Nam sie udało bez interwencji

 

Rynek finansowy obserwuję od kilkunastu lat. Wpierw, przez kilka lat, z pozycji osoby zawodowo związanej z rynkiem a potem bardziej jako obserwator. Niemniej to czego byłem świadkiem w ostatnich kilku tygodniach było wielce intrygujące a z drugiej strony niezbyt budujące jeśli chodzi o szacunek do zjawiska jakie nazywamy „rynek finansowy”.

Od końca września do 24 października główne światowe indeksy i nasze krajowe spadły o od dwudziestu do ponad trzydziestu procent. Nasze główne indeksy straciły ponad 30%, za co odpowiedzialne były w dużym stopniu firmy z WIG20. Spadek w Polsce był w tym okresie półtora razy większy niż indeksów bazowych. Krótko mówiąc mieliśmy do czynienia z paniką. Nie sądzę by ktokolwiek teraz  był w stanie oszacować, co tak naprawdę wyceniają obecnie giełdy. Moim zdaniem indeksy pokazały straszną panikę inwestorów i nieumiejętność przeniesienia realiów makroekonomicznych na poziom indeksów. Analitycy i makroekonomiści wcale też w tym nie pomagają. W ostatnich tygodniach co kilka dni ta czy inna instytucja ogłaszała korektę (oczywiście w dół) PKB dla USA, UE czy dla Polski. Inwestorzy zaś potrafią kilkakrotnie dyskontować tą samą negatywną wiadomość, ale podaną przez różne instytucje. Osobiście mam sporo rezerwy do prognoz, które są aktualizowane szybciej niż napływają twarde dane, które mogłyby je podeprzeć. Świetnie to widać w Polsce. Prognozy PKB dla 2009 roku zawierają się w przedziale od ok. 3% do 4,8%. Co ciekawe jedną z najniższych prognoz podał NBP w swoim najnowszym raporcie. Najwyższa prognoza pochodzi z założeń budżetowych rządu i faktycznie powinna być nieco skorygowana. Co ciekawe, prognoza NBP jest gorsza od prognoz MFW czy Komisji Europejskiej. Tak naprawdę dla osób i instytucji parających się prognozą, jest okres wielkiego zamieszania. Poważnie spadła cena ropy, jest wiele niewiadomych odnośnie inflacji, nie sposób obecnie oszacować efekty ewentualnych ograniczeń w udzielaniu kredytów przez banki. Listę wątpliwości można wydłużać. Tak naprawdę najświeższe prognozy to często próba nadążania za trendem niż rzetelne produkty. Potęguje to tylko zamieszanie. Trudno się więc dziwić, że w takiej sytuacji rynek popada w taka depresję. Nie jest moim zamiarem zaczarowywanie rzeczywistości, ale mam sporo wątpliwości co do poprawności założeń branych do prognoz, bo są one raczej wyimaginowane przez twórców prognoz niż wsparte bieżącymi trendami. Przykładem kiepskiej prognozy czy tez raczej oceny bieżącej sytuacji może być opinia JP Morgan sprzed kilkunastu dni, a wskazująca iż jesteśmy krajem znacznego ryzyka. W pierwszej chwili na rynku pojawił się strach i zdumienie, ale szybka reakcja polskich ekonomistów uspokoiła graczy rynkowych.

W związku z powyższym trudno mi jest powiedzieć dlaczego indeksy giełdowe zatrzymały się w początku III dekady października. Inwestorzy albo zauważyli że przesadzili z czarnowidztwem, albo przerazili się poziomów do jakich sprowadzili indeksy giełdowe. W naszym przypadku ewidentną panikę na rynku wyceniłbym na kilkanaście procent, biorąc pod uwagę wartość WIGu z piątku. Inaczej mówiąc, WIG teoretycznie powinien być o kilkanaście procent wyżej by móc powiedzieć, że rynek wyszedł z obszaru paniki do przedziału odpowiadającego znacznemu lękowi i niepewności o przyszłość. Nie ma co jednak ukrywać, że w październiku polski rynek opuszczali inwestorzy zagraniczni i w takim przypadku moje wyliczenia nie mają znaczenia. Nawet poważne osłabienie złotego nie sprowokowało inwestorów zagranicznych do gremialnego powrotu.

A czy rynek poczuł wreszcie dno? Mogę mięć tylko nadzieję, że tak. Po obrotach widać jednak że tak długo jak główne światowe giełdy nie potwierdzą tego, tak długo krajowe indeksy gotowe są dalej spadać.

Pozytywnym znakiem poprawy sytuacji na świecie jest spadek stawek depozytów międzybankowych LIBOR i WIBOR. Powoli więc odpada czynnik strachu, nieufności pomiędzy instytucjami finansowymi i na rynek powraca płynność, częściowo wspomagana przez pieniądze państwowe. W Polsce ten proces ma lekkie opóźnienie. Stawki LIBOR zaczęły gwałtownie rosnąć od połowy września i proces ten wyhamował dopiero pod koniec I dekady października. W tym czasie depozyt 1m dla eur wzrósł z 4,5% do prawie 5,2%, a dla usd 1m LIBOR skoczył w tym czasie z 2,5% do 4,6%. Po akcjach podjętych przez banki centralne i rządy państw dotkniętych kryzysem, rynek powoli się uspokajał. Wspomniane interwencje dla samej tylko Europy szacowano w połowie października na blisko 2 bln euro. Głównie były to nabycia udziałów i gwarancje. Podjęte działania można podzielić na finansowe i psychologiczne. Jak się okazało rynek o ile sam potrafi wpędzić się w niezłe tarapaty, to bez pomocy niezmierzonych pieniędzy podatników może tylko pogłębiać zapaść. Oprócz skali spadków indeksów porównywalnych z kryzysami sprzed dziesiątków lat, minione wydarzenia wymuszą dyskusje o wolnym rynku, racjonalności działań rynków finansowych i roli instytucji finansowych w gospodarce. Fora internetowe są pełne oburzenia i krytyki skierowanej do sektora finansowego. Jednym z wielu odłamów tej dyskusji są wyniki OFE i oburzenie jakie to wywołało w społeczeństwie.

Na krajowym podwórku mieliśmy do czynienia z utratą płynności rynku głownie wskutek braku zaufania pomiędzy instytucjami finansowymi. U nas kryzys płynności zaczął się pojawiać w I poł. października. Objawiał się dość specyficznie, ponieważ o ile rosły depozyty długoterminowe to cena depozytów jednodniowych szybko spadła. Moje rozczarowanie wzbudziło zachowanie banków, które wobec ryzyka, narzuciły szereg restrykcji na rynek międzybankowy a problem ograniczenia płynności na depozytach o dłuższych terminach przerzuciły na NBP i rząd. Domaganie się gwarantowania depozytów międzybankowych czy pomysły zasilenia finansowego pod zastaw papierów komercyjnych są niepoważne. Owszem można powiedzieć, że wobec ryzyka utraty płynności rynku międzybankowego i ryzyka przejściowego ograniczenia akcji kredytowej banków coś zrobić trzeba i spór w tym momencie nie ma sensu. Niemniej część głosów środowiska bankowego można było odebrać jako wręcz szantaż albo próba rozpaczliwego szukania pomocy.

Chciałbym jednak pozostawić gorzkie refleksje na inne okazje i zwrócić uwagę na coś ważnego czego byliśmy świadkami w minionych tygodniach, a czego trochę się niedocenia. Kryzys finansowy powoduje, że nikt się nie ogląda na polskie fundamenty makroekonomiczne. Na rynku długu, walutowym i rynku kapitałowym przeżyliśmy ogromna korektę i – jak sądzę – wychodzimy z niej cało i z podniesionym czołem. Pomimo kryzysu na Węgrzech i ratunkowym podniesieniu tam stopy o 3 punkty procentowe, udało się nam przeżyć ten okres dość spokojnie mimo iż zagrożenie było znaczne. Drastyczne podnoszenie stopy referencyjnej dla ratowania waluty w okresie kryzysu o zasięgu światowym jest ruchem desperackim i mało skutecznym. Obawiałem się by nasz NBP nie próbował interweniować na rynku walutowym czy też nie podejmował innych akcji  o charakterze psychologicznym. A były przecież pomysły by NBP nie tyle może interweniował na rynku walutowym, co „stał się uczestnikiem rynku” poprzez zwiększenie jego płynności co miało pomóc w zatrzymaniu spadku wartości naszej waluty. Kilka dni później „uspokoił się” na poziomie blisko 2,8 dla usd i 3,7 dla eur. Oznacza to iż rynek utrzymuje złotego osłabionego wobec wartości uzasadnionych fundamentami o ok. dziesięć procent. Jak na obecne warunki i stan emocji na rynku, obecny poziom złotego w krótkim okresie wydaje się racjonalny. Jak tylko sytuacja makroekonomiczna stanie się pewniejsza, złoty teoretycznie powinien się powoli wzmacniać. To oczywiście spojrzenie „podręcznikowe”, bo reszta zależy od nastrojów na rynku.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Raport GUS o małych podmiotach gospodarczych

W ostatnich dniach GUS opublikował dane o sytuacji przedsiębiorstw o liczbie pracujących do 9 osób w 2007 r. Ta informacja plus wcześniejsze raporty, pozwalają wyciągnąć pewne wnioski dotyczące roli małych podmiotów w gospodarce oraz spojrzeć z pewnego dystansu na krążące na ich temat teorie.

Warto przy tej okazji zwrócić uwagę, że raport GUS to jedno z wielu sposobów na definiowania pojęcia „małe przedsiębiorstwo”. W tym przypadku, rolę kryterium pełni zatrudnienie. Nie jest to pomysł zły, ale na pewno nie wyczerpuje w całości definicji małego przedsiębiorstwa co powoduje iż część wniosków będę się starał formułować w miarę ostrożnie. Problemem jest też niespójność danych za 2004 r. co trochę utrudnia porównanie z rokiem 2005. W tekście opieram się na danych z lat 2004 – 2007, czyli na okres przypadający na znaczną część ostatniego część mijającego cyklu gospodarczego. Zaletę kryterium zatrudnienia jest jego precyzyjność. Ponadto takie ujęcie kieruje uwagę właśnie na fakt zatrudnienia, czyli jedną z najważniejszych funkcji społecznych jaką małe pod mioty mają pełnić.

W ostatnich trzech latach liczba podmiotów zatrudniających do 9 osób wzrosła z 1,610 mln do 1,709. Daje to wzrost o nieco ponad 3% rocznie. W tej liczbie prawie 95% podmiotów to jednostki należące do osób fizycznych. Należy zaznaczyć, że podmiotów zarejestrowanych jako jednoosobowa działalność gospodarcza w omawianym okresie było blisko 2,8 mln, ponadto raport GUS na którym się opieram nie obejmuje rolnictwa. W podobnym tempie rosło w małych podmiotach zatrudnienie. W tym okresie duże przedsiębiorstwa w tempie o ok. 1% szybszym. Dwu- trzykrotnie wyższe tempo zatrudnienia w małych podmiotach wykazują dane o zatrudnieniu w gospodarce pochodzące z Biuletynu GUS. Spadło zatrudnienie w rybołówstwie i przemyśle w małych podmiotach. O ile pierwszy przypadek wynika z przemian jakie dotknęły rybołówstwo, to zmiany w przemyśle zwracają uwagę na dość istotna cechę małych przedsiębiorstw. Motorem produkcji przemysłowej w gospodarce są średnie i duże podmioty. Nie zamierzam negować roli małych zakładów przemysłowych, ale o pozycji Polski na arenie międzynarodowej decydują podmioty większe i to tam koncentruje się produkcja eksportowa i postęp techniczny. Na obronę małych przedsiębiorstw można przyjąć, iż w większość działów gospodarki należących do przemysłu znaczenie ma efekt skali działalności. Inaczej mówiąc, nie ma ekonomiczne sensu ani wręcz możliwości prowadzenia koksowni czy huty przy zatrudnieniu 9 osób. Działy przemysłowe w przypadku małych przedsiębiorstw zatrudniają jedynie ok. 13% z ogółu zatrudnionych w małych firmach. Zatrudnienie w budownictwie skoczyło w tym okresie aż o 1/3. W dużych budowlanych firmach wzrost ten wynosił jedynie 13% w okresie 2004-2007. Do wzrostu zatrudnienia silnie przyczynił się sektor edukacji, usług zdrowotnych czy pośrednictwa i doradztwa finansowego. Handel i naprawy z największym udziałem zatrudnienia wśród małych firm (36% w 2007) nie odnotował poważniejszych wzrostów zatrudnienia w okresie 2004-2007.

Analiza danych dotyczących małych podmiotów pokazuje nam nieco inną Polską rzeczywistość społeczno-gospodarczą niż podstawowe wskaźniki gospodarcze. W badanym okresie wynagrodzenie wzrosło nominalnie jedynie o 8%, czyli realnie niemal się nie zmieniło. Trudno jednak uwierzyć by w czasach dobrej koniunktury i gwałtownego spadku bezrobocia pracodawcy nie chcieli mocniej podnieść wynagrodzeń. Wynagrodzenie średnie w małych firmach wyniosło w 2007 tylko 1,5 tys. zł, co stanowiło nieco ponad połowę średniego wynagrodzenia w przemyśle. Innym mankamentem dla zatrudnionych w małych firmach jest udział zatrudnionych na zasadzie umowy o pracę. W okresie 2004-2007 tylko 35% do 42% zatrudnionych miało umowę o pracę. Okres wzrostu gospodarczego nie miał poważniejszego wpływu na formę zatrudnienia. Tak więc sektor małych firm który zatrudnia ok. 3,5 mln osób daje pracę o niskich dochodach i niestabilnym zatrudnieniu. Jedynie częściowym usprawiedliwieniem jest fakt iż małe firmy dość często potrzebują pracowników o niskich kwalifikacjach a zatrudnienie na umowę o pracę bywa po prostu kosztowne i nieelastyczne w przypadku małych firm.

Przychody firm małych wzrosły w ciągu czterech lat o 23%, a dużych podmiotów aż o 38%, czyli w tempie o ponad 1/3 wolniejszym. W przypadku wzrostu zatrudnienia w zależności od tego co rozumieć pod pojęciem mała firma, różne są wyniki wzrostu zatrudnienia. Od 5% do ok. 10%, czyli w najlepszym przypadku takim stopniu jak w największych 15,6 tys. podmiotach których wyniki co kwartał podaje GUS. Trzymając się porównania tych dwóch grup przedsiębiorstw małe firmy ustępowały tez wzrostem wydajności. Wzrost wydajności stanowił 75% wzrostu wydajności firm największych.

Celem niniejszego wpisu nie jest deprecjonowanie małych podmiotów. Dane za ostatnie cztery lata wskazują iż popularna teoria o blokowanym  rozwoju małych podmiotów nie znajduje poważniejszego uzasadnienia. Warunki ekonomiczne w ostatnich latach (wzrost popytu) były bardzo korzystne dla rozwoju. Rozmiary ekonomiczne (zatrudnienie, przychody itd.) sektora małych podmiotów są przede wszystkim determinowane zapotrzebowaniem na jego usługi i ewentualne blokady administracyjne w rozwoju sektora, tak często wyrażane, są grubo przesadzone. Nasycenie małymi firmami (liczba firm na 1 tys. mieszkańców) wzrosło w okresie 2005-2007 o 6%, czyli do 44,8. Przy porównaniu z danymi za 2004, co do których mam pewne wątpliwości, wzrost wyniósł już tylko 3,5%.

Wśród małych firm przeważają podmioty, które wypełniają naturalną dla siebie rolę, czyli małych podmiotów usługowych jak firmy remontowo-budowlane, małe placówki handlowe czy firmy przewozowe. W dominującej wiec części udział tych firm w gospodarce jest determinowany względnie stałym lub powoli rosnącym popytem na ich usługi i wzrostem zamożności społeczeństwa, który też przecież nie odbywa się gwałtownie. Trudno też o radykalny wzrost wydajności, bo w większości przypadków jest to niemożliwe. Postęp technologiczny w małych punktach sprzedaży detalicznej czy firmie remontowej ma ograniczone znaczenie.

Obok naturalnej roli małych podmiotów, ich ogromną zaletą jest zatrudnianie osób o niskich kwalifikacjach oraz danie możliwości samodzielnej działalności na rynku. Sektor małych firm może być amortyzatorem zmian zatrudnienia w gospodarce i w porównaniu z dużymi podmiotami wydaje się górować elastycznością w reakcji na zmiany rynkowe.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Nasz fajny złoty

Złoty zachowuje się ostatnio jak nasza giełda, czyli nieco absurdalnie. Takie określenie jest oczywiście wysoce nieeleganckie, jeżeli przyjmiemy wolnorynkową zasadę, że jeżeli jakakolwiek cena na dobro czy usługę jest ustalana przez nieskrępowany popyt i podaż, to taka cena jest ceną rzetelną. Oczywiście moja ocena tych faktów to jedna rzecz, a wycena dokonana przez rynek – druga. Zgadzać się z rynkiem nie muszę,  ale zapewniam że jego werdykty szanuje i jestem gotów być może nawet ich bronić. To co się działo w ostatnich dniach i dzisiaj ze złotym jest na tyle intrygujące, że warto zwrócić uwagę na kilka ciekawostek, ponieważ jesteśmy świadkami wyjątkowych wydarzeń oraz ogromnych zmian na rynku walutowym.

Skala zmiany wartości krajowej waluty jaka dokonała się od końca lipca do wczorajszego dnia, jest największa z jaką mieliśmy do czynienia w ostatnich kilkunastu latach. I wcale nie mam na myśli zmiany nominalnej, a przede wszystkim zmianę złotego w ujęciu realnym. Złożyło się na to kilka zjawisk. Po raz kolejny przypomnę, że na swojej stronie zwracałem uwagę że szczególnie od drugiego kwartału tego roku złoty stawał się coraz bardziej przewartościowany. Rynek jakby na przekór wszystkiemu zaryzykował w czerwcu dalsze wzmocnienie. Po co ? Trudno to racjonalnie wytłumaczyć. O ile pamiętam atmosferę tamtych dni, to nie wykluczam nawet zadziałania samonapędzającego się mechanizmu. Pod koniec II kw coraz silniej stawiano pytanie o ile złoty się jeszcze wzmocni. Rynek szedł jakby w ślad za najbardziej agresywnymi prognozami i po ich zrealizowaniu, złoty odbił się w przeciwną stronę. Na początku września rynek zatrzymał się na poziomie z przełomu I i II kw, kiedy to wartość złotego zaczęła się odrywać od  ceny jeszcze mniej więcej uzasadnionej fundamentalnie.  Oczywiście szacowanie poziomów złotego, przy którym można powiedzieć że jest uzasadniony fundamentalnie zawsze wzbudza sporo kontrowersji, ale mimo rozbieżności w podawanych w mediach wyliczeniach, poziomy jakie złoty osiągnął w lipcu były nie do obrony nawet dla najbardziej liberalnych makroekonomistów. W takiej sytuacji gwałtowna reakcja nie powinna dziwić.

Poziomy wyceny naszej waluty z września to tzw. pierwsze hamowanie. Potem można było oczekiwać, a przynajmniej nie mogło to być większym zaskoczeniem, że wobec przesadnego wzmocnienia złotego w okresie letnim i oczekiwanego spowolnienia gospodarczego w Polsce i na świecie oraz kryzysu na rynku finansowym, złoty odreaguje krótkotrwałym nadmiernym osłabieniem w ujęciu fundamentalnym. Za poziom takiej reakcji można uznać notowania złotego z przełomu I i II dekady października. Takie wskazanie wynikają z moich obliczeń. Niestety z natury rzeczy precyzyjne obliczenia kursu który byłby rzetelnym odzwierciedleniem sytuacji gospodarki krajowej na tle makrootoczenia, są w zasadzie niemożliwe. Niemniej warto to robić, bo szukanie poziomów równowagi przy wsparciu analizy technicznej nie ma sensu. Kolejnym problemem jest rozkład zmian złotego, czy nominalnych a nawet realnych zmian kursów walut  w ogóle. Ale problem rozkładu zmian kursów i kształt rozkładu, to już temat na osobne opracowanie.

To co się dzieje na krajowym rynku walutowym w tym tygodniu to już panika, chociaż tutaj punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Z makroekonomicznego (krajowego) punktu widzenia, rynek przesadnie osłabił złotego o kilkanaście procent wg notowań z tabeli NBP z dnia wczorajszego. Biorąc jednak pod uwagę paniką wywołaną przez rynek węgierski i ogólny kiepski klimat na światowych rynkach plus wzrost popytu na dolara, można tylko rozłożyć ręce i czekać aż się to całe zamieszanie skończy. W tym tygodniu jesteśmy świadkami negatywnej strony globalizacji na rynku finansowym. Mam na myśli asymetrię pomiędzy wiedzą graczy rynkowych o sytuacji makroekonomicznej Polski i naszego regionu, a skutkami wywołanymi decyzjami tychże graczy rynkowych.  Dla nas to o tyle istotne, że notowania WIG20 czy rynek obligacji (rentowności powyżej 7%) wskazują iż Węgrzy wywołali tak silny strach, że najwięksi zagraniczni inwestorzy na krajowym rynku nie tyle wycofują się co wręcz w panice uciekają. Z punktu widzenia zagranicznego inwestora, to redukcja pozycji w obliczu zagrożenia. W takiej sytuacji, inwestora zagranicznego makroekonomiczne fundamenty każdego kraju z osobna, kompletnie nie interesują. Trzeba się z tym pogodzić i już. Nie pierwsza to taka sytuacja na naszym rynku.

Jak wskazałem, na ruchy złotego w okresie czerwiec-październik wpłynęło kilka czynników, doprowadzając w ten sposób do bezprecedensowej na naszym rynku zmiany wyceny złotego. Zaznaczam, że biorę tu pod uwagę skalę zmiany oraz krótki okres w jakim się wydarzyła.

Na zakończenie i pocieszenie zwrócę uwagę na dwa ważne fakty. Złoty osłabił się tak poważnie i przesadnie, że osoby zainteresowane kredytem w walucie powinny trzymać rękę na pulsie i jak tylko sytuacja na   światowym i krajowym rynku finansowym się uspokoi, biec do banku po kredyt hipoteczny. Mamy do czynienia z sytuacją jaka zdarza się raz na kilka lat na polskim rynku. Ostatnio było to na przełomie 2003 i 2004. Druga mila wiadomość, to fakt iż nasza giełda stała się niezwykle atrakcyjna dla zagranicznych graczy. Indeksy giełdowe są na niezwykle niskich poziomach, a złoty zachęca do inwestowania. Wpierw oczywiście musi minąć panika, a potem musimy uzbroić się w cierpliwość kiedy zagraniczni gracze przypomną sobie o peryferyjnym dla nich rynku.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Zabawa w wyliczanie salda wpłat i umorzeń

Po drastycznych spadkach indeksów w październiku powstaje pytanie jak silne wypłaty środków z TFI to wywoła. Opublikowane właśnie dane wpłat i umorzeń w funduszach inwestycyjnych za wrzesień chyba nie pomogą w oszacowaniu tego z czym możemy mieć do czynienia w październiku.

Wrzesień na giełdach miły dla inwestorów nie był. Indeksy giełdowe spadły we wrześniu o kilka-, kilkanaście procent w porównaniu z sierpniem.  Pod koniec miesiąca niepokój na rynkach zaczął narastać i przeniósł się rynek międzybankowy, windując stawki depozytów i dalej osłabiając naszego złotego. Jak na takie spadki i napięcie na rynkach, saldo wpłat i umorzeń wyniosło tylko -1,96 mld zł. Słowo „tylko” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo można się było obawiać czegoś znacznie poważniejszego. Po gwałtownych spadkach indeksów giełdowych w styczniu i czerwcu, saldo wyniosło odpowiednio -11,3 mld zł i -2,4 mld zł. Do wartości czerwcowej należy dodać  -3,5 mld zł z lipca. Lipiec był miesiącem lekkiego odbicia lub stabilizacji na najważniejszych rynkach oraz na warszawskim parkiecie. Można więc przyjąć, że przewaga umorzeń z lipca to opóźniona reakcja na spadki w czerwcu.

Po kształtowaniu się sald w bieżącym roku widać, że każdy ostra przecena jednostek funduszy skutkuje dłuższą reakcją inwestorów. Z drugiej strony, analizując sytuację na rynkach finansowych i saldo wpłat i umorzeń, można odnieść wrażenie że najbardziej nerwowi inwestorzy już odeszli. Oczywiście od drugiej połowy września mamy do czynienia z niemal ciągłymi spadkami o łącznej wartości 20%-25% do końca ubiegłego tygodnia. W tym czasie rynek wszedł praktycznie w okres paniki. W związku z tym powstaje pytanie jaka będzie wartość salda zakupów i umorzeń za październik. Można takiej analizy dokonać na podstawie zachowań uczestników TFI w bieżącym roku. W wyliczeniach, szacunkach, można się w zasadzie tylko opierać na bardzo krótkim okresie, bo nie dalej niż okresie od listopada ubiegłego roku. Decyzje inwestorów są podejmowane po wpływem zmian rynkowych z całego miesiąca i dlatego badając zachowanie inwestorów powinno się brać wartości średnie indeksów z miesiąca. Zwracam na to uwagę, ponieważ to czy do szacunków weźmie się wartości średnie czy z końca miesiąca, istotnie wpływa na wynik ostateczny. Oczywiście szacunek salda ma trochę wspólnego z zabawą, ponieważ liczba okresów branych do wyliczeń jest mała, a z drastyczna przewagą umorzeń nad wpłatami mieliśmy do czynienia w zasadzie tylko dwa razy.

W zależności od tego czy bierze się pod uwagę wartość średnią indeksów czy ostatnią z badanego okresu, to wynikiem jest saldo od -6 mld zł do nawet -10,5 mld zł. Ratunkiem mogliby być inwestorzy, którzy mają świadomość, iż stąpamy już po dnie lub blisko niego i warto ostrzej przystąpić do zakupów jednostek funduszy. Wątpię jednak by takich było dużo. A nawet jeżeli, to ich decyzję będą rozciągnięte w dłuższym okresie. Nadzieją na to by przewaga umorzeń była jak najmniejsza jest prawdopodobne odejście najbardziej wystraszonych inwestorów do tej pory. Funduszom na pewno nie pomaga fakt, iż bardzo trudno znaleźć komentarz analityka wyliczający skalę niedowartościowania naszych głównych indeksów. Przeciwnie, bardziej aktywni są analitycy  techniczni chętniej odnoszący się do coraz dalszych okresów i uzasadniających obecne spadki. Jestem właśnie po lekturze jednego z takich artykułów w weekend’owym „Parkiecie”. Szczerze mówiąc, po ostatnich kilkunastu miesiącach trudno nie odnieść wrażenia, że większość analityków technicznych jest w stanie uzasadnić każdy wzrost i każdy spadek do dowolnego poziomu. Fundamentaliści o ile widzą że już tylko panika spycha indeksy w dół, to na ogół niechętnie sugerują zakup akcji już teraz.

Wartość rynku funduszy spadła we wrześniu o 6,1% w porównaniu z sierpniem, a w ciągu roku o prawie 40% i na koniec minionego miesiąca wyniosła 86,5 mld zł. Jeżeli wypłaty (saldo) będą z zakresu wskazanego przeze mnie, to wartość funduszy powróci do wartości z II kw 2006 r., co oznaczałoby prawie dwa razy mniejszą wartość od rekordu z lipca 2007, kiedy to fundusze zarządzały środkami o wartości 141 mld zł. Można się też pokusić o stwierdzenia, że jeżeli saldo zakupów i umorzeń nie przekroczy 5 mld, to oznaczałoby to iż na rynku pozostali tylko inwestorzy o stalowych nerwach. Sam jestem ciekaw, jak będzie, bo dużo na to powie o rynku.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Inflacja i polityka „prowizoryczna” RPP na najbliższe miesiące

W całym zgiełku związanym z sytuacją na rynku finansowym może nam uciec ciekawy temat, czyli nasza krajowa inflacja. GUS podał właśnie wyniki i przez rynek powinna być ona przyjęta pozytywnie. Powinna ponieważ potwierdzony jest spadek inflacji z 4,8% (wskaźnik roczny) w lipcu i sierpniu do 4,5% we wrześniu. Ten wyraźny spadek jest konsekwencją silnego spadku wskaźnika rocznego dla cen żywności. Przypomnę tylko, że od listopada ubiegłego roku do sierpnia roczny wskaźnik cen żywności, które w koszyku stanowią prawie 26%, utrzymywał się w przedziale 6,8%-7,9%, czyli na bardzo wysokim poziomie. W tej dekadzie wprawdzie miało to miejsce już po raz trzeci, ale w dwóch wcześniejszych przypadkach sytuacja taka trwała znacznie krócej. Znaczny spadek wskaźnika cen żywności wynikał z wyłączenia z wyliczeń gwałtownego miesięcznego skoku cen żywności z września ubiegłego roku (2,4%). To głównie dzięki temu roczny wskaźnik cen żywności obniżył się do 5,1% w ubiegłym miesiące.

Na zamieszczonym wykresie widać jak koszyk żywności silnie wpływa na zmiany inflacji w Polsce. W przedstawionym okresie udział koszyka żywności w koszyku inflacji ogółem spadł w z niemal 40% do 26% obecnie. Zwracam uwagę na silny wpływ cen żywności na inflację pomimo znacznego spadku jej udziału. Zwracam jednak również uwagę na fakt iż zmiany w produkcji rolnej w kraju i zagranicą wywierały wprawdzie wpływ na inflację, ale okres oddziaływania był i jest ograniczony. Zwracam na to uwagę, gdyż pod koniec ubiegłego roku część makroekonomistów „zainwestowała” w teorię o czekającym nas długotrwałym niedopasowaniu popytu na żywność z jej podażą. Prasa zaczęła się o tym rozpisywać niemal tak jak dzisiaj o zmianach jakie ma wywołać kryzys finansowy na świecie. Zjawisko stało się tak głośne, że nawet niektóre krajowe podmioty zajmujące się konstruowaniem produktów inwestycyjnych (lokaty strukturyzowane) wymyślały struktury oparte na cenach aktywów mających cokolwiek wspólnego z rynkiem żywności.

Na dodatek reakcja ta była trochę spóźniona, gdyż wysokie ceny żywności zaczęły nam doskwierać trochę wcześniej i w połowie 2007 zwracałem uwagę, że żywność przysporzy nam problemów. Przyznam jednak, że nie sądziłem że aż tak dużych. Jednak w medialnym kreowaniu strachu przed globalnych i wieloletnim niedopasowaniu na rynku żywności, zaskakiwała mnie niewiara w dopasowanie popytu i podaży rynku rolnego i przetwórstwa spożywczego oraz  lekceważenie innych zjawisk makroekonomicznych które mają wpływ na podaż czy popyt na artykuły żywnościowe. Ot chociażby osłabienie popytu, czy wskutek ograniczenia tempa rozwoju gospodarczego. Nie sądzę, by to co właśnie doświadczaliśmy na rynku żywności miało mieć skutki trwalsze niż podobne procesy doświadczane w przeszłości.

Obecnie staje pytanie, co dalej z inflacją i co będzie jej siła napędową. Najbardziej intrygujące jest to, iż właśnie jesteśmy w momencie kiedy wciąż możemy wierzyć iż inflacja spadnie do poziomu górnej granicy pasma, czyli 3,5%. RPP staje obecnie przed niełatwym wyzwaniem. Najnowsza projekcja inflacji przygotowywana przez NBP będzie miała ograniczoną wartość predykcyjną dla członków RPP i nie jest to wina analityków z naszego banku centralnego. Jesteśmy właśnie po poważnym osłabieniu złotego. Wobec kryzysu finansowego, nie sposób powiedzieć czy złoty powróci do poziomów z II kw czy nie. Jednak wobec niepewności na rynkach i publikowanych niemal codziennie korekt PKB dla różnych regionów świata i dla Polski, wątpię by rynek miał odwagę do trwałego powrotu na poziomy kursów z II kw. To będzie miało przeniesienie na inflację. W tej chwili trudno o rzetelne prognozy makroekonomiczne, gdyż trudno oddzielić trwałe niekorzystne skutki kryzysu dla światowej gospodarki od ewidentnego strachu który sparaliżował rynki finansowe i ograniczył płynność na rynku międzybankowym. RPP stoi w obliczu dylematu czy kierować się tylko profesjonalnie przygotowywanymi prognozami czy też ujmować w swoich decyzjach działania o charakterze psychologicznym by zapobiec dalszemu pogarszaniu się nastrojów na rynku. Do tego dochodzi brak precyzyjnego i uzgodnionego przez wszystkie zainteresowane instytucje terminarza wprowadzenia euro. W obecnych okolicznościach spore wątpliwości budzić będzie prognozowanie popytu krajowego. Istnieje możliwość dalszych obniżek stóp referencyjnych na świecie, czyli kontynuowanie akcji z poprzedniego tygodnia. Nie sposób precyzyjnie odczytać jakie są oczekiwania rynku miedzybankowego gdyż obecne ceny pieniądza uniemożliwiają dokonanie rzetelnych szacunków krzywej rentowności. Itd. itd.

Można więc zapomnieć o podwyżkach stóp w tym roku i zaryzykować twierdzenie, że cykl podwyżek mamy już za sobą. Przypuszczam, że członkowie RPP o tzw. gołębim nastawieniu mogą podjąć próbę obniżenia stóp już w tym roku. Inaczej mówiąc, RPP będzie zmuszona do czasu kolejnej projekcji i wiarygodnych prognoz, prowadzić coś w rodzaju polityki „prowizorycznej” z elementami psychologicznymi.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Czy indeksy giełdowe mogą przyjmować wartości ujemne?

Tytułowe pytanie jest z pozoru idiotyczne, ale kiedy tak przyglądałem się zmianom indeksów w ubiegłym tygodniu, a szczególnie wyczynom inwestorów w piątek, to miałem wrażenie że jest to możliwe w przekonaniu graczy rynkowych. Zwracam na to uwagę, ponieważ indeks jest jednak odzwierciedleniem cen akcji w jego skład wchodzących. A skoro cen, to znaczy że rynek teoretycznie powinien dążyć do rzetelnej wyceny notowanego podmiotu, a w przypadku indeksu reprezentującego dany parkiet, indeks powinien teoretycznie rzetelnie wyceniać kondycje ekonomiczną kraju. Oczywiście mam na myśli główny krajowy parkiet, który skalą kapitalizacji i zróżnicowania branżowego można określić jako reprezentatywny ekonomicznie dla danego kraju.

Giełdy to jeden z elementów rynku finansowego. I jak każdy z tych elementów (rynek długu, rynek walutowy) ma jedną istotną wadę. Otóż rynki czego jak czego, ale najmniej lubią precyzyjną wycenę bieżącej sytuacji. Dla indeksów giełdowych jest to wycena akcji, dla rynków walutowych wartość kursu odpowiadająca fundamentom makroekonomicznym, a dla rynku długu (stopy procentowej) określenie krzywej rentowności odpowiadającej perspektywom gospodarki. Najłatwiejszą sytuację ma rynek długu, ponieważ musi odgadywać tylko poczynania banku centralnego, który ustala stopę referencyjną, a więc mocno determinuje kształt krzywej rentowności dla krótkich terminów. Dalej w sukurs przychodzi   teoria i praktyka stopy realnej.

Jak wspomniałem, rynki nawet gdyby znały cenę równowagi dla wycenianych aktywów, to i tak próbowałyby wybicia w górę lub w dół, bo stabilizacji po prostu nie lubią. Jednym z wielu powodów gwałtownych zmian jest ogrom graczy na rynku finansowym. Nie ma co ukrywać, że w przeważającej większości wiedza tych graczy (osób fizycznych i instytucji) i skala zmian jakie wywołują swoimi decyzjami nijak się mają do obiektywnej ceny równowagi wycenianych aktywów. To pewien problem dla globalizującego się rynku finansowego, który obecnie dał o sobie znać wyjątkowo silnie.

Warto więc chyba przypomnieć sobie o poziomach odniesienia. Tymi nie może być liczba tragicznych informacji jakimi zalewają nas media. Zaczynam od tego, ponieważ mam wrażenie, że od kilku tygodni rynki nie wyceniają fundamentów a informacje medialne. Skoro są one tylko pesymistyczne, to też pesymistycznie zmieniają się indeksy. Doszło wiec do zabawnej sytuacji, kiedy nawet zawodowi analitycy oceniaja plan Paulsona i inne działania banków centralnych oraz rządów z perspektywy emocjonalnej reakcji graczy rynkowych i tak naprawdę własnej.

Spróbuję więc przypomnieć kilka istotnych informacji, które pozwolę sobie zaliczyć do fundamentów, ponieważ rynki zapomniały już chyba o co chodzi, gdzie jesteśmy i z rozpędu zaczęły przez nieuwagę dyskontować mega recesję.  

Warto więc przypomnieć, że spowolnienie gospodarcze w USA i na świecie było zapowiadane od kilku kwartałów. Różnica pomiędzy stanem przykładowo sprzed roku, a obecnym, to skala spowolnienia rozwoju. Rok temu oczekiwano spadku tempa PKB w USA do nieco ponad 2%. Potem systematycznie obniżano prognozy. Wg najnowszego raportu MFW, tempo PKB w USA w przyszłym roku będzie pomiędzy 0,0%  a 0,5%. Fakt, że korekta prognozy jest spora. Zwracam jednak uwagę, że szczególnie w ostatnich miesiącach tempo korekt prognoz rozwoju dla poszczególnych krajów jest tak szybkie, że mocno powątpiewam w jakość tych naprędce dopasowywanych do rzeczywistości medialnej prognoz. Po drugie USA przechodziły już podobną sytuację. W 2001 PKB wzrósł tylko 0,8% po ok. 4%  w kilku latach wcześniejszych. Jak widać w dramatyczną recesję nie wpadli. Wtedy też mówiono o nowej erze rynków po zniszczeniu budynków WTC i aferze Enronu. A ja twierdze że niewiele się zmieniło. Ludzka głupota i chęć błyskawiczne zarobku mają się w najlepsze. Załamanie na rynku nieruchomości, tak teraz akcentowane, to tylko przejaw oderwania się od realiów ekonomicznych przy wchodzeniu w okres spowolnienia. Ten kryzys jest jednym z wielu tego skutków i przyczyn. Równie dobrze można przyjrzeć się rynkowi samochodowemu. Od dłuższego czasu producenci na świecie zwracali uwagę na słabnącą sprzedaż.

Dzisiejsza gwałtowna reakcja giełd to w jakimś stopniu poważne lekceważenie sygnałów o spowolnieniu i bicie rekordów osiąganych poziomów indeksów. Warto przypomnieć, że ponad rok temu krajowi inwestorzy kompletnie lekceważyli informacje o spowolnieniu wzrostu gospodarczego oraz ogromnym przewartościowaniu spółek giełdowych. Dla tych wiec, którzy uważają że rynek prawidłowo dyskontuje przyszłość, stawiam pytanie: czy w II i III kw ubiegłego roku, rynek też prawidłowo dyskontował zmiany w gospodarce?

Od kilku dni rynek po prostu kompletnie nie wie czego się trzymać, na czym oprzeć prognozy, stąd zachowuje się kompletnie irracjonalnie. W Polsce przykładowo, WIG w piątek spadł do poziomu z początku III kw 2005 r. Zaznaczam, że wtedy nasza giełda dość racjonalnie wyceniała wartość spółek. Oznacza to że rynek zanegował mający miejsce od tego czasu wzrost gospodarczy w Polsce. A do chwili obecnej to kilkanaście procent!. Jeżeli założymy racjonalność giełdy, to musielibyśmy przyjąć, że rynek oczekuje analogicznej recesji w Polsce. A to już zupełny nonsens. Najgorsze dla Polski prognozy mówią o 3% wzrostu w 2009r. Indeksy innych krajów cofnęły się do poziomu z 2005 roku i lat wcześniejszych, negując niemal cały przyrost gospodarczy z ostatniego cyklu koniunkturalnego. Ludzie chyba rzeczywiście uwierzyli w podobieństwo obecnego załamania giełdowego do słynnego kryzysu z przełomu lat 20 i 30 tych.

Sporo do życzenia pozostawia medialny wymiar kryzysu. Nie mam nic przeciwko sensacji i tragedii lejącej się z telewizorów i gazet, ale proponuje wrócić do – w naszym, krajowym wydaniu – I poł. 2007 r. Czy tak samo informowano o bezmyślnie pnących się do góry indeksach giełdowych? Tak, ale tylko w prasie finansowej, którą czyta garstka Polaków. A i tu bywało różnie, bo analitycy opierający się na analizie technicznej, często odrywali się od fundamentów, dając się zwieść kreskom.

Nie próbuje negować skali obecnych problemów, ale obecnie silniej doskwiera nam już kryzys płynności spowodowany przede wszystkim gwałtowną korekta w wycenie aktywów i bardzo daleko posuniętą ostrożnością instytucji finansowych. Z jednej strony to słuszna ostrożność, z drugiej  zaś – posunięta do nadmiernych rozmiarów, sama powoduje narastanie problemów i wzrost poczucia zagrożenia przez zwykłych obywateli.

Oczywiście inwestorzy niech robią co chcą. Mogą od jutra dalej bezmyślnie obniżać wartość indeksów giełdowych. Wolna wola. W piątek widać było jednak narastające wątpliwości na giełdach. Na wykresie naszych głównych indeksów widać było chęć zatrzymania spadków i lekki wzrost w ostatniej godzinie notowań. Na pomoc sprzedającym panicznie akcje, przyszli ich nabywcy. W efekcie mieliśmy obroty nienotowane bodaj od kilkunastu miesięcy i rzadko spotykane w ubiegłym roku, rekordowym pod tym względem. W USA indeksy po znacznych wahaniach zakończyły piątek na spadkach o 1%-2%. To niemal zahamowanie jak na standardy ostatnich dni. Niestety zmiany futures na indeksy nie potwierdzają odwrócenia tendencji. Rynek ma sporo do przemyślenia w nadchodzącym tygodniu. Ja tylko wskazałem na jedna z wielu ciekawostek, związanych z „wyceną” przez rynek stanu rzeczywistego nadchodzących kwartałów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Prezydent wcale nie chce mieć doradcy ekonomicznego

Niniejszy wpis to ciąg dalszy wpisu poprzedniego, w którym starałem się zwrócić uwagę że ująca t na brak w otoczeniu prezydent makroekonomisty. Zaznaczam, że nie oczekuje by każda osoba piastująca urząd prezydenta musiała być z wykształcenia czy wykonywanego zawodu, ekonomistą. Niewątpliwie jednak, i nie ma co tego ukrywać, że funkcja ta styka wybrańca narodu z problemami ekonomicznymi najwyższej wagi. Wagi ustrojowej. W minionych dniach byliśmy i jesteśmy nadal, świadkami wydarzeń o ustrojowym znaczeniu dla kraju i gospodarki światowej. Urząd prezydenta zdaje się bardzo pasywnie podchodzić do dziejących się wydarzeń. W swojej ocenie opieram się na wypowiedziach prezydenta oraz osób z jego najbliższego otoczenia, które doskonale wpisują się w ekonomicznego ducha prezentowanego przez prezydenta.

Trwający właśnie kryzys na rynkach finansowych, prezydent wykorzystał do wielokrotnego zademonstrowania sporego dystansu do gospodarki rynkowej i czegoś w stylu „a nie mówiłem, że……, ale nikt nie chciał mnie słuchać”. Że? Że liberałowie przeceniali zdolność mechanizmu rynkowego do radzenia sobie z problemami rozwoju ekonomicznego i racjonalności zachowań rynków finansowych. Tego typu wątpliwości nie są nowością i z mniejszym czy większym natężeniem przewijają się dyskusje na ten temat i niejednokrotnie prowadzą do podjęcia decyzji. Ja również w treściach na moim blogu daleki jestem od wyznawanie liberalizmu w krystalicznej postaci, co nie zmienia faktu iż jestem jak najbardziej zwolennikiem gospodarki wolnorynkowej. Jeden z wielu rezultatów takich decyzji leżał niedawno na prezydenckim biurku. Mam na myśli przenoszone na grunt prawa polskiego uregulowania unijnej dyrektywy MiFID dotyczącej rynku finansowego.

Zauważyłem, że obydwaj panowie Kaczyńscy kryzys finansowy wykorzystali również do zwrócenia uwagi iż jest on (oraz jego skala) skutkiem usuwania się państwa z życia gospodarczego. Padł wręcz przykład planu Paulsona, którego wejście w życie zostało rzekomo opóźnione przez polityków, którzy do ostatniej chwili, zwiększając tylko zamieszanie, starali się opóźnić jego wejście w życie, doktrynalnie (rzekomo) chcą trzymać państwo z dala od gospodarki. Prawda wyglądała zgoła inaczej. Plan przedstawiający cel i kryteria wydawania ponad 700 mld usd, to nie temat na jeden wieczór i kilka kartek a4. Należy pamiętać, że w takich przypadkach zrozumienie przyczyn kryzysu, poznanie racji wszystkich stron i przede wszystkim wypracowanie zasad i kierunków udzielania pomocy wymagało znacznie większej ilości czasu. Akurat polityczne przekomarzania miały tu niewielkie znaczenie i w gruncie rzeczy ograniczały się do zademonstrowania swojej postawy i wysłuchania stron. I tak było wiadomo, że plan wejdzie w życie. Tak naprawdę biorąc pod uwagę finansową skalę interwencji i czas w jaki opracowano zasady tej operacji, to można powiedzieć iż odbyło się to z prędkością światła. Można w zasadzie postawić odwrotną tezę. Wydaje się iż prezydent dość nonszalancko podchodzi do wydawania publicznych pieniędzy. Potwierdza to idea o konieczności działań na rzecz wsparcia gospodarki w obliczu kryzysu. Niestety prezydent nie podał skali środków i ich przeznaczenia. Nie określił też gdzie jest największe zagrożenie, albo gdzie może się ujawnić.

Strasząc złymi rynkami finansowymi i liberałami, prezydent i jego otoczenie nie chcą dodać, że część odpowiedzialności spada na zwykłych obywateli którzy wierzyli, że należą im się domy a jak to finansowo zorganizować jest problemem państwa. Warto też pamiętać, że ogromne korekty na rynkach finansowych są efektem ich wcześniejszego oderwania od realiów. To już wina rzesz inwestorów, w tym i drobnych, i ich nadmiernej pazerności oraz lekceważenia ryzyka.

Przy okazji kryzysu finansowego ujawniła się również słabość ośrodka prezydenckiego w postrzeganiu Unii Europejskiej. Prezydent zdecydowania lepiej czuje się roli krytyka Unii i utrzymywania dystansu to tego ponadnarodowego tworu. Unia to dla prezydenta przejaskrawiona kwestia energetyczna i grono państw nierozumiejących rzekomych zagrożeń na wschodzie. Ale właśnie teraz jest dobry moment by zwrócić uwagę na role Unii na rzecz obrony przed skutkami kryzysu i zaproponować rozwiązania które pomogą UE szybciej i w sposób skoordynowany działać w obliczu kolejnego kryzysu w przyszłości. To świetna okazja by zaprezentować Polakom  wizję Unii w aspekcie ekonomicznym. Niestety tego akcentu zabrakło. A pomysłu nasuwają się wręcz same. Obawiam się że dla prezydenta problem w tym przypadku polega na tym, że musiałby radykalnie zmienić nastawienie do UE i przyznać że działania w sposób skoordynowany wymagałoby częściowego przeniesienia decyzji na poziom władz UE.

Jeżeli prezydent chce pełnić rolę inicjatora i arbitra w przemianach społeczno-ekonomicznych, powinien pogodzić się z faktem iż jego rolą nie jest przesuwanie w przyszłość bieżących problemów ekonomicznych. Prezydent albo wierzy w swoiście pojmowaną gospodarkę społeczną, albo za wszelką cenę unika konfliktu z Polakami. Prezydent unika ważnych decyzji albo nie wiadomo po co, zrzuca z siebie ich ciężar i poddaje je pod osąd obywateli w referendum.

W najbliższym czasie parlament będzie się męczył nad poważnymi, ustrojowymi wręcz ustawami, a prezydent już ogłosił że ich nie zaakceptuje. Mam na myśli przede wszystkim ograniczenie branżowych przywilejów emerytalnych i komercjalizacje placówek służby zdrowia. To tak naprawdę w przeważającej mierze rozwiązania natury obiektywnej. Komercjalizacja placówek służby zdrowia nie oznacza ich prywatyzacji i jej głównym celem jest zaprzestanie zadłużania się jednostek ponad możliwości spłaty i poprawa zarządzania. Straszenie rzekomym dążeniem przekształconych placówek do osiągania zysku dla właścicieli, wynika chyba z niezrozumienia proponowanych przemian i przejaskrawiania zagrożeń. W kwestii finansowej chodzi przede wszystkim o zbilansowanie finansowe i większa efektywność.

Intryguje mnie pytanie czy zestaw pytań, jakie prezydent chce postawić Polakom w referendum. Formalnie prezydent chce spytać, czy Polacy godzą się na prywatyzację służby zdrowia. To pytanie niezgodne z prawdą i bardzo niedokładne. Służba zdrowia, co do zasady, w projektach obecnego rządu pozostaje „państwowa”. Obecna koalicja nie zamierza tego zmienić. Z biegiem lat natomiast sektor usług medycznych i ich finansowania, uzupełniany będzie o element prywatny. A tak swoją drogą, co będzie jak Polacy w referendum powiedzą „nie”. Zlikwidujemy prywatne przychodnie dentystyczne, która obejmują już niemal cały rynek?

Skumulowanie w krótkim okresie czasu ciekawych wydarzeń ekonomicznych zwróciło uwagę, na brak silnego merytorycznie doradcy ekonomicznego w otoczeniu prezydenta. Oczywiście można korzystać z opinii zbieranych doraźnie, chociaż jakość merytoryczna wypowiedzi prezydenta i jego otoczenia wskazuje, że nawet taki wariant nie jest realizowany. Biorąc pod uwagę poglądy prezydenta,  a szczególnie te spontanicznie deklarowane, oraz politykę kadrową (są doradcy od innych dziedzin) można śmiało powiedzieć, że prezydent nie jest tą sferą życia nadmiernie zainteresowany i nie czuje się w niej komfortowo. Nie interesuje go rola inspiratora ciekawych inicjatyw ekonomicznych ani arbitra przy rozstrzyganiu ekonomicznych problemów. Nie wykluczam że wskutek szeregu publikacji piętnujących świadomość ekonomiczną prezydenta, poszerzy grono swoich doradców. Obawiam się jednak, że będzie to osoba potwierdzająca obecne poglądy prezydenta.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Prezydent powinien poszukać doradcy ekonomicznego i polubić gospodarkę wolnorynkową

Obecnie politycy na polu ekonomii zmierzają się z kilkoma problemami, które zachęcają ich do wypowiadania zdania, a czasami wręcz zmuszają do zajęcia stanowiska które może nie spodobać się społeczeństwu. O ile partie wchodzące w skład rządu muszę te problemy podjąć, ryzykując utratą popularności, to opozycja i prezydent zdają się mieć do tego lekceważący stosunek. Do „opozycyjności” opozycji parlamentarnej można się było przez lata przyzwyczaić, ale prezydent chętniej powinien brać na siebie część problemów jakie przed nim postawiło społeczno-ekonomiczne życie. Mówiąc o problemach mam na myśli, sektor stoczniowy, tzw. kryzys finansowy i dramatyczne spadki indeksów giełdowych na całym świecie, wprowadzenie euro czy również pakiet ustaw jakie rząd chce przeprowadzić przez Sejm i Senat.

Wyzwania ekonomiczne jakie stanęły przed politykami ujawniły niechcąco solidny brak wiedzy ekonomicznej u prezydenta i byłego premiera oraz – ku mojemu zdziwieniu – zostały przez nich wykorzystane do deklaracji solidnego ideologicznego dystansu wobec gospodarki wolnorynkowej czy rynków finansowych. To ważna uwaga, bo rodzi poważne implikacje już nawet na najbliższą przyszłość. Długo nie trzeba było czekać. Zaledwie kilka godzin temu prezydent oświadczył że jest zwolennikiem referendum w sprawie prywatyzacji służby zdrowia. Jest to o tyle zaskakujące, że nikt służby zdrowia prywatyzować nie chce. Co do zasady, służba zdrowia ma pozostać „państwowa”.

Tematem euro media zostały zaskoczone przez premiera, a ekonomiści terminem jego wprowadzenia. Zgodzę się że dobrym pomysłem było wprowadzenie w końcu tego tematu pod polityczne negocjacje, ale styl był fatalny. Należało wymusić merytoryczną dyskusję. Zamiast tego premier stworzył sobie oponentów już na wstępie. Wypowiedzi panów Kaczyńskich prezentowane na okoliczność dyskusji o euro, wskazały zupełne nieprzygotowanie do tematu oraz lęk i nieznajomość tego czym euro jest i ma być. Często wplatane były wątki nie ukrywające niechęci do rynków finansowych i traktowanie globalnego rynku finansowego jako kolejnego podejrzanego układu. Przepraszam, że łącze wypowiedzi prezydenta i byłego premiera. Nie jest to przejaw moich pogladów politycznych. Tak łatwiej mi się pisze, a przede wszystkim poglądy i reakcje wspomnianych osób są niemal identyczne w poruszanych tematach.

Słynne 240 zł siły nabywczej jakie wg Jarosława Kaczyńskiego ma stracić przeciętny Polak (była chyba nawet mowa o emerytach) przy wprowadzenia euro, zaczerpnięty „z prasy”, wskazuje dodatkowo na mocno polityczne czy ideologiczne podejście do tematu. Każdy europejski polityk powinien mieć wypracowane zdanie na temat euro. Tymczasem okazało się, ze druga co do wielkości partia w  Polsce nie ma ekonomicznego think tank’u z prawdziwego zdarzenia, a wiedzę o najważniejszych wyzwaniach czerpie z przypadkowego artykułu (były premier nie chciał nawet podać dokładnych namiarów). Podawanie 240 zł, to czystka kpina z osób które tą wypowiedź usłyszały. W przypadku emerytów oznaczałoby to utratę wartości nabywczej rzędu ¼. Wygląda na to że były premier nie zapoznał się z szeregiem raportów o wpływie zmiany waluty na ceny. Trudno również komentować wypowiedzi, iż szybkie przyjęcie euro będzie sprzyjało tylko spekulacjom na runku walutowym i że to raczej w interesie graczy finansowych euro ma być wprowadzone.

Formalnie panowie Kaczyńscy nie neguję konieczności wprowadzenia euro, niemniej odwlekają to w czasie o kilkanaście lat. Argument iż do euro warto wejść dopiero kiedy się mocno zbliżymy poziomem rozwoju gospodarczego do krajów Europy Zachodniej pozornie jest racjonalny, ale oznacza iż panowie Kaczyńscy zupełnie nie przyjmują czynników i scenariuszy wydarzeń, które czynią odkładanie tego bezcelowym a nawet krzywdzącym dla gospodarki. Prezydent zaapelował do rządu by podał wszystkie za i przeciw zmiany waluty sugerując iż premier coś ukrywa, a ja bym pytanie odwrócił i oczekiwał uzasadnienia że przyjęcie euro szybciej byłoby złym gospodarczo posunięciem.

Oczywiście solidna argumentacja należy się społeczeństwu ze strony rządu i  – a tego się obawiam – próba wprowadzenia euro w ekspresowym tempie przy pomocy odwrotnej ideologii niż stosowana przez braci Kaczyńskich, rządowi na pewno nie pomoże, a wręcz zaszkodzi. Ja sam również bardzo często się spotykam z deklarowanymi obawami o uczciwość wymiany złotego na euro i skok cen prowadzący dodatkowo do utraty siły nabywczej otrzymywanych wynagrodzeń. Stąd dziwię się że słynne 240 zł jakie mają stracić emeryci, nie spotkało się z szeroką medialną reakcją rządu.

Kolejnym intrygującym tematem jest bieżący kryzys na rynku finansowym. Proponowane  przez prezydenta spotkanie Rady Gabinetowej nie wnosi nic nowego, a będzie głównie rywalizacją o to kto bardziej troszczy się o bezpieczeństwo obywateli, co posłowie partii opozycyjnych już ujawniają. Moim zdaniem przedstawiciele rządu oraz instytucji odpowiedzialnym za nadzór i bezpieczeństwo systemu finansowego w Polsce odrobili swoją lekcję prawidłowo. Można oczywiście debatować, czy premier powinien co chwilę pojawiać się w telewizyjnych orędziach czy też deklarować coraz wyższe zabezpieczenie depozytów, albo wygłosić płomienne przemówienie w Sejmie. Medialnie jednak i tak nie wygrałby wyścigu z setkami dramatycznych doniesień, a do tego mógłby wywołać podejrzenie iż rząd faktycznie czegoś się obawia i coś ukrywa.

Od prezydenta oczekiwałem nie Rady Gabinetowej, a stwierdzenia że rząd i urzędnicy państwowi prawidłowo wykonują swoja pracę i monitorują sytuację w kraju i na świecie. Politycy ugrupowań lewicowych już chwalą się pomysłem podniesienia kwoty gwarantowania depozytów (skopiowanym zresztą) i faktem wprowadzenia instytucji gwarantowania depozytów w początku lat 90-tych, co było niczym innym jak przeniesieniem na grunt polski rozwiązań z krajów rozwiniętych. Prezydent zadeklarował, w kooperacji z UE, chęć wsparcia w obliczu kryzysu. Nie powiedział tylko kogo, dlaczego i na jakich zasadach. Drobiazg. Politycy PiSu maja pomysły, ale przedstawią je dopiero na wspólnym spotkaniu w Sejmie lub podczas spotkania Rady Gabinetowej. Jednym z pomysłów deklarowanych przez politykow tej partii jest racjonalne przygotowanie budżetu. Logika podpowiada, że musiałyby to być cięcia wydatków, ograniczenia wpływów lub większa elastyczność budzetu czyli zmniejszenie udziału wydatków tzw. sztywnych. Problem w tym, że wszelkie tego typu inicjatywy są przez partie opozycyjne i prezydenta w znacznym stopniu utracane.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Giełda i rynek walutowy we wrześniu

Trochę śmiać mi się chciało, kiedy w wiadomościach podano informację o kłopotach Hypo Real Estate. Już pisze dlaczego. Oczywiście wiem, że to żaden powód do śmiechu, bo sam tez inwestuję na giełdzie. Dosłownie kilka dni temu, przygotowując się do tekstu o krajowym rynku nieruchomości i finansowania budowy mieszkań, czytałem tekst o niemieckiej bankowości hipotecznej. Że tradycyjna, że odpowiedzialna. Konserwatywna w dobrym tego słowa znaczeniu. A tu proszę, jakiego psikusa los mi spłatał. Oczywiście w rzeczywistości śmiać się nie ma z czego, bo finansowy świat jeszcze nie skończył martwic się o USA a już musi się poważnie zacząć martwic o Europę, która powinna jednak łagodniej przejść finansowy kryzys. Takiego początku wpisu nie przewidywałem. Chciałem zacząć od przyjęcia, a tak już w zasadzie można mówić, tzw. planu Paulsona, a tu proszę. Inwestorzy zaczną w minorowych nastrojach.

W styczniu, po dramatycznych spadkach, w komentarzach (w tym i moim) sygnalizowano iż rynek sięgnął poziomu przy którym można mówić o mocnym wsparciu. Dalszy spadek nie był wykluczany, ale już z mniejszym prawdopodobieństwem i przy założeniu powodów do paniki. Rynek dostał te powody, a wrzesień wydawał się wyjątkowo w nie obfitujący. W porównaniu z końcem stycznia WIG i WIG20 spadły od 20%, do 23%. W przypadku naszych indeksów, sam tylko wrzesień przyczynił się w ok. 40% do tego spadku. W naszym przypadku, rynek doszedł do poziomów wskazywanych w styczniu jako absolutna granica spadku. Potwierdzam to własnymi wyliczeniami. Skalę spadku, rozumianą jako wycenę przez giełdę sytuacji makroekonomicznej, rynek przypomina koniec lata 1998/99, 2001 i 2004. Ten ostatni przypadek, może dziwić, ale wtedy giełda mimo wzrostu, mocno nie doceniała procesów jakie się działy gospodarce. Problem w tym, że fundamentalnie wytraciliśmy niemal wszystkie argumenty do spadku, ale na rynku nie rządzi już ani fundament czy dobra analiza techniczna, a emocje. Akceptując to czym jest giełda (mieszanka rzetelnej analizy z emocjami i rządzą zarobku) sytuacja nie jest zbyt miła. Akurat wtedy kiedy powinniśmy się trochę opanowywać, przez media przelewają się dramatyczne doniesienia o problemach kolejnych finansowych gigantów. Uchwalania planu Paulsona trwało wprawdzie tylko tydzień, ale dla rynku był to „aż tydzień”. Oczywiście było wiadomo że plan zostanie przyjęty w takiej czy innej postaci, i chyba dlatego uwaga rynku zaczęła się przenosić na doniesienia z Europy i kolejne niekorzystne doniesienia makroekonomiczne z USA. Nie można wiec wykluczyć iż w październiku będziemy obserwować spadki głównych światowych indeksów o kilka procent. Zwracam jednak uwagę, że i w komentarzach giełdowych coraz częściej mówi się o atrakcyjności obecnych poziomów cen akcji. Z drugiej jednak strony nie widzę oznak optymizmu wśród analityków technicznych którym październik może nie pomóc znaleźć poziomu silnego wsparcia. O zainteresowanie giełdą czy akcyjnymi funduszami przeciętnego Polaka nie będzie łatwo. Muszę przyznać, że media potrafią stworzyć teatr strachu i zwątpienia w wolny rynek. Może zawodzi mnie pamięć, ale takiego show medialnego jeszcze nie widziałem. Ludzie nie zdają sobie nawet sprawy iż obecny poziom WIGu, nawet bez kryzysu sektora finansowego i tak mógł mieć miejsce, biorąc pod uwagę przesadzone wzrosty w roku ubiegłym i przy założeniu paniki w okresie korekty.

To że rynkiem kierują już głównie emocje widać po wyjątkowo silnych jednodniowych skokach indeksów. W drugi i piątym tygodniu września były dni kiedy indeksy na czołowych giełdach skakały po 4%-5% (w USA 8% w poniedziałek).

Na zakończenie przyznam że warto powiększać akcyjny portfel i – przykładowo – w perspektywie roku nie widzą poważniejszych przeszkód by stopa zwrotu miała być większa od tzw. „pozbawionej ryzyka” czyli papierów dłużnych Skarbu Państwa.

Drugim rynkiem który wpadł w zakłopotanie, co dalej, jest krajowy rynek walutowy. Generalnie złoty  we wrześniu osłabił się o 2,8%, z czego dolar o 4,5%. Po 9 IX z poziomów 2,45 za dolara i 3,47 za euro, rynek wzmocnił złotego o ok. ponad 6%, do poziomów 2,248 i 3,275. To połowa zmiany jąka zaliczył złoty w okresie koniec lipca – początek września, czyli osłabienie. Od 22 września, zwrot. O tyle o ile rynek wzmocnił złotego, a o tyle osłabił. Taka skala wahań w ciągu jednego miesiąca to ewenement. Oczywiście nie bez znaczenia były tu wydarzenia z rynków innych instrumentów, ale mnie ta sytuacja fantastycznie wpisuje się w makroekonomiczne realia Polski. Złoty był z makroekonomicznego punktu widzenia, ewidentnie przewartościowany. Testowanie granic wzmocnienia i wytrzymałości nerwowej rynku z lipca, przyczyniło się do rozhuśtania nastrojów, co ma swoje dobre strony, ponieważ w ostatnich dniach tak naprawdę złoty zbliżył się do poziomów uzasadnionych fundamentalnie w rozumieniu historycznym. Teraz rynek musi poszukiwać odpowiedzi na pytanie co na najbliższe miesiące. Jaka ideologia wyznaczy kierunki. Pewnie zabrzmi to zaskakująco, ale właśnie z powodu sięgnięcia poziomu równowagi, rynek będzie testował przyjęcie kierunku zmian które uzna za dyskontowanie najbliższej przyszłości. Dla mnie wariant podstawowy, to stabilizowanie się ceny za dolara wokół 2,3, a euro w najbliższych kilku miesiącach powinno zmierzać w stronę 3,2. To oczywiście swego rodzaju trend liniowy dla walut na bazie analizy makroekonomicznej. Problem w tym że rynek walutowy nie utrzymuje takich stabilnych trendów w perspektywie dwóch-trzech kwartałów. Obecnie sama tylko analiza techniczna mocno wyhamuje osłabienie złotego. Następne czynniki to postrzeganie Polski, a w tym deficyt obrotów bieżących. O ile na najbliższy miesiąc zagranie na wzmocnienie złotego może być opłacalne, to nie zaryzykowałbym w terminie na przykład 2-3 miesięcy. Sądzę, ż granica wzmocnienia jest mocno wyznaczono 22 września, ale co do osłabienia to rynek musi to sobie protestować. Wydaje się to śmieszne, ale kiedy spojrzy się na złotego w okresie 2003/2004, to trudno znaleźć racjonalne argumenty do tak silnego i trwałego osłabienia złotego w tamtym okresie.

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

O kasie i odpowiedzialności za kryzys

Czuje się trochę niezręcznie, bo nie potrafię oprzeć się pokusie pisania o kosmicznych wynagrodzeniach. Nie będzie to oczywiście rozprawka naukowa, co refleksja dla zgrywy, a może i niekoniecznie dla zgrywy. Pisanie o wynagrodzeniach menadżerów z najwyższej półki, w świecie publicystów ekonomicznych i samych ekonomistów traktowane jest jak temat tabu i swego rodzaju nieprzyzwoitość, będąca rzekomo przejawem nieznajomości praw popytu i podaży na rynku zasobów ludzkich.

Przyznam, że oglądając wiadomości na CNN i czytając codziennie świeże doniesienia o efektach pracy „zdolnych” finansistów z dalekich krajów, trochę mi głupio. Głupio z dwóch powodów: jak można tak banalnie rozłożyć potężne instytucje finansowe i ile powinien zarabiać szef instytucji finansowej zatrudniającej tysiące ludzie. Skoro ekonomiści zaglądają w kieszeni górnika, rolnika, kasjerki z supermarketu i nauczyciela, to co powstrzymuje ludzi od opiniowania zasadności wynagrodzeń menadżerów. W Polsce trudno o dobry materiał badawczy. W zasadzie jedynym rzetelnym źródłem w naszych warunkach są dane z raportów firm notowanych na giełdzie.

A jednak jakaś refleksja i odpowiedź należy się ludziom w Stanach którzy stoją z transparentami pod budynkami padających instytucji finansowych lub urzędów administracji państwowej (te nie padają J), wyrażając swoją złość. Trudno ich nie zrozumieć, kiedy z przemówienia prezydenta dowiedzieli się, że albo zaakceptują pomoc o wartości 700 mld usd, albo mogą nie mieć pieniędzy na kształcenie dzieci.

Obiektywnie przyznaję, że wycena rynkowa menadżera jest bardzo trudna. O wiele łatwiej ustalić na przykład wynagrodzenie kierowcy. Jest przychód, są koszty i oczekiwana stopa zwrotu przez właściciela przeliczona na wypłatę z zysku. Resztę dzielimy przez liczbę kierowców i mamy wynagrodzenie miesięczne brutto. To oczywiście mocno zbanalizowany przykład. A ile wart jest menadżer potężnej instytucji finansowej? Oczywiście jest odniesienie rynkowe (wynagrodzenia innych menadżerów), czyli odniesienie mające opinię obiektywnego i osiągnięcia z poprzedniego miejsca pracy. Te ostatnie to przykładowo skala poprawy wyniku finansowego, wzrost pozycji rynkowej, czy rynkowej wartości mierzonej cena akcji. Skoro w poprzednim miejscu pracy spowodował wzrost wartości o ileś tam miliardów dolarów, to dyskusja czy takiemu  człowiekowi dać dodatkowe kilka mln usd wydaje się faktycznie małostkowa. Dochodzenie do jakiegoś wzoru czy algorytmu pozwalającego wycenić menadżera jest trudne ale być może wcale nie zdane z góry na porażkę. Skoro świat ekonomiczny pracuje nad metodami wyceny aktywów niematerialnych, firm które tworzy grupa informatyków ze świetnymi pomysłami, ale w wynajętych biurach przy wypożyczonych komputerach, to może i da się cos stworzyć na potrzebę wyceny menadżera wysokiego szczebla. Są jednak i inne pytania. Co spowodowało wzrost wartości poprzednio zarządzanych firm? Hossa na giełdzie, przejęcia innych firm, a może doskonale znający biznes menadżerowie średniego szczebla, którzy prawidłowo przekazywali sygnały z rynku i na ich postawie formułowali prawidłowe pomysły dla zarządu. Absolutnie nie zamierzam umniejszać roli przywódców takich potężnych firm, ale doprawdy trudno znaleźć usprawiedliwienie w niektórych sytuacjach. Zastanawiam się, czy faktycznie ci menadżerowie mieli i chcieli mieć prawidłowy obraz firmy. Wcale bym się nie zdziwił gdyby w wysoce zagregowanych raportach o stanie portfela inwestycyjnego nawet nie widzieli zagrożenia. Jak ocenić zagrożenie z tytułu papierów opartych na rynku hipotecznym. Ocena na bazie wyceny rynkowej przez ostatnie lata była zadowalająca. Renomowani audytorzy również co roku, opierając się na wartości rynkowej, potwierdzali prawidłowość wycen.

Oczywiście mój bieżący wpis to forma zabawy intelektualnej niż skwantyfikowanej oceny, miary  tychże menadżerów. Wyrażone wyżej wątpliwości mogą skusić kogoś do postawienia pytania o karę. A jeżeli, to jaka. Jest prawo odnoszące się do umyślnego (czy raczej wskutek rażących błędów) narażenia firmy na stratę. Przy takim zarzucie łatwo jest się wybronić. A zresztą kogo tak naprawdę ukarać, chociażby podziękowaniem za współprace (czyli zwolnienie)? Menadżerów, czy bardziej tych co ich wybrali, czyli radę nadzorczą. A może zamiast zarządu i rady nadzorczej, to raczej główni akcjonariusze powinni posypać głowę popiołem?

Na kwestie odpowiedzialności można spojrzeć jeszcze inaczej. Jest inny typ menadżerów, którzy podejmują poważne w skutkach decyzje, za wielkie pieniądze i za przyzwoleniem swego rodzajów walnego zgromadzenia oraz bez poważniejszej czy nawey żadnej odpowiedzialności. Mowa o politykach i innych decydentach działających w imieniu państwa, czy jak kto woli – obywateli. Wybierają ich ludzie. Politycy decydują o zasadach monitorowania i swobody działania rynku finansowego i ponoszą odpowiedzialność za pozwolenie na zadłużenie się gospodarstw domowych bez oglądania się na ich (gosp. domowych) zdolność do spłaty długu za dom. Tak jak menadżerowie z korporacji finansowych, politycy „wchodzą” w rynek kwotą godną podziwu bo 700 mld usd. No i proszę, gdzie takie rozmyślania dla zabawy mogą doprowadzić.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz