyskusji o przedłużeniu wieku przejścia na emeryturę co chwilę przemykają przez media dość niekorzystne opinie o II filarze (OFE). Mam na myśli zmianę sposobu postrzegania emerytury z części „państwowej” (ZUS) i „prywatnej” (OFE), a na pewno bardziej tej drugiej. To mieszanina żali i pretensji, częściowo słusznych ale i wynikających z niezrozumienia czym jest oszczędzanie w II filarze. Tak naprawdę dyskusja o OFE zaczęła się przed rokiem przy okazji redukcji składki przelewanej na OFE. Była to dobra, na ogół merytoryczna rozmowa miedzy ekonomistami. Poruszaliśmy wtedy wątek kosztów budowy równoległego niezależnego filaru w obliczu narastania deficytu finansów publicznych. Był też poruszany wątek stopy zwrotu z I i II filaru przy okazji sporu o wielkość emerytury. Ten drugo wątek nie był specjalnie zauważony szerzej przez media, stąd być może z większa czkawką od czasu do czasu powraca.

Nie będą poruszał tematu czy II filar w postaci OFE był niezbędny do zbudowania systemu, gdzie emerytura jest uzależniona tylko od składki, czy nie. Moim zdaniem nie jest niezbędny, ale skoro OFE są, to jest zostawmy i traktujmy jako składnik (uzupełnienie) systemu emerytalnego.

Zauważyłem że ostatnio wiele razy przedstawiciele mediów i część polityków przypomina reklamy OFE, gdzie pokazywano emerytów na tle jednorodzinnych domów (te pamiętam) czy na zagranicznych wakacjach. Ja też nie lubię naciąganych reklam, ale chyba nikt nie wierzył że z inwestowania części składki w OFE będzie można budować dom lub jeździć na zagraniczne urlopy. O ile zresztą pamiętam, to takie deklaracje nie padały, ale obrazki były sugestywne i kuszące. Akurat tą część krytyki uważam za dziecinną, ponieważ poziom reklam nie odbiegał od reklamowej codzienności jaką nam serwują media. Niemniej wielokrotne odnoszenie się do nich sugerują że publicyści i dziennikarze w nie uwierzyli (w co wątpię) lub szukają jakichkolwiek argumentów do krytykowania OFE. Tylko, że to trochę tak jakby uwierzyć w sms, że w zasadzie to właśnie wygraliśmy bmw, tylko trzeba jeszcze wykonać kilka telefonów.

Początkowe zaufanie do OFE brało się nie tyle z rozumienia idei inwestowania przez OFE, co między innymi z popularnej w Polsce fatalnej opinii ZUS. Opinii zresztą mocno przesadzonej, ale o tym Polacy zaczynają się dopiero bardzo powoli dowiadywać. Nie tyle z powodu poprawy wizerunku przez sam ZUS, co początku dostrzegania wad OFE. OFE są niepubliczną (pomijam tu dyskusję Komisją Europejską o zaliczaniu lub nie OFE do finansów publicznych) formą zarządzania i inwestowania przymusowo odprowadzanej składki. Taj jak I filar, II filar ma wady i zalety.

Z biegiem lat Polacy zauważyli, że „prywatne” OFE to nie jest maszynka do ponadprzeciętnego pomnażania pieniędzy. Ta refleksja pojawiła się znowu po podaniu wyników za rok ubiegły. Część komentatorów zaczął narzekać, ze na koniec 2011 r. wartość jednostki w OFE spadła w porównaniu z 2010 r. Spadła jednak tylko o 4,5% co jest dość naturalnym wynikiem biorąc pod uwagę w co OFE inwestują. OFE mają narzucone ustawowo ograniczenia w co mogą inwestować. Nie wnikając w detale i w dużym uproszczeniu można powiedzieć, że jeszcze niedawno do 40% OFE mogły dać w  akcje a resztę w papiery dłużne. Po redukcji składki przelewanej do OFE, granica udziału akcji jest powoli podnoszona. W ciągu ostatnich lat średnia udziały akcji w portfelu ogółem wyniosła nieco ponad 31%. Wartość maksymalna 38%( hossa w 2007), a minimalna 20% na początku 2009 r. Wahania udziału akcji to efekt zmiany wyceny (tzn. cen akcji w portfelu) oraz ich sprzedaży lup kupna przez OFE. Z punktu widzenia składu portfela i jego zmienności, OFE przypominają fundusze (zarządzanie przez TFI) typu MIS wg terminologii prezentowanych czasami przeze mnie wyników funduszy przez firmą Analizy Online.

Struktura portfela wydaje się być naturalna. OFE to nie maszynka do spekulacji, chociaż w innych krajach, tego typu fundusze mogą niejednokrotnie więcej inwestować w akcje.  Rządowe papiery dłużne są, jak na warunki rynkowe, instrumentem dość bezpiecznym i dają dodatnią stopę zwrotu. Od 2003 (do tego czasu RPP radyklanie obniżyła stopy procentowe wskutek spadku inflacji) średnia rentowność krajowych papierów to 5,6%. Dla dalszych rozważań zmienność oprocentowania nie ma znaczenia. Tyle więc możemy dostać z inwestowania ponad 60% portfela środków w OFE. Składnikiem, który ma nam zapewnić ponadprzeciętną stopę zwrotu są akcje. Roczne stopy zwrotu od 2003 dla naszej giełdy to ok. 18%. To wartość dla WIG. WIG20 w tym okresie daje ok. 13%.  Ale to tylko średnia, bo bywały lata kiedy WIG spadał aż o 52%! (np.XII 2008 / XII 2007). Zmienność to niestety ogromna wada rynku akcji. Zarządzający w OFE są od tego by minimalizować efekt gwałtownych spadków. OFE nie mogą jednak całkowicie wysprzedawać się z akcji, bo to dobiłoby już całkowicie nasz rynek. Wskazane średnie stopy wzrostu i wagi (tzn. skład portfela) jednoznacznie wskazują na możliwe do osiągnięcia stopy zwrotu. Teoretycznie ok. 9%. I faktycznie w tym czasie średnia roczna zmiana jednostki w OFE to ponad 8%. Najgorszym rokiem dla OFE był 2008, kiedy to na koniec roku wartość jednostki w ujęciu rocznym spadła o 14%. Tak jak i teraz, media strasznie narzekały. Niestety mało kto ludziom tłumaczy, że OFE to nie kura znosząca złote jajka i osiąganie wyższej niż w ZUS wartości waloryzacji (pod warunkiem poprawnego inwestowania) wcale nie da wygórowanej stopy zwrotu. Tego typu fundusze od czasu do czasu przynoszą straty. Kiepskie ostatnie kilka miesięcy na giełdach oraz wysokie wartości w okresach odniesienia, spowodowały że w ciągu trzech lat średnia ważona jednostki wzrosła w ciągu trzech lat wzrosła tylko o 6,4%. To wcale nie oznacza, że OFE są złe. Po prostu na rynkach nie zawsze panuje hossa, a w OFE pracują normalni ludzie, którzy pomimo ogromnego doświadczenia nie mogą (bo to po prostu niemożliwe) przewidywać przyszłości z idealną precyzją.

Problem z rozczarowaniem i krytyką OFE (w zakresie zmienności wyników i stopy zwrotu) wynika z niezrozumienia warunków rynkowych (zmienność rynków akcji) oraz z wiary, że „prywatny” pozwala osiągać zawsze większą stopę zwrotu. Żeby było śmieszniej, to średnia stopa po której od 2003 (bez 2011) ZUS waloryzuje nasze składki to 7,3%. Bez lat 2007 i 2008, które zawyżyły średnią, wynosi ona 4,3%. Ponadto w ZUS stopa waloryzacji nie była ujemna.

Trzeba pamiętać, że podane przeze mnie średnie stopy zwrotu dla rynku akcji i obligacji to wartości historyczne. Zakładając normalny rozwój naszego kraju i regionu, to w przyszłości stopy te istotnie spadną. Będzie to również dotyczyć w pewnym stopniu wskaźnika waloryzacji w ZUS. Zresztą sama jego konstrukcja może ulegać zmianom.

Polacy powoli się więc dowiadują, że zarówno odkładanie w ZUS jak i w OFE mają swoje wady i zalety. Różnica to nie tylko stopa zwrotu, która powinna być nieco większa w przypadku OFE. Do tego dochodzi ryzyko polityczne większe w przypadku ZUS i rynkowe, większe w przypadku OFE. W uproszczeniu, rolą I filaru jest bezpieczeństwo (gwarancja państwa) i częściowo solidarność pokoleniowa, a II filaru większa stopa zwrotu i odpowiedzialność za swoją przyszłość.

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Fundusze inwestycyjne

Rok ubiegły dla rynku funduszy inwestycyjnych nie należał do najbardziej udanych. Aktywa zarządzane przez TFI spadły w ciągu roku o ponad 5 mld do 114,8 mld zł na koniec grudnia 2011.  Po początkowym spadku wartość aktywów wróciła niemal do 120 mld z końcem kwietnia. Już od początku roku inwestorzy odchodzili powoli od funduszy akcyjnych i mieszanych. Te środki które napłynęły z zewnątrz i ze sprzedania jednostek funduszy akcyjnych trafiły do funduszy dłużnych i funduszy rynku pieniężnego oraz pozostałych. W sumie trudno się dziwić, ponieważ wycena akcji na giełdach wskazywała uzyskanie optymalnego poziomu. Napływające powoli prognozy gospodarcze, które nie były zachwycające dla naszego regionu, prowadziły do wniosku że nie ma co wchodzić w akcje po cenach z I półrocza ani ich trzymać w portfelu w nadmiarze. W zależności od rynku, nastroje zaczęły się pogarszać w maju i czerwcu. Punkt kulminacyjny wypadł w sierpniu kiedy to indeksy giełdowe spadały po ok. 10% w ciągu jednego miesiąca i, w zależności od giełdy, czasami drugie tyle w kolejnym miesiącu. Spadki z okresu czerwiec-wrzesień dały łączną korektę od kilkunastu do ponad 25% (w Polsce) indeksów giełdowych. W dłuższym terminie inwestowanie stało się dość atrakcyjne, co wykorzystałem osobiście, inwestując w jeden z funduszy akcyjnych. w funduszach akcyjnych i mieszanych przeważały niestety wypłaty. W sierpniu saldo zakupów i umorzeń przekroczyło minus 3,3 mld zł. I już do końca roku umorzenia przeważały, ale w coraz mniejszym stopniu. W grudniu saldo dla tych grup funduszy łącznie wyniosło już tylko minus 0,32 mld zł. Ostatecznie udział funduszy akcyjnych i mieszanych z 53% w aktywach spadł do 38%. To był skutek spadku cen akcji oraz redukowania ryzyka poprzez ucieczkę do bezpieczniejszych funduszy czy innych form lokowania. Nasze główne indeksy spadły w ciągu roku o ok. 20%. Na innych rynkach spadki na ogół nie były takie bolesne.

Zainteresowanie funduszami bezpieczniejszymi (rynku pieniężnego i dłużne) też nie trwało długo. Od października do grudnia saldo wpłat i umorzeń sięgnęło niemal minus 1 mld zł.

Ostatecznie, jak wspomniałem, aktywa TFI spadły o 5,3 mld zł. z tego wypływ środków poza rynek TFI to 3,4 mld zł, pozostałe 1,8 mld zł wynikało ze spadku wyceny aktywów (głównie akcji).

W styczniu wartość aktywów TFI podniosła się o niemal 3 mld zł, ale głównie efekt wzrostu wyceny aktywów. Indeksy giełdowe rosły o kilka-, kilkanaście procent w pierwszym miesiącu nowego roku.

Redukcja pozycji w funduszach akcyjnych oraz poprawa oferty mniejszych funduszy, w tym specjalistycznych. Udział pięciu największych TFI w rynku zmniejszył się z 49% do 41%.. zjawisko zwiększania udziału w rynku przez towarzystwa mniejsze nie jest nowością, ale w 2011 utrata rynku była dwa razy większa, co wskazuje że rynek stracił cześć drobnych klientów, którzy opierali się w swoim inwestowaniu m.in. na marce grupy finansowej do której należy dane TFI. Jak więc widać ani znana marka ani duża sieć dystrybucyjna, nie gwarantują utrzymania pozycji rynkowej.

Czy inwestując w fundusze można było zarobić w ciągu roku? Przy takich spadkach indeksów giełdowych oczywiście nie. Wyjątkiem mogą tu być niektóre fundusze zagraniczne, gdzie giełdy nie spadły tak mocno jak nasz WIG, lub nie spadły w ogóle. Amerykański DJ Ind_Average wzrósł o 5%, co przy osłabieniu złotego mogło dać ciekawe rezultaty. Niestety nie wszystkie TFI dobrze sobie radziły na rynkach zagranicznych i tylko osłabienie złotego poprawiało wycenę. Były fundusze które dawały zarobić ok. 10%. Ten kto nie zrealizował zysku na koniec 2011 r. może się już, po wzmocnieniu złotego, z tym zyskiem częściowo pożegnać.

Na funduszach akcji krajowych traciło się średnio 23%, czyli minimalnie więcej niż wyniósł spadek głównych indeksów. Receptą na kiepskie czasy nie okazały się również fundusze absolutnej stopy zwrotu o polityce inwestycyjnej obejmujące szeroką paletę aktywów. Formalnie ponad połowa z nich odnotowała stratę, ale dobrze (szczęśliwie) wybrane dały zarobić w ciągu roku ok.10%, poza jednym który dał zarobić aż 35% (fundusz zamknięty).

Fundusze rynku pieniężnego pozwalały jedynie utrzymać wartość środków wobec narastającej inflacji. Przyzwoicie można było zarobić, a przede wszystkim obronić się przed stratą, inwestując w fundusze papierów dłużnych. Niektóre z nich pozwalały zarobić pomiędzy 5% a prawie 13%.

Na koniec zostawiłem fundusze inwestujące w nieruchomości. Z ośmiu takich funduszy tzw. zamkniętych jakich wyniki podaję firma Analizy Online, średnia roczna stopa wzrostu, to … 1,6%. W tej grupie funduszy średnia niestety niewiele mówi, bo rozrzut wyników jest ogromny. Na zachętę do zapoznania się z raportami firmy Analizy Online podam tylko, że można było zarobić nawet i 16%.

Na szczęście w ubiegłym roku TFI nie doświadczyły dramatycznej ucieczki z funduszy co świadczy o sporej dojrzałości inwestorów i ich opanowaniu. Rynek na szeregu aktywach (akcje, nieruchomości, surowce itd.) był po prostu trudny i spadkowy w ubiegłym roku  i wiele się zdziałać nie dało.

Ten rok TFI też do łatwych zaliczyć nie będą mogły. Być może w drugiej połowie roku poprawa perspektyw gospodarczych wywoła napływ klientów. Sądzę jednak że nie będzie problemów z utrzymaniem poziomu aktywów z końca 2011.

Inwestorom polecałbym w najbliższym czasie prześledzić wyniki funduszy i wybrać/zmienić na fundusz który w swojej klasie ma wyniki co najmniej średnie. Oczywiście pod warunkiem że wyniki z lat ubiegłych potwierdzają iż jego dobre wyniki nie są przypadkowe. Przed nami rok wprawdzie dość niepewny jeśli chodzi o scenariusze makroekonomiczne, ale nie oznacza to iż należy się całkowicie wstrzymać z inwestowaniem w fundusze bardziej ryzykowne.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Sektor bankowy w 2011 r.

Miniony rok był dobry dla polskich banków. Wynik netto na poziomie 15,7 mld zł mówi praktycznie sam za siebie, gdyż nawet w latach dobrej koniunktury 2007-2008 wynik oscylował dwa razy pod rząd wokół 13 mld zł. Ubiegły rok został przez sektor bankowy wykorzystany do stabilizacji i powolnej poprawy wyników. Sytuacja była sprzyjająca, ponieważ sytuacja finansowa przedsiębiorstw oraz gospodarka jako całość również były w dość dobrej, jak na nerwowe czasy, kondycji.

Suma bilansowa z 1,16 bln zł wzrosła w ciągu ubiegłego roku do 1,30 bln zł. To oznacza wzrost o 11,7% wobec 9,7% w 2010 r. Dla porównania podam, że w 2006 i 2007 aktywa wzrosły o ponad 15% a w 2008 aż o 25%. W sumie wzrost nie szokuje, ale i nie wywołuje rozczarowania. W ubiegłym roku aż w 92% do wzrostu przyczyniła się kredyty i pozycje o podobnym charakterze. W 2010 r. kredyty odpowiadały „tylko” w 70% za przyrost aktywów. Z ujęciu dynamiki, wskazana pozycja wzrosła o 15,3% w 2011 r., wobec 9,6% w 2010 r. W sumie dynamika wzrostu kredytów może i spora, ale kiedy weźmie się pod uwagę wskaźniki cenowe kredytobiorców, to zostaje z tego wzrostu realnie kilka procent.

Portfel stricte kredytowy  wrósł w ciągu minionego roku z 699 mld zł do 801 mld zł. Na koniec 2011 r. portfel kredytowy banków składał się w 60,1% z kredytów dla gospodarstw domowych, 29,9% przedsiębiorstw i prawie 10% przypadała na instytucje rządowe, samorządowe i FUS. Kredyty dla gospodarstwa domowych wzrosły o 12%. Kredyty dla przedsiębiorstw, po stagnacji w 2010 r., w  roku ubiegłym wzrosły o 20,4%. Ten ostatni wynik budzi podziw gdyby nie to, że rok wcześniej w tej grupie kredytobiorców, sektor bankowy wiele  nie zdziałał.

Zatrzymam się na chwilę właśnie na kredytach dla przedsiębiorstw. Z kwoty 264 mld zł na koniec 2011 r. , 159,2 mld zł (60%) przypada na segment MSP. Kredyty dla tego sektora wzrosły o 25%, a dla firm dużych już tylko o 13,7%. Kredyty dla MSP dynamicznie rosły we wszystkich kategoriach.

Z wyników widać, że minione dwa lata zostały w sektorze bankowych poświęcone na poprawę portfela kredytowego. Efekty widać przede wszystkim w segmencie podmiotów dużych. Udział kredytów „ze stwierdzoną utratą wartości” spadł w portfelu z 9,4% na 7,4%. W segmencie MSP, kredyty zagrożone spadły z 14,2% na 12,6%. W MSP wynik poprawiły portfele kredytów operacyjnych i inwestycyjnych. Nadal 18,6% w kredytach na nieruchomości, stanowią kredyty zagrożone.

Udało się wiec uzyskać istotną poprawę portfela, trochę za cenę stagnacji w 2010 r. W takiej sytuacji łatwiej o poprawę jakości. Trzeba też pamiętać, że w 2011 r. nie uzyskano by przyzwoitego wyniku gdyby nie stabilny czteroprocentowy wzrost gospodarczy.

W grupie kredytów dla gospodarstw domowych tak spektakularnych sukcesów nie uzyskano w 2011 r. W 2010 r. udział kredytów zagrożonych wzrósł  w portfelu z 6,2% do 7,2% i taki rezultat utrzymał się w 2011 r.

Gospodarstwa domowe były w bankach zadłużone na 532 mld zł, z czego 319 mld (60%) przypadała  na kredyty mieszkaniowe. Wartość portfela kredytów mieszkaniowych formalnie wzrosła o niemal 20% w 2011 r., czyli podobnie jak rok wcześniej. Niestety jakość portfela, choć wciąż przyzwoita, to uległa pogorszeniu. Kredyty zagrożone w kredytach mieszkaniowych ogółem stanowiły w 2009 r. 1,5%, by w 2010 sięgnąć 1,8% i 2,3% na koniec 2011 r. Pocieszeniem jest to, że pogorszenie jakości portfela przypadało na pierwsze miesiące ubiegłego roku. Kredyty pozostałe są zagrożone w grubo większym stopniu i tu też wypada się pocieszać radyklanym przyhamowaniem „psucia się” portfela w 2011 r. Dla przykładu już tylko podam, że rodzina kredytów dla gospodarstw domowych określana mianem „konsumpcyjne” jest zagrożona aż w 18% (17,4% na koniec 2010 r.).

Wzrost aktywów finansowany był wzrostem depozytów. W 2010 i 2011 r. depozyty pozyskane z sektora niefinansowego rosły w 2010 r i w 2011 r. odpowiednio o 9,4% i 12,6%. Na 698,5 mld zł depozytów tego sektora, 477,4 mld zł (68%) przypada na depozyty ludności. Z pozyskaniem depozytów przedsiębiorstw nie było większego problemu, ponieważ przedsiębiorstwa mają spory zapas gotówki na kontach w oczekiwaniu na lepsze czasy w gospodarce. Gorzej z gospodarstwami domowymi. Niby nie mają większego wyboru, ale starać się trzeba było bardziej, ponieważ sektor publiczny (depozyty budżetu, jednostek budżetowych i FUS) uszczupliły stan depozytów w bankach o kilka mld złotych. Tą kwotę uzupełniły gospodarstwa domowe.

O tym, że walka o depozyty nie jest łatwa widać w rachunku wyników. Koszty odsetkowe wzrosły aż o 13,1%. W sumie sporo, ale po spadku o 9,7% w 2010 r., mógłbym powiedzieć, że banki z opóźnieniem wynagrodziły klientom ich zaufanie do banków. Kolejnym czynnikiem były podwyżki stopy referencyjnej przez RPP w ubiegłym roku. Wzrost kosztów udało się niemal w całości zrekompensować przychodami odsetkowymi. W efekcie wynik odsetkowy wzrósł o 13%. Sporo, ale już nie o 17% jak w 2010 r.. W 2011 r. nie dało już tak łatwo przerzucić na otoczenie rynkowe skutków słabej koniunktury. W rachunku przychodów i kosztów prowizyjnych opór rynku był widoczny jeszcze bardziej. Sądzę, że dała też o sobie znać rywalizacja rynkowa o klienta. Ostatecznie wynik na działalności bankowej był o 8% lepszy od wyniku z 2010 r. i 16% lepszy od wyniku z 2009 r.

Koszty banków wzrosły o 5% w 2011 r. przy stabilizacji zatrudnienia na poziomie 177 tys. ludzi. Zmiany robią wrażenie dość powolnych, ale kiedy spróbować policzyć wskaźniki wydajności (np. aktywa i wynik bankowy na osobę lub wydajność majątku trwałego), to w ten prosty sposób liczone wskaźniki wskazują na jej poprawę o prawie 10% co roku. Przy uwzględnieniu różnych wskaźników cenowych dla otoczenia w jakim działa sektor bankowy, zmiana wydajności w sektorze bankowym nie szokuje.

I już powoli kończąc, trzeba dojść do wyniku netto. Wprawdzie wynik na działalności bankowej poprawił się o 8%, czyli z 53,1 mld zł na 57,3 mld zł, to wzrosły koszty działania banków o 1,3 mld zl. Co więc pomogło. Rezerwy. Jeden z głównych czynników jaki wpływa na zmienność wyniku netto w ostatnich latach. Tym razem spadły z 10,5 mld zł w 2010 do 7,4 mld zł w ubiegłym roku.

Rok 2011 nie był więc wielce wymagający dla banków. Dalej prowadzone były procesy poprawy jakości portfeli i pozyskiwania depozytów. Pomimo niełatwych czasów i zagrożeń, udało się bankom wyrwać z kredytowej stagnacji z roku 2010 r. Nie ma co ukrywać, że bankom sprzyjała przyzwoita koniunktura w minionym roku (ponad 4% wzrost PKB), co pozwoliło prowadzić procesy dostosowawcze do zmian rynkowych i podjęcia rywalizacji bez poważniejszych kosztów ludzkich rozumianych jako redukcje czy cięcia wynagrodzenia w skali ogółem sektora.

Rok bieżący łatwy dla sektora nie będzie. Krótkoterminowe tempo PKB na poziomie 2,5% w 2012 r. nie będzie tragedią o ile w II połowie roku widać będzie symptomy poprawy. Wyniki gospodarcze za ostatnie miesiące 2011 r. dają nadzieję na nieco wyższe tempo wzrostu. Mimo tego, wynik netto 15 mld zł trudno będzie powtórzyć. Wyniki finansowe z działalności bankowej wskazują, że nie daje już tak łatwo przerzucić na kosztów poprawy wyniku finansowego na klientów banków.

Gdyby miał się powtórzyć zrealizować scenariusz poważniejszego kryzysu w UE i przeciągania tempa wzrostu PKB rzędu 2,5% na 2013 r. w Polsce,  to nie obędzie się bez poprawy wydajności oraz cięcia kosztów, w tym kosztów zatrudnienia w bankach.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz