“Państwo do fabryk”? Po co? cz.2.

Zgodnie z zapowiedzią w wpisie 10 czerwca, wracam do zaskakującego pomysłu Janusza Palikota o budowaniu fabryk przez państwo. Przypomnę, że  w pierwszym wpisie dotyczącym zarysowanej przez Janusza Palikota teorii starałem się wskazać że państwo jest wbrew pozorom znacznym uczestnikiem życia gospodarczego i J.Palikot Ameryki nie odkrył. Oczywiście nie się co zanadto doktoryzować nad propozycjami Janusza Palikot, ponieważ nie sądzę by on sam swój postulat budowania fabryk poważnie traktował. Proponuje potraktować temat jako okazję do wymiany myśli.

Poniżej garść cytatów z tekstu Janusza Palikota, które przedstawiają o co z tymi fabrykami chodzi.

„budową przez państwo nowych fabryk …….. W warunkach globalnego spowolnienia gospodarczego……… …… jest racjonalną odpowiedzią na spadek inwestycji prywatnych”.

„… budować nowe fabryki, co jest uczciwszą formą polityki prozatrudnieniowej niż różnego rodzaje państwowych dotacji dla firm prywatnych …..”

„ … rzekomą sprzeczność programu budowy fabryk z unijnym prawem, …. ….. … , Polska jako pełnoprawny członek Unii ma moc wpływania na treść obowiązującego ją prawa – i w razie potrzeby będzie z tej mocy korzystać,…”

„w pełni lub częściowo państwowe przedsiębiorstwa istnieją we wszystkich krajach UE (np. większościowym udziałowcem petrochemicznego koncernu Neste jest fiński rząd). Przynoszą zyski i prowadzą normalną działalność biznesową, której częścią jest budowa nowych zakładów produkcyjnych”

„państwowe fabryki mogą być zyskowne i nowoczesne. Problemem poprzedniego systemu nie było bowiem to, że państwo było właścicielem zakładów pracy, lecz to, że prowadzona w nich polityka kadrowa była podporządkowana partyjnym wytycznym, a centralne planowanie krępowało ręce nielicznych kompetentnych dyrektorów. „

„… kadra zarządzająca przyszłymi państwowymi fabrykami rekrutowana będzie drogą rygorystycznych egzaminów i konkursów, a państwowy właściciel wyznaczać będzie – zamiast szczegółowego planu produkcji – jedynie spodziewany poziom zysków”.

„.., budowane przez państwo fabryki będą od początku funkcjonować na wolnorynkowych zasadach. Oznacza to między innymi, że do ich współfinansowania państwo zapraszać będzie, na zasadach oferty publicznej, osoby prywatne. Notowanie mniejszościowego pakietu akcji na giełdzie pozwoli wyznaczyć shareholder value i motywować zarówno menedżerów, jak i pracowników w dokładnie ten sam sposób, w jaki motywowani są w prywatnych korporacjach. Dzięki temu państwowe fabryki będą zarabiać nie tylko na kolejne inwestycje produkcyjne, lecz także na rozwój infrastruktury, ochrony zdrowia, kultury czy edukacji.”

„Nie bez powodu wiele patentów polskich naukowców, jak ostatnio niebieski laser, wyjeżdża za granicę i tam czeka na realizację, bo żaden polski przedsiębiorca nie jest w stanie tego sfinansować.”

„Tylko inwestycje państwa mogą to zmienić. I nie tylko wysokie technologie wymagają interwencji państwa, nie tylko infrastruktura, którą przecież państwo w Polsce buduje, ale także technologie średniego rzędu, jak w przetwórstwie rolno-spożywczym.”

„To będą spółki skarbu państwa. Mają przynosić zysk i mają się opłacać i z tego ma być rozliczany rząd i odpowiedni minister”

Podstawowe pytanie jakie się nasuwa, to po co państwo ma budować fabryki? W mediach czasami wraca się do przedwojennego COPu czy budowy portu w Gdyni. Takie odniesienia są dzisiaj nieadekwatne. Polska na szczęście nie działa w warunkach zagrożenia i izolacji gospodarczej. Mamy raczej problemy z częścią zakładów zbrojeniowych i chemicznych, stąd budowanie kolejnych jest bezcelowe. Mamy też dostęp do morza i kilka portów, które całkiem nieźle radzą sobie z funkcjonowaniem na rynku.

Podmiot gospodarczy by funkcjonować musi mieć jakąś przewagę na rynku. Musi sprzedawać coś atrakcyjnego. Na rynku mamy wszystko czego dusza zapragnie, co nowego może zaproponować państwowy zakład. Rywalizowanie w produkcji piwa, serów topionych czy samochodów nie ma sensu. Wolny rynek zaspokaja wszystkie nasze potrzeby i stara się kreować nowe. Państwo nie daje tu przewagi technologicznej, by wskazane produkty były tańsze i nowocześniejsze. W niektórych przypadkach ekonomia skali uniemożliwia lub utrudnia  w ogóle taką rywalizację. Ponadto z kim ma zakład państwowy rywalizować? Z innym który zatrudniają polskich pracowników? Wątpię by budowanie przez państwo zakładów tylko dlatego by walczyły z bezrobociem ma sens. Przede wszystkim dlatego, że państwo ma inne instrumenty wpływania na zatrudnienie. Biorąc pod uwagę przyczyny bezrobocia, to taka „fabryka” musiałaby zatrudnić osoby o niższych kwalifikacjach i być oddalona od głównych aglomeracji. Tylko, ze to z góry pogarsza na rynku sytuację firmy. Nie bez przyczyny wielkie fabryki są zlokalizowane blisko źródeł zaopatrzenia, infrastruktury i wykfalifikowanej siły roboczej.

Kolejny pomysł to rozpęd gospodarki przez inwestycje i rekompensowanie spadku nakładów prywatnych. Przede wszystkim jak na obecną sytuację, tempo inwestycji wcale nie jest złe. Firmy państwowe inwestują (gazoport) i szykują się do potężnych inwestycji (energetyka). I to takich, że obawiamy się czy wystarczy na nie pieniędzy. Do tego państwo daje i będzie dawać potężne pieniądze m.in. w inwestycje infrastrukturalne. Jak J.Palikot będzie wskazywał przedmiot inwestycji i oceniła opłacalność? Załóżmy, że nie jesteśmy zadowoleni z obecnego poziomu inwestycji. To co wybieramy? Inwestowanie w maszyny drukarskie, do produkcji hamulców czy strzykawek, a może górnicze? Ciekawe jakimi kryteriami należałoby się kierować? Już wyobrażam sobie spory ekonomistów i polityków.

Sukces państwowych fabryk ma zapewnić sposób naboru kadry, wciągnięcie kapitału prywatnego. Generowany zysk ma być ponadprzeciętny. Wskazywanie na dobór kadry jako jedno ze źródeł sukcesu, traktowałbym raczej jako porażkę pomysłu. W tym temacie wymyślono już wszystko. Jak widać z przykładów wielkich koncernów nawet wyjątkowy managerowie nie dają gwarancji sukcesu. Czuję niedosyt w przedstawieniu wsparcia przez sektor prywatny. Idea jest tak przedstawiona, by inwestor prywatny wziął udział w przedsięwzięciu, ale przy bardzo ograniczonym wpływie na zarządzanie. W tym punkcie Janusz Palikot jest albo bardzo naiwny, albo niepoważnie traktuje odbiorców swojej teorii. By pozyskać prywatnego inwestora, należy mu zaoferować odpowiednią kombinację udziału w profitach i zarządzaniu lub jedno rekompensować drugim.

J.Palikot nie wskazuje jak zapewnić wyjątkową zyskowność państwowych fabryk. A zyskowność ma być ponadprzeciętna, bo jak rozumiem obok zaspokojenia własnych potrzeb odtworzeniowych i inwestycyjnych (w tym budowa pożądanych przez J.Palikota nowych zakładów), podmiot państwowy ma generować dywidendę kierowaną do kasy państwowej, zgodnie z życzeniem twórcy teorii. Jaką więc wiedzą mieliby dysponować państwowi decydenci by wynajdywać lepsze okazje do przedsięwzięć gospodarczych niż pozostali uczestnicy rynku.

W gruncie rzeczy propozycje pełne są sprzeczności. J.Palikot proponuje swobodę działania państwowego podmiotu i m.in. kierowanie się w swoich decyzjach tylko zyskiem. Na coś trzeba się zdecydować. Z jednej strony akcentowana jest funkcja interwencyjna na rynku czyli: zatrudnienie, rekompensowanie spadku popytu inwestycyjnego. Do tego dochodzi zasilnie budżetu państwa.  J.Palikot rozbudza wyobraźnię czytelników i dodaje kolejną funkcję państwowych podmiotów., czyli wsparcie inwestycji i badań związanych z postępem technologicznym. Taki Interwencjonizm rynkowy niemal z natury rzeczy uniemożliwia generowanie dużych zysków. Duże zyski i generalnie powodzenie rynkowe są charakterystyczne dla całkowitej swobody gospodarowania, czyli przy braku jakichkolwiek obciążających społecznych zadań.

Słabością teorii J.Palikota jest brak porównanie wad i zalet roli jaką on przypisuje podmiotom państwowym z innymi mechanizmami wpływu na gospodarkę. Oczywiście nie ma się co zanadto nad pomysłami J.Palikota zatrzymywać z merytorycznego punktu widzenia. Obawiam się jednak, że w licytacji o elektorat, nie jest to ostatnie słowo polityków w lekceważeniu wolnego rynku i przypisywanie sektorowi państwowemu nadprzyrodzonych mocy. Szkoda tylko, że polityk znany kiedyś z akceptacji wolnego rynku, próbuje zwrócić na siebie uwagę tego typu pomysłami.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Kredyty mieszkaniowe. Sytuacja po I kw 2012.

Znamy wyniki dot. kredytów mieszkaniowych, opublikowane przez AMRON-SARFiN (za I kw 2012 r.) i KNF (wyniki sektora bankowego na koniec kwietnia). W analizie oprę się na danych na koniec marca. Wyniki sektora bankowego za kwiecień potwierdzają trendy dostrzegane w tym roku.

Generalnie widać, że wartość kredytów mieszkaniowych systematycznie zmniejsza tempo wzrostu. Wg KNF dynamika y/y w wartości portfela kredytowego to jeszcze niemal 17%, ale przez znaczną część ubiegłego roku wartość portfela rosła o ponad 20% w takim ujęciu.  Biorąc pod uwagę wnioski wypływające z analizy danych i sytuacji rynkowej, będzie dużym osiągnięciem jeżeli portfel kredytów mieszkaniowych zwiększy się w tym roku realnie o kilka procent. To jednak dość wątpliwe. Ujęcie w postaci rocznej dynamiki może być nieco mylące dla niektórych. Warto więc zwrócić uwagę, że nowością jest to iż po raz pierwszy w ujęciu nominalnym wartość portfela kredytów mieszkaniowych spadła (dane w tabeli).

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Można wymienić, że wzrost PKB w okresie jednego-dwóch lat w Polsce nie większy niż w roku ubiegłym ( 4,3%), skutki regulacji KNF, ograniczenie dostępności wsparcia z programu „Rodzina na swoim” i ograniczona liczba gospodarstw domowych, które byłyby gotowe podjąć wysiłek obsługi kredytu mieszkaniowego. Do tego oczywiście zaostrzenie polityki udzielania kredytów hipotecznych przez same banki.

Wg raportu AMRON-SARFiN, liczba nowych umów zawartych w I kw tego roku wyniosła 48,7 tys. i była aż o 18% mniejsza niż w I kw 2011 r.  Spadek wprawdzie znaczne, ale częściowo uprzedzany przez wyniki trzech wcześniejszych kwartałów. Jakość portfela kredytów mieszkaniowych, chociaż wciąż wyjątkowo dobra, to jednak nadal trwa tendencja do bardzo powolnego (powiedzmy: w bardzo żółwim tempie) pogarszania jakości. Na koniec lat 2009-2011 wartość portfela „ze stwierdzoną utratą wartości” to odpowiednio: 1,5%, 1,8%, 2,4% i 2,5% na koniec marca 2012 r. Dla porównania podam, że dla kredytów konsumpcyjnych (wg klasyfikacji KNF) udział ten wynosi aż 18,3%!

Banki jednak nie rezygnują z walki o klienta i rynek hipoteczny. Zmieniana jest tylko strategia i selekcja klientów. Średnia wartość udzielonego kredytu wg AMRON-SAFRiN, wyniosła w I kw tego roku 209 tys zł. co jest wartością minimalnie większą niż w roku ubiegłym. Wzrost wartości udzielanych kredytów o 2% do 3% widoczny jest zarówno w kredytach walutowych jak i złotowych. Już jako ciekawostkę podam, że średni kredyt walutowy w I kw wyniósł 361 tys. zł, wobec 188 zł przy kredycie w złotych. Banki nie chcą całkowicie zrezygnować z kredytów walutowych, bo wciąż na rynku można znaleźć klientów którzy chętnie takie kredyty biorą, są wiarygodni i mają korzystną sytuację finansową.

Wygląda na to jednak, że samodzielne ograniczenie ryzyka przez banki jak i wymuszane na nich przez KNF, przyczyniają się do ograniczania walutowej furtki. Udzielone w I kw kredyty walutowe stanowiły już tylko 16% kredytów nowo udzielonych. W roku ubiegłym w poszczególnych kwartałach ta wartość zawierała się w przedziale od 19% do 23%. W pierwszej kolejności to skutek niemal zablokowania możliwości otrzymania kredytu w chf. Te kredyty w nowo udzielonych to już tylko 1,1% w I kw, przy jeszcze 9,8% w III kw 2011 r. Dla osób poszukujących kredytów walutowych pozostało już praktycznie tylko euro. Niestety radykalne ograniczenie otrzymanie kredytów walutowych w ostatnich dwóch-trzech latach, bardzo powoli wpływa na zmianę struktury walutowej portfela kredytów mieszkaniowych w sektorze bankowym (dane w tabeli). Kredyty walutowe w portfelu to aż 62% z czego 4/5 przypada na chf.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

„Państwo do fabryk”? Po co? cz.1.

Swoje trzy grosze do teorii o aktywnej roli państwa wrzucił niedawno Janusz Palikot. Na tle różnych pomysłów, ekonomistów i polityków, propozycja J.Palikota by państwo budowało fabryki (inwestycje, zatrudnienie…), to potężny krok do przodu w kreowaniu wiary wśród ludzi którzy wierzą iż musi być coś lepszego niż gospodarka wolnorynkowa. Chyba nikt na naszej scenie politycznej tak śmiało ostatnio nie postawił hasła, by państwo budowało fabryki. Po upublicznieniu tego pomysłu, w środowiskach lewicowych odżyła wiara w coś na kształt trzeciej drogi i interwencyjnej roli państwa. Warto jednak przyjrzeć się dokładnie bardzo ogólnym zresztą hasłom, składającym się na teorię o budowaniu fabryk. W komentarzu opieram się na informacjach podanych przez J.Palikota w polemice z W.Gadomskim  z Gazety Wyborczej.

Na wstępie trochę teorii i danych statystycznych. Otóż państwo pod względem kryterium „fabryk” jest już dość aktywne. Wg danych GUS dla podmiotów niefinansowych o zatrudnieniu pow. 49 osób, przychody generowane przez sektor publiczny to 12,4%. Podmioty sektora publicznego, stanowią 8,4% podmiotów ogółem. Sektor publiczny bardzo silnie obecny jest w branżach wydobywczych. W przetwórstwie przemysłowym, sektor publicznych to 3% podmiotów i 7% przychodów. To głownie szeroko rozumiany sektor chemiczny. Sektor publiczny dominuje w energetyce, ciepłownictwie (tu zachodzą dynamiczne zmiany) i zaopatrzeniu w wodę i odprowadzaniu ścieków. Dalej mamy transport publiczny, służbę zdrowia, jednostki kultury. Jak widać państwo ma istotny udział w tzw. sektorach strategicznych i bezpieczeństwa energetycznego. Pod względem wyników finansowych, sektor publicznych ustępuje prywatnemu. Co do zasady na przykład wsk. rent. netto sektora publicznego jest gorszy na ogół o 1 pkt procentowy. Bywały (jak ostatnio) sytuacje odwrotne, ale to efekt monopolu lub popytu na niektóre surowce. Często słabsze wyniki mają podmioty z szeroko rozumianego sektora komunalnego, ale obok efektywności, w dużym stopniu to rezultat polityki nastawianej na obronę gospodarstw domowych i ogromnych inwestycji. Trzeba dodać, że znaczną wadą sektora publicznego są nadmierne przywileje branżowe i wynagrodzenia o 40% (dane za ostatnie trzy lata) przekraczające wynagrodzenia w sektorze prywatnym. Tylko częściowo można to uzasadnić specyfiką pracy lub wymaganymi kwalifikacjami.

Podmioty publiczne niejednokrotnie przysparzają problemów i dopiero przekazanie ich w ręce sektora prywatnego usuwa większość  z nich (np. hutnictwo). Niestety nikt nie wymyślił sposobu by podmiot sektor państwowego „z zasady” był ekonomicznie efektywniejszy. Zwracam na to uwagę, ponieważ J.Palikot jest przekonany, że wie jak to zrobić. Dokładniej, ma pomysł na podmioty o wyjątkowych i ponadprzeciętnych wynikach finansowych.

Podmioty sektora publicznego, to jedynie skromna część udziału państwa w gospodarce. Do tego dochodzi polityka transferów publicznych pieniędzy (podatki skierowane na budowę dróg, transfer pieniędzy przez jednostki samorządowe  itd.), administracyjne wpływanie na pobudzenie gospodarki i zatrudnienie (ulgi, dotacje itd.). Państwo proponuje szereg form wpierania inwestycji, np. SSE czy środki unijne lub krajowe fundusze o podobnym przeznaczeniu.

Niestety jedną z wad udziału sektora publicznego w procesach gospodarczych jest uznaniowość, unikanie przyznania się do błędów i wycofanie z nietrafionych decyzji (np. przedłużania agonii sektora stoczniowego), marnotrawienie publicznych środków, angażowanie się polityków różnych szczebli w procesy ekonomiczne itd.

Rozważania o udziale państwa w procesie gospodarczym, trzeba uzupełnić o działania ochronno-interwencyjne  na poziomie makroekonomicznym oraz pełniące rolę bodźca dla gospodarki. Mamy tu całe mnóstwo instytucji i działań. Może to być KNF, NBP i Rada Polityki Pieniężnej oraz działania instytucji powstałych w ramach UE. Do tego trzeba dodać działania na poziomie rządowym. Mowa o takim wychodzeniu z kryzysu, by szukać kompromisu pomiędzy ogromnym deficytem finansów publicznych a pobudzaniem ( albo co najmniej unikaniem pogarszania) gospodarki.

Państwo, sektor publiczny, mają znaczny wpływ na procesy gospodarcze. To nie tylko bierne przepływy od podatników na działania policji, ale i transfer pieniędzy na inwestycje w najprzeróżniejszych formach. Mieszczą się w tym przykładowo: budowa dróg, wsparcie dla inwestorów zagranicznych czy przyszłe inwestycje w energetykę atomową. Obok tego są działania zmierzające do wzrostu zatrudnienia, jak: niższe składki ZUS dla rozpoczynających działalność gospodarczą, wsparcie przekwalifikowania, wsparcie dla regionów o dużym bezrobociu itd.

Po co to wszystko piszę? To tylko zarys problematyki przed omówieniem propozycji J.Palikota. Autor pomysłu „państwo do fabryk” próbuje stworzyć wrażenie, że ortodoksyjni liberałowie w Europie i w Polsce  nie mają pomysłu na pobudzenie gospodarek krajów UE. Przede wszystkim w UE nie ma ortodoksyjnego liberalizmu i nikt nie zamierza go wprowadzać. Wbrew pozorom sektor publiczny jest bardzo aktywny w gospodarce zarówno jako inwestor, pracodawca jak i ośrodek podający bodźce dla gospodarki. Wiem, że sporo z tej aktywności budzi mnóstwo wątpliwości u obywateli, ale to nie one są tematem bieżącego wykładu. Celem powyższych wywodów jest zarysowanie tła dla pomysłu J.Palikota, który to próbuje stworzyć wrażenie wyjątkowości swojego pomysłu o budowaniu „fabryk”.

W najbliższych dniach odniosę się już konkretnie do pomysłów J.Palikota.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Dni Chorzowa. 755 lat.

Dzisiaj będzie niestandardowo. Nie o ekonomii. Dzisiaj odbyły się coroczne Dni Chorzowa. Tu mieszkam. Pozwoliłem więc sobie odtworzyć atmosferę z godzin porannych. Mnóstwo kolorowych ludzi, zabawy i najprzeróżniejszej muzyki. (powyżej fragment z okolicznościowej gazety).

Najwięcej było oczywiście dzieci i młodzieży. Reprezentowali wszelakie szkoły, domy kultury, kluby sportowe, a dalej najprzeróżniejsze organizacje, motocykliści….. Nie sposób wymienić wszystkich.

Nie mogło zabraknąć policjantów. Udział ich konnej reprezentacji tutejszych mieszkańców nie dziwi. Konne patrole w bardzo popularnym w śląskiej aglomeracji ogromnym parku WPKiW, budzą duże zainteresowanie i uznanie spacerowiczów. Chyba połowa służby w parku polega na pozowaniu do zdjęć. Konie (co widać) są tak ładne, że konne patrole są oblegane w parku jak celebryci.

Niespodzianką był udział szkockiej orkiestry. Dźwięki ich porywającej muzyki mieszały się z dźwiękami wydawanymi przez skierowane na orkiestrę aparaty fotograficzne. Jedno wielkie, ciągłe pstrykanie.

Na Dniach Chorzowa nie mogło zabraknąć …. Zakonu Rycerzy Grobu Bożego w Jerozolimie, czyli tzw. bożogrobców (widać ich również za szkocką orkiestrą na zdjęciu powyżej). Niby takie zwykłe związane z ciężkim przemysłem miasto, a tu proszę … rycerze. To nie pomyłka, ani przypadek. Zdziwionym proponuje poczytać o zamierzchłej historii obecnego miasta Chorzów. Proszę sięgnąć do XIII w.

I na zakończenie ponownie młodzież. Rap (czy coś podobnego). Nie przepadam za tą muzyką, ale  umiejętności głosowe grupy nastolatków zrobiły na mnie wrażenie. Za nimi rowerzyści. Pokaz rowerowej wirtuozerii. Teraz już wiem, że można jeździć na rowerze do tyłu, na wstecznym.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rozkład odpowiedzialności za niespłaconą pożyczkę. Co z tym zrobić?

Nagłośniona niedawno sprawa jednego ze SKOKów, który po śmierci klienta, stara się dochodzić zwrotu zaciągniętej przez niego pożyczki od prawnych spadkobierców, przypomina jeden z zaległych tematów w publicznej dyskusji. Mam na myśli relacje instytucja finansowa – klient. Rozkład informacji, wiedzy, ryzyka oraz konsekwencji nie jest niestety  równoważny. Przykład przedstawiony przez Gazetę Wyborczą i część mediów internetowych, nie jest nowy. SKOK nie odpuszcza. Ściganie synów za długi ojca (05.05.2012). Szkoda, że autor publikacji nie zawarł kilku istotnych informacji, ale mimo tego podany przykład jest dobrze naświetla problem jaki chcę przedstawić. W tym przypadku, ojciec który wiele lat temu zerwał kontakty z żoną (rozwód w połowie w 1996 r.) i dziećmi, zaciągnął pożyczkę. Od 2004 r. alimenty na dzieci płacił Państwowy Fundusz Alimentacyjny, co wystarczająco charakteryzuje sytuację finansową pożyczkobiorcy. Wg SKOK, pożyczkę udzielono, ponieważ klient posiadał zaświadczenie o zatrudnieniu.

Sąd zabezpieczył interesy spadkobierców – zaznacza rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie Bogusław Zając. – Ponieważ w chwili śmierci dłużnika byli nieletni, sąd zdecydował o przyjęciu przez nich spadku z dobrodziejstwem inwentarza. Oznacza to, że mogą odpowiadać za długi ojca tylko do wartości odziedziczonego majątku. Jeśli nie ma tego majątku, to już zmartwienie wierzyciela. SKOK dostał postanowienie sądu. …. Jednak SKOK inaczej interpretuje postanowienie sądu: – To nie na wierzycielu spoczywa obowiązek dowiedzenia, że aktywa spadku są wyższe od długu. Przeciwnie – to w interesie spadkobiercy leży sporządzenie spisu inwentarza. Spis zaś stanowi podstawę ograniczenia odpowiedzialności za długi spadkowe. Do momentu powstania takowego, zgodnie z prawem, prowadzona jest egzekucja o całość roszczenia wynikającego z tytułu wykonawczego zgodnie z wnioskiem egzekucyjnym – argumentuje rzecznik Kasy Stefczyka.

Formalnie sąd zachował się poprawnie. Przynajmniej na tle możliwości obrony rodziny przed przyjęciem odpowiedzialności za spłatę pożyczki. Gorzej natomiast z wyliczeniem przez rodzinę stanu majątku po zmarłym, szczególnie jeżeli nie utrzymywali od lat kontaktu. Rodzina próbuje się bronić, ale obawia się przegranej w starciu z instytucją „wyposażoną” w prawników. 

Nie jest moim zamiarem analiza prawna tego konkretnego przypadku. To natomiast dobry przykład do dalszych moich rozważań. W życiu, wśród bliższych czy dalszych znajomych zetknąłem się już z podobnymi przypadkami. Największym bodaj problemem jest brak świadomości prawnej obywateli i zebranie wiarygodnych informacji o sytuacji majątkowej zmarłego. Mam na myśli informacje o aktywach i zobowiązaniach. Decyzję o przyjętej opcji przyjęcia spadku i zakresu odpowiedzialności za ewentualne długi, łatwiej na pewno podejmować kiedy ma się pełną wiedzę. Wiedzę zarówno finansową (aktywa i zobowiązania) oraz prawną. W ostatnim przypadku mam na myśli świadomość scenariuszy jaką mogą się zrealizować w oparciu o obowiązujące prawo.

Nie zamierzam bynajmniej twierdzić, że stoimy przed wielkim społecznym problem wynikającym z prawa spadkowego. Przypuszczam, że większości przypadków rodziny zmarłych, jeżeli żyły z nimi w poprawnych relacjach, miała świadomość ich (zmarłych) sytuacji materialnej oraz wiedzą gdzie są/były przetrzymywane dokumenty. Samo prawo spadkowe, co do zasady przeniesienia odpowiedzialności za zobowiązania, jest słuszne. Jeżeli ktoś bierze majątek po zmarłym, to dlaczego nie ma po nim spłacić długów, przynajmniej do wysokości pozostawionego majątku?

Przedstawiony przypadek, to jeden z wielu pokazujących że osoba fizyczna czy gospodarstwo domowe,  zaciągając zobowiązanie w instytucji finansowej lub z konieczności przejmując je po kimś, jest postawiona w gorszej sytuacji. W przeciwieństwie do instytucji finansowej. Ma to miejsce na kilka płaszczyznach, co postaram się poniżej przedstawić.

Pierwszy problem, jak wspomniałem, to słaba świadomość prawna obywateli. I z taką sytuacją będziemy mieli chyba zawsze do czynienia. W takiej sytuacji nieźle się sprawdzają (tzn. mogłyby) normy prawne, broniące obywatela lub dedykowane instytucje, których rolą jest obrona obywatela przed nieuczciwymi i/lub niemoralnymi praktykami instytucji finansowych.  Podany przykład spłaty pożyczki po zmarłym i brak równowagi informacyjnej w postępowaniu spadkowym wskazuje, że jest tu coś do zrobienia. A co poprawić? Najprościej to, co wykorzystują instytucje finansowe. Załóżmy, że po werdykcie sądu, musiałaby być zgłaszane roszczenia (zobowiązania po zmarłym). Po zgłoszeniu takowych, spadkobiercy mieli by prawo do zmiany decyzji.

Pojawia się też nierówność w zakresie praw i obowiązków. Dobrym przykładem jest małżeństwo. Formalnie aktywa są wspólne. Każde kolejne nabyte czy otrzymane (tu może być różnie) również. Tymczasem można zaciągnąć  zobowiązanie bez wiedzy współmałżonka. Moim zdaniem to ewidentna nierównowaga. Rozdzielność majątkowa tego nie załatwia, dlatego że większość z nas z góry zakłada ze nasze związki będą się opierać na odpowiedzialności i zaufaniu. W przypadku dochodzenia udzielonych bez wiedzy współmałżonka zobowiązań, nierównowaga ta jest wykorzystywana przez instytucje finansowe. To samo dotyczy spadkobierców.

Instytucje finansowe w pogoni za zyskiem i zajęciem lepszej pozycji rynkowej, udzielają pożyczek świadomie wystawiając się na pewne ryzyko. Nie chce oczywiście powiedzieć, że bankowcom jest obojętne komu pożyczają i ile. Przeciwnie. Tylko że trzeba pamiętać, że przy analizie spłacalności, wpisana już jest ściągalność z nieświadomej zaciągania zobowiązania rodziny czy spadkobierców.

Moim zdaniem banki powinny odczuć bardziej konsekwencje ekspansywnej polityki pożyczkowej. Przypadek przedstawiony na wstępie jest dobrym uzasadnieniem. Dyskusja nad tym już nie raz miała miejsce, ale bankowcy zazwyczaj bronili się argumentem, że im bardziej prawo stanie w obronie pożyczkobiorcy, jego rodziny czy spadkobierców, tym bardziej będą musieli podnosić koszt pożyczek. Niech podnoszą. Zapewniam, że nie do końca jest to prawda. Zapewniam również, że przy lepszej obronie spadkobierców z podanego przykładu, wspomniany SKOK tak łatwo nie udzieliłby pożyczki.

Można oczywiście powiedzieć, że każdy świadomie podpisuje umowę o pożyczkę. Niezupełnie. Banki proponują pożyczkę nie tylko po deklaracji zainteresowania przez klienta, ale próbują do jej wzięcia zachęcić opierając się na oszacowanej przez tzw. scoring wypłacalności. Sam miałem niedawno telefon z jednego z banków, gdzie sympatyczna pani oferowała mi pożyczkę. Na odpowiedź, że nie jestem zainteresowany, pani nie rezygnowała i twierdziła iż zapewne mam jakiś marzenia i przy wsparciu taniej pożyczki mam szanse je zrealizować. Rozmowa przestała się kleić, kiedy zapytałem czy jej zachowania nie narusza aby zasad etyki jakimi powinny się kierować instytucje finansowe.

Formalnie mamy wprawdzie w Polsce instytucję upadłości konsumenckiej. To właśnie przy okazji jej opracowywania i uchwalania, przetoczyła się w mediach dyskusja o rozkładzie odpowiedzialności pomiędzy pożyczkobiorcą a instytucją finansową. O niedojrzałości dyskusji może świadczyć sama ustawa. Jest niezwykle restrykcyjna i przenosi pełną odpowiedzialność za zaciągnięty dług na gospodarstwo domowe. Generalna zasada jest taka: spłata do granic możliwości. Nie dziwi więc, że zainteresowania nią jest marginalne.

Pozostaje jeszcze kwestia natury ideologicznej. Czy państwo ma bronić obywatela przed skutkami jego niewiedzy i lekkomyślności. W końcu wszystko jest niby ok. Każdy z własnej woli przychodzi do banku, a bankowcy nie przykładają pistoletów do skroni klientów by wcisnąć kredyt. Analizując dane finansowe (sytuacja gosp. domowych, zadłużenie i pożyczki spłacane nieregularnie lub wcale), trudno nie odnieść wrażenia że nie wszyscy z nas są rozsądni. Motywy jakimi się kierujemy przy zakupie dóbr czy usług na kredyt wskazują, że lekceważymy ryzyka i nie analizujemy (a nawet nie potrafimy) wyliczyć naszej zdolności kredytowej. Z drugiej strony są pracownicy instytucji przeszkoleni w okazywaniu wręcz już sztucznej uprzejmości ale i prostych technikach wywierania presji i manipulacji. A konsekwencje dla lekkomyślnego pożyczkobiorcy bywają tragiczne i nie oszczędzają członków jego rodziny.

Mamy wcale niezłe instytucje ochrony konsumenta czy nadzoru nad sektorem finansowym i jego poczynaniami. Niestety mam wrażenie, że gdzieś kiedyś temat praw stron zawierających umowę pożyczki (instytucja finansowa i gospodarstwo domowe) oraz konsekwencji wróci. Wcale jednak nie musimy czekać na jakiś kryzys za kilka czy kilkanaście lat.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

“Polska bez PIT”. P.Wipler “reformuje”.

Przemysław Wipler poseł z listy PiS, tekstem „Polska bez PIT” (Rzeczpospolita z 30 IV 2012) ma ambicję zapoczątkowania dyskusji o podatku PIT. Dokładniej, proponuje zastąpienie PIT podatkiem od funduszu płac (dalej PoFP). Czytałem tekst P.Wiplera kilka razy, bo starałem się doszukać na czym rewolucja miałaby dokładnie polegać. Z każdym kolejnym zapoznaniem się z tekstem widać, że autor próbując wykreować swoją koncepcję, zamiast wyjaśnić nam swój pomysł,  skupia się na krytyce PITu używając dość kiepskiego czarnego PRu. Inaczej mówiąc czytelnik nie wie jaką nową jakość niesie PoFP, za to ponad miarę naczyta się kpin pod adresem PITu i zasad jego poboru.

Arsenał argumentów pogrążających PIT nie jest zbyt wyszukany. To co zwykle. Że polska w rankingu podatkowym jest już poniżej państw afrykańskich. Autor sumuje czas poświęcony na wypisywanie PITów. Porównuje koszt obsługi PITów z analogicznym w Niemczech. Obrywa się oczywiście i urzędnikom skarbowym, już za samo to że są. Nie będę się odnosił do każdego z zarzutów pod adresem PIT, ponieważ sporo z nich jest wyjątkowo populistyczne lub okrutnie przejaskrawione. Szkoda więc czasu. Szkoda tylko, że większość artykułu P.Wiplera poświęcona jest tej kiepskiej krytyce. Zamiast tego autor mógł nam przybliżyć ideę podatku od funduszu wynagrodzeń.

P.Wipler w jednym z argumentów przeciwko PIT posuwa się dość daleko. Rzekomo PIT w obecnym rozwiązaniu jest degresywny. Wg niego podatek płaci zaledwie niecałe 2% podatników (460 tys.) i w istotnej części (tzn. ile?) są to w jego opinii pracownicy sfery publicznej i pracownicy spółek Skarnu Państwa. Takie chwyty są moim zdaniem bardzo niskie. W Polsce jak ktoś chce medialnie i politycznie zaistnieć musi wskazać na urzędników jako winnych naszym nieszczęściom. Zgodność z faktami nie jest konieczna. Nie trzeba mieć wielkiej wiedzy o zatrudnieniu w poszczególnych sektorach gospodarki i rozkładzie wynagrodzeń, by tego typu teorie włożyć między bajki. Swoją drogą za czasów rządów PiS, kiedy P.Wipler był wysokim rządowym urzędnikiem, musiało być podobnie. Czy mam rozumieć, że wtedy nie było to problemem a teraz jest? Wg  P.Wiplera „poza strefą publiczną królują: zatrudnienie na czarno, umowy zlecenia i dzieło, świadczenie pracy w ramach „samozatrudnienia”, a w przypadku najlepiej zarabiających Polaków – mniej lub bardziej rozbudowane struktury rozliczeniowe pozwalające na legalne zaprzestanie płacenia podatku od dochodów uzyskanych w Polsce.” Oczywiście określenie „królują” to bzdura. Ponadto w przytoczonych rozwiązaniach dotyczących pomysłu P.Wiplera, nie znajdziemy informacji jak PoFP sobie z tym poradzi.

Czym dokładnie jest PoFP? Jak wspomniałem, z obszernego artykułu niewiele się dowiadujemy. Autor skupia się na oszczędnościach, które wynikają m.in. z tego, że rozliczenie będzie się odbywać na linii pracodawca-państwo. „Zmiana nie spowodowałaby utraty jakości danych finansowych posiadanych przez urząd skarbowy w odniesieniu do danej osoby fizycznej, a nowy system wsparty o proste narzędzia informatyczne umożliwiłby wprowadzenie, likwidację lub modyfikację funkcjonujących transferów społecznych.” W nowym systemie przestaną być podatnikami osoby otrzymujące wynagrodzenie z sektora publicznego.

Dzięki oszczędnością stawka podatku byłaby zmniejszona i ujednolicona, na poziomie 17%. To żadna łaska, bo w ostatnich latach na tym poziomie oscyluje efektywna stawka PIT. W takim razie pytam, kto konsumuje oszczędności? Bo na pewno nie podatnicy. Miałaby by zachowana ulga na dzieci, a wskazaniem (i opodatkowaniem) osób podlegających II stawce, miałyby być obciążone urzędy skarbowe. Pracodawca składałby deklaracja podatkowe cztery razy w roku.

Generalnie na czterech stronach A4, autor przełomowego pomysłu, poświęca PoFP zaledwie kilkanaście procent tekstu. Tekst formalnie sugeruje czytelnikowi że ma okazję obcować (tzn. czytać) z czymś przełomowym, a sam autor jest umysłem niepokornym, wyrastającym ponad obecną przeciętność. Tymczasem, przyjęta linia krytyki i skromna ilość tekstu poświęcona idei PoFM, rodzi mnóstwo pytań. A pytań jakie się pojawiają po tak skromnym przestawieniu idei PoFP jest tak dużo, że nie wiadomo od czego zacząć.

Główne pytanie może brzmieć: jaka jest dokładnie różnica pomiędzy PIT a PoFM? Autor skupia uwagę czytelników na oszczędnościach na tle obecnego sposobu poboru podatku (czas, papier, urzędnicy itd.). W skrócie, PoFP będzie tańszy, bo rozliczany będzie drogą elektroniczną. Inaczej mówiąc, PoFP to PIT tylko rozliczany elektronicznie przez pracodawcę. W proces rozliczenia zaangażowani będą pracodawcy i instytucje państwowe powołane do rozliczeń podatkowych. Nie jest to jakiś milowy krok, ponieważ te procesy mają miejsce już obecnie. Jest szansa, że liczba PITów przesyłanych elektronicznie w tym roku sięgnęła 2 mln, co przyczynia się do obniżenia części wskazanych przez P.Wiplera kosztów. Dane z ostatnich lat wskazują, że elektroniczna forma rozliczenia bardzo się Polakom spodobała i liczba takich rozliczeń rośnie lawinowo. Pewne wnioski (i wynikające stąd uproszczenia) wyciągnęło tez państwo. Bodaj w 2009 r. szerzej dyskutowano o rozliczeniu elektronicznym na linii pracodawca-państwo. Nie ma co ukrywać, że przerzuca to na pracodawcę część obowiązków, kosztów i odpowiedzialność. To m.in. powodowało, że pracodawcy nie byli zwolennikami realizacji tej idei.

Nie rozumiem kwestii stawki. z jednej strony P.Wipler mówi o jednej stawce (17%), co byłoby niczym innym jak podatkiem liniowym. W innym zdaniu jest mowa o tym że urzędy skarbowe będą rozliczać osoby, które wpadają w II stawkę podatkową. W krytyce PIT, P.Wipler wspomina o skomplikowaniu prawa. Czy elektroniczne rozliczenie przez pracodawcę coś zmienia w kwestii skomplikowania? Tego autor nie wyjaśnia. Być może będzie to problemem pracodawcy i urzędów skarbowych. Ale w takim razie i tak cześć podatników będzie musiała się określić podatkowo, ponieważ ustawa świadomie pozostawia pewną swobodę i elastyczność w podatkowej materii.

Autor nie wyjaśnia różnicy pomiędzy jego propozycją a PIT w kwestiach takich jak definicja wynagrodzenia i naliczane w oparciu o nią składniki kosztów pracy. Brak szerszego omówienia kwestii ulg podatkowych jakie obejmuje, obejmował lub ma obejmować PIT. Mam na myśli takie bodźce jak wspólne opodatkowanie, odpisy od przychodu lub dochodu, odrębne opodatkowanie niektórych przychodów po preferencyjnych stawkach. To główny problem podatników i nie wiadomo jak z tym poradzi sobie PoFP. PoFP nie zmieni niczego w rozliczeniu ulgi w PIT przeznaczonej dla osób niepełnosprawnych, ponieważ podatnik musi zebrać odpowiednie zaświadczenia i informacje, które uzasadniają korzystanie z ulgi. Itd. itd. pytań jest ogromne mnóstwo.

Cokolwiek fałszywie też brzmią polityczne prztyczki pod adresem PO oraz sugestia że PiS musi przejąć rządy by wprowadzić zmiany w PIT. PO nie mam zamiaru bronić, ale byłoby lepiej gdyby P.Wipler podał dorobek rządów PiS. Ponadto jeżeli P.Wipler jest zatroskany o finanse państwa i koszty pracy, to w pierwszej kolejności powinien zaapelować do koleżanek i kolegów z PiS o poparcie reformy emerytalnej. Wtedy będzie miał problem nie z PO, ale z szefem PiS.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano | Dodaj komentarz

Licznik długu publicznego

W tym tygodniu za sprawą wypowiedzi ministra finansów w jednym z wywiadów radiowych, powrócił temat licznika długu publicznego jaki został zawieszony w Warszawie. Przypomnę że licznik zawieszono pod koniec września 2010 r. Koalicję na rzecz Zmniejszenia Długu Publicznego z Fundacją FOR tworzą: Forum Młodych PKPP Lewiatan, Polska Przedsiębiorcza, Samorząd Studentów SGH, Studenckie Forum BCC i Stowarzyszenie Polska Młodych. Generalna idea licznika jest słuszna. Licznik podaje w wartościach nominalnych poziom zadłużenia i jego ciągły wzrost. Obecnie kwota prawie 812 mld zł. Kwota w sumie porażająca, a dynamicznie zmieniające się cyferki tylko dopełniają efektu strachu.

Nie będę ukrywał, że mam mieszane uczucia do tego typu inicjatyw i wezmę nieco w obronę ministra Rostowskiego, bynajmniej nie będąc motywowany przekorą. Minister finansów słusznie zwracał m.in. uwagę, że taka prezentacja długu to uproszczenie i do tego niesprawiedliwe oraz mylące. Brak informacji skąd i dlaczego bierze się i brało polskie zadłużenie, powoduje że tego typu inicjatywę odbieram raczej w kategorii tabloidyzacji zjawisk makroekonomicznych z nutą manipulacji.

Licznik zawieszono po dynamicznym wzroście długu publicznego w Polsce, co nastąpiło m.in. w wyniku skutków kryzysu gospodarczego rozpoczętego jeszcze w 2008 r. Licznik ma być symbolem troski o finanse państwa, ale i demonstracją poglądów części środowisk ekonomicznych. Wzrost zadłużenia wynikał m.in. z tego że w okresie kryzysowym przy braku możliwości dopasowania wydatków do tempa hamujących wpływów budżetowych, narastał deficyt finansów publicznych.  Natychmiastowe dopasowanie wydatków do wpływów dobiłoby i tak już słabnącą gospodarkę. Do tego dochodzi problem z uzyskaniem większości sejmowej niezbędnej do uchwalenia koniecznych zmian. Należy pamiętać, że niektóre ze zmian wymagają konsultacji, a potem czasu na wejście w życie. Szczególnie jeżeli są to zmiany negatywne dla obywateli. Po drugie, nawet gdyby próbować radykalnie zatrzymać narastanie długu, to dobilibyśmy gospodarkę na amen. Nie będę już w to głębiej wnikał, ponieważ przedstawiałem już na blogu swoja opinię co do tempa i skali zmian zaproponowanych przez rząd w rekacji na spadek tempa wzrostu gospodarczego.

Zgadzam się z ministrem finansów, że podawanie skali zadłużenia i jego zmiany w wartościach nominalnych, to pewne dezinformacja. Bodaj najpopularniejszym sposobem prezentacji skali zadłużenia jest jego relacja do PKB i kierunek zmian (wzrost lub spadek). Dla makroekonomisty taki wskaźnik, na tle pozostałych danych makro o danym kraju, to świetna informacja o tym czy dług jest problemem czy nie. Operowanie miliardami złotych czy dolarów może robić wrażenie, ale tylko na laikach. Ujęcie nominalne nie pozwala zauważać, kiedy dług publiczny spada w relacji do PKB. Załączyłem przykładowe wyliczenie, które pokazuje że zadłużenie liczone jako %PKB spada, a nominalnie rośnie. Wprawdzie to tylko przykład, ale liczby (PKB, dług) są podobne do aktualnej sytuacji. Gospodarka w przykładzie rośnie o prawie 4% rocznie realnie (wsk.cenowy tp 1,5%). Co odpowiada naszemu średniemu wzrostowi z ostatnich kilkunastu lat. Udział długu, w relacji do PKB, spada. Gdyby dać takie dane makroekonomiście z pytaniem co sądzi o tempie spadku zadłużenia, to na pewno wyrazi podziw. Spadek wskaźnika dług/PKB o 16 pkt. proc. w dziesięć lat to duży sukces makroekonomiczny. Ale ….. dług nominalnie wciąż rośnie i nadal cyferki dynamicznie przeskakują.

Krótko mówiąc, ujęcie jako %PKB podaje zarówno skalę zadłużenia jak i działania rządów zmierzające do zmniejszenia obciążenia gospodarki długiem. I pewnie krytyka licznika długu przez ministra finansów, wynikiem m.in. z tego że w tym roku uda się rozpocząć proces obniżania długu do PKB, co potwierdza iż działania rządu przynoszą skutki, ale mieszkańcy Warszawy postrzegający dług przez pryzmat licznika długu, tego nigdy nie zobaczą.

Drugim nieporozumieniem jest kwestia, do kogo licznik długu i podawana informacja są skierowane. Licznik jest odbierany jako krytyka nieudolnej władzy, która nie potrafiąc przeprowadzić reform, zadłuża państwo. Organizatorzy akcji, jak i całe społeczeństwo mają pretensje do władzy z powodu zadłużania kraju, czyli pośrednio obywateli. Tymczasem pod licznikiem długi powinna być informacja by to obywatele się opamiętali. Bo z władzą bywa różnie. Raz mogą to być politycy odpowiedzialni, a raz nie. Gorzej jest niestety z obywatelami, którzy kompletnie nie zauważają, że dług narasta dlatego że obywatele i reprezentujące ich różne organizacje, odrzucają jakiekolwiek oszczędności i restrukturyzacje lub dodatkowe daniny do budżetu. Świetnym przykładem jest obecny rząd i expose z jesieni ubiegłego roku. Premier podał zarysy planu poprawy stanu finansów państwa, co oczywiście będzie się przekładać  w średnim terminie na spadek długu do PKB. W naszej najnowszej dwudziestoletniej historii, było to jedno z najtrudniejszych  expose. Dosłownie w ciągi tygodnia lub dwóch wszystkie grupy których miały dotknąć reformy ogłosiły, że się nie zgadzają i żeby rząd szukał oszczęności gdzie indziej. Podobnie jest z obecną reformą emerytalną, której ewentualne poniechanie tez będzie się przyczyniać do wzrostu zadłużenia (zresztą ten problem już nas dotyka). Problem jest i tyle, ale większość obywateli nie chce o tym dyskutować. Walki z powstrzymaniem wzrostu długu nie ułatwiał ponadto sam szef FOR. Prof. L.Balcerowicz był przeciwny ograniczeniu przelewów na OFE.

Tak naprawdę licznik długu, to przede wszystkim forma gadżetu w sporze ekonomicznym. Dla zwykłych zjadaczy chleba nie stanowi większej wartości informacyjnej, a już na pewno nie zwraca uwagi na to, że głównym problemem nie jest tu władza a obywatele. Licznik, co najwyżej, straszy obywateli tylko kwotą ogółem długi i statystycznym zadłużeniem obywatela. Oczywiście licznik niech  sobie wisi, ale jeżeli ktoś na poważnie interesuje się tematyką zadłużenia, to polecam dane z GUS, MF czy NBP. A do tego polecam stałą lekturę prasy ekonomiczniej, gdzie temat zadłużenia i jego przyczyn jest stale omawiany.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Reforma emerytalna.

Pierwszy etap uzgodnień w sprawie reformy emerytalnej mamy za sobą. Docelowo więc mamy pracować do 67 roku życia z szansą na przejście na wcześniejszą emeryturę. Kobiety będą mogły przejść na emeryturę ewentualnie pięć  lat wcześniej, a mężczyźni dwa lata wcześniej. Wcześniejsza emerytura będzie naliczana od 50% kapitału. Tyle w zarysie, ponieważ szczegóły reformy prawdopodobnie ulegną zmianie podczas prac sejmowych i w procesie uchwalania zmian.

Proponowane przez rząd zmiany to kolejny, i jeden z głównych, kroków zmierzających do zreformowania systemu emerytalnego. Dotychczasowe działania (pomijam OFE) miały tak naprawdę na celu podniesienie wieku efektywnego przechodzenia na emeryturę. Mimo iż formalnie mężczyźni mieli pracować do 65 roku życia, a kobiety do 60-tego, to  wiek efektywny pod koniec ubiegłej dekady wynosił ok. 59 lat i był jednym z niższych w UE. Wywołane to było zarówno zbyt łagodnymi kryteriami przejścia na emeryturę dla kobiet (55 lat przy określonym stażu) oraz  przywilejami kilku grup zawodowych, które…. szczególnie sprzyjały mężczyznom reprezentującym zawodów.

Reforma jest spóźniona o kilka- kilkanaście lat, a na dodatek przeprowadzana w nierównym tempie na poszczególnych jej odcinkach (m.in. wiek przejścia na emeryturę i przywileje grupowe). Kiedy teraz rząd chce zrobić kolejny duży krok, odżyły wszystkie lęki oraz demonstrowana jest niewiedza, a przeciwnicy reformy ścigają się w populizmie, starając się udowodnić Polakom że reforma nie jest potrzebna. O ile jeszcze niewiedzę obywateli mogę zrozumieć, to głupoty i szkodzenia finansom publicznym przez cześć polityków i związkowców już nie. Spróbuję więc skrótowo omówić problemy i cywilizacyjne wyzwania związane z reformą emerytalną.

U podstaw problemów z reformą emerytalną jest przekonanie obywateli podsycane przez część polityków, publicystów oraz związkowców, że państwa ma pieniądza na emerytury albo bardzo łatwo może je zdobyć. Drugi problem to wiara w to, że skoro tyle lat odkładamy pieniądze w ZUS, to pewnie do 60-tki zebraliśmy już fortunę. Nie ma jednak co ukrywać, że zmiany demograficzne zmuszą nas do trudnej dyskusji o tym na ile emerytura jest indywidulanym problemem  a na ile społecznym i sądzę że politycy i ekonomiści nie uciekną w dalszej przyszłości przed dyskusją o wsparciu międzypokoleniowym osób starszych.

Przede wszystkim proponuję każdemu ćwiczenie, polegające na tym by dla średniej krajowej zliczyć składki emerytalne przy stażu pracy na przykład 40 lat i przy założeniu życia na emeryturze 15 lub 20 lat i podzielić zgromadzony kapitał przez te lata. Dla uproszczenia przyjmijmy, że nie ma waloryzacji  składek, ale i nie ma kosztów ZUS. Efekt będzie, jak mawia pewien polityk, porażający. W przeciwieństwie do obywateli premier ma podobne wyliczenia przed oczami i wie, że trzeba coś zrobić. Zrobienie takiej, nawet bardzo uproszczonej, kalkulacji odpowiada na pytanie: skąd premier wziął 67 lat jako wiek przejścia na emeryturę. Dyskusja dlaczego nie 65 albo 69 traci sens. Dokładniejsze symulacje i przy większej liczbie wariantów wskazują, że tak naprawdę 67 lat nie załatwia problemu przy założeniu dążenia do bilansowania systemu. Trzeba pamiętać, że część grup zawodowych nadal będzie korzystało z przywilejów, a ich częściowa redukcja będzie bardzo rozciągnięta w czasie. A dalej, że przecież część z nas może przejściowo być bez pracy.

Dyskutując o reformie trzeba też rozdzielać dwa problemy. Pierwszy to nasz kapitał. Stopa zastąpienia jest głównie pochodną naszego kapitału w chwili przejścia na emeryturę. Dla osoby o 40-letnim stażu pracy może to być ok. 35%. Te 35% dla osoby zarabiającej średnią krajową to jeszcze tzw. pół biedy, ale możemy mieć problem z osobami z przedziału zarobkowego od płacy minimalnej do, powiedzmy, 2,5 tys., przy założeniu dzisiejszej wartości pieniądza. Część tych osób będzie korzystała z pomocy społecznej. O tym też trzeba pamiętać, że „parametry” systemu emerytalnego muszą być tak ustawione by armia ludzi nie była klientami pomocy społecznej za kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Drugi problem, to generowanie bieżących wpływów ze składek by system się bilansował (no….dążył do bilansowania). To że komuś się należy emerytura za ileś tam lat, to jedno, a drugie by była na tyle duża grupa płatników by zapewnić finansowanie systemu. Pozostawienie systemu jak obecnie, groziłoby tym że nie ZUS nie będzie miał środków na wypłatę naliczonej poprawnie emerytury. Wtedy państwo (tzn. my podatnicy) musiałoby dopłacać jeszcze więcej do FUS by pokryć wypłaty

Jednym z najbardziej kontrowersyjnych i budzących lęk społecznych problemów jest zdolność do pracy w tak późnym wieku i akceptacja pracodawców. Nie ma co ukrywać, że reforma przerzuca na nas ten problem. Wg informacji na rządowej stronie przedstawiającej reformę, mam pracować do 67 roku życia. Osobiści mam spore wątpliwości czy będę rozrywany na rynku pracy w tym wieku i czy w ogóle będę zdolny do jej świadczenia. Albo czy pracodawca zaakceptuje, że będę mu znikał łącznie na przykład na kilka tygodni w roku z powodu leczenia różnych schorzeń itd. Wprawdzie rząd reklamuje reformę większą emeryturą, ale tak naprawdę reformatorzy wiedzą że część osób starszych będzie miała problemy. Niestety wydłużanie życia niekoniecznie idzie w parze z przydatnością zawodową i poprawianie kwalifikacji niekoniecznie to zmieni. Żeby jeszcze bardziej dobić czytelnika to powiem, że wg MFW konieczne będzie dalsze wydłużanie wieku przejścia na emeryturę ze względu na wydłużanie życia. Tak więc ta reforma to dla nas wszystkich spore wyzwanie. Obok starań by być sprawnym fizycznie i intelektualnie, warto podnosić kwalifikacje i doświadczenie zawodowe. Pomocna powinna być zmiana struktury wiekowej społeczeństwa, czyli podniesienie średniego wieku, co wpłynie na zmianę spojrzenia pracodawców na kryterium wieku.

Przeciwnicy reformy warunkują jej akceptację, szeregiem ustaw osłonowych po pomysły na wzrost gospodarczy i zatrudnienie oraz wzrost liczby miejsc pracy. Niestety trudno za pomocą ustaw stworzyć miejsca pracy i zadekretować wzrost gospodarczy. O ile obecnie nie mamy bezpośredniego wpływu na rynek pracy, to na pewno w przyszłości bez reformy emerytalnej, staniemy przed ogromnym deficytem systemu emerytalnego. Tak więc, warunkowanie poparcia jakimikolwiek cudownymi ustawami, to po prostu nieodpowiedzialne działanie na szkodę finansów publicznych w przyszłości.

Wśród części polityków i publicystów widać jakąś wiarę w inne rozwiązanie, czyli finansowanie reformy wpływami innymi niż składka emerytalna. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że już obecnie to praktykujemy. Czyli to nie jest tak, że kiedyś tam może będzie deficyt w FUS. On już jest! Składki w ostatnich latach pokrywają zaledwie do 65% wypłat. Pozostała część to dotacja budżetowa (czyli nasza kasa oddawana w różnych podatkach), pieniądze podbierane z Funduszu Rezerwy Demograficznej i kilka innych źródeł, w tym zadłużenie. Dotacja budżetowa to w ostatnich latach od 30 do 40 mld złotych, a i tak nie pokrywa deficytu. Brak reform spowoduje, że już za 20 lat dotacje sięgną ok. 100 mld zł. Inaczej mówiąc, gdyby te 30-40 mld zł dodać do naszej składki, to tak naprawdę składka emerytalna to nie 19,5% a praktycznie 23% – 24%. Jestem przekonany, że wydłużanie życia szybsze niż wieku zdatnego do pracy zmusi ekonomistów do szukania modelu wsparcia międzypokoleniowego innego niż obecny. Ale zanim to nastąpi, powinniśmy naprawić ewidentne mankamenty i niesprawiedliwości obecnego systemu.

Generalnie więc jestem po stronie rządu. Unikanie reformy spowoduje utrzymanie szybszego przechodzenia na emeryturę i przenoszenie ciężaru bilansowania FUS na podatki. Takie podejście spowoduje, że za kilka-, kilkanaście lat pod względem obciążeń podatkowych będziemy w grupie liderów w UE, co nam zapewne nie pomoże w rozwoju gospodarczym i przyciąganiu kapitału zagranicznego.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Rada Polityki Pieniężnej, słowna interwencja.

Członkowie RPP. Konferencja prasowa po spotkaniu RPP 04.04.2012. Zdjęcie na podstawie materiałów prezentowanych przez NBP na stronie www.nbp.pl

Wtorkowe posiedzenie Rady Polityki Pieniężnej, to ciekawy i rzadko spotykany przykład interwencji słownej. Szczególnego wymiaru, interwencja ta nabiera właśnie w kontekście obecnej sytuacji gospodarczej i rozbieżności w opiniach pomiędzy środowiskiem analityków ekonomicznych  a RPP.

„W ocenie Rady oczekiwana niewielka skala spowolnienia polskiej gospodarki w horyzoncie oddziaływania polityki pieniężnej zwiększa prawdopodobieństwo utrzymania się inflacji w średnim okresie powyżej celu. Z związku z powyższym w najbliższym okresie Rada rozważy zacieśnienie polityki pieniężnej, o ile nie pojawią się sygnały wskazujące na wyraźne spowolnienie aktywności gospodarczej w Polsce i jednocześnie perspektywy powrotu inflacji do celu nie ulegną poprawie.”

 

To właśnie te ostatnie zdania z komunikatu po ostatnim posiedzeniu RPP i wypowiedzi prezesa NBP sprzed spotkania RPP i z konferencji prasowej po spotkaniu RPP we wtorek, są z całą pewnością warte odnotowania. Obecnie co najmniej większość środowiska analityków ekonomicznych mocno wątpi w podwyżki i traktuje zapowiedzi prezesa NBP jako formę słownej interwencji i podkreślenie, że RPP ani na chwilę nie zapomina co jest jej głównym zadaniem. A zadaniem jest m.in. utrzymanie inflacji w przedziale 1,5% – 3,5%,  przy dążeniu do osiągnięcia wartości ze środka przedziału

To co zasadniczo różni nastawienie RPP i rynku, to postrzeganie gospodarki w średnim terminie. Większość analityków obawia się spowolnienia, które i tak pociągnie nieco za sobą w dół inflację. W takim przypadku najlepszym rozwiązaniem byłoby trzymanie stóp na obecnym poziomie. W przypadku poważniejszego spowolnienia koniunktury (np. 2% i niżej) można by stopę referencyjną w niewielkim stopniu obniżyć. Tymczasem RPP i prezes M.Belka zauważa, że wbrew czarnym wizjom poważne spowolnienie w polskiej gospodarce nie nadchodzi. Prezes NBP przyznał jednak, że jego sugestia o podwyżce stóp zawiera scenariusz niewielkiego i krótkotrwałego spowolnienia. Inaczej mówiąc, prezes NBP wątpi byśmy mieli mieć do czynienia z czymś więcej niż krótkotrwałe spowolnienie koniunktury. Marek Belka przypomniał, że spowolnienia oczekuje się Polsce już od II połowy ubiegłego roku, a gospodarka tymczasem nadal rozwija się w tempie rzędu 4% PKB rocznie. Taki też wynik może być w I kwartale tego roku. Prezes NBP przypomniał, że utrzymywanie się inflacji powyżej 4% trwa już zbyt długo i że biorąc pod uwagę stopy realne oraz kondycję gospodarki, obecna polityka pieniężna prowadzona przez NBP jest łagodna.

Na konferencji prasowej we wtorek członkowie RPP przypominali, że RPP nie chce podnosić stóp pochopnie. RPP poczeka na kolejne dane makroekonomiczne, które powinny dać odpowiedź czy Polsce grozi poważniejsze spowolnienie w tym roku. Jeżeli dane nie potwierdzą obaw dotyczących poważniejszego spowolnienia, to trzeba się będzie faktycznie liczyć z realizacją zapowiedzi RPP, czyli podniesieniem stóp w II kw. Dodatkowo prezes NBP przypomniał, że ewentualne zacieśnianie polityki pieniężnej powinno być wynikiem patrzenia na gospodarkę i inflację w dłuższym terminie. Myśl co do zasady absolutnie słuszna, ale szalenie trudna obecnie do realizacji (chodzi o trafność prognoz). Prezes NBP wykazuje tu chyba faktycznie więcej odwagi niż rynek, bo  gotów jest zaryzykować wiarę  (oczywiście popartą prognozami) przekonanie w pewien scenariusz, by uniknąć prowadzenia doraźnej polityki pieniężnej.

Jeżeli faktycznie nie potwierdzą się gorsze prognozy makroekonomiczne dla Polski, to małe podniesienie stóp mogłoby być niezłym posunięciem. Złoty ma już większość aprecjacji za sobą w porównaniu z poziomami z grudnia i jeżeli tan proces ma trwać dalej, to i tak dość wolno. Stopy procentowe papierów rządowych są obecnie na i tak bardzo niskim poziomie i mała podwyżka stopy referencyjnej nie wywoła zamieszania. Rynek i tak wie, że nawet jego uczestnicy sami mogą podnieść rentowności papierów rządowych, ponieważ w marcu rentowność obligacji była niezwykle niska.

Pozostaje pytanie jaka mogłaby być  taka podwyżka. Moim zdaniem, jeśli już, to 25 pkt bazowych w najbliższych miesiącach (II kw). Zobaczymy. Faktycznie gospodarka się nie pogrąża i ktoś w końcu powinien zaproponować rynkowi nową interpretację sytuacji makroekonomicznej. Na rynku, wśród analityków, panuje przekonanie o spowolnieniu gospodarczym i stabilizacji lub obniżeniu stopy referencyjnej NBP.

Słowna interwencja RPP i prezesa NBP, to ciekawa inicjatywa, której na pewno nie wolno lekceważyć. Mamy problem z obniżaniem inflacji i RPP zdecydował się dać stanowczy komunikat dla rynku, że nie zamierza w nieskończoność czekać na samoczynny spadek inflacji. Gdybym był członkiem RPP, to przy braku oznak poważniejszego i dłuższego spowolnienia oraz przy inflacji powyżej górnej granicy celu inflacyjnego lub na jej poziomie, też głosowałbym za podwyżką w czerwcu lub w III kw. RPP sama sobie postawiła wysoko poprzeczkę i w przypadku zajścia warunków do podniesienia stóp (tak jak je określono  w komunikacie po spotkaniu RPP i w wypowiedzi prezesa NBP), będzie musiała stopę referencyjną podnieść i nie będzie mogła z tym długo czekać.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Krótkie podsumowanie wyników finansowych przedsiębiorstw po 2011 r.

Najnowszy Biuletyn Statystyczny pozwolił na podsumowanie działalności przedsiębiorstw niefinansowych w ubiegłym roku. Był to dla przedsiębiorstw rok faktycznie dość udany. Pominę szczegółową analizę IV kwartału ubiegłego roku, zwracając uwagę ewentualnie na kilka ciekawostek.

Przychody ze sprzedaży wzrosły nominalnie o niemal 13%  w porównaniu z 2010 r. rokiem. Oczywiście należy pamiętać, że w zależności od przyjętego wskaźnika cenowego do „urealnienia” wzrostu przychodów (jak użyłem PPI) wzrost możne być i dwa razy mniejszy. Użyciu PPI wskazuje, że wzrost przychodów nie przekroczył 5%. To wartość niewiele mniejsza od średniej z poprzednich 10 lat. W poszczególnych działach gospodarki wzrosty nominalne wyniosły od -15% do aż 39%. Rekordzistą okazał się dział „Produkcja pozostałego sprzętu transportowego”. Tuż za nim byli producenci paliw. Najgorszy rezultat należał do producentów wyrobów farmaceutycznych itp. oraz producentów wyrobów elektronicznych i optycznych. Reszta analizowanych działów (wykazywanych w Biuletynie) odnotowywała dynamiki od zerowej (tzn. praktycznie bez zmian) do około 20%. Pomógł nam osłabiający się złoty w II połowie roku, ale i rynek wewnętrzny. W tym inwestycje. Świetny rezultat oczywiście odnotowało budownictwo, ze wzrostem o 16% rok do roku i przy sporym udziale przychodów z IV kw.

Wskaźnik rentowności sprzedaży netto był niemal identyczny w ubiegłorocznym, czyli 4,7%. W IV omawiany wskaźnik, liczony tylko dla ostatniego kwartału, zaledwie dla kilku działów gospodarki był istotnie lepszy od wyniku sprzed roku. Jest to jeden z kilku znaków wskazujących jakie wskazują, że rok ubiegły z punktu widzenia wyników przedsiębiorstw to maksimum jakie można było uzyskać w ówczesnych warunkach. Pogorszenie koniunktury potwierdza udział przedsiębiorstw wykazujących zysk netto zarówno w ogółem badanych ponad 17 tys. przedsiębiorstw jak i w poszczególnych działach. Jeszcze rok temu jedynie wąska grupa działów odnotowała spadek udziału przedsiębiorstw rentownych. W 2011 r. widać pogorszenie zarówno w działach produkcyjnych jak, a nawet głównie, w działach usługowych. Koniec świetniej koniunktury widać również w budownictwie. Omawiany wskaźnik spadł o 10 pkt proc. w ciągu roku w firmach budowlanych zajmujących się obiektami inżynierii lądowej i wodnej. Trzeba jednak zaznaczyć, że spadki nie są na ogół duże, a do tego z dość wysokich (dobrych) poziomów. Dla całej analizowanej grupy przedsiębiorstw, aż 78% podmiotów odnotowało zysk netto na koniec 2011 r. (78,4% w 2010 r.). Nie odnotowaliśmy wcześniej lepszego wyniku, pomijając wyjątkowy rok 2007 r. z wynikiem 82,6%.

Na trzy analizowane przez GUS wskaźniki płynności, wyniki czwartego kwartału potwierdziły, że musimy oczekiwać ich pogorszenia. Ale i w tym przypadku należy zauważyć, że obecnie wskaźniki płynności są na bardzo wysokim poziomie. Ewentualny spadek nie powinien oczywiście niepokoić, pod warunkiem że będzie się odbywał bardzo powoli.

Brak możliwości dalszego dynamicznego rozwoju, widać w polityce zatrudnienia. O ile jeszcze w połowie roku zatrudnienie w przedsiębiorstwach niefinansowych rosło w tempie 3,6% w ujęciu rocznym, to już na koniec roku tylko o 0,5%. W poszczególnych działach gospodarki, poza kilkoma przypadkami, nie ma jeszcze poważniejszych zwolnień. Niemal nieprzerwana od lat redukcja ma miejsce u producentów wyrobów tekstylnych i odzieży (spadek zatrudnienia o 2,3% w 2011 r.).  Co ciekawe, dzieje się to przy niewielkiej poprawie wskaźników rentowności, a nawet wzrostowi sprzedaży aż o 16% w przypadku producentów wyrobów tekstylnych. Mamy tu m.in. do czynienia ze stałą poprawą wydajności i zmianą modelu funkcjonowania (zlecanie podwykonawstwa, zastępowanie części produkcji importem i przesuwaniem produkcji do innych krajów).

 Jako zadowalające należy oceniać wyniki nakładów inwestycyjnych. W IV kw wydatki na inwestycje wzrosły o 11,1%, a za cały rok o 12%. Wynik nie szokuje, ale należy go określić jako zadowalający, ponieważ potwierdza, że przedsiębiorstwa nie popadły w stan paraliżu w oczekiwaniu na pogorszenie koniunktury w bieżącym roku.

Ten rok łatwy nie będzie. Słabsza koniunktura, mocniejszy złoty itd. Jednak biorąc pod uwagę dotychczasowe działania przedsiębiorstw jestem pewny, że żadne załamanie nas nie czeka, a jedynie niewielkie, nieznaczne, pogorszenie wyników. Dynamika przychodów i wskaźniki finansowe nie będą lepsze o tych z roku minionego.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz