Prezydent wcale nie chce mieć doradcy ekonomicznego

Niniejszy wpis to ciąg dalszy wpisu poprzedniego, w którym starałem się zwrócić uwagę że ująca t na brak w otoczeniu prezydent makroekonomisty. Zaznaczam, że nie oczekuje by każda osoba piastująca urząd prezydenta musiała być z wykształcenia czy wykonywanego zawodu, ekonomistą. Niewątpliwie jednak, i nie ma co tego ukrywać, że funkcja ta styka wybrańca narodu z problemami ekonomicznymi najwyższej wagi. Wagi ustrojowej. W minionych dniach byliśmy i jesteśmy nadal, świadkami wydarzeń o ustrojowym znaczeniu dla kraju i gospodarki światowej. Urząd prezydenta zdaje się bardzo pasywnie podchodzić do dziejących się wydarzeń. W swojej ocenie opieram się na wypowiedziach prezydenta oraz osób z jego najbliższego otoczenia, które doskonale wpisują się w ekonomicznego ducha prezentowanego przez prezydenta.

Trwający właśnie kryzys na rynkach finansowych, prezydent wykorzystał do wielokrotnego zademonstrowania sporego dystansu do gospodarki rynkowej i czegoś w stylu „a nie mówiłem, że……, ale nikt nie chciał mnie słuchać”. Że? Że liberałowie przeceniali zdolność mechanizmu rynkowego do radzenia sobie z problemami rozwoju ekonomicznego i racjonalności zachowań rynków finansowych. Tego typu wątpliwości nie są nowością i z mniejszym czy większym natężeniem przewijają się dyskusje na ten temat i niejednokrotnie prowadzą do podjęcia decyzji. Ja również w treściach na moim blogu daleki jestem od wyznawanie liberalizmu w krystalicznej postaci, co nie zmienia faktu iż jestem jak najbardziej zwolennikiem gospodarki wolnorynkowej. Jeden z wielu rezultatów takich decyzji leżał niedawno na prezydenckim biurku. Mam na myśli przenoszone na grunt prawa polskiego uregulowania unijnej dyrektywy MiFID dotyczącej rynku finansowego.

Zauważyłem, że obydwaj panowie Kaczyńscy kryzys finansowy wykorzystali również do zwrócenia uwagi iż jest on (oraz jego skala) skutkiem usuwania się państwa z życia gospodarczego. Padł wręcz przykład planu Paulsona, którego wejście w życie zostało rzekomo opóźnione przez polityków, którzy do ostatniej chwili, zwiększając tylko zamieszanie, starali się opóźnić jego wejście w życie, doktrynalnie (rzekomo) chcą trzymać państwo z dala od gospodarki. Prawda wyglądała zgoła inaczej. Plan przedstawiający cel i kryteria wydawania ponad 700 mld usd, to nie temat na jeden wieczór i kilka kartek a4. Należy pamiętać, że w takich przypadkach zrozumienie przyczyn kryzysu, poznanie racji wszystkich stron i przede wszystkim wypracowanie zasad i kierunków udzielania pomocy wymagało znacznie większej ilości czasu. Akurat polityczne przekomarzania miały tu niewielkie znaczenie i w gruncie rzeczy ograniczały się do zademonstrowania swojej postawy i wysłuchania stron. I tak było wiadomo, że plan wejdzie w życie. Tak naprawdę biorąc pod uwagę finansową skalę interwencji i czas w jaki opracowano zasady tej operacji, to można powiedzieć iż odbyło się to z prędkością światła. Można w zasadzie postawić odwrotną tezę. Wydaje się iż prezydent dość nonszalancko podchodzi do wydawania publicznych pieniędzy. Potwierdza to idea o konieczności działań na rzecz wsparcia gospodarki w obliczu kryzysu. Niestety prezydent nie podał skali środków i ich przeznaczenia. Nie określił też gdzie jest największe zagrożenie, albo gdzie może się ujawnić.

Strasząc złymi rynkami finansowymi i liberałami, prezydent i jego otoczenie nie chcą dodać, że część odpowiedzialności spada na zwykłych obywateli którzy wierzyli, że należą im się domy a jak to finansowo zorganizować jest problemem państwa. Warto też pamiętać, że ogromne korekty na rynkach finansowych są efektem ich wcześniejszego oderwania od realiów. To już wina rzesz inwestorów, w tym i drobnych, i ich nadmiernej pazerności oraz lekceważenia ryzyka.

Przy okazji kryzysu finansowego ujawniła się również słabość ośrodka prezydenckiego w postrzeganiu Unii Europejskiej. Prezydent zdecydowania lepiej czuje się roli krytyka Unii i utrzymywania dystansu to tego ponadnarodowego tworu. Unia to dla prezydenta przejaskrawiona kwestia energetyczna i grono państw nierozumiejących rzekomych zagrożeń na wschodzie. Ale właśnie teraz jest dobry moment by zwrócić uwagę na role Unii na rzecz obrony przed skutkami kryzysu i zaproponować rozwiązania które pomogą UE szybciej i w sposób skoordynowany działać w obliczu kolejnego kryzysu w przyszłości. To świetna okazja by zaprezentować Polakom  wizję Unii w aspekcie ekonomicznym. Niestety tego akcentu zabrakło. A pomysłu nasuwają się wręcz same. Obawiam się że dla prezydenta problem w tym przypadku polega na tym, że musiałby radykalnie zmienić nastawienie do UE i przyznać że działania w sposób skoordynowany wymagałoby częściowego przeniesienia decyzji na poziom władz UE.

Jeżeli prezydent chce pełnić rolę inicjatora i arbitra w przemianach społeczno-ekonomicznych, powinien pogodzić się z faktem iż jego rolą nie jest przesuwanie w przyszłość bieżących problemów ekonomicznych. Prezydent albo wierzy w swoiście pojmowaną gospodarkę społeczną, albo za wszelką cenę unika konfliktu z Polakami. Prezydent unika ważnych decyzji albo nie wiadomo po co, zrzuca z siebie ich ciężar i poddaje je pod osąd obywateli w referendum.

W najbliższym czasie parlament będzie się męczył nad poważnymi, ustrojowymi wręcz ustawami, a prezydent już ogłosił że ich nie zaakceptuje. Mam na myśli przede wszystkim ograniczenie branżowych przywilejów emerytalnych i komercjalizacje placówek służby zdrowia. To tak naprawdę w przeważającej mierze rozwiązania natury obiektywnej. Komercjalizacja placówek służby zdrowia nie oznacza ich prywatyzacji i jej głównym celem jest zaprzestanie zadłużania się jednostek ponad możliwości spłaty i poprawa zarządzania. Straszenie rzekomym dążeniem przekształconych placówek do osiągania zysku dla właścicieli, wynika chyba z niezrozumienia proponowanych przemian i przejaskrawiania zagrożeń. W kwestii finansowej chodzi przede wszystkim o zbilansowanie finansowe i większa efektywność.

Intryguje mnie pytanie czy zestaw pytań, jakie prezydent chce postawić Polakom w referendum. Formalnie prezydent chce spytać, czy Polacy godzą się na prywatyzację służby zdrowia. To pytanie niezgodne z prawdą i bardzo niedokładne. Służba zdrowia, co do zasady, w projektach obecnego rządu pozostaje „państwowa”. Obecna koalicja nie zamierza tego zmienić. Z biegiem lat natomiast sektor usług medycznych i ich finansowania, uzupełniany będzie o element prywatny. A tak swoją drogą, co będzie jak Polacy w referendum powiedzą „nie”. Zlikwidujemy prywatne przychodnie dentystyczne, która obejmują już niemal cały rynek?

Skumulowanie w krótkim okresie czasu ciekawych wydarzeń ekonomicznych zwróciło uwagę, na brak silnego merytorycznie doradcy ekonomicznego w otoczeniu prezydenta. Oczywiście można korzystać z opinii zbieranych doraźnie, chociaż jakość merytoryczna wypowiedzi prezydenta i jego otoczenia wskazuje, że nawet taki wariant nie jest realizowany. Biorąc pod uwagę poglądy prezydenta,  a szczególnie te spontanicznie deklarowane, oraz politykę kadrową (są doradcy od innych dziedzin) można śmiało powiedzieć, że prezydent nie jest tą sferą życia nadmiernie zainteresowany i nie czuje się w niej komfortowo. Nie interesuje go rola inspiratora ciekawych inicjatyw ekonomicznych ani arbitra przy rozstrzyganiu ekonomicznych problemów. Nie wykluczam że wskutek szeregu publikacji piętnujących świadomość ekonomiczną prezydenta, poszerzy grono swoich doradców. Obawiam się jednak, że będzie to osoba potwierdzająca obecne poglądy prezydenta.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Prezydent powinien poszukać doradcy ekonomicznego i polubić gospodarkę wolnorynkową

Obecnie politycy na polu ekonomii zmierzają się z kilkoma problemami, które zachęcają ich do wypowiadania zdania, a czasami wręcz zmuszają do zajęcia stanowiska które może nie spodobać się społeczeństwu. O ile partie wchodzące w skład rządu muszę te problemy podjąć, ryzykując utratą popularności, to opozycja i prezydent zdają się mieć do tego lekceważący stosunek. Do „opozycyjności” opozycji parlamentarnej można się było przez lata przyzwyczaić, ale prezydent chętniej powinien brać na siebie część problemów jakie przed nim postawiło społeczno-ekonomiczne życie. Mówiąc o problemach mam na myśli, sektor stoczniowy, tzw. kryzys finansowy i dramatyczne spadki indeksów giełdowych na całym świecie, wprowadzenie euro czy również pakiet ustaw jakie rząd chce przeprowadzić przez Sejm i Senat.

Wyzwania ekonomiczne jakie stanęły przed politykami ujawniły niechcąco solidny brak wiedzy ekonomicznej u prezydenta i byłego premiera oraz – ku mojemu zdziwieniu – zostały przez nich wykorzystane do deklaracji solidnego ideologicznego dystansu wobec gospodarki wolnorynkowej czy rynków finansowych. To ważna uwaga, bo rodzi poważne implikacje już nawet na najbliższą przyszłość. Długo nie trzeba było czekać. Zaledwie kilka godzin temu prezydent oświadczył że jest zwolennikiem referendum w sprawie prywatyzacji służby zdrowia. Jest to o tyle zaskakujące, że nikt służby zdrowia prywatyzować nie chce. Co do zasady, służba zdrowia ma pozostać „państwowa”.

Tematem euro media zostały zaskoczone przez premiera, a ekonomiści terminem jego wprowadzenia. Zgodzę się że dobrym pomysłem było wprowadzenie w końcu tego tematu pod polityczne negocjacje, ale styl był fatalny. Należało wymusić merytoryczną dyskusję. Zamiast tego premier stworzył sobie oponentów już na wstępie. Wypowiedzi panów Kaczyńskich prezentowane na okoliczność dyskusji o euro, wskazały zupełne nieprzygotowanie do tematu oraz lęk i nieznajomość tego czym euro jest i ma być. Często wplatane były wątki nie ukrywające niechęci do rynków finansowych i traktowanie globalnego rynku finansowego jako kolejnego podejrzanego układu. Przepraszam, że łącze wypowiedzi prezydenta i byłego premiera. Nie jest to przejaw moich pogladów politycznych. Tak łatwiej mi się pisze, a przede wszystkim poglądy i reakcje wspomnianych osób są niemal identyczne w poruszanych tematach.

Słynne 240 zł siły nabywczej jakie wg Jarosława Kaczyńskiego ma stracić przeciętny Polak (była chyba nawet mowa o emerytach) przy wprowadzenia euro, zaczerpnięty „z prasy”, wskazuje dodatkowo na mocno polityczne czy ideologiczne podejście do tematu. Każdy europejski polityk powinien mieć wypracowane zdanie na temat euro. Tymczasem okazało się, ze druga co do wielkości partia w  Polsce nie ma ekonomicznego think tank’u z prawdziwego zdarzenia, a wiedzę o najważniejszych wyzwaniach czerpie z przypadkowego artykułu (były premier nie chciał nawet podać dokładnych namiarów). Podawanie 240 zł, to czystka kpina z osób które tą wypowiedź usłyszały. W przypadku emerytów oznaczałoby to utratę wartości nabywczej rzędu ¼. Wygląda na to że były premier nie zapoznał się z szeregiem raportów o wpływie zmiany waluty na ceny. Trudno również komentować wypowiedzi, iż szybkie przyjęcie euro będzie sprzyjało tylko spekulacjom na runku walutowym i że to raczej w interesie graczy finansowych euro ma być wprowadzone.

Formalnie panowie Kaczyńscy nie neguję konieczności wprowadzenia euro, niemniej odwlekają to w czasie o kilkanaście lat. Argument iż do euro warto wejść dopiero kiedy się mocno zbliżymy poziomem rozwoju gospodarczego do krajów Europy Zachodniej pozornie jest racjonalny, ale oznacza iż panowie Kaczyńscy zupełnie nie przyjmują czynników i scenariuszy wydarzeń, które czynią odkładanie tego bezcelowym a nawet krzywdzącym dla gospodarki. Prezydent zaapelował do rządu by podał wszystkie za i przeciw zmiany waluty sugerując iż premier coś ukrywa, a ja bym pytanie odwrócił i oczekiwał uzasadnienia że przyjęcie euro szybciej byłoby złym gospodarczo posunięciem.

Oczywiście solidna argumentacja należy się społeczeństwu ze strony rządu i  – a tego się obawiam – próba wprowadzenia euro w ekspresowym tempie przy pomocy odwrotnej ideologii niż stosowana przez braci Kaczyńskich, rządowi na pewno nie pomoże, a wręcz zaszkodzi. Ja sam również bardzo często się spotykam z deklarowanymi obawami o uczciwość wymiany złotego na euro i skok cen prowadzący dodatkowo do utraty siły nabywczej otrzymywanych wynagrodzeń. Stąd dziwię się że słynne 240 zł jakie mają stracić emeryci, nie spotkało się z szeroką medialną reakcją rządu.

Kolejnym intrygującym tematem jest bieżący kryzys na rynku finansowym. Proponowane  przez prezydenta spotkanie Rady Gabinetowej nie wnosi nic nowego, a będzie głównie rywalizacją o to kto bardziej troszczy się o bezpieczeństwo obywateli, co posłowie partii opozycyjnych już ujawniają. Moim zdaniem przedstawiciele rządu oraz instytucji odpowiedzialnym za nadzór i bezpieczeństwo systemu finansowego w Polsce odrobili swoją lekcję prawidłowo. Można oczywiście debatować, czy premier powinien co chwilę pojawiać się w telewizyjnych orędziach czy też deklarować coraz wyższe zabezpieczenie depozytów, albo wygłosić płomienne przemówienie w Sejmie. Medialnie jednak i tak nie wygrałby wyścigu z setkami dramatycznych doniesień, a do tego mógłby wywołać podejrzenie iż rząd faktycznie czegoś się obawia i coś ukrywa.

Od prezydenta oczekiwałem nie Rady Gabinetowej, a stwierdzenia że rząd i urzędnicy państwowi prawidłowo wykonują swoja pracę i monitorują sytuację w kraju i na świecie. Politycy ugrupowań lewicowych już chwalą się pomysłem podniesienia kwoty gwarantowania depozytów (skopiowanym zresztą) i faktem wprowadzenia instytucji gwarantowania depozytów w początku lat 90-tych, co było niczym innym jak przeniesieniem na grunt polski rozwiązań z krajów rozwiniętych. Prezydent zadeklarował, w kooperacji z UE, chęć wsparcia w obliczu kryzysu. Nie powiedział tylko kogo, dlaczego i na jakich zasadach. Drobiazg. Politycy PiSu maja pomysły, ale przedstawią je dopiero na wspólnym spotkaniu w Sejmie lub podczas spotkania Rady Gabinetowej. Jednym z pomysłów deklarowanych przez politykow tej partii jest racjonalne przygotowanie budżetu. Logika podpowiada, że musiałyby to być cięcia wydatków, ograniczenia wpływów lub większa elastyczność budzetu czyli zmniejszenie udziału wydatków tzw. sztywnych. Problem w tym, że wszelkie tego typu inicjatywy są przez partie opozycyjne i prezydenta w znacznym stopniu utracane.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Giełda i rynek walutowy we wrześniu

Trochę śmiać mi się chciało, kiedy w wiadomościach podano informację o kłopotach Hypo Real Estate. Już pisze dlaczego. Oczywiście wiem, że to żaden powód do śmiechu, bo sam tez inwestuję na giełdzie. Dosłownie kilka dni temu, przygotowując się do tekstu o krajowym rynku nieruchomości i finansowania budowy mieszkań, czytałem tekst o niemieckiej bankowości hipotecznej. Że tradycyjna, że odpowiedzialna. Konserwatywna w dobrym tego słowa znaczeniu. A tu proszę, jakiego psikusa los mi spłatał. Oczywiście w rzeczywistości śmiać się nie ma z czego, bo finansowy świat jeszcze nie skończył martwic się o USA a już musi się poważnie zacząć martwic o Europę, która powinna jednak łagodniej przejść finansowy kryzys. Takiego początku wpisu nie przewidywałem. Chciałem zacząć od przyjęcia, a tak już w zasadzie można mówić, tzw. planu Paulsona, a tu proszę. Inwestorzy zaczną w minorowych nastrojach.

W styczniu, po dramatycznych spadkach, w komentarzach (w tym i moim) sygnalizowano iż rynek sięgnął poziomu przy którym można mówić o mocnym wsparciu. Dalszy spadek nie był wykluczany, ale już z mniejszym prawdopodobieństwem i przy założeniu powodów do paniki. Rynek dostał te powody, a wrzesień wydawał się wyjątkowo w nie obfitujący. W porównaniu z końcem stycznia WIG i WIG20 spadły od 20%, do 23%. W przypadku naszych indeksów, sam tylko wrzesień przyczynił się w ok. 40% do tego spadku. W naszym przypadku, rynek doszedł do poziomów wskazywanych w styczniu jako absolutna granica spadku. Potwierdzam to własnymi wyliczeniami. Skalę spadku, rozumianą jako wycenę przez giełdę sytuacji makroekonomicznej, rynek przypomina koniec lata 1998/99, 2001 i 2004. Ten ostatni przypadek, może dziwić, ale wtedy giełda mimo wzrostu, mocno nie doceniała procesów jakie się działy gospodarce. Problem w tym, że fundamentalnie wytraciliśmy niemal wszystkie argumenty do spadku, ale na rynku nie rządzi już ani fundament czy dobra analiza techniczna, a emocje. Akceptując to czym jest giełda (mieszanka rzetelnej analizy z emocjami i rządzą zarobku) sytuacja nie jest zbyt miła. Akurat wtedy kiedy powinniśmy się trochę opanowywać, przez media przelewają się dramatyczne doniesienia o problemach kolejnych finansowych gigantów. Uchwalania planu Paulsona trwało wprawdzie tylko tydzień, ale dla rynku był to „aż tydzień”. Oczywiście było wiadomo że plan zostanie przyjęty w takiej czy innej postaci, i chyba dlatego uwaga rynku zaczęła się przenosić na doniesienia z Europy i kolejne niekorzystne doniesienia makroekonomiczne z USA. Nie można wiec wykluczyć iż w październiku będziemy obserwować spadki głównych światowych indeksów o kilka procent. Zwracam jednak uwagę, że i w komentarzach giełdowych coraz częściej mówi się o atrakcyjności obecnych poziomów cen akcji. Z drugiej jednak strony nie widzę oznak optymizmu wśród analityków technicznych którym październik może nie pomóc znaleźć poziomu silnego wsparcia. O zainteresowanie giełdą czy akcyjnymi funduszami przeciętnego Polaka nie będzie łatwo. Muszę przyznać, że media potrafią stworzyć teatr strachu i zwątpienia w wolny rynek. Może zawodzi mnie pamięć, ale takiego show medialnego jeszcze nie widziałem. Ludzie nie zdają sobie nawet sprawy iż obecny poziom WIGu, nawet bez kryzysu sektora finansowego i tak mógł mieć miejsce, biorąc pod uwagę przesadzone wzrosty w roku ubiegłym i przy założeniu paniki w okresie korekty.

To że rynkiem kierują już głównie emocje widać po wyjątkowo silnych jednodniowych skokach indeksów. W drugi i piątym tygodniu września były dni kiedy indeksy na czołowych giełdach skakały po 4%-5% (w USA 8% w poniedziałek).

Na zakończenie przyznam że warto powiększać akcyjny portfel i – przykładowo – w perspektywie roku nie widzą poważniejszych przeszkód by stopa zwrotu miała być większa od tzw. „pozbawionej ryzyka” czyli papierów dłużnych Skarbu Państwa.

Drugim rynkiem który wpadł w zakłopotanie, co dalej, jest krajowy rynek walutowy. Generalnie złoty  we wrześniu osłabił się o 2,8%, z czego dolar o 4,5%. Po 9 IX z poziomów 2,45 za dolara i 3,47 za euro, rynek wzmocnił złotego o ok. ponad 6%, do poziomów 2,248 i 3,275. To połowa zmiany jąka zaliczył złoty w okresie koniec lipca – początek września, czyli osłabienie. Od 22 września, zwrot. O tyle o ile rynek wzmocnił złotego, a o tyle osłabił. Taka skala wahań w ciągu jednego miesiąca to ewenement. Oczywiście nie bez znaczenia były tu wydarzenia z rynków innych instrumentów, ale mnie ta sytuacja fantastycznie wpisuje się w makroekonomiczne realia Polski. Złoty był z makroekonomicznego punktu widzenia, ewidentnie przewartościowany. Testowanie granic wzmocnienia i wytrzymałości nerwowej rynku z lipca, przyczyniło się do rozhuśtania nastrojów, co ma swoje dobre strony, ponieważ w ostatnich dniach tak naprawdę złoty zbliżył się do poziomów uzasadnionych fundamentalnie w rozumieniu historycznym. Teraz rynek musi poszukiwać odpowiedzi na pytanie co na najbliższe miesiące. Jaka ideologia wyznaczy kierunki. Pewnie zabrzmi to zaskakująco, ale właśnie z powodu sięgnięcia poziomu równowagi, rynek będzie testował przyjęcie kierunku zmian które uzna za dyskontowanie najbliższej przyszłości. Dla mnie wariant podstawowy, to stabilizowanie się ceny za dolara wokół 2,3, a euro w najbliższych kilku miesiącach powinno zmierzać w stronę 3,2. To oczywiście swego rodzaju trend liniowy dla walut na bazie analizy makroekonomicznej. Problem w tym że rynek walutowy nie utrzymuje takich stabilnych trendów w perspektywie dwóch-trzech kwartałów. Obecnie sama tylko analiza techniczna mocno wyhamuje osłabienie złotego. Następne czynniki to postrzeganie Polski, a w tym deficyt obrotów bieżących. O ile na najbliższy miesiąc zagranie na wzmocnienie złotego może być opłacalne, to nie zaryzykowałbym w terminie na przykład 2-3 miesięcy. Sądzę, ż granica wzmocnienia jest mocno wyznaczono 22 września, ale co do osłabienia to rynek musi to sobie protestować. Wydaje się to śmieszne, ale kiedy spojrzy się na złotego w okresie 2003/2004, to trudno znaleźć racjonalne argumenty do tak silnego i trwałego osłabienia złotego w tamtym okresie.

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

O kasie i odpowiedzialności za kryzys

Czuje się trochę niezręcznie, bo nie potrafię oprzeć się pokusie pisania o kosmicznych wynagrodzeniach. Nie będzie to oczywiście rozprawka naukowa, co refleksja dla zgrywy, a może i niekoniecznie dla zgrywy. Pisanie o wynagrodzeniach menadżerów z najwyższej półki, w świecie publicystów ekonomicznych i samych ekonomistów traktowane jest jak temat tabu i swego rodzaju nieprzyzwoitość, będąca rzekomo przejawem nieznajomości praw popytu i podaży na rynku zasobów ludzkich.

Przyznam, że oglądając wiadomości na CNN i czytając codziennie świeże doniesienia o efektach pracy „zdolnych” finansistów z dalekich krajów, trochę mi głupio. Głupio z dwóch powodów: jak można tak banalnie rozłożyć potężne instytucje finansowe i ile powinien zarabiać szef instytucji finansowej zatrudniającej tysiące ludzie. Skoro ekonomiści zaglądają w kieszeni górnika, rolnika, kasjerki z supermarketu i nauczyciela, to co powstrzymuje ludzi od opiniowania zasadności wynagrodzeń menadżerów. W Polsce trudno o dobry materiał badawczy. W zasadzie jedynym rzetelnym źródłem w naszych warunkach są dane z raportów firm notowanych na giełdzie.

A jednak jakaś refleksja i odpowiedź należy się ludziom w Stanach którzy stoją z transparentami pod budynkami padających instytucji finansowych lub urzędów administracji państwowej (te nie padają J), wyrażając swoją złość. Trudno ich nie zrozumieć, kiedy z przemówienia prezydenta dowiedzieli się, że albo zaakceptują pomoc o wartości 700 mld usd, albo mogą nie mieć pieniędzy na kształcenie dzieci.

Obiektywnie przyznaję, że wycena rynkowa menadżera jest bardzo trudna. O wiele łatwiej ustalić na przykład wynagrodzenie kierowcy. Jest przychód, są koszty i oczekiwana stopa zwrotu przez właściciela przeliczona na wypłatę z zysku. Resztę dzielimy przez liczbę kierowców i mamy wynagrodzenie miesięczne brutto. To oczywiście mocno zbanalizowany przykład. A ile wart jest menadżer potężnej instytucji finansowej? Oczywiście jest odniesienie rynkowe (wynagrodzenia innych menadżerów), czyli odniesienie mające opinię obiektywnego i osiągnięcia z poprzedniego miejsca pracy. Te ostatnie to przykładowo skala poprawy wyniku finansowego, wzrost pozycji rynkowej, czy rynkowej wartości mierzonej cena akcji. Skoro w poprzednim miejscu pracy spowodował wzrost wartości o ileś tam miliardów dolarów, to dyskusja czy takiemu  człowiekowi dać dodatkowe kilka mln usd wydaje się faktycznie małostkowa. Dochodzenie do jakiegoś wzoru czy algorytmu pozwalającego wycenić menadżera jest trudne ale być może wcale nie zdane z góry na porażkę. Skoro świat ekonomiczny pracuje nad metodami wyceny aktywów niematerialnych, firm które tworzy grupa informatyków ze świetnymi pomysłami, ale w wynajętych biurach przy wypożyczonych komputerach, to może i da się cos stworzyć na potrzebę wyceny menadżera wysokiego szczebla. Są jednak i inne pytania. Co spowodowało wzrost wartości poprzednio zarządzanych firm? Hossa na giełdzie, przejęcia innych firm, a może doskonale znający biznes menadżerowie średniego szczebla, którzy prawidłowo przekazywali sygnały z rynku i na ich postawie formułowali prawidłowe pomysły dla zarządu. Absolutnie nie zamierzam umniejszać roli przywódców takich potężnych firm, ale doprawdy trudno znaleźć usprawiedliwienie w niektórych sytuacjach. Zastanawiam się, czy faktycznie ci menadżerowie mieli i chcieli mieć prawidłowy obraz firmy. Wcale bym się nie zdziwił gdyby w wysoce zagregowanych raportach o stanie portfela inwestycyjnego nawet nie widzieli zagrożenia. Jak ocenić zagrożenie z tytułu papierów opartych na rynku hipotecznym. Ocena na bazie wyceny rynkowej przez ostatnie lata była zadowalająca. Renomowani audytorzy również co roku, opierając się na wartości rynkowej, potwierdzali prawidłowość wycen.

Oczywiście mój bieżący wpis to forma zabawy intelektualnej niż skwantyfikowanej oceny, miary  tychże menadżerów. Wyrażone wyżej wątpliwości mogą skusić kogoś do postawienia pytania o karę. A jeżeli, to jaka. Jest prawo odnoszące się do umyślnego (czy raczej wskutek rażących błędów) narażenia firmy na stratę. Przy takim zarzucie łatwo jest się wybronić. A zresztą kogo tak naprawdę ukarać, chociażby podziękowaniem za współprace (czyli zwolnienie)? Menadżerów, czy bardziej tych co ich wybrali, czyli radę nadzorczą. A może zamiast zarządu i rady nadzorczej, to raczej główni akcjonariusze powinni posypać głowę popiołem?

Na kwestie odpowiedzialności można spojrzeć jeszcze inaczej. Jest inny typ menadżerów, którzy podejmują poważne w skutkach decyzje, za wielkie pieniądze i za przyzwoleniem swego rodzajów walnego zgromadzenia oraz bez poważniejszej czy nawey żadnej odpowiedzialności. Mowa o politykach i innych decydentach działających w imieniu państwa, czy jak kto woli – obywateli. Wybierają ich ludzie. Politycy decydują o zasadach monitorowania i swobody działania rynku finansowego i ponoszą odpowiedzialność za pozwolenie na zadłużenie się gospodarstw domowych bez oglądania się na ich (gosp. domowych) zdolność do spłaty długu za dom. Tak jak menadżerowie z korporacji finansowych, politycy „wchodzą” w rynek kwotą godną podziwu bo 700 mld usd. No i proszę, gdzie takie rozmyślania dla zabawy mogą doprowadzić.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rozpiętość dochodów w Polsce, wskaźnik Gini’ego

Patrząc na minione kilkanaście lat przemian w Polsce, jednym z wielu pytań na jakie szukamy odpowiedzi jest kwestia bogacenia się społeczeństwa i podziału tegoż bogactwa w społeczeństwie. Co do tego że jesteśmy społeczeństwem bogatszym nie ma wątpliwości, nie ma więc wątpliwości że warto było zmienić ustrój gospodarczy. Ta ostatnia uwaga wydaje się pozornie zbyteczna, ale wciąż wielu obywateli ocenia jakość ustroju po skali zróżnicowania dochodowego, tzn. im mniejszy mniejsze zróżnicowanie tym ustrój lepszy, bo pozornie sprawiedliwy. Ten problem ujawnił się przy okazji ostatniego strajku Solidarności w Warszawie, kiedy to dało się słyszeć i takie opinie, że Polska jest krajem nadmiernego zróżnicowania wynagrodzeń. Jakkolwiek niektóre przykłady niskich wynagrodzeń oraz nadmiernych mogą budzić faktycznie chwilami zdumienie, to jednak nie jest to materiał do orzekania o skali rozwarstwienia w Polsce.

Jedną z miar wykorzystywanych do badania zróżnicowania dochodowego w społeczeństwie jest wsk. Gini’ego. Próbując przedstawić budowę wskaźnika, należy sobie wyobrazić oś pionową przedstawiającą calość dochodów badanej grupy,  poziomą – badaną populację. Na każdej z osi podajemy wartości skumulowane. Oś prosta rozciągnięta od przecięcia osi do przeciwległego kąta wyznaczonego przez dwuwymiarowy wykres oznacza społeczeństwo egalitarne, co oczywiście w rzeczywistości jest nieosiągalne. Nieosiągalne nawet w krajach, w których eksperymentowano z zaprowadzaniem równości na siłę. Im bardziej hipotetyczna krzywa jest ugięta, tym większe zróżnicowanie dochodów w społeczeństwie. Wskaźnik Gini jest obliczany jako iloraz pola pomiędzy krzywą Lorenza dla społeczeństwa egalitarnego (czyli prostą) a krzywą Lorenza rzeczywistą i całkowitą powierzchnią pola trójkąta pod prostą. Skrajne wartości to 0 i 1. Zero otrzymujemy przy równomiernym rozkładzie dochodów, a 1 przy skrajnej nierówności. Oczywiście żadna z tych sytuacji nie występuje w rzeczywistości, chociaż w teorii można sobie wyobrazić społeczności które osiągają takie wartości.

Ponieważ wskazane wyżej ujęcie jest jeszcze mało czytelne, to warto je uzupełnić o wartości które pomogą czytelnikowi umieścić Polskę w obecnej rzeczywistości. Przez ostatnie kilkanaście lat poprzedniego ustroju wskaźnik dla Polski oscylował koło 0,25 (25%). Przed 1995 r. wskaźnik przekroczył wartość 0,3. Cechą krajów socjalistycznych było utrzymywanie się wskaźnika na ogół w przedziale 0,2-0,3. Dla Szwecji wskaźnik przyjmował wartość z przedziału 0,3-0,35. Kraje określane jako rozwinięte, długie dekady po wojnie miały wskaźniki w przedziale 0,3-0,4. Niemniej zdarzały się wyjątki, kiedy wskaźnik wykraczał poza górną lub dolną granicę. USA przed kilku laty przekroczyły 0,4, podobnie zresztą jak Chiny.

Szukając wartości wskaźnika trzeba pamiętać, że do wyliczeń przyjmuje się różne definicje dochodów co może powodować niewielkie różnice w wynikach. Zdarza się też, że różnie definiuje się wyznaczanie krzywej. Wskaźnik jest też liczony po odjęciu ze zbiorowości grup skrajnych, co powoduje wzrost składnika. Szczególnie ta ostatnia uwaga jest istotna, ponieważ im bardziej obcina się udział grup skrajnych tym bardziej wykres przypomina linie prostą o niewielkim stopniu nachylenia.

A tak przy okazji, to porównanie sektora państwowego wskazuje na inne podejście do rozkładu wynagrodzeń. W tymże sektorze w latach 90-tych wskaźnik Gini był mniejszy o dwie do czterech dziesiątych mniejszy od wskaźnika dla całej populacji. Co ciekawe jednak, badania przeprowadzone na rozkładem dochodów, wskazują, że od II poł. lat 90-tych rozpoczął się proces różnicowania dochodów w sektorze państwowych co jest naturalną reakcją na konkurencyjność wynagrodzeń oferowanych w sektorze prywatnym.

Obecnie wartość wskaźnika dla Polski to ok. 0,34, co daje wartość nieco większą od średniej w UE. To porównanie wydaje mi się bardzo ważne, ponieważ znaczna część Polaków poprzez media lub indywidualne kontakty ma pewną wiedze o warunkach życia w UE i zdaje się je akceptować i do nich dążyć. Oczywiście tu należy wskazać że rozkład dochodów to jedna rzecz, a siła nabywcza to druga. Inaczej mówiąc, poziom życia Polaków z – powiedzmy – dwóch najniższych grup decylowych jest wyraźnie gorszy od poziomu życia osób o najniższych dochodach w krajach rozwiniętych. Wobec tego ktoś o lewicowych poglądach mógłby dojść do wniosku, że należy zabrać „bogatym” i dać „biednym”. Żyć będzie się lepiej, a wskaźnik Gini’ego niech sobie spada. Co tam. Tak oczywiście myśleć nie można. Celem omawianego wskaźnika nie jest wskazywanie siły nabywczej, a tylko podanie ogólnej skali zróżnicowania. Z tego punktu widzenia sytuacja wydaje się być naturalna. Wynagrodzenia muszą być zróżnicowane gdyż pełnia rolę bodźca dla prawidłowej alokacji zasobów ludzkich i nawet gdyby wskaźnik ten w Polsce nieco jeszcze wzrósł, to nie uważałbym tego za anomalię.

Dokładniejsza analiza wskaźnika powinna być przeprowadzona na tle przemian w danym kraju i otoczeniu makroekonomicznym. Z cała pewnością w jakimś stopniu jest to przejaw prowadzonej polityki społeczno-ekonomicznej. Jako przykład można podać dwa kraje: USA i Danię. W pierwszym przypadku wskaźnik przekracza 0,4, a w drugim na ogół nie przekracza 0,3 (uwaga na metodologię). Pierwszy kraj uważany niemal za raj dla rozwoju przedsiębiorczości, a drugi to jeden z krajów o największych obciążeniach podatkowych w UE i udziale finansów publicznych w PKB i mimo to bywa w czołówce państw o najlepszych warunkach do prowadzenia działalności gospodarczej. Z drugiej strony od lat 80-tych można zaobserwować tendencje do wzrostu wskaźnika w krajach rozwiniętych i niektórych rozwijających się (co jest m.in. efektem procesu globalizacji), co obniża skuteczność prowadzenia polityki społecznej w wielu krajach, rozumianej jako utrzymywanie w ryzach procesu rozwarstwienia z jego społecznymi i gospodarczymi konsekwencjami.

Czasami można spotkać twierdzenie, że wskaźnik powinien się zawierać w przedziale od 0,25 do 0,4, na co faktycznie można znaleźć potwierdzenie we współczesnym świecie. Każde odstępstwo w takim przypadku można traktować jako przejaw anomalii społecznych, które mogą prowadzić do problemów społecznych lub ekonomicznych. W dużym uproszczeniu – zbyt mały wskaźnik może być przejawem złej polityki państwa skierowanej na unikanie za wszelką cenę rozwarstwienia co powoduje zanik konkurencyjności, a zbyt duży zaś – (np.0,5) jest charakterystyczny dla krajów niestabilnych politycznie lub biednych (lub jedno i drugie) gdzie znaczna część społeczeństwa funkcjonuje poza gospodarką. W ten sposób dochodzi się do pewnej prawdy, iż najlepiej rozwijają się kraje demokratyczne o jak największej liczbie obywateli wciągniętych w obieg gospodarki rynkowej.

W naszym przypadku nie ma sensu dążenie do wskaźnika Giniego mocno poniżej 0,3. Jak na razie przechodzimy etap doganiania krajów wydajniejszych i obecny wskaźnik dla Polski przy powolnej tendencji (dotychczas) wzrostowej ma swoje uzasadnienie. Oczywiście daleki jestem od próby uzasadnienia wskaźnika dla Polski tylko dlatego, ze taki a nie inny akurat jest. Nie ma co ukrywać, że niektóre kraje Europy Srodkowo Wschodniej tempem rozwoju poważniej nam nie ustępują a wskaźnik Giniego maja niższy. Mam na myśli naszych południowych sąsiadów. Z drugiej strony są małe państwa nadbałtyckie, gdzie omawiany wskaźnik zmieniał się jeszcze szybciej i o dwie, trzy dziesiąte przekracza wskaźnik dla polski. W naszym przypadku to po części konsekwencja naszej drogi przemian oraz m.in. wyjątkowo wysokiego wskaźnika bezrobocia, czy okoliczności gospodarczych na które wpływ mieliśmy żaden lub niewielki.

Przedmiotem dyskusji w Polsce jest kwestia zróżnicowania dochodów, czy też poprawy sytuacji osób o najniższym wynagrodzeniu. Tak jak wysokość wskaźnika dla Polski budzi dyskusje, tak i dyskusje budzi sposób na zmniejszenie dysproporcji. Recepty są wręcz skrajne, od podatku liniowego (przykłady krajów które go wprowadziły, bezpośrednio tego nie potwierdzają) do działań administracyjnych, jak płaca minimalna.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rada tak łatwo stóp nie podniesie

Decyzja Rady Polityki Pieniężnej pewnie nikogo nie zaskoczyła. Znając dotychczasowy rozkład głosów w trakcie głosowań i najnowsze makroekonomiczne dane, wiadomo było że trzyosobowa grupa tzw. jastrzębi nie przeforsuje w obecnych okolicznościach podwyżki.

Komunikat po dzisiejszym spotkaniu jest tradycyjnie dosyć skromny w oddaniu nastrojów w trakcie posiedzenia i rozkładu akcentów. Warto było przed lekturą dzisiejszego komunikatu przeczytać minutki z poprzedniego spotkania. W minutkach było widać powrót w pewnym sensie do sytuacji sprzed kilkunastu miesięcy, kiedy spór o politykę pieniężną był sporem o to co nas czeka. Grupa jastrzębi zabiegała o rozpoczęcie procesu zaostrzania polityki pieniężnej, a większość pozostałych członków RPP zdawała się czekać na potwierdzenie w faktach iż podwyżki stóp są faktycznie konieczne. No i były. Teraz jest podobnie.

Minęło kilka kwartałów i jesteśmy w momencie w którym mamy odpowiedzi (no, prawie) na dręczące RPP i makroekonomistów dylematy. Inflacja roczna doszła prawie do 5% i wszystko wskazuje na to, że wskaźnik nie będzie ulegał pogorszeniu. Do tego prognozy rynkowe wskazują iż na rynku panuje silne przekonanie, że bez przesadnego zaostrzania polityki pieniężnej powoli poradzimy sobie z inflacją. W komunikacie już wytłumaczono ewentualne dalsze utrzymywanie się inflacji na wyższym poziomie, cenami regulowanymi, żywnością oraz paliwami. Żywność, która miała napędzać wzrost inflacji będzie powoli zwalniać. Słabe wyniki produkcji sprzedanej i sprzedaży detalicznej oraz hurtowej za sierpień były sporym zaskoczeniem i od razu postawiły ekonomistów w dyskomfortowej sytuacji. Widać że nad rynkiem wisi pytanie: przypadkowe wahnięcie czy pierwszy sygnał wskazujący iż poważniejszy wzrost popytu wewnętrznego nam nie grozi.

Po argumentach przedstawianych w minutkach i po ostatnim posiedzeniu RPP widać iż przewagę osiągnęła ta część Rady , która nie jest chętna zaostrzaniu polityki pieniężnej chociaż z szacunkiem odniesiono się do argumentów strony przeciwnej. Oficjalnie więc nadal Rada obawia się efektu drugiej rundy oraz nie odtrąbiono ostatecznego zwycięstwa na inflacją. W takiej sytuacji trudno będzie jastrzębiom zdobyć większość w głosowaniach Rady w celu podniesienia stopy referencyjnej. W takich też okolicznościach wzrost wskaźników inflacji bazowej, w tym wskaźnika po wyłączeniu cen żywności i cen energii, nie zrobił poważniejszego wrażenia.

To stawia po znakiem zapytania dalsze podwyżki w tym roku. Nadal jednak uważam iż jest znaczne (powyżej 50%) prawdopodobieństwo podwyżki o 25 pkt. w tym roku. Wątpię natomiast by RPP zdecydowała się na podniesienie stopy referencyjnej do 6,5%. To byłoby możliwe tylko w przypadku opublikowania danych wskazujących na silne zagrożenie w walce z inflacją. Najnowsze dane makroekonomiczne utwierdzają mnie tylko w przekonaniu że Rada nie dokonałaby żadnego ruchu przed poznaniem danych za III kw.

W komunikacie po wrześniowym spotkaniu RPP zaskoczył mnie brak odniesienia do sytuacji na krajowym rynku walutowym i deklaracji premiera o zmianie waluty w 2011 r. Zmiany na rynku walutowym przypominają, iż jeżeli tylko rynek stwierdzi że krajowa gospodarka zwalnia a deficyt obrotów bieżących będzie się dalej pogłębiał, to złoty może przeżywać gwałtowne osłabienia, już na pewno straci ochotę do testowania granic wzmocnienia. Widać ze członkowie  Rady (przynajmniej większość) byli zaskoczeni deklaracją premiera o euro. W naszych makroekonomicznych okolicznościach stanowi to argument „za” podniesieniem stóp. Deklaracja podjęcia tego tematu w „Założeniach polityki pieniężnej na 2009 r.” to granie trochę na czas ale i wskazanie że i RPP nie wierzy w szybkie wprowadzenie euro, a przynajmniej tak szybkie jak to deklarował premier.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

LTV dla kredytów mieszkaniowych

W pierwszym odruchu, kiedy w piątek po lekturze jednego z tekstów w internecie wiedziałem że poświecę jeden z wpisów kwestii kredytów na zakup mieszkania, miałem ochotę opatrzyć wpis tytułem „Niech w końcu wydarzy się ten kryzys!”. Od czasu jak w mediach zapełniło się od analiz kryzysu hipotecznego w USA i zastopowania wzrostu cen mieszkań w Polsce, nastała moda na prorokowanie kryzysu na rynku nieruchomości. Jeszcze kilka miesięcy temu ograniczano się do straszenia, ale charakterystycznym było unikanie liczb i faktów. Czyli jakiś kryzys ma być, ale dokładnie czego i w jakim stopniu, autorzy już nie potrafili dokładniej napisać. Od kilku zaś miesięcy media zalewane są informacjami  o radykalnie pogarszającym się portfelu kredytów dla gospodarstw domowych, problemów w spłacaniu wszelakich długów i nadciągających problemach banków, które wywołane będą dawaniem kredytu hipotecznego każdemu kto tylko przekroczy próg banku.

Od niedawna nawet już w niby profesjonalnych tekstach na temat kredytów hipotecznych, zamiast rzetelnych liczb (lub przyznanie, że się ich nie posiada) powtarza się jak mantrę, że banki dają na zakup/budowę mieszkania każdemu i dowolną ilość pieniędzy, na dowolną liczbę lat i lekceważąc zdrowe zasady relacji – przykładowo – kwoty kredytu do wartości zabezpieczenia (LTV).

Ostatnio powszechnym zjawiskiem jest sugerowanie, ze bankowcy w szale walki o klienta dają kredyty przy LTV 100%-120%. Nie przeczę, ze takie zjawisko może mieć miejsce, ale jest to margines rynku. Ponadto w takim przypadku, by go w pełni ocenić, musiałbym wiedzieć przy jakim poziomie dochodów taki kredyt jest udzielany i czy są obligatoryjne dodatkowe warunki (np. ubezpieczenie). A tak swoją drogą, wygląda na to że jesteśmy świadkami zastępowania jednej legendy o podejściu bankowców do zabezpieczeń, nową – o tyle lepszą, że pozwala rzekomo lepiej tłumaczyć rzeczywistość. Jeszcze do niedawna standardem było zarzucanie bankom, że mają bardzo restrykcyjne podejście do wyceny zabezpieczeń. A teraz nagle wychodzi na to, że jest dokładnie odwrotnie. A może by tak piewcy sensacji zadali sobie pytanie jak to jest z tym mianownikiem ułamka do wyliczenia LTV. Być może te banki które rzekomo lekceważą ten wskaźnik biorą do wyliczeń wartość po własnej restrykcyjnej wycenie? Oczywiście nie jest idealistą i przyjmuje, że są w Polsce bankowcy, którzy zaryzykowali agresywniejsze podejście do zwiększania pozycji rynkowej, kosztem ryzyka. No dobra, ale jaki jest udział w takim razie kredytów z LTV 100% i więcej. Wyniki ankiety NBP i jednej z gazet skrótowo przedstawiane w ubiegłym tygodniu, wskazują że banki składające się na przeważającą część rynku nie naruszają przepisów ani  – nazwijmy to  – dobrych praktyk.

Nie ukrywam, że odnalezienie informacji o LTV dla polskiego rynku hipotecznego jest trudne. Pisząc niniejszy artykuł, opieram się na dokumencie „Raport o stabilności systemu finansowego, czerwiec 2008 r.”, który jest powszechnie dostępny na stronach NBP. NBP podaje wartość LTV dla udzielanych w poszczególnych kwartałach kredytów w walucie krajowej i w walutach obcych. Analiza NBP dotyczy okresu od II kw 2006 do IV kw 2007. Okres w sumie krótki, ale zachodzący na skutki kryzysu z powodu tzw. subprim’ów. Ok. końca 2007 r. dzielą nas wprawdzie trzy kwartały, ale trzeba sporo „dobrych chęci” żeby uwierzyć iż od tego czasu wskaźniki uległy radykalnemu pogorszeniu. Aż tak dynamicznie to się procesy w makroekonomii i bankowości nie dzieją. Mało tego. Już jako ciekawostkę podam, że kredyty na cele mieszkaniowe, które jeszcze na przełomie 2006/2007 przyrastały w rocznym tempie 50%-60%, poważnie zwolniły swoją dynamikę. Obecnie jest to już tylko ok. 30%.

Jak widać na zamieszczonej ilustracji, dla kredytów walutowych LTV wynosi ok. 75%, a dla złotowych wzrosło do 70%. Oszacowana przeze mnie wartość ważona, czyli LTV dla całego portfela, to wartość rzędu 73%. Można sobie dowolnie interpretować zmiany wartości LTV w przedstawionym okresie, ale doprawdy wymagałoby to dużo złej woli by wierzyć że obecnie wskaźnik dla całego rynku skoczył do 100%. Nawet jeżeli uległ pogorszeniu, to zaryzykuję prognozę, że przy przedstawionej metodologii będzie to tylko kilka procent dla III kw 2008 r.

Ale skoro o ryzyku, to należy również pamiętać że część banków może całkiem świadomie decydować się na sprzedaż produktów przy zwiększonym ryzyku. Wynika to z faktu iż udział należności straconych dla zadłużenia gospodarstw domowych ogółem (na cele mieszkaniowe to prawie 60%) utrzymuje się na niezwykle niskim poziomie. Zaledwie 3,5%. Wskaźnik ten od kilku miesięcy już nie spada i  – jak uprzedzałem w II kw – będzie się powoli pogarszał czyli powiększał.

Krótko mówiąc, straszenie iż banki lada miesiąc odczują radykalne pogorszenie wyników na portfelach hipotecznych nie ma potwierdzenia w faktach. Oczywiście jakość portfela pewne ulegnie pewnemu pogorszeniu, a kilku bankowych decydentów straci pracę albo co najmniej premie, ale to inna dyskusja.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wpływ zmian na rynku walutowym w okresie lipiec-wrzesień na inflację

W lipcu rynek walutowy testował jak bardzo można jeszcze wzmocnić złotego. Przypomnę tylko, że w 21 lipca złoty sięgnął 2,02 relacji do dolara i 3,21 do euro.  Nominalnie kurs spadł do wartości sprzed ponad 10 lat. Oczywiście takie ujęcie nie ma sensu i należy oceniać złotego zmian parametrów makroekonomicznych jak chociażby zmiany wydajności czy cen. Z tego punktu widzenia, złoty sięgnął bądź, a może i nawet minimalnie przebił wyznaczone dwukrotnie w tej dekadzie maksima wzmocnienia złotego. Wątpliwość z czym dokładnie mieliśmy do czynienia wynika z faktu iż wyznaczanie skali realnych zmian złotego może się minimalnie różnić w zależności od dokładności wziętych do wyliczeń danych i przyjętych założeń.

Rynek w końcu przerwał wzmacniać złotego i odreagował. Skala reakcji była wyjątkowo silna. Złoty osłabił się ciągu prawie dwóch miesięcy o 10,3% w relacji do dolara i 4,6% do euro. Skala odreagowania jest być może świetną miarą napięć jakie panowały na rynku w lipcu, kiedy bito rekord wzmocnienia złotego. Rynek miał więc świadomość, że działał już w obszarze gdzie złoty był ewidentnie przewartościowany, a kierunek zmian wyznaczały bardziej czynniki emocjonalne niż makroekonomiczne.

Celem niniejszego wpisu nie jest jednak historia zmian kursu złotego z ostatnich miesięcy, co zwrócenie uwagi na pewną ciekawostkę. Jak wyżej wspomniałem, w okresie od połowy lipca do końca I dekady września, złoty osłabił się o kilka procent. Powstaje więc intrygujące pytanie czy to się przeniesienie na wyniki inflacji? Dynamiczne zmiany na rynku walutowym skupiły również uwagę Rady Polityki Pieniężnej (RPP). W opublikowanym niedawno „Opisie dyskusji na posiedzeniu decyzyjnym Rady Polityki Pieniężnej…” (tzw. minutki),  temat kursu omawiano jako pierwszy i w opisie posiedzenia poświęcono mu bezpośrednio niemal aż 20% tekstu. To mówi samo za siebie. Ocena zmian krótkoterminowych jest trudna, ponieważ do końca I dekady września złoty odbił się do poziomów z I kw, ale niemal natychmiast rynek zrobił zwrot i do końca mijającego tygodnia wzmocnił złotego o ponad 4% (w rozumieniu koszyka walutowego). Odwrócenie procesu osłabienia złotego, pomimo zbieżności czasowej z deklaracją premiera o przyjęciu euro i tak miałoby miejsce. Zwrócę uwagę tylko, że dzień przed deklaracją premiera, rynek zakończył proces osłabiania krajowej waluty i zaczął się już przymierzać do krótkiego wzmocnienia. Oczywiście z całą pewnością premier mu w tym pomógł.

Zwrócenie uwagi przez RPP na dynamiczne zmiany na rynku walutowym wynika nie tylko ze skali i gwałtowności procesu, ale i z tego że rynek może zacząć trwalszy proces osłabienia złotego, albo – mówiąc dokładniej – przestać się realnie wzmacniać czy też czynić to o wiele słabiej. Złoty w ostatnich kilkunastu miesiącach bardzo nam pomagał w powstrzymywaniu inflacji i żal byłoby stracić takiego sprzymierzeńca.

Patrząc na zamieszczony wykres wydawałoby się że kurs spadł, wzrósł i znowu spadł, więc przeniesienie na inflację będzie może i żadne. Oczywiście przy założeniu że ostatnie wydarzenia były tylko incydentem, moje rozważania stają się częściowo czysto akademickie. Nie dziwi więc, że i RPP nie poruszała tematu wpływu ostatnich zmian na rynku walutowym na inflację. Inna rzecz, ze minutki przedstawiają dyskusję z posiedzenia w ostatnich dniach sierpnia, kiedy złoty przeszedł 2/3 osłabienia.

Przeanalizowałem zmiany na rynku walutowym podobne do omawianych, z ostatnich kilku lata. Szukałem okresów, kiedy złoty zaliczył przejściowe gwałtowne osłabienie. W zależności od innych procesów makroekonomicznych w jakich taki skok się odbywał, można było zaobserwować dodatkowy wzrost miesięcznych wskaźników inflacji o kilka dziesiątych. Proces ten najczęściej rozkładał się na dwa miesiące. Ponieważ inflację postrzegamy przez pryzmat wskaźnika rocznego, powstaje więc pytanie z czym możemy mieć do czynienia obecnie? W ostatnich dwóch miesiącach inflacja utrzymywała się na poziomie 4,8% i można przyjąć że nie czekają nas dalsze poważniejsze jej wzrosty. Przy założeniu, że wpływ zmian na rynku walutowym zobaczymy we wskaźnikach miesięcznych za wrzesień i październik, to inflacja roczna może sięgnąć lub minimalnie przekroczyć 5% (np. 5,2%). Sporo zależy tu jednak od tego miesiąca. Jeżeli rynek walutowy szybko sprowadzi kurs złotego do poziomu z przełomu czerwca i lipca, to przy zmiany na rynku z okresu lipiec-wrzesień nie będą miały trwałego wpływu na inflację. Ponadto warto pamiętać, że korzystny wyniki inflacji za sierpień (-0,4 m/m) również w skromnej chociaż części zawdzięczamy wzmocnieniu złotego w lipcu.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Dyskusja o euro, kilka dni później

Od deklaracji premiera w sprawie zmiany waluty minęło kilka dni i pojawiły się kolejne wypowiedzi , sondaże, które moim zdaniem potwierdziły to czego można się było spodziewać i obawiać. Podtrzymuje więc opinie, że styl w jakim premier „wrzucił” temat przyjęcia euro, był niewłaściwy co już widać po pierwszych reakcjach prezydenta i poprzedniego premiera. Sondaże też nie dają gwarancji sukcesu.

Dla porządku rzeczy przypomnę tylko, że swoją stanowczą deklaracją sprzed kilku dni o przyjęciu euro w 2011 r. premier zaskoczył nawet zwolenników tej operacji.  Z czysto technicznych względów (niezbędne terminy) jest to niemal niemożliwe do przeprowadzenia. Dla tej części ekonomistów, którzy stanęliby po stronie premiera, powstała bardzo dyskomfortowa sytuacja. No bo jak tu wesprzeć premiera, skoro już na wstępie zwrócono uwagę na napięcie terminów. Ostatecznie jako pierwszą możliwą datę (rok) ekonomiści zaczęli wskazywać 2012 r. Roku 2011 jako zmiany waluty nikt już chyba poważnie nie traktuje. Wydaje się również, ze i premier nie był do niej silnie przywiązany. Tak jak i kiedy po raz pierwszy zapoznałem się ze słowami premiera, tak i teraz mam wrażenie że premier świadomie chciał rozpocząć operację dochodzenia do euro od narzucenia dyskutantom, pierwszego potencjalnie możliwego terminu wprowadzenia waluty. Taką interpretację potwierdzają słowa premiera wypowiedziane w kolejnych dniach. Po spotkaniu z RPP, w tym również z prezesem NBP, komunikat mówił już tylko o 2011 jako roku spełnienia kryteriów i uzyskaniu pozytywnej opinii Komisji Europejskiej.

Nie ma co ukrywać, że tak NBP jak i RPP zostały postawione przez premiera w niezręcznej sytuacji. Dla RPP precyzyjne wskazanie daty oznacza wzięcie tego faktu pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o wysokości stóp procentowych. Biorąc pod uwagę bieżące okoliczności, doszedł argument wskazujący na konieczność prowadzenia bardziej restrykcyjnej polityki pieniężnej. Ponadto można odnieść wrażenie jakby premier chciał przejąć od NBP ideologiczną inicjatywę we wprowadzeniu waluty, co też spowodowało zabawną reakcje NBP. Tuż po ogłoszeniu słów premiera, NBP wydał na swoich stronach komunikat :

Biuro Prasowe NBP informuje, że 25 czerwca 2008 r. Prezes Narodowego Banku Polskiego zaapelował o sporządzenie rządowego programu wejścia do strefy euro. Wyraził też gotowość współpracy w najważniejszych dla kraju sprawach gospodarczych. Wypowiedź Premiera Donalda Tuska z 10 września 2008 r. jest ważnym etapem w dyskusji nt. precyzowania daty wstąpienia Polski do strefy euro. Dotychczas sprawa nie była przedmiotem konsultacji między rządem a NBP. „

Zaczęło się więc od prztyczków pomiędzy najważniejszymi instytucjami państwa. Szkoda że premier nie poczekał na raport o korzyściach z przyjęcia euro, przygotowywany przez NBP, a którego publikacja spodziewana jest w październiku. Ten materiał mógłby być – bez względu na wnioski – podstawą do dalszej dyskusji.

Dynamika jaką premier narzucił kwestii euro, chyba trochę zaskoczyła prezesa Skrzypka a o głównym ugrupowaniu opozycji nie wspominając. Zresztą co tu mówić o opozycji, skoro nawet świat komentatorów wydarzeń społeczno-politycznych sprowadził kwestię euro niemal tylko do komunikatów. Widać było że nawet najbardziej znane postacie naszego dziennikarskiego świata nie obejmują tematu euro, więc informacja o euro nie była poważniej dyskutowana. Narzucenie przez premiera wysokiego tempa może spowodować sprowadzenie tematu do poziomu jakiego jesteśmy świadkami przy okazji dyskusji o pomysłach na reformę służby zdrowia. Niska poziom wiedzy wśród publicystów powoduje zejście dyskusji do poziomu ideologicznego  i przypisywania reformatorom niecnych intencji.

Prezydent i były premier, a obecnie lider największego ugrupowania opozycyjnego, zdają się być tak zdecydowanym postawieniem kwestii euro zaskoczeni, co przeniosło się na ich reakcję. W przypadku prezydenta swoją opinie opieram na reakcji jego otoczenia, a dokładniej wypowiedzi ministra Kamińskiego.

"To jest doświadczenie Włochów, Hiszpanów, Greków, bardzo wielu krajów, w których obywatele skarżyli się na to, że po wprowadzeniu waluty euro muszą płacić więcej" – argumentował Kamiński.Zaznaczył, że Polska jest biedniejsza niż Włochy, Grecja czy Hiszpania i – jak mówił – prezydent "będzie chciał, zanim zajmie jednoznaczne stanowisko w tej sprawie, poznać szczegółowe wyliczenia dotyczące skutków gospodarczych wprowadzenia waluty euro"."Ale przede wszystkim nie dla przyjaciół Platformy Obywatelskiej z giełdy i spekulantów walutowych, tylko ze względu na punkt widzenia zwykłego człowieka" – dodał prezydencki minister.
Jak powiedział, L. Kaczyński zajmie stanowisko w sprawie wprowadzenia w Polsce europejskiej waluty, "jak rząd przedstawi ile wprowadzenie euro będzie kosztowało zwykłego człowieka"."Czy tak, jak twierdzą niektórzy będzie oznaczało 10-procentowy spadek siły nabywczej zwykłych polskich rodzin, czy odwrotnie" – dodał Kamiński.
"Pan prezydent już od dłuższego czasu z bardzo dużym niepokojem przygląda się drożyźnie w Polsce, drożyźnie, która dotyka przede wszystkim osób uboższych, dotyka zwykłych Polaków" – mówił Kamiński.
 (cytaty za www.gazeta.pl).

Według prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego wprowadzenie waluty euro w 2011 roku w Polsce byłoby "w najwyższym stopniu ryzykowne", a w konsekwencji przyniosłoby obniżenie stopy życiowej Polaków. "W sensie ekonomicznym jestem zdecydowanym przeciwnikiem wprowadzenia w tej chwili euro, bo dla kraju dużo biedniejszego niż przeciętna UE jest to zabieg w najwyższym stopniu ryzykowny. Na pewno obniżający stopę życiową" – powiedział prezes PiS podczas poniedziałkowej konferencji prasowej w Rzeszowie.(cytat za www.gazeta.pl).

Te cytaty mówią same za siebie. Razi niewiedza i brak przygotowania do dyskusji oraz ideologiczne uprzedzenie. Razi szczególnie powtarzanie wielokrotnie obalanych mitów o skokach cen i spadku stopy życiowej. Niemniej przewrotnie powiem, że reakcja środowiska prezydenta i największego ugrupowania opozycyjnego mnie nie zaskakuje. Premier powinien był się takiej reakcji spodziewać. W pewnym stopniu sam ją sprowokował. Nie ma co uciekać przed mozolną dyskusja o euro. Zapewniam, że w dyskusji na argumenty można obalić większość lęków związanych z euro. Na pewno dyskusji o euro nie można prowadzić na zasadzie wyboru zerojedynkowego, bo niestety tak prosto to nie wygląda. Teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację makroekonomiczną, kiedy może nam być na rękę kilkuletnie opóźnienie wprowadzenie euro. Nie zalecałbym również premierowi podejścia jakie zaprezentował prof.L.Balcerowicz. Postaram się w miarę dosłownie przytoczyć cytat jego wypowiedzi zasłyszanej w radiu: „nie znam opracowania, które kwestionuje sens przyjęcia euro”. A ja znam i całkiem niedawno polemizowałem na swoim blogu z jednym z takich opracowań. Doprawdy nie wiem jak można tego nie zauważyć. Takich opracowań, opinii jest znacznie więcej i sa publikowane nawet w ekonomicznych dziennikach. Większość z nich skupia się jednak na kwestii nie tyle czy zmienić walutę, co momentu tej operacji. Premier nie może ignorować tych argumentów, chociażby co najmniej z racji kultury dyskusji.
Pójście tzw. przebojem przez premiera w ostatnich dniach w sprawie euro  jest moim zdaniem błędem i w czasie zapowiadanych konsultacji  premier szybko się o tym przekona. Mogę mieć tylko nadzieję, że cały ten zgiełk nie jest tylko po to, by po kilku miesiącach ogłosić że winnymi braku sukcesu gospodarczego a la Irlandia są środowiska niechętne euro.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek zrobił miłą niespodziankę posiadaczom funduszy dolarowych

Sierpień na rynku TFI nie był miesiącem przełomu, ale na pewno nie był pozbawiony kilku ciekawych wydarzeń. Przyznam, że po wynikach miesięcznego salda wpłat i umorzeń za lipiec można się było bać kolejnej paniki. Nowością było to iż główne indeksy giełdowe wyznaczyły nową linię wsparcia i odbiły się w lipcu o kilka procent, odrabiając większość strat wynikających z poważnego spadku w czerwcu. WIG w połowie lipca, dokładnie 16-tego, spadł do 37,4 tys. pkt., czyli wartość z I poł. 2006 roku. Poprawa z lipca i brak chęci do przebicia wyznaczonego dna przez graczy rynkowych w sierpniu, mogły uspokoić co bardziej lękliwych inwestorów. Nie znam wprawdzie jeszcze wyników pełnej wartości umorzeń i zakupów, ale można przyjąć  że za niskim saldem tych wartości za sierpień stoi strona popytowa. Krajowy rynek spadł do tak niskich i atrakcyjnych poziomów, że pozycje zaczęli zajmować co bardziej świadomi ekonomicznych realiów inwestorzy. Oczywiście ktoś może zasugerować, że rynek prawidłowo dyskontuje najbliższą przyszłość i być może można oczekiwać dalszych spadków. Z własnych analiz zachowań rynków, zalecałbym dużą ostrożność z tą wiarę w umiejętność predykcyjną rynku. Bywa naprawdę różnie.

Moment na podjęcie decyzji o kupnie jednostek funduszy akcyjnych na pewno nie jest łatwy. Zawodowi analitycy i doradcy inwestycyjni są na ogół dość ostrożni w komentarzach, ale po spadkach czerwcowych na giełdach, widać w komentarzach większą odwagę w zachęcaniu do inwestowania na rynku akcji. Z cała pewnością działa tu i czysta psychologia. Im drastyczniej spada WIG i inne indeksy krajowe i zagraniczne, tym odważniej dawkujemy pieniądze na zakup funduszy akcyjnych.

Ujemne saldo zakupów i umorzeń za sierpień wyniosło tylko 890 mln zł. Od listopada, kiedy to każdego miesiąca odnotowujemy ujemne saldo, wynik sierpniowy należy uznać jako dość niski. Przymnę tylko, że przeciętne miesięczne saldo za okres od listopada do lipca wyniosło -1,8 mld zł. Zaznaczam że w wyliczeniu pominąłem styczeń, by nie wypaczyć wyniku wyliczeń jednym wyjątkowym miesiącem (saldo umorzeń -11,4 mld zł). Podejrzewam, że wynik za wrzesień nie powinien być gorszy. A co za tym przemawia? Jak się okazuje z danych GUS nasza gospodarka aczkolwiek zwalnia, ale dość powoli. Powinno to ograniczyć liczbę inwestorów wierzących w drastyczne spowolnienie. Gwałtownie w sierpniu osłabił się złoty, co może zachęcić część zagranicznych inwestorów do chociaż chwilowego zainwestowania na naszej giełdzie.

Ponadto na rynku byliśmy świadkami dwóch ciekawych zjawisk w minionym miesiącu. Po wielu miesiącach okazało się że fundusze zagraniczne (w tym akcyjne) i krajowych papierów dłużnych potrafią sprawić miła niespodziankę. Bardziej świadoma część inwestorów wie, że to raczej jednostkowe zdarzenia (przede wszystkim jeśli chodzi o jego skalę), ale na mniej przenikliwych obecnych lub potencjalnych uczestników funduszy, którzy jedynie od czasu do czasu patrzą na statystyki rynku, informacja ta wywarła na pewno korzystne wrażenie.

Otóż wspomniane fundusze zagraniczne odnotowały niespotykany wzrost wartości jednostek w ciągu jednego miesiące. Skok na tyle imponujący, że wpłynął nawet na wyliczenia zamian wartości jednostek funduszy dla okresów kilkumiesięcznych, czy nawet okresu rocznego. W sierpniu złoty w relacji do dolara osłabił się aż o 10,6% a do euro o 4,5%. Wobec tego jednostki dolarowych funduszy papierów dłużnych skoczyły w ciągu miesiąca, poza jednym przypadkiem (3,5%) o od 9,5% do 11,%! Jeszcze lepszy wynik dawały dolarowe fundusze akcyjne. Tutaj wzrostu sięgały prawie 13% w ciągu miesiąca. W sukurs osłabieniu złotego przyszły wzrosty głównych indeksów amerykańskich. Wzrosty w sierpniu może były i niewielkie (zawierały się w przedziale 1,0%-1,5%) ale cieszą, ponieważ na innych rynkach indeksy odnotowywały spadki i to nawet kilkuprocentowe. Niestety taka zbieżność zmian na rynku finansowym w tak krótkim okresie i w takiej skali to niezwykła rzadkość, dlatego  opisuję ją tylko jako ciekawostkę.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na możliwości inwestycyjne jakie stanęły przed nabywcami funduszy. Otóż można było zagrać na osłabienie złotego. Od kilku miesięcy złoty był wyjątkowo silny i do tego przewartościowany. Kto zaryzykował, ten zarobił. Oczywiście mogła to być również lokata walutowa czy po prostu zakup waluty w kantorze. Pokazuje ten przykład akurat dlatego, że nie wychodząc z domu i korzystając z Internetu klient TFI mógł co nieco dodatkowo zarobić.

Inną, już znacznie mniejszą ciekawostką, są dobre wyniki krajowych funduszy dłużnych papierów wartościowych w sierpniu. Część tychże funduszy w ciągu miesiąca zyskała nawet od 1% do 1,5%. To akurat wynik spadku rentowności na rynku krajowego długu. Przypomnę tylko, że spadek rentowności przenosi się na wzrost cen papierów dłużnych, a to przenosi się na wartość (wzrost) jednostek funduszy obligacyjnych. Być może podobne wzrosty przyniesie wrzesień, po deklaracji premiera o przyjęciu euro w 2011. Przykładowo, obligacje 10-letnie niemal momentalnie spadły z 6,1% do 5,8%. Oczywiście to może być tylko chwilowe wahania oparte na osłabionym złotym który powinien przeżyć chociaż krótkie wzmocnienie i emocjonalnym zagraniu na rynku papierów dłużnych pod datę zmiany walut na euro.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz