St. bezrobocia i zatrudnienie w 2007


Serce rośnie (dokładnie: ..roście
jak wieszcz pisał), kiedy patrzy się na tempo w jakim spada bezrobocie w
Polsce. Na koniec kwietnia to już 13,7%. Około 8 lat musiało upłynąć, by
bezrobocie w Polsce po sięgnięciu niemal 21% spadło poniżej 14%. Niesamowita
jest dynamika spadku bezrobotnych. Już w ubiegłym roku dynamika ta wyraźnie
przyśpieszyła i w konsekwencji na koniec kwietnia liczba bezrobotnych była
niższa aż o 22% (!) w porównaniu z kwietniem ubiegłego roku. Co nam pomogło?
Dobra koniunktura. Zimowe przyspieszenie gospodarcze zwiększyło zapotrzebowanie
na siłę roboczą. Analizowałem spadek bezrobocia poprzez różne liczby i kryteria
zastosowane przez GUS. Wiek, wykształcenie, czas przebywania na bezrobotnym
itd. Poprawa jest widoczna we wszystkich kategoriach i wzbogacanie tekstu
dziesiątkami liczb nie wprowadzi nowej jakości, bo różnice w dynamikach nie są
wielkie. Warto zwrócić uwagę na szybszy spadek bezrobotnych wśród osób po
ukończeniu szkoły i w wieku do 25 roku życia. Gospodarcze przyspieszenie jakiego
doświadczyliśmy w zimie radykalnie zwiększyło zapotrzebowanie na osoby z
niskimi kwalifikacjami zawodowymi. Niestety wolniej spada bezrobocie wśród osób
starszych i niepełnosprawnych.

Co jakiś czas podejmuję się
znaleźć silniejszy związek statystyczny pomiędzy wzrostem gospodarczym a
poziomem bezrobocia. Za każdym razem mam nadzieję, że znajdę złoty środek na
wskazanie dokładnej relacji pomiędzy bezrobociem/zatrudnieniem a koniunkturą
gospodarczą i stworzę idealne narzędzie do prognozowania poziomu bezrobocia.
Wciągam w ten proces nowe kategorie ekonomiczne i korzystam z faktu, że
wydłużają się szeregi czasowe do analizy. Przyznam, że efekty nie są
jakieś błyskotliwe. Patrząc na proste
zestawienie PKB i stopy bezrobocia zależność wydaje się oczywista. Po
dokładniejszych jednak badaniach widać, że na bazie danych makroekonomicznych z
kilkunastu lat nie sposób wyznaczyć precyzyjny związek, a o takim marzę. To
oczywiście bardziej zabawa statystyczna niż wiara. Polska gospodarka pod względem jakościowym bardzo się zmieniła i
zmienia i statystyczne miary zależności nie są w stanie tego oddać. W moich
zainteresowaniach makroekonomią niezwykle owocny był okres pracy jako analityk
branżowy. Miałem wtedy okazję prześledzić losy wielu branż od początku naszych
przemian gospodarczych. Każda z branż to odmienna historia, również z punktu
widzenia zapotrzebowania na pracowników. A jakby nie było, makroekonomia to
wypadkowa zmian zachodzących w mikroekonomii. Zmiany jakościowe zachodzące w
poszczególnych branżach nie dają się w pełni ująć statystycznie. A wracając do
skali bezrobocia i koniunktury w Polsce, to zależność oczywiście istnieje
chociaż w zależności od badanych wielkości i przyjętych okresów do badań,
wyniki potrafią się mocno różnić. Zmierzam do tego, że formalnie spadek
bezrobocia wydaje się naturalny, bo związany z świetną koniunkturą. Podobnie
jak w 1996 i 1997 r. utrzymująca się wysoka dynamika PKB przedłużając się
przyczyniała się do przyspieszenia spadku bezrobocia, tak i teraz w ostatnich
kwartałach stopa bezrobocia zaczyna niezwykle szybko spadać. Powiedziałbym, że
wręcz w sposób nienaturalnie szybki. Nie zamierzam wskazywać tu na analogie i
sugerować że jest to, tak jak w 1997 r., sygnał że wzrost gospodarczy
przestanie przyspieszać i trudno będzie w dłuższym terminie o utrzymanie wyniku
z 2006 r. i I kw. Idzie mi o to, żebyśmy nie przyzwyczajali się za bardzo do
obecnego tempa spadku bezrobocia, bo jest ono raczej nie do utrzymania w
dłuższym terminie. Bezrobocie spada i spadać będzie, ale nieco wolniej niż
obecnie. Analizując zjawisko bezrobocia i dostosowania do rynku pracy, mogę
śmiało powiedzieć, że od kilku dłuższych lat na rynku pracy zaszły tak duże
zmiany, że powrót do 20% bezrobotnych jest praktycznie niemożliwy i to nie
tylko dlatego, że część Polaków opuściła kraj.

A teraz o tym samym, ale od
drugiej strony, czyli zmian w zatrudnieniu. Kwartalne dane dla całej gospodarki
wskazują na wzrost zatrudnienia w I kw o 3,1% w porównaniu z I kw 2006 r.
Dynamika wzrostu powolutku, ale trwale przybiera na sile od 2004 r. Motorem
tego jest w pierwszej kolejności przemysł z rocznym wzrostem zatrudnienia 4,3%.
Przemysł przyczynia się do powstawania nowych miejsc pracy w ponad 30%. W
handlu zatrudnienie wzrosło o prawie 6%, a w budownictwie o blisko 10% w I
kwartale. W pośrednictwie finansowym, obsłudze nieruchomości i hotelarstwie z
restauracjami nowym miejsc pracy przybywa w tempie 4%-5% w I kw w porównaniu z
I kw 2006 r. Na zakończenie warto przyjrzeć się dokładnie działom przemysłu. W
niektórych miesiącach bieżącego roku w działach produkujących sprzęt
elektroniczny, pojazdy mechaniczne czy wyroby metalowe zatrudnienie wzrastało w
tempie od 10% do 18% rocznie. Producenci wyrobów budowlanych zwiększyli
zatrudnienie o 4% w porównaniu z jesienią ubiegłego roku. A czy w obecnych
czasach gdzieś spada zatrudnienie? Niestety tak. Zwalniają włókiennicy,
producenci odzieży i energetycy. Na szczęście są to spadki niewielkie. W
przypadku dwóch pierwszych jest to reakcja na spadek przychodów w ubiegłym
roku. Być może poprawa wyników w okresie zimowym powstrzyma to zjawisko.


Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Żarówki lekiem na energetyczne problemy ?

Wczorajsza Gazeta Wyborcza (04
VI 2007) zamieściła bardzo ideowy artykuł o oszczędzaniu energii. Ideowy, bo
mało w tym było ekonomii, ale za to mnóstwo myśli uważanych przez autorów za
oczywiste, a moim zdaniem wcale takie nie są
. Pozwolę, więc sobie ustosunkować
się zawartych tam myśli.

Wg autorów kraje należące do
dawnej 15-tki (UE) z kilowata energii osiągają średnio 2,5 raza więcej energii.
Fajnie, tylko że takie porównanie bez podania różnic w rozwoju gospodarczym i
uwarunkowań historycznych jest nieuczciwe. My eksperymentowaliśmy 45 lat z
socjalizmem, który pod względem energooszczędności pozostawiał wiele do
życzenia. Wystarczy podać, że jeszcze 20 lat temu wydobywaliśmy dwa razy więcej
węgla niż obecnie. Ten spadek jest właśnie pochodną energooszczędności i zmiany
struktury wykorzystania źródeł energii. W zasadzie można by zasypać wręcz
czytelnika dziesiątkami statystyk i ilustracji wskazujących, że autorzy się
mylą w swoim defetyźmie
. Analizy i publikacje opisujące zużycie energii
przez gospodarkę i gospodarstwa domowe są łatwo dostępne w nawet w internecie.
Ot chociażby pierwszy z brzegu, czyli „Efektywność wykorzystania energii w
latach 1994-2004” opublikowaną przez GUS w ubiegłym roku na stronie
internetowej, czyli za darmo dla czytelnika
. Zmiana gospodarki na
wolnorynkową okazała się najlepszym bodźcem do zwiększania efektywności
energetycznej, co górnicy, energetycy i ciepłownicy brutalnie odczuli. Należy
też pamiętać, że z punktu widzenia struktury gospodarki (produkcja/usługi)
wciąż jeszcze ustępujemy krajom dawnej 15-tki, ale dystans ten powolutku się
zmniejsza. Rozwój mniej chłonnych energetycznie usług będzie nam poprawiał
wynik. W związku z tym porównywanie zużycia w krajach 15-tki i Polski nie ma
sensu. Należy podać tempo zmian energochłonności i efektywności energetycznej i
ewentualnie wtedy wypowiedzieć się czy autorzy proces uważają za zbyt wolny.
Jak akurat uważam tempo zmian za zadowalające. Ponadto wołałbym porównanie
zużycia energii w jednostkach uniwersalnych, a nie tylko w kilowatach.

Zarzut, że kolejne rządy w Polsce
dbają jedynie o potężne zakłady energetyczne i producentów surowców jest
jedynie częściowo trafiony. Równie dobrze można wskazać szereg regulacji, które
sprzyjają odbiorcom energii, czy promują energooszczędność. Ponadto w
porównaniu z autorami omawianego tekstu, rządzący muszą zaradzić szeregu
problemom (nieraz sprzecznym), a autorzy mogą tylko krytykować. Niestety trzeba
podjąć jakąś decyzję, by pomóc odtworzyć starzejące się moce wytwórcze, a z
drugiej strony wprowadzać mechanizm wolnorynkowych do sektorów energetycznych i
chronić konsumentów (URE) przed nadmiernym wzrostem cen.

Dalej autorzy podpowiadają jak
można produkować tzw. zieloną energię. Wszystko fajnie, ale przecież wprowadza
się regulacja, które to umożliwiają. Polska zobowiązała się do zwiększania co
roku ilości tzw. zielonej energii w produkcji ogółem. Problem w tym, że na
większość przytaczanych rozwiązań trzeba tworzyć odrębne przepisy (lub
paragrafy w ustawach), które mają się przyczynić do wzrostu zainteresowania
nowymi formami produkcji energii. Są to nakazy, zakazy oraz bodźce finansowe.
Bez tego rozwój produkcji zielonej energii byłby mocno ograniczony. Niestety
wolnorynkowy mechanizm ekonomiczny na ogół nie zdaje tu egzaminu i konieczna
jest interwencja ustawodawcza. Przykładowo, by rozwijały się elektronie
wiatrowe w Polsce należało przenieść za pomocą przepisów (zmusić podmioty z
sektora elektroenergetyki) ryzyko zmian wahań produkcji (wiatr niestety nie
zawsze chce wiać) na zakłady energetyczne. Część z nich próbowała opierać się
temu, wykorzystując m.in. nieprecyzyjność przepisów. Zastanawia mnie, dlaczego
autorzy sami nie szukają odpowiedzi, co stoi na przeszkodzie by obywatel kupił
baterię słoneczną. Odpowiedź jest prosta: koszt. Odniosłem wrażenie, że z
powodu przekonania o słuszności swoich racji, autorzy dyskusję o kosztach
uważają wręcz za nietakt.

Przykład Danii robi wrażenie,
ale z własnych doświadczeń wiem, że podawanie takich „drastycznych” przykładów
na ogół opiera się na świadomym pomijaniu wielu faktów
. Trudno mi sobie
wyobrazić, by znaczna część produkcji energii w Polsce miała się opierać na
bateriach słonecznych, czy elektrowniach wiatrowych
. Mogę nie znać
systemu energetycznego Danii, ale szkoda że autorzy nie podali zasilania wg struktury
odbiorców i kwestii bezpieczeństwa energetycznego instytucji państwowych i
dużych zakładów
. Zaproponowane źródła energii mogą zasilać przede wszystkim
gospodarstwa domowe i małe zakłady. Oddawanie nadwyżek energii do sieci nie
może służyć w poważniejszym stopniu do zapewnienia bezpieczeństwa
energetycznego dużych podmiotów. Jednym z wielu wyjaśnień tak wzorcowego
stanu energetyki w Danii jest np. ekonomia. Ponieważ zielona energetyka
przynajmniej początkowo jest bardzo kosztowna, to nie dziwi skala obciążeń
podatkowych i redystrybucji budżetowej w tym kraju.
W Polsce obciążenia te
są mniejsze i obecnie panuje akurat trend do ich zmniejszania. Proponuje podać
czytelnikom odpowiedź na pytanie, co robi gospodarstwo domowe czy mały zakład,
kiedy wiatr nie wieje.

Autorzy zarzucają politykom, że utożsamiają potęgę
ekonomiczną kraju z ilością spalanego węgla. Tu akurat autorzy wprowadzają
czytelników w błąd
. Przypominam dane zaprezentowane powyżej, a dotyczące
wydobycia węgla. To niestety politycy (bo nikt inny nie chciał) musieli stanąć
przed górnikami i redukować wydobycie wraz z zatrudnieniem (z 400 tys. na 100
tys. !). Podobnie nietrafny jest argument o efektywności produkcji energii z
węgla
. Owszem ustępujemy na tym polu lepiej rozwiniętym krajom, ale w
podanym opracowaniu GUSu przedstawiono również i tą kwestię. A jednak się w
Polsce poprawia i dalsza poprawa jest już niestety uwarunkowana inwestycjami w
elektroenergetykę węglową
. Nie dla budowania jej potęgi, ale głównie dla
odtworzenia mocy, a jeden blok na 450 MW to są wręcz kosmiczne pieniądze. Zmiana
surowcowej struktury produkcji energii w ciągu ostatnich kilkunastu lat również
przeczy zarzutom autorów
.

Najtrudniej mi komentować
przedstawioną alternatywę: elektrownia atomowa albo energooszczędne żarówki
.
Autorzy proponują drugą pozycję. Poczułem się tak jakby któryś ze znanych
makroekonomistów apelował o rezygnacje z zakupów importowanych wyrobów, w celu
poprawy deficytu handlowego
. Cel nie mniej słuszny jak energooszczędność.
Autorzy i w tym przypadku nie odpowiedzieli na pytanie czy ktoś zabronił
Polakom kupowania tychże żarówek. Elektrownia atomowa ma być budowana dla
sprostania w przyszłości zapotrzebowaniu na energię oraz by nie zaspokajać
zapotrzebowania kolejną węglową elektrownią. Być może przyjąłbym poważnie taką
propozycję, gdyby autorzy wskazali efekt 20 mln energooszczędnych żarówek w
publicznych budynkach w prognozach zapotrzebowania na energię i jej produkcji w
najbliższych latach. Nie sądziłem, że w tak o to banalny sposób można sobie poradzić
z problemami energetycznymi w kraju. Poczułem się jak wtedy, gdy w Telewizji
Trwam kilku utytułowanych panów przekonywało że polska energetyka może się
opierać na energii geotermalnej
. Równie
trudno mi skomentować propozycję by wójtowie „zamiast atomówki produkowali
żarówki..” W Polsce jest ponad 2,4 tys. gmin. W ilu gminach mają stanąć zakłady
produkujące żarówki (może produkcja ma być na poziomie powiatów)? Jak to się ma
do efektu skali i konkurowania z potentatami branży? Autorzy przekonują, że zbyt
zapewniony. To ciekawe, bo ja nie widzę by wszyscy przeszli już przeszli na
żarówki energooszczędne. Po jakiej cenie będą sprzedawane w gminnych zakładach
te żarówki? Kto zmusi obywateli do ich kupna? Administracyjny nakaz, czy
solidna państwowa dotacja do produkcji, ulga podatkowa na żarówkę? Kto
zabezpieczy je przed kradzieżą?

Chociaż artykuł podejmuje ciekawy
problem, to jednak w sposób zdumiewający, opierający się niemal na ruchu
społecznym, jak z akcją zbierania stonki. W Polsce zarówno wspieranie
oszczędności i zielonej energii oraz wymuszone przez gospodarkę rynkową zmiany
dają dostrzegalne gołym okiem efekty. Któż z nas nie ma ocieplonego styropianem
mieszkania bądź nie widział tego na sąsiednich osiedlach? Ciepłownicy pewnie
przeklinają styropian. W latach 80-tych i w połowie lat 90-tych produkcja
ciepła w gorącej wodzie i parze była wyższa o blisko 30% w porównaniu z latami
2005 i 2006.

Zastanawiam się po co Gazeta
Wyborcza zamieszcza materiał na tak słabym merytorycznie poziomie
? Jest
to co najwyżej promocja żarówek energooszczędnych i nazwisk dwóch osób oraz
organizacji ekologicznej
. Problem energetyki i konieczności szukania
najlepszych rozwiązań energooszczędnych jest i warto stale pracować nad
najskuteczniejszymi rozwiązaniami. Wcale nie zamierzam bronić rządzących, że
wszystkie stosowane do tej pory środki okazały się najlepsze, albo że rozwój
zielonej energii idzie u nas jak po maśle. Ale pomysł z żarówkami
……………. . W marcu wyrażałem już swój stosunek do poziomu
merytorycznego organizacji Zielonych 2004. Oceny nie zmieniam.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wynagrodzenia w IV 2007


W kwietniu średnie wynagrodzenie w przemyśle w porównaniu z kwietniem 2006 r. wzrosło o realnie o 6%. Pomijając 4,5% w lutym, to już od końca ubiegłego roku roczna dynamika utrzymuje się na poziomie ok. 6%. Dużo, a nawet bardzo dużo. To, że w jeszcze szybszym tempie rośnie od ubiegłego roku wydajność jest moim niewielkim pocieszeniem. Wolę przyrównywać tempo wzrostu płac do wydajności dla okresów kilkuletnich. Nie wnikając w szczegóły wyliczeń, powiedzmy że w ostatnich kilku latach wydajność rosła średnio o ok. 7,4%. Wyliczenia dokonałem na podstawie wyników dla podmiotów niefinansowych. Gdyby przykroić ten wynik o  niskie zatrudnienie w początku dekady i niezwykłą dynamikę gospodarki w 2004 r. i w ostatnich miesiącach, to wyjdzie prawie 1% niżej. I tak o to dochodzimy do zbliżenia wydajności z tempem wzrostu wynagrodzeń. Warto pamiętać, że oprócz relacji zmian wydajności i płac, istotny jest długoterminowy trend wzrostu płac i mimo wszystko jego pewna bezwładność prowadząca do przekonania, iż nasza sytuacja finansowa będzie się poprawiać w takim właśnie tempie. Proponuje przypomnieć sobie w jakim tempie 10 lat temu kupowaliśmy nowe samochody i stało się dalej.

Wynagrodzenia rosły najszybciej w działach, gdzie rzeczywiście wydajność dynamicznie się poprawiła wskutek wzrostu sprzedaży i/lub dalszej poprawie ulegały wyniki finansowe. Nie można bagatelizować również popytu na pracę. Działy gospodarki, które nerwowo poszukiwały pracowników, musiały rozpocząć „kuszenie” wzrostem wynagrodzeń. Przykładowo w budownictwie roczne wskaźniki realnego wzrostu płac od lutego utrzymują się na poziomie 12,5%. Ale jest pewien skutek, bo w I kw w budownictwie było o 8% więcej zatrudnionych. Wyniki marca i kwietnia wskazują, że to nie tylko kwestia wysokiego w okresie zimy zatrudnienia. W dziale PKD 26, który gromadzi znaczną część producentów materiałów budowlanych, wynagrodzenia wzrosły realnie o 13,1% w kwietniu. Coraz lepiej zaczyna się wynagradzać pracowników przetwórstwa spożywczego. W kwietniu roczny wskaźnik wzrósł do ok. 7%. Ale jest taki działa gospodarki, gdzie mimo znacznego wzrostu zatrudniania (18% w I kw) nie chcą płacić. Mam na myśli producentów z działu 32, czyli produkcji RTV i części elektronicznych. Być może dlatego, że średnie wynagrodzenie w kwietniu o prawie 10% przekraczało średnią w przemyśle. Ponadto w dziale 32 zmiany wydajności nie są zbieżne ze zmianami w całej gospodarce, a z poważnymi podwyżkami pracownicy produkujący części i sprzęt elektroniczny mieli do czynienia w ubiegłym roku.

Rośnie wartość funduszu wynagrodzeń. Jego dynamika wzrostu stale przybiera na sile. Łącznie wynagrodzenia w I kw 2007 były o 8,5% większe niż rok temu. Po spadku w latach 2001-2003, na rynek wylewa się coraz więcej pieniędzy. Najbardziej cieszą się producenci dóbr konsumpcyjnych i handlowcy.

Ostatnie strajki każą postawić pytanie, czy wszyscy korzystamy z owoców wzrostu. Okazuje się, że  nie wszyscy dostali podwyżki, a jeżeli już to w niewielkim stopniu. Muszę więc wziąć w obronę część pracowników sektora uspołecznionego, ale nie służbę zdrowia, bo ta poważne podwyżki dostała już w ubiegłym roku. Średnia w IV kw 2006 wskazuje na podwyżki o 15%. Paradoksalnie akurat ta grupa Polaków strajkuje obecnie najsilniej. Niewiele dostali pracownicy edukacji. W IV kw 2006 ich płace były realnie o 3% większe niż rok wcześniej. W I kw 2007 już tylko 1,2%. Administracja publiczna w IV kw 2006 r. miała wynagrodzenia wprawdzie wyższe o 4,9% w porównaniu z IV 2005, ale w I kw tego roku już tylko o 2,1%. Pracownicy administracji publicznej nie mają jednak na co narzekać,  bo w gruncie rzeczy tempo wzrostu ich wynagrodzeń w dłuższym okresie dorównuje zmianom tempa wynagrodzeń w gospodarce. Wspomniane niewielkie wzrosty wynagrodzeń w administracji państwowej i w edukacji nie zmieniają w zasadzie relacji średniego wynagrodzenia w tych grupach do średniego wynagrodzenia większości pozostałych grup. Mówiąc inaczej, ich status majątkowy względem innych grup zawodowych nie uległ zmianie, a może nawet się minimalnie pogorszyć, jeżeli w gospodarce utrzyma się silny wzrost wynagrodzeń. Służba zdrowia i opieka społeczna dokonały wyraźnego skoku. Przez całe lata średnie wynagrodzenie tej grupy stanowiło ok. 80% średniego wynagrodzenia w gospodarce narodowej. W latach 2004-2006 było to ok. 82%. Wystarczyły dwa kwartały (w takim ujęciu podaje informacje GUS) by wskaźnik poprawił się aż do 87%. Do tej pory takie zmiany wymagały niemal lat.

Ja czuję się po ostatnich zdaniach trochę niezręcznie jako przedstawiciel sektora pośrednictwa finansowego. Nam nikt nie musi dawać, bo ostatnie kwartały wykorzystaliśmy na poprawę naszych wynagrodzeń. W latach 2003-2005 wynagrodzenie w sektorze finansowym stanowiło ok. 184% średniego w gospodarce narodowej. Tymczasem w ostatnich kwartałach próbujemy pobić kolejny rekord, czyli 188%. W I kw średnie wynagrodzenie „przebiło” 5 tys. pln (dokładnie: 5,23 tys. pln).


Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Asset Management, aktywa klientów indywidualnych po I kw


Z pewnym opóźnieniem 
pozwolę sobie przypomnieć ciekawy materiał zaprezentowany na łamach
„Parkietu” ponad miesiąc temu. Przedstawiono tam zestawienie firm typu Asset
Management i ich efektów w pozyskiwaniu oszczędności osób fizycznych i
przedsiębiorstw. To gratka tym ciekawsza, że takie zestawienie to raczej
rzadkość w mediach finansowych. Częściej można spotkać zestawienie całości
zarządzanych kwot, ale obejmują one środki jakie zostały im powierzone przez
fundusze inwestycyjne. Dziennikarzom nie łatwo było zebrać te dane, gdyż nie
utrwalił się jeszcze obyczaj prezentowania wyników (stan środków i liczba osób)
dotyczących środków zarządzanych na zlecenie. Stąd też nie odpowiedziały na
ankietę wszystkie firmy i nie wszystkie przedstawiły pełne wyniki. Na ogół
odmawiały firmy, które   mają mały
jeszcze udział w rynku lub nieco inaczej postrzegają kwestie tajemnicy
rynkowej. Jakby nie było, dziennikarzom „Parkietu” udało się zebrać
interesujący materiał i można im życzyć by wytrwali w wysiłku monitoringu tej
części rynku usług finansowych. Ostatecznie zebrane informacje prezentują ponad
85% rynku Asset Management, czyli są miarodajne.

Przypomnę, że aby móc zarządzać na zlecenie podmiot musi
mieć zezwolenie Komisji Nadzoru Finansowego na prowadzenie działalności
maklerskiej (obecnie takich firm jest ok. 20). Warto zajrzeć na stronę KNF, bo
widnieją tam też firmy przed współpracą z którymi Komisja przestrzega. Zaletą
tego typu firm jest możliwość inwestycji w szereg instrumentów i
indywidualizacja portfela i polityki inwestycyjnej. Indywidualizacja jest
funkcją oddanych w zarządzanie pieniędzy. Im mniejsze (do granicznego minimum),
tym możliwości indywidualizacji mniejsze lub jedynie wybór oferowanych gotowych
portfeli. Te „jedynie” to i tak znacznie więcej niż samodzielne inwestowanie.
Pomijam pasjonatów rynku finansowego, bo ci radzą sobie samodzielnie, ale dla
osób które nie mają czasu ani wiedzy na opiekę nad swoimi pieniędzmi, jest to
usługa na pewno warta polecenia.

A ile trzeba mieć by stać się klientem firm AM? Granice
ustawiane są różnie, ale na pewno nie jest to usługa dla przeciętnego Polaka.
Próg raczej zależy od możliwości obsługi odpowiedniej liczby klientów, grupy
docelowej jaką podmiot jest zainteresowany, czasu funkcjonowania na rynku
(nowe, mniej znane firmy mają na ogół niższe progi) i obciążenia wynikającego z
obsługi funduszy inwestycyjnych.

Opłaty to prowizje w skrajnych wypadkach kilkuprocentowe
oraz udział w zyskach. Umowa na ogół są bezterminowe. Usługi wystandaryzowane
(gotowe portfele) są oferowane już dla klientów, którzy dysponują kwota
„mniejszych” kilkuset tysięcy, a indywidualizacja zaczyna się na poziomie 1
miliona złotych. Proszę jednak te informacje traktować bardzo orientacyjnie, bo
pomiędzy firmami są znaczne różnice. Tak na przykład Credit Suisse, mający mały
udział w rynku ale za to znaną markę, zarządza indywidualnie środkami klienta
dopiero od 4 mln pln. Wg danych, które prezentuję, przeciętny klient firm
zarządzających na zlecenie posiada ok. 1 mln pln.

Czy warto? Na pewno, ale jest pewne „ale”. Dla ludzi
majętnych i kompletnie niezaiteresowanych rynkiem finansowym, firmy typu AM to
idealny wynalazek. Pamiętać tu jednak należy o opłatach. Niestety, ale
indywidualna opieka i prestiż kosztuje. Oprócz prowizji zbliżonych poziomem (w
zależności od typu portfela) do funduszy inwestycyjnych, dochodzi  – jak wspomniałem – udział w zysku (np. od
wartości powyżej benchmarku). Pamiętać należy, że te same osoby na ogół
zarządzają środkami funduszy inwestycyjnych, a więc siłą rzeczy efekty są
porównywalne. Potwierdzają to wyniki za I kw. Dobrze skomponowany i nadzorowany
portfel przez doradcę z firm typu Xelion, Noble Bank, Open Finance, Expander
itp. (przepraszam, że pomijam mniejsze firmy) da porównywalne efekty, przy
raczej mniejszej prowizji. Nie zamierzam deprecjonować firm AM, absolutnie nie.
Po prostu przedstawiam wszystkie za i przeciw. I teraz właśnie będzie te „za”.
W firmach AM pracuje elita rynku i to z dużym doświadczeniem. Natomiast w
firmach doradczych sprzedawcy mają wiedzę dość różną. Można trafić na fachowca,
można i nie. Stąd w drugim przypadku zaleca się „przetestowanie” doradcy i
sprawdzenie ofert rynkowych innych firm doradczych. Kunszt doradców z firm AM
najlepiej widać w czasach spokojniejszych, czyli takich kiedy rynki akcji nie
rosną w tempie dwucyfrowym. Wtedy doświadczenie, wiedza mikro- i
makroekonomiczna, znajomość rynków i umiejętność selekcji są wyjątkowo
przydatne.

No i w końcu przejdźmy do danych. Obecnie szacuje się, że
na koniec I kw 2007 r. z zarządzania korzystało ok. 4,5 tys. osób i podmiotów
na łączną kwotę rzędu 5 mld pln. 
Analiza dynamiki wzrostu obsługiwanych klientów oraz zarządzanych
środków wskazuje, że wraz z coraz większą ich liczbą w niewielkim stopniu
maleje wnoszona kwota. To efekt konkurencji i wejścia na rynek mniejszych firm.
Informacje jakie znalazłem w różnych źródłach nie pozwalają na pełną
porównywalność, ale można zaryzykować twierdzenie że w ostatnich kilku
kwartałach liczba klientów wzrasta o 10%-15% (oczywiście kwartalnie). Mimo poprawy
sytuacji finansowej Polaków i świetnej koniunktury rynek nie należy do łatwych.
Trochę w tym winy świetnej koniunktury giełdowej (łatwy i tani zarobek w
funduszach akcyjnych), ale i wyśrubowanych prze firmy AM progów wejściowych. Z
całą pewnością ogromną konkurencje stanowią firmy doradcze, które są łatwo
dostępną alternatywą w porównaniu z firmami AM. W I kw tego roku przybyło ok.
460 klientów, co oznacza 5 osób dziennie. Biorąc pod uwagę liczbę firm,
pozyskanie klienta to znaczny sukces.


Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Nasze spojrzenie na podatki po roku

Niemal rok temu skomentowałem
wyniki badań naszej świadomości podatkowej przeprowadzonych na zlecenie Gazety
Prawnej. Całkiem niedawno Gazeta Prawna podała wyniki kolejnych badań (nr 99 z
dnia 23 maja 2007). Poniżej przedstawię swoją opinię do wybranych wyników.

Pytanie o
preferowane stawki podatkowe wskazuje na niewielkie zmiany preferencji. W 2006
r. za podatkiem liniowym (stawka 15%) było 26%, za dwoma stawkami (18% i 32%)
głosowało 34%, za trzema stawkami (jak obecnie) 30% i na koniec pozycja „trudno
powiedzieć” – 10%. Minął rok i nasze poglądy zmieniły się odpowiednio na: 31%
(+ 5%), 27% (-7%), 26% (-4%), 16% (+6%). To dość ciekawy rozkład zmiany
poglądów. Dyskusje o podatku liniowym i generalnie o obniżeniu stawek w PIT
spowodowały wprawdzie zmianę naszych poglądów w stronę większego
zainteresowania podatkiem liniowym, ale i o tyle samo zwiększyła liczba osób niemających
zdania
. Ciekawy jest również spadek akceptacji skupiający się akurat na
systemie z dwoma mniejszymi progami. Część Polaków najwyraźniej patrzy na spór
podatkowy przez pryzmat stawek proponowanych przez Pis i PO, zapominając o
obecnie obowiązujących. Dla partii promujących podatek liniowy wyniki
ankiety to ważny sygnał, że wspiera ten pomysł niemal 1/3 społeczeństwa
. Niemniej
ok. 70% nie deklaruje się jako zwolennicy, co wskazuje że przeprowadzenie tego
pomysłu w Parlamencie nie będzie łatwe
. Nadal sądzę, że część podatników
nie w pełni zdaje sobie sprawę, iż podatek liniowy na poziomie 15%-16% oznacza
utratę większości ulg.

W 2006 r. i w
roku bieżącym praktycznie tyle samo (ok. 70%) ankietowanych twierdzi, że US
dokonuje interpretacji przepisów na własną korzyść. Dla mnie tego typu pytanie
miałoby sens tylko wtedy gdyby przebadano grupę konkretnych przypadków i to
takich „ze wskazaniem” pierwotnie na korzyść przedsiębiorcy. Wynik badania
informuje nas jedynie o wizerunku US w oczach badanych
. W Polsce
niezwykle popularne jest utyskiwanie na urzędników skarbowych. Mnie akurat
uderza fakt, iż w publikacjach o charakterze poradnikowym dość trudno znaleźć
opinię urzędników na temat zachowań przedsiębiorców
. A już po pytaniach do
redakcji gazet widać, że część przedsiębiorców próbuje „naginać” przepisy na
własną korzyść. Po pytaniach widać również, że część przedsiębiorców wcale
nawet nie stara się poznać przepisów, no bo jak rozumieć pytanie dotyczące
stawki VAT na podstawowy produkt żywnościowy? Jeszcze niedawno w prasie
popularny był przedsiębiorca, któremu US zniszczył finansowo firmę piekarską.
Pozostawiam ocenę tego konkretnie przypadku, bo jeżeli człowieka skrzywdzono,
to należy to naprawić. Niemniej jakiś czas później dowiedziałem się, że
udowodniono mu sprzedaż poza kasą fiskalną, a przedsiębiorcy z tej samej branży
potwierdzali, że sprzedaż wg metody „na darowiznę” jest wcale nierzadko stosowana
dla zmniejszenia podatku. Nie zamierzam odwracać sondaży, ale widzę ewidentną
nierówność w postrzeganiu przepisów i ich przestrzeganiu. Na szczęście w ocenie
skłonności do pomocy pracowników US w sprawach podatkowych, niemal 60% twierdzi
że można liczyć na ich pomoc. Kolejną ciekawą informacja jest ocena lęku przed
kontaktem z US. W wynikach za 2006 i 2007, niemal 2/3 respondentów nie odczuwa
obaw przed kontaktem. Biorąc więc pod uwagę dwa ostatnie przytoczone wyniki,
pogląd o niegodziwości USów jest w znacznym stopniu utrwalany przez media i
postrzeganie systemu podatkowego przez pryzmat prywatnych oczekiwań.

Trudno mi
komentować wyniki oceny stopnia skomplikowania i sprawiedliwości systemu
podatkowego. Poczucie skomplikowania rośnie wraz z rozwojem i skalą
skomplikowania własnego biznesu. Tak więc fakt, iż 17% ocenia system podatkowy
jako prosty lub raczej prosty, a czterdzieści kilka jako raczej skomplikowany,
oceniam jako i tak dobry wynik. Ze sprawiedliwością natomiast tak to już jest,
że każdy inaczej ją postrzega i tu wynik sondażu zawsze będzie kiepski. Podatki
za sprawiedliwe lub raczej sprawiedliwe uważało w 2007 i 2006 ok. 16% pytanych.

Ponad 95%
respondentów uważa, że system podatkowy powinien zawierać ulgi. Uważamy  również (92%), że osobie rozpoczynającej
działalność gospodarczą należy przyznać ulgi. Polacy usilnie nie chcą dostrzec
zależności pomiędzy liczbą ulg, skalą i ich zasięgiem a skomplikowaniem prawa
podatkowego i wysokością podatków. Najczęściej oczekujemy tych ulg, które już
poznaliśmy albo o których usłyszeliśmy w mediach. Co najmniej 60% Polaków chce
ulgi na zakup leków, remontowe, edukacyjne, rehabilitacyjne, rodzinne i
budowlane. Jak to pogodzić z pretensjami o skomplikowanym systemie podatkowym i
oczekiwaniu obniżenia podatków? Ja tego nie wiem, a Polacy zdają się nie
widzieć sprzeczności. Pod tym względem nie zmieniliśmy się w ciągu roku.

W pytaniu o strukturę
wpływów z VAT i podatkiem dochodowym Polacy zdają się być ostrożniejsi. Nie
dziwię się, bo to trudne pytanie dla tzw. „zwykłego” obywatela, a i
makroekonomiści nie są zgodni, co do dokładnej pożądanej struktury obciążeń.
Dla porządku dodam, że we wpływach budżetowych w Polsce przeważają wpływy z
podatków pośrednich. Aż ok. 40% Polaków po prostu nie ma zdania na ten temat. A
jakich chcemy ulg (tzn. obniżonych stawek) w podatku VAT? Głównie tych, z
którymi stykamy się w życiu codziennym, czyli żywność, podręczniki szkolne,
książki i materiały budowlane. Całe szczęście, że Polacy nie uświadamiają sobie,
iż mniejszym VATem objętych jest szereg innych produktów i usług, z których
korzystamy w życiu codziennym.

Po lekturze
postrzegania systemu i oczekiwaniach można odnieść wrażenie, że Polacy dzielą
system podatkowy na dwa światy: swój (co chcę dla siebie) i otoczenie. Na
postrzeganie systemu podatkowego wpływają głównie nasze doświadczenia i być
może nawet w większym stopniu media. Daje się zauważyć, że forsowanie jakiegoś
rozwiązania przez autorytety ze świata politycznego i ekonomicznego, potrafi
dość skutecznie wpłynąć na nasze preferencje. Podatek liniowy i oczekiwanie
uproszczenia systemu podatkowe, które Polacy wspierają, coraz silniej jest w
ewidentnej sprzeczności z ich oczekiwaniami ulg i tym podobnych form pomocy.
Wolałbym, żeby pomysłodawcy reform podatkowych typu 3×15%, czy 3×16% pełniej
informowali o skutkach takiego rozwiązania. Budowanie wsparcia społecznego na
bazie niedoinformowania, może tylko w przyszłości zniechęcić ludzi do
niektórych autorytetów. Ćwiczyliśmy to już w Polsce. Chodzi mi o uniknięcie
sytuacji, kiedy mowa o zrównaniu stawek VAT do 15%, a na kolejnej stronie
gazety, właściciel firmy budowlanej czy prywatnej kliniki medycznej za oczywiste
uważa, iż jego działalność objęta jest niższym VATem i jeżeli oczekuje zmiany
podatku to tylko na niższy, a reforma podatkowa mu się podoba, ale pod
warunkiem, że nie narusza przyznanych przywilejów.

Czy więc coś
się zmieniło po roku. Moim zdaniem nic, a może wręcz pogorszyło
. Nadal
uważamy, że system podatkowy można uprościć i zarazem pozostawić
skomplikowanym. Jeżeli brać pod uwagę zmianę kilkuprocentową na korzyść podatku
liniowego, to właściwie rozdźwięk o te kilka procent się powiększył.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek TFI w kwietniu


Analiza zmian w aktywach funduszy wskazuje, że mamy kontynuację trendów z ostatnich miesięcy. Polacy nadal najchętniej dają pieniądze w fundusze akcyjne i mieszane, czyli takiej które mogą inwestować w akcje nawet ponad połowę zgromadzonych środków. Blisko połowa nowych pieniędzy wpłynęła do funduszy akcyjnych inwestujących na krajowym rynku. I trudno się dziwić, bo krajowe indeksy giełdowe pną się w górę. Niemal co miesiąc, WIG ustala nowe rekordy i pozwala wierzyć, że to tak prędko się nie skończy. Wskutek tego udział środków ulokowanych w krajowych funduszach akcyjnych w strukturze funduszy sięga już niemal 23%. Wyniki kwietniowe potwierdzają również wzrost zainteresowania zagranicznymi funduszami akcyjnymi. Wprawdzie, za granicą nie tak łatwo o wzrosty tak dynamiczne jak w Polsce, ale co najmniej z powodów dywersyfikacji warto się nimi zainteresować, co też Polacy czynią. W kwietniu przyrost środków ulokowanych w zagranicznych funduszach akcyjnych niemal dwukrotnie przekroczył przyrost WAN w krajowych funduszy akcyjnych (18,7% zagraniczne, 10,3% krajowe).

Systematycznie wychodzimy z funduszy papierów wartościowych. Rozumiem to z w przypadku funduszy zagranicznych (waluta), ale polskich to już niekoniecznie. Część inwestorów przenosi środki do funduszy mieszanych co ma dać pozory bezpieczeństwa. Zamiast więc samodzielnie tworzyć portfel, część środków przesuwamy do funduszy które ustalają proporcje akcji i papierów wartościowych za nas z nadzieją że jak będą wzrosty na giełdzie to z nich skorzystamy, a jak spadki – momentalnie nasze pieniądze bezpiecznie wylądują w rządowych papierach wartościowych. W kwietniu, po trzech miesiącach wzrostu, spadła wartość funduszy pieniężnych i gotówkowych. Jeżeli spojrzeć na to z perspektywy struktury, to jest to drugi miesiąc z rzędu spadku.

My po prostu nie mamy ochoty na bezpieczeństwo, a przynajmniej ją tracimy. Na ilustracji zaprezentowałem analizę zmian w strukturze funduszy. Podzieliłem je na trzy grupy. W agresywnej ulokowałem fundusze akcyjne, mieszane i tzw. niestandardowe. Fundusze stabilnego wzrostu, to grupa jednoskładnikowa. A reszta to fundusze bezpieczne. Zmiana w strukturze byłyby nieco wolniejsze, gdyby od agresywnych odjąć efekt wzrostu cen akcji, a w bezpiecznych nie wykazywać skutków wzmocnienia złotego. Niemniej z całą pewnością zasadniczo nie zmieniłoby to kierunku zmian.

Wzrost rynku nie powstrzymuje w nas jednak chęci poszukiwania nowych rozwiązań. W kwietniu rozpoczęło działalność 8 nowych funduszy które zebrały niemal 760 mln pln, czyli 95 mln pln na jeden. Były w tym fundusze z grupy alternatywnych, czy też niestandardowych oraz fundusze małych i średnich firm, które z racji wyników i dywersyfikacji portfeli, cieszą się ostatnio dużą popularnością.

W kwietniu wśród funduszy akcyjnych jedne z najlepszych wyników osiągały fundusze małych i średnich firm. Wzrosty miesięczne od 6% do 11%. Fundusze akcji zagranicznych dawały na ogół rezultaty słabsze od krajowych, ale wzmocnienie złotego uczyniło wyniki jeszcze gorszymi, szczególnie w przypadku funduszy operujących na rynku azjatyckim.

Bardzo ładne wyniki odnotowały fundusze z grupy ALT (alternatywne). Z tłumaczeniem wyników tej grupy funduszy mam największy problem, bo – co oczywiste – nie ujawniają składu portfela na koniec każdego miesiąca, a lektura ich statutów pozwala się dowiedzieć, że mogą inwestować niemal we wszystko. Dodatkowym problemem jest także ich stosunkowo krótki okres istnienia, który i tak przypada na okres koniunktury gospodarczej i giełdowej. Prawda o takich funduszach wychodzi dopiero w okresach przeciętnej koniunktury i kiedy giełdy światowe są „flat”. Próbowałem niedawno przejrzeć sprawozdanie jednego z takich funduszy, ale jakość skanowanego oryginalnego dokumentu pozostawiała wiele do życzenia.

Ciekawych spostrzeżeń dostarcza analiza udziału poszczególnych TFI w rynku i zmian. Wśród liderów, ładnie pną się w górę TFI PKO i ING. W ostatnich dwóch miesiącach traci nieco „parę” BZ WBK AIB. Słabiutko jest z BPH. Jedynie w marcu fundusz ten odnotował 6% wzrost. Fundusz powinien popracować nad niewielkim poszerzeniem oferty i reklamą oraz siecią dystrybucji. Wyniki funduszy w podstawowych grupach wydają się być atrakcyjne. W ostatnich dwóch miesiącach nabiera rozpędu Pioneer Pekao, który stale tracił rynek. Dynamika wzrostu WAN nadal jest poniżej dynamiki rynku, ale od marca widać wyraźną i chyba nieprzypadkową poprawę. Cztery największe TFI. których udział w rynku przekracza lub sięga 10%, łącznie ma ok. 62% rynku i pomijając minimalne zmiany, wartość ta jest stała od wielu miesięcy. Powoli ale systematycznie coraz większe miejsce na rynku uzyskują małe TFI. Tutaj pomaga poszerzenie oferty, ale chyba najskuteczniejsza jest ekspansja poprzez nowe i niestandardowe fundusze. Na rosnącym i szukającym pola do dywersyfikacji taka strategia jest w miarę skuteczna. A kto traci? Tracą najczęściej TFI środka, czyli z udziałem od 3% do 6%. Wciąż traci TFI SEB, ale trzeba przyznać że z miesiąca na miesiąc proces ten słabnie. Moim zdaniem to konsekwencja przede wszystkim wyników. Analizując wyniku na tle rynku, trudno nie dojść do wniosku że zarządzanie dłużnymi papierami wartościowymi pozostawia wiele do życzenia.

Marek Żeliński, maj 2007

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Pierwsze “minutes” RPP

No i jest pierwsze wydanie tzw. „minutes”, czyli krótki
opis dyskusji jaka miała miejsce podczas posiedzenie Rady Polityki Pieniężnej w
miesiącu wcześniejszym.

RPP, podobnie jak reszta ekonomistów, starała się szukać
odpowiedzi na pytanie, jak długo utrzyma się obecna koniunktura. Gremium to
doszło do wniosku, że „przynajmniej w średnim okresie” utrzymamy wysokie tempo
wzrostu. W średnim okresie to wg mnie 2-3 lata. Pod tym względem większość
ekonomistów jest zgodna, chociaż w opiniach daje się wychwycić z rzadka pewną
ostrożność. Przemawia tu raczej świadomość, że nie sposób dokładnie prognozować
koniunkturę w tak długim okresie i że co najmniej w imię zdrowych zasad
ostrożności powinniśmy zakładać, że 5% wzrostu PKB nie jest dane raz na zawsze.
Kolejny dylemat to dynamika popytu i PKB oraz konsekwencje tego zjawiska. Jedni
bali się o to iż być może obecnie powstają podwaliny pod przyszły wzrost
inflacji. Drudzy – obstawali przy braku zagrożeń cenowych i sugerowali że
poprawiająca się struktura wzrostu (powiększające się inwestycje) dodatkowo
zagrożenia te niweluje. Wśród „drugich” panuje również przekonanie, że
przyśpieszenie zimowe w gospodarce nie jest trwałe z racji nadspodziewanie
korzystnych warunków meteorologicznych. Wygaśnięcie tych czynników spowoduje,
że presja inflacyjna zmaleje w najbliższych miesiącach, wskutek zelżenia presji
popytowej. Mówiąc krótko, różnica zdań jest dość znaczna w temacie wzrost a
inflacja i wygląda na to, że niewiele się zmienia od trzech-czterech kwartałów.

Zdziwiony jestem trochę komentarzem do wpływu Mistrzostw
(Euro 2012) na gospodarkę. Odnoszę wrażenie, że części członków RPP trochę
udzieliła się atmosfera jaka powstała wśród ekonomistów i komentatorów tuż po
informacji i przyznaniu nam organizacji mistrzostw.  Nie w pełni rozumiem, skąd takie skupienie na mistrzostwach. W
jednym z tekstów sprzed miesiąca, zwracałem uwagę że koszty mistrzostw to
niewielka część nakładów inwestycyjnych ze źródeł krajowych i unijnych
planowanych na kilka najbliższych lat. Rozumiałbym gdyby RPP rozważała skutki
makroekonomiczne wzrostu nakładów, podobnie jak to czyniła część
makroekonomistów. Z tym, że ci ostatni skupiali się raczej na wpływie na
przyspieszenie PKB, a nie na cenach. Rozważanie z obecnej perspektywy skutków
ewentualnego skupienia się w krótkim okresie nakładów inwestycyjnych to w
gruncie rzeczy czysto akademicka dyskusja, biorąc pod uwagę że już w ocenie
teraźniejszości członkowie są wyraźnie podzieleni.

Znaczna część „minutes” poświęcona jest tempu płac i
konsekwencjach tego zjawiska. Generalnie RPP ma problem z oceną stanu obecnego.
Nie wnikając, co mówili „jedni” i „drudzy”, widać że RPP ma problem z
wypracowaniem spójnego stanowiska w kwestii płac i część członków chce poczekać
na kolejne dane. Poza przedstawieniem różnych punktów widzenia, można odnieść
wrażenie, że różnica zdań jest tu większa niż w przypadku oceny wzrostu PKB.

To na co wszyscy chyba czekali znajduje się u dołu
drugiej strony
. Prezentując opinie 
o wynikach modelu ECMOD widać, że część członków RPP tworzy sobie – w
sposób (to oczywiście moja subiektywna ocena) mniej lub bardziej udany –
samodzielnie obraz procesów makroekonomicznych i cokolwiek by z modelu nie
wyszło, to zgadzają się z nim na ogół wtedy kiedy potwierdza ich wcześniej
wypracowane poglądy. W powietrzu wisiało i wisi ciągle pytanie: no to kiedy
kolejna podwyżka. I tu, w jednej kwestii członkowie RPP są zgodni
. Podwyżka
kolejne będzie musiała nastąpić, niemniej istnieje różnica zdań kiedy. Widać,
że niektórzy boją się iż przedwczesna decyzja mogłaby niepotrzebnie ograniczyć
wzrost i dlatego wolą poczekać na bardziej jednoznaczne sygnały.

Sądząc z rozbieżności poglądów, to niewiele zmieniło się w
porównaniu z poglądami z przełomu roku. Mam na myśli sytuację, kiedy
rozbieżność pomiędzy skrajnymi poglądami sięgała 3-4 kwartałów (tzn. kiedy
podnieść stopy). Byli tacy, którzy chcieli już podwyższać i tacy, którzy nie
wykluczali tego dopiero na przełomie 2007/08. Może przesadziłem ze słowem
„niewiele”. Prawdopodobnie w przypadku zagrożeń wzrostu cen, RPP tym razem nie
będzie zwlekać z tą decyzją.

Ciekawych informacji dostarcza końcowa prezentacja postaw
jakie doprowadziły do podniesienia stóp. Widać, że RPP potraktowała wzrost stóp
bardziej jako ruch o charakterze prewencyjnym. Może to oznaczać, że grono
zwolenników podniesienia stóp jakie powstało jesienią ubiegłego roku (teraz to
już tylko trzy osoby wobec odejścia L.Balcerowicza), nie powiększyło się. To
jedynie mniej więcej dwie-trzy osoby zdecydowały się zagłosować za podwyżką
prewencyjną, czyli bez poważniejszego przekonania.

Dla kogoś kto jest na bieżąco z problematyką
makroekonomiczną, nie ma w „minutes” nic zaskakującego, bo i nie może być. Jak
większość ekonomistów, Rada ma problemy z wypracowaniem jednoznacznego
stanowiska na temat charakteru wzrostu PKB, zjawisk cenowych i długoterminowych
skutków wzrostu płac. Widać, że RPP niechętnie przystępuje do wypracowania
stanowiska, które pozwoliłoby z wyprzedzeniem reagować na zmiany w gospodarce.
Punkt ciężkości przeniesiony jest na podjęcie decyzji dopiero w chwili, gdy
ewentualne zagrożenia będą już zbyt oczywiste. To daje odpowiedź na pytanie co
w najbliższych miesiącach. RPP nie będzie się spieszyła z kolejną podwyżką.

W sumie dla mnie dokument jest ciekawy, bo niesie więcej
informacji i rozkładzie poglądów. 
Lepiej niż komunikaty pozwala poznać co „gryzie” RPP. Szkoda, że trzeba
na ten dokument czekać blisko miesiąc. W zależności od treści i oczekiwań może
to powodować gwałtowne zmiany na rynku w dniach pomiędzy ogłoszenie „minutes” a
kolejnym posiedzeniem. W dokumencie zdziwiła mnie natomiast rozbieżność w
niektórych tematach (np.wynagrodzenia) i postawa wyczekiwania części członków
RPP na kolejne dane by wypracować sobie pogląd na niektóre tematy.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Rachunek bieżący w III 2007



Deficyt obrotów bieżących w marcu sięgnął w EUR 540 mln i
był większy od ubiegłorocznego o ok. 200 mln UER. To potwierdzenie tendencji z
ostatnich miesięcy, czyli powiększania się w relacji do PKB deficytu rachunku
bieżącego. Przez niemal cały 2006 rok, deficyt rachunku bieżącego oscylował
na poziomie 2% PKB
. W zimie jego wartość pogorszyła się do blisko 2,5%
PKB i do końca marca jest na tym poziomie
. W poprzednim opracowaniu mogłem
podawać nieco niższą wartość. Zmiana jest konsekwencją stałych aktualizacji
dokonywanych przez NBP. Stabilizację deficytu zapewniała równowagę jaką dawało
saldo operacji handlowych oraz operacji pozostałych. Kiedy jednak przyjrzeć się
podstawowym pozycjom rachunku bieżącego, to obraz nie jest już tak jednolity.
Od drugiej połowy ubiegłego roku deficyt handlowy powoli się pogarsza. Z blisko
1% PKB, do chwili obecnej pogorszył się do 1,8% PKB. To oczywista konsekwencja
zmian w dynamikach importu i eksportu. Od III kw 2006 dynamika eksportu (w EUR)
słabnie bardziej niż dynamik importu. W tym roku różnica w rocznych dynamikach
to ok. 4%. W I kw tego roku dynamika obrotów handlowych powoli słabła. Z ponad
20 % w ubiegłym roku, teraz jest to ok. 16%. Wyniki z marca sugerują poprawę,
ale tradycyjnie wolę poczekać na 1-2 kolejne miesiące, by osądzić, czy dynamika
eksportu i importu wraca na dawne tory, czyli wzrost roczny importu i eksportu
w przedziale 20% – 25%. Warto może zwrócić uwagę, że dane o obrotach handlowych
wg GUS, nie potwierdzają sygnału poprawy w obrotach handlowych w ostatnim
czasie.

W ubiegłym roku saldo dochodów po
pogorszeniu się (operuję sumami rocznymi kroczącymi) w 2004 r. znowu zaczęło
psuć nam humory. Z 11 mld EUR na koniec 2005, obecnie (tzn. na koniec marca)
jest to już 14 mld EUR. Pogorszenie salda dochodów rekompensowały salda usług i
transferów. Od około dwóch lat salda dochodów, usług i transferów równoważą się
i zbiorczo utrzymują deficyt na poziomie rzędu 1% PKB. Niestety pogorszenie
salda wymiany handlowej, jak wspomniałem, zaczęło się pogarszać i łamać kruchą
równowagę rachunku bieżącego.

Być może powoli ulega wygaszeniu
efekt akcesji do UE przy dobrej światowej koniunkturze gospodarczej i tendencja
do realnego wzmocnienia złotego staje się balastem. Z drugiej strony nie możemy
mieć pretensji, że przy słabnącej (ale z dobrego poziomu) dynamice obrotów
handlowych, nabierający rozpędu popyt krajowy kieruje się częściowo w stronę
atrakcyjnego cenowo importu.

Wyniki obrotów bieżących, to
jedna z tych danych, które ekonomiści obserwują z – jak sądzę – lekkim niepokojem.
No, może trochę przesadziłem. Na tle szeregu danych o sytuacji
makroekonomicznej, ta informacje może nam lekko psuć humory. Lekko, bo nie
sądzę by kogoś zaskakiwała, a pod drugie zmiana jest niewielka i nie wydaje się
by miała się gwałtownie powiększać.

Marek Żelińśki, maj 2007

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Budownictwo mieszkaniowe, opinia do najnowszego programu Rządu

W ubiegłym tygodniu „Rzeczpospolita” przedstawiła skrót najnowszego programu rządowego dla budownictwa mieszkaniowego. Starałem się w internecie zdobyć tekst tego programu, ale nawet na stronie ministerstwa budownictwa nie potrafiłem znaleźć tego materiału. Być może nie byłem zbyt sprawny w poszukiwaniu, w związku z czym oparłem się na informacjach z „Rzeczpospolitej”. A przy okazji chciałem ten materiał wykorzystać jako formę aneksu do zakończonej w lutym analizy budownictwa.

Na wstępie by lepiej się zrozumieć, należy sobie powiedzieć pewne rzeczy w celu lepszego zrozumienia dalszej części. Posiadanie mieszkania (mowa o możliwości mieszkania, a nie akcie własności) jest postrzegane jako dobro niezbędne społecznie. Człowiek dla prawidłowego rozwoju potrzebuje jeść, pić i mieć schronienie (ja potrzebuje jeszcze telewizor do pełni szczęścia, J). Dodatkowo to schronienie pozwala mu na założenie i rozwój rodziny. I tak dalej w tym stylu. Dobra i usługi uznane za społecznie niezbędne na ogół cieszą się mniejszymi obciążeniami fiskalnymi (jak produkcja, przetwórstwo i sprzedaż podstawowej żywności, np., mleka, pieczywa, mięsa itd.) i wsparciem państwa. To samo dotyczy mieszkań, z tym że budownictwo mieszkaniowe jest wspierane w daleko mniejszym stopniu niż żywność. Relacja kosztu mieszkania do wynagrodzeń powoduje, że dla większości ludzi kupno nowego mieszkania czy budowa domu jest kompletnie niemożliwa. Zjawiska które powoduje, że wynagrodzenie miesięczne (roczne) jest jakie jest, i zjawiska ekonomiczne których wypadkową jest koszt mieszkania, to dwa niemal odrębne światy. Po prostu cena cegły, okna, betonu, stali zbrojeniowej jest pochodną przede wszystkim kosztów (obiektywne procesy ekonomiczne) ich produkcji i częściowo, w niektórych przypadkach, popytu na nie. Mówiąc inaczej, domu z tektury nikt nie wybuduje. Jest tania, ale nietrwała. Jeżeli ktoś kiedyś spowoduje, że tektura nabędzie parametry materiałów budowlanych (trwałość, parametry termiczne itd.) bez wzrostu jej ceny, to problem wsparcia państwa zniknie i każdy będzie mógł sobie wybudować dom jaki zechce. Przykład pozornie prosty czy też nawet głupi. Podałem go jednak premedytacją, bo konflikt pomiędzy wynagrodzeniem a kosztem mieszkania istnieje i w przyszłości da się zniwelować w niewielkim stopniu. I to niestety ta relacja determinuje w przeważającej części kłopoty w zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych.

Powyższy krótki wstęp był konieczny, bo czytając założenia kolejnego programu budownictwa mieszkaniowego autorzy próbują stworzyć wrażenie, że jak się chce i napisze parę nowych ustaw a kilka innych zmieni to można uzyskać piorunujący efekt, czyli 2 miliony mieszkań do 2013 r. To daje 330 tys. mieszkań rocznie, czyli tyle ile oddano do użytku w ciągu trzech ostatnich lat. Oczywiście wiadomo, że narastałoby to powoli z roku na rok. Inaczej w 2013 liczba oddawanych mieszkań nie przekroczy 145 tys., czyli do tego roku roczne tempo oddanych do użytku lokali (budownictwo wielorodzinne i jednorodzinne) będzie w granicach 3%-4%. Dla zobrazowania problemu i podkreślenia rewolucyjności swojego programu, autorzy posłużyli się skrajnościami, które są nie do wychwycenia dla osób, które nie obcują z problematyką budownictwa i liczbami. Dynamika 3%-4% jest jedynie prostym przeciągnięciem trendu z ostatniego okresu, przy założeniu spowolnienia tego tempa. Ale jest w tym trochę manipulacji. Zmiany gospodarcze z lat 90-tych oznaczały dla budownictwa kolosalne zmiany w procesie budowlanym w rozumieniu prywatyzacji i zmiany zasad finansowania budownictwa mieszkaniowego. Z ponad stu tysięcy mieszkań oddawanych na początku lat 90-tych, w 1996 oddano tylko 62 tys. Jak na kraj, w którym oddawano w latach 70-tych rocznie nawet ponad 200 tys. mieszkań rocznie – po prostu szok. W ciągu kilkunastu lat budownictwo spółdzielcze, zakładowe, komunalne, przestało dominować w budownictwie mieszkaniowym i obecnie to jedynie 1/3 rynku. W to miejsce weszli deweloperzy. O tego czasu liczba oddawanych mieszkań rośnie, choć być może nie na miarę naszych marzeń, ale za to na pewno na miarę rynkowych możliwości. O ile rocznie? I tu jest problem (dla tych co chcą go mieć), bo wskutek zmian przepisów i wahań rynkowych liczba domów jednorodzinnych i wielorodzinnych, dochodziło do zmian, które utrudniają wyliczenie prostego wzrostu. Idealnym przykładem jest rok 2003, kiedy wskutek zmian przepisów o oddaniu do użytku m.in. domów jednorodzinnych ich liczba nagle skoczyła do 118 tys., gdy rok wcześniej oddano do użytku 52 tys. a w rok później 65 tys. domów. W rzeczywistości wyliczenie dynamiki jest dość proste, ale wielu analityków, ekonomistów czy publicystów tak dobiera okresy analizy z ostatnich dziesięciu lat, by wskazać że nic się nie dzieje i jest stagnacja. Spróbujmy tak: skoro w połowie lat 90-tych (średnia z lat 95-96) oddano 65 tys. mieszkań, a w ostatnich latach (średnia z lat 05-06) 115 tys., to chyba jednak wzrosło. Średnia stopa wzrostu w tym okresie to 6% rocznie. Średni roczny wzrost PKB w tym, okresie to 4,6%. Dlaczego więc do 2013 r., kiedy parametry makroekonomiczne mają być lepsze, wzrost ma stanowić ledwie ponad połowę dotychczasowego tempa?

W mediach przelewa się co chwilę lament o zbyt małej liczbie budowanych mieszkań, czego skutkiem mają być szokujące ceny metra kwadratowego w kilku największych miastach Polski, z Warszawą na czele. Zwalanie winy na plany zagospodarowania czy opieszałość władz lokalnych nie ma sensu. Mamy dobry wzrost gospodarczy, weszliśmy do UE i duże miasta po prostu od lat ponoszą konsekwencje swojego sukcesu ekonomicznego. Lokowanie się central dużych firm, wzrost płac, powoduje niedopasowanie rynku, które być może przybrało wręcz karykaturalne formy. Nie jest tu nawet tłumaczeniem fakt, iż wg osób związanych z rynkiem nieruchomości, w dużych ośrodkach miejskich 15%-25% nabywców to spekulanci, czy – dokładniej mówiąc – osoby, które nie kupują mieszkań na własny użytek.. Taki stan nie będzie trwał wiecznie, jeśli weźmie się pod uwagę liczbę uzyskiwanych zezwoleń na budowę. Dla mnie to kluczowa informacja, ale wielu analityków rynku i szeregu reformatorów budownictwa, dane te skrzętnie pomija. A wystarczy zrobić prosty zabieg. Przy założeniu (informacje GUS), że dom wielorodzinny buduje się ok. dwa lata, a dom jednorodzinny – 6 lat, informacje te nakładamy na dane o uzyskanych zezwoleniach i wychodzi nam, że 150 tys. mieszkań oddanych do użytku przekroczymy w latach 2008-2010. Analiza pozwoleń na budowę wskazuje, że budownictwo również z pewnym opóźnieniem zareagowało na wzrost popytu na mieszkania. Nie dziwi mnie to, bo wiele działów gospodarki przyspieszyło po przekonaniu się, że gospodarka jednak wyraźnie i trwale przyspieszyła. Przyśpieszenie, jakiego nabrało budownictwo mieszkaniowe potwierdza, że bariery administracyjne wcale nie są aż takim ograniczeniem, jeżeli pojawi się trwały popyt na mieszkania.

Omawiany program pełen jest propozycji, które mówią same za siebie. Tradycją programów dla budownictwa mieszkaniowego jest podkreślanie ich zbawiennego wpływu na gospodarkę, co ma przy okazji uzasadnić hojność Państwa w jego wspieraniu. Państwo ma dać pieniądze (40 mld do 2013 r. na budowę i remonty), oddać grunty Skarbu Państwa, przekształcić ogródki działkowe w działki budowlane, obniżyć lub zlikwidować podatek od czynności cywilnoprawnych, utrzymywać VAT dla budownictwa na jak najniższym poziomie. Niski VAT już był i nie pomogło. Było też wsparcie w postaci dopłat i refundacji programów związanych z budownictwem mieszkaniowym (od 1 do 3,5 mld pln rocznie w zależności od sytuacji budżetu). Były też ulgi remontowe, z których w szczytowych okresach korzystało ok. 8 mln Polaków. A mimo to rynek rozwijał się w tempie jak wyżej podałem. Aha, no i nabywcy obligacji (listów zastawnych) mieliby na zachętę mieć ulgę podatkową. Zastanawiam się tylko, czy autorzy programu zastanawiali się, dlaczego do tej pory emisja papierów wartościowych zabezpieczonych hipotekami nie zrobiła furory w Polsce.

Od strony prawno-instytucjonalnej wsparciem mają być, instytucja gwarancji spłaty kredytu przez Państwo dla gospodarstw mniej zamożnych, instytucja zajmująca się obrotem kredytami hipotecznymi (czyli już dwie instytucje), stworzenie innej formy zabezpieczenia inwestycji zamiast wpisu do hipoteki, wymuszenie na gminach ustalenia planów zagospodarowania na 20-30 lat.

Przedstawione w artykule zręby programu sugerują, że autorzy tak ustawili wymagania, żeby po latach móc powiedzieć: „no cóż, chcieliśmy dobrze, ale znowu był opór urzędników”. Problem chyba polega na tym, że skoro kiedyś się powiedziało o 3 mln mieszkań, to coś trzeba wymyślić. Program jest nierealny. No chyba, że założymy jakąś idealną sytuację gospodarczą, typu 7% PKB rocznie, płace rosną jak w ostatnich kilku miesiącach (realnie o 6% rocznie), spada bezrobocie do 5% oraz gospodarka rozwija się w sposób zrównoważony. Fajnie, tylko że prawdopodobieństwo takie wariantu to maksymalnie 10%-15%. Za dużo w tym ustawiania przepisów i tworzenia instytucji pod jeden problem gospodarczy. O desperacji w poszukiwaniu pomysłu na 2 mln mieszkań chyba najlepiej świadczy idea wspomagania rozwoju budownictwa terenami ogródków działkowych (a może chodzi o zezwolenie na większą swobodę budowlaną na ich terenie; w tym kwestia meldunku), czy wiara we wzrost zatrudnienia o 100 tys. ludzi rocznie w budownictwie. Porównywałem prognozy programu z wynikami Irlandii, którą często się przywołuje jako przykład, ale i tutaj przeliczenie na nasze warunki (mieszkania oddane na 1000 mieszkańców) wskazuje, że w programie założono bicie rekordów europejskich.

Na zakończenie chciałbym wziąć w obronę władze i urzędników Jednostek Samorządu Terytorialnego. Ich rzekoma niechęć do budownictwa i osławione już plany zagospodarowania przestrzennego są mocno przesadzone. Jako analityk kredytowy miałem okazję analizować i oceniać wiele gmin i mam wiele uznania dla osób nimi zarządzających. Czym jak czym, ale rozwojem ekonomicznym i wzrostem liczby mieszkańców są na pewno zainteresowane, bo wymiernie przekłada się to na dochody budżetowe.

No dobra, pokrytykowałeś panie ekonomisto, ale co sam proponujesz, może zapytać czytelnik, który zbłądzi na moją stronę i na dodatek wierzący w hasło, iż z tym budownictwem coś trzeba zrobić. Powiedzmy, że ja również akceptuje założenie iż budownictwo to specyficzny dział gospodarki. Analizując wsparcie Państwa na przestrzeni lat, widać że i tak każdy rząd wspierał budownictwo i będzie to robił. To co się zmieniało i zmieniać będzie, to formy pomocy i jej finansowy wymiar uzależniony od możliwości finansowych budżetu. Wolałbym bym by na siłę nie dostrajano otoczenia gospodarczego na potrzeby budownictwa. Ćwiczyliśmy to już przy okazji banków hipotecznych. Chodzi mi o to przykładowo, by emisje listów zastawnych opierały się przede wszystkim na opłacalności i bezpieczeństwie tych papierów, a nie na uldze podatkowej i sztucznym pompowaniu rynku. Nie mam nic przeciwko doskonaleniu metod wsparcia budownictwa, ale nie łudźmy się, że jednorazowe akcje typu oddanie gruntów Skarbu Państwa na lata odmieni rzekomy brak gruntów. Jak widać na podstawie zezwoleń na budowę problem nie jest tak duży jak się próbuje wskazać. I chyba dlatego te dane są skrzętnie pomijane przez większość ludzi i instytucji, którzy upierają się że mają coś do powiedzenia o budownictwie. Być może dotychczasowy wzrost budownictwa nas nie zadowala, ale realne jest przekroczenie bariery 150 tys. mieszkań ok. 2009 r. i to jest moim zdaniem korzystna perspektywa. Kto wie, może przy korzystnym rozwoju sytuacji gospodarczej przebijemy barierę 200 tys. mieszkań przy końcu okresu objętego prognozą, ale to już może sfera marzeń.

Marek Żeliński, maj 2005

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Elementy podaży pieniądza, IV 2007


Dawno
już nie wspominałem o podaży pieniądza. Na ogół mamy tu do czynienia z
kontynuacją zarysowanych w ostatnich miesiącach trendów, ale jest też trochę
ciekawostek na które warto zwrócić uwagę i przypomnieć. Przez pryzmat zmian
miesięcznych nie widać raczej nic zaskakującego. Zresztą elementy podaży
pieniądza nie należą do danych, w których zmiany miesięczne wprowadzałyby coś
rewolucyjnego w postrzeganiu trendów. W dalszej części będę się więc posługiwał
dynamikami rocznymi z lekka „utrendowionymi” by uniknąć wahań.

Coraz
dynamiczniej rośnie podaż pieniądza. Dotyczy to wszystkich miar od M0 do M3
(dane na koniec marca). Cieplejsza zima i kontynuacja wzrostu gospodarczego
natychmiast przełożyły się na większą ilość pieniądza na kontach podmiotów
gospodarczych. Depozyty przedsiębiorstw niemal przez cały ubiegły rok
utrzymywały realną roczną dynamikę wzrostu na poziomie ok. 20%. W marcu i
kwietniu roczny wzrost sięgnął aż 28%. Depozyty gospodarstw domowych (stanowią
niemal dwukrotność depozytów przedsiębiorstw) również wzrosły mocniej, ale
porównanie z przełomem lat 2005 i 2006 wskazuje, że ma to cechy efektu
bazy.  O ile więc w styczniu i lutym
dynamika roczna sięgnęła 10%, to już w marcu i kwietniu uległa zwolnieniu do
ok. 7%. Można więc powiedzieć, że od około dwóch lat nasze oszczędności na
kontach bankowych rosną w tempie kilku procent rocznie i nic nie wskazuje na to
by coś miało się zmienić
. Ciekawy jestem czy pierwsze podwyżki stóp
depozytów bankowych po decyzji RPP będą na tyle atrakcyjne by zwiększyć
zainteresowanie tą forma oszczędzania.  W
latach 90-tych. a dokładniej w okresie naszego boomu gospodarczego oszczędności
w bankach rosły w realnie rocznie o kilkanaście procent. Kolejny wielki wzrost
oszczędności powtórzył się dopiero w okresie spadków giełdowych w latach
2000-2001
. Potem, aż do przełomu 2004/2005, wartość depozytów spadała.
Biorąc jednak pod uwagę takie czynniki jak wzrost zatrudnienia, wzrost płac,
ale i koniunkturę giełdową oraz rozwój innych form oszczędzania, to obecny
wzrost depozytów o kilka procent rocznie uznaję za dobry wynik
. Do kwestii
oszczędzania powrócę przy okazji omawiania najnowszych wyników oszczędzania
prze Polaków, opublikowanych przez Analizy Online.

Linia
wykresu przedstawiająca roczna dynamikę zadłużanie się przedsiębiorstw od kilku
miesięcy jest równa niemal jak spod linijki. W zasadzie prawie „spod linijki”
trend jest od początku 2005 r. kiedy to spadek zadłużenie przedsiębiorstw
zaczął zwalniać, by po roku przerodzić się w realny wzrost. W ujęciu
dynamiki wzrost wyraźnie przybiera na sile, ale po przymierzeniu tych danych do
jakichkolwiek liczb reprezentujących gospodarkę czy przedsiębiorstwa jako
całość, to w dziedzinie zadłużania się przedsiębiorstw wracamy dopiero do stanu
przeciętnego
. W gruncie rzeczy więc nie dzieje się jeszcze nic specjalnego,
ale na pewno dynamice kredytów warto się przyglądać. Szczególnie warto się
przyglądać dynamice w podziale na typy kredytów gospodarczych. A tu od kilku
miesięcy dzieje się sporo ciekawych rzeczy
.  Wzrost roczny kredytów w rachunku bieżącym jest pochodną tempa
dynamiki przychodów podmiotów gospodarczych. Ta forma kredytowania bieżącej
działalności stawała się coraz popularniejsza w ostatnich latach, wypierając
kredyty określane przez NBP jako operacyjne. Wzrost zapotrzebowania na kredyty
operacyjne (obrotowe) wynika z faktu iż banki nie chcą całości bieżącej
działalności kredytować tylko kredytem w rachunku bo to jest ryzykowne dla
obydwu stron (czyli dla banku i dla przedsiębiorstwa), chociaż dla
przedsiębiorstw łatwiejsze. Warunki kredytów obrotowych dają większą kontrolę
nad bieżącą działalnością klienta, jemu samemu narzucając większą dyscyplinę i
precyzyjniejsze planowanie zapotrzebowania na kapitał. Wzrostu kredytów na
nieruchomości nie będę nawet komentował, bo i tak z mediów wiadomo że
budownictwo przeżywa złoty okres (mieszkaniowe i niemieszkaniowe). Po blisko
trzech latach spadku, wyraźnie wzrosło zapotrzebowanie na kredyt inwestycyjny
.
Zwracam uwagę na zbieżność ze wzrostem tempa inwestycji w gospodarce. Wzrost popytu
na kredyt i to zarówno obrotowy jak i przeznaczony na inwestycje wskazuje na
dwie istotne rzeczy. Pierwsza, to wyczerpywanie się własnych zasobów na
finansowanie majątku obrotowego. Dotychczasowe linie kredytowe po prostu stają
się  za ciasne w rozumieniu relacji do
majątku obrotowego czy przychodów. Po drugie, przedsiębiorstwa widzą
konieczność i sens zwiększenia skali inwestycji
. Dotychczasowe tempo
inwestycji może już nie być wystarczające dla utrzymania się na rynku, a co
dopiero mówić o zwiększeniu udziałów w rynku czy chociaż utrzymaniu na
dotychczasowym poziomie. W najbliższym okresie zwiększy się rola banków w
finansowaniu wzrostu gospodarczego
.

Rośnie
skłonność Polaków (gospodarstw domowych) do zadłużania się. Na koniec 2005
nasze zadłużenie wzrosło po roku o 18%. Rok później już o 30%, a na koniec
kwietnia roczna dynamika sięgnęła  już
36%. Rośnie więc szybko, ale jeszcze nie tak gwałtownie jak w latach 1996-1997
czy w 1999 r. Wraz ze wzrostem zadłużenia, jego ciężar przenosi się na dłuższe
terminy. Widać, że obok poprawy wyposażenia mieszkania w meble, czy elektronikę
(AGD i RTV) coraz chętniej sięgamy po dobra najdroższe, czyli domy i
mieszkania. Trzeba przyznać, że nasze poczucie finansowej pewności siebie
wzrasta nam bardzo szybko.
Marek Żeliński, maj 2007


Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz