Trochę refleksji; składka rentowa i pakiety

Zaskoczyły mnie komentarze w niektórych mediach po zaakceptowaniu przez Sejm obniżki składki rentowej. Nagle wydźwięk medialny skutków cięcia radykalnie się pogorszył. W komentarzach ekonomistów pojawiły się obawy o wzrost popytu, który pociągnie wyżej inflację, co tylko przysporzy kłopotu Radzie Polityki Pieniężnej. Obok zarzutu czy wątpliwościach o charakterze makroekonomicznym, pojawiła się plotka że zgoda koalicjantów na obniżenie składki rentowej okupiona została prawdopodobnie akceptacją cięć w podatkach, co może prowadzić do kłopotów z realizacją budżetu.

Przypomnę swoje stanowisko. Biorąc pod uwagę koszty pracy w kosztach ogółem w Polsce, faktyczne rozmiary klina podatkowego/fiskalnego w porównaniu z krajami europejskimi i rozwiniętymi, alternatywne wykorzystanie tych środków w obecnej sytuacji makroekonomicznej oraz różnicę nominalną pomiędzy wynagrodzeniami w Polsce i Europie, problem cięcia kosztów pracy nie uważałem i nie uważam za priorytetowy. Obniżenie składki rentowej to zaledwie do 2% wynagrodzenia, a w skali kosztów ogółem uzyskana korzyść jest kilku- bądź kilkunastokrotnie mniejsza. A może obniżenie stawki VAT na paliwa (przy założeniu reformy prowadzącej do obniżenia podstawowej stawki VAT) przyniosłoby lepsze efekty. A może nie musielibyśmy się spieszyć z akcyzą na prąd. A może za te pieniądze można było szczodrzej wesprzeć fundusze wspierające mikroprzedsiębiorstwa. Jest cała masa obiektów infrastrukturalnych, gdzie państwo jest właścicielem i nie ma środków na konieczne inwestycje. Można tak bez końca.

Mimo tego doceniam ten ruch Minister Gilowskiej, przynajmniej od strony determinacji. Przyglądając się od kilku lat jak koszty pracy urosły do rangi narodowego problemu, zaczynam coraz bardziej „doceniać” rolę mediów, lobbujące środowiska przedsiębiorców i część ekonomistów którzy podążyli za trendem. Teraz nagle część ekonomistów zaczęła postrzegać obniżenia składki rentowej w znacznie szerszym kontekście makroekonomicznym. Pojawiły się pytania o skalę wywołanego tym deficytu w FUS na przykład w przyszłym roku, 9,5 mld pln czy 20 mld pln? W drugim przypadku, kto i z czego pokryje deficyt?

Oczywiście nie stało się nieszczęście. Po prostu wybrano kwestie, która w moim rankingu problemów jest na niższej pozycji. I tyle.

Przeczytałem w prasie kolejne doniesienia o dwóch już zespołach i efektach ich pracy (pakiety), zmierzających do ułatwienia życia przedsiębiorcom. Wciągnięty w politykę Roman Kluska z kilkudziesięciu ustaw, które chce zmienić dwie już przygotował. Moim zdaniem do ułatwienia życia przedsiębiorcom są urzędnicy, czyli Ministrowie wraz ze swoimi pracownikami. Z tego co wiem, to potrafią oni zdiagnozować stan obecny, oczekiwania organizacji zrzeszających przedsiębiorców oraz organizacji branżowych. Można bez większych problemów zestawić stan obecny z oczekiwaniami i podać zestawienia korzyści i wad. Ministrowie i rząd powinny coś zaproponować, a sejm ostatecznie zatwierdzić. Napisałem „zestawienia korzyści i wad”, bo często nawet między organizacjami współpracujących branż są sprzeczne pomysły. Bywają i w tym samym sektorze. Szczególnie pomiędzy organizacjami skupiającymi małe i, osobno, duże podmioty.

W wyścigu na reformatorskość, obydwie grupy (Szejnfelda i Kluski) szczycą się jednym okienkiem lub tego typu drugorzędnymi propozycjami. Wyścig na medialne efekty, doprowadził zespół Szejnfelda do propozycji niepłacenia składek przez trzy lata dla początkującego przedsiębiorcy. Zapytam bezpośrednio: jaki to ma sens? Rozumiem rok, ale jeżeli ktoś w drugim roku działalności nie potrafi opłacić składek, to moim zdaniem powinien się zastanowić nad sensem prowadzonej działalności. Dlaczego ja mam do tego dokładać?

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Pani Minister Finansów

Dwa dni temu oglądałem rozmowę z Minister Finansów Zytą
Gilowską w TVN24. Muszę z przykrością stwierdzić, że Pan Minister dość szybko
nabywa przykrych manier o charakterze markertingowym, charakterystycznych dla
obecnej koalicji.

Zauważyłem, że kiedy mówi o wzroście gospodarczym, unika
przypomnienia że obecny wzrost gospodarczy ma korzenie w latach poprzedzających
obecny rząd. Nie sugeruję, że wzrost gospodarczy jest pochodną działań takiej
czy innej ekipy rządzącej, bo natura wzrostu gospodarczego (a przynajmniej
obecnego) nie pozwala na takie wskazanie. Nigdy też stanu gospodarki nie
wiązałem bezpośrednio z rządami, bo nie ma to sensu. Niemniej obecny rząd
wszedł, jak to się mówi, na gotowe. Przypominam, że była to jesień 2005 r.
Zauważyłem, że politycy obecnej koalicji, o ile tuż przed przejęciem władzy
starali się nie dostrzegać wzrostu gospodarczego, to obecnie bardzo ich drażni
fakt przypominania że wzrost gospodarczy zaczął się w III Rzeczpospolitej. To
trochę jak z bezrobociem. Kiedyś to bezrobocie był duże. Teraz spada, no i
wiadomo dzięki komu. Otóż, o czym wielokrotnie wspominałem, o tym że zaczynamy
silny trend spadkowy bezrobocia wiadomo od kilku lat, to obecna koalicja
zauważa go dopiero od kilku- kilkunastu miesięcy. Tak więc przekazywanie w mediach
informacji o stanie gospodarki, to kwestia punktu siedzenie.

We wspomnianym wywiadzie Pani Minister nabywając manier
medialnych obecnej koalicji stwierdziła, że i obecny rząd ma swój wpływ na
utrzymywanie wzrostu gospodarczego. Ciekawy byłem jaki, ale Pani Minister nie
rozwinęła tego tematu. Sam Premier na pytanie co już zrobił dla kraju wymienia
na ogół ustawy itp. o charakterze politycznym. A łapanie lekarzy, rozwiązanie WSI czy walka z wydumanymi
„układami” ma niewiele wspólnego z gospodarką.

Pani Minister z dumą mówiła o oszczędnościach w
administracji i innych, a ja nie wiem jakich. Omawiając kilka miesięcy temu
budżet na obecny rok, widać było coś odwrotnego. Część wydatków na sferę
socjalną uległa zmniejszeniu.

Chwalenie się spadkiem deficytu budżetowego o 0,5% PKB,
podważyło już moją wiarę w wiedzę ekonomiczną Pani Minister, tym bardziej że
musi przecież widzieć wpływy i wydatki budżetowe oraz przyczyna zmian natężenia
strumieni pieniężnych. Spadek deficytu to kwestia wzrostu gospodarczego a nie
działanie rządu. Dochody budżetowe w ok. 85% składają się z podatków. Od niemal
dwóch lat realnie wpływy podatkowe rosną w rocznym tempie rzędu 10%. W latach
1996 – poł. 2005, było to średnio 4%. Podaję te liczby, by czytelnicy mieli
świadomość tego w jak dobrej sytuacji makroekonomicznej jesteśmy od 2004 roku.
Niestety Pani Minister pominęła ten „drobiazg”.

Trochę rozśmieszył mnie argument o obniżce składki
rentowej i szczodrobliwości rządu. Pani Minister wzorem czołowych
działaczy PiSu zazmaczyła, że „nikt, żaden rząd do tej pory” nie dokonał takiej
obniżki kosztów pracy jak obecnie. Nie dodała już jednak, że przyrost dochodów
na przykład z CIT był w ostatnich kilkunastu kwartałach tak duży, że
można powiedzieć iż przedsiębiorcy praktycznie sami sobie sfinansowali obniżkę składki rentowej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Budzet – założenia makroekonomiczne na 2008 r.


W ostatnich dniach przedstawiono
założenia makroekonomiczne dla budżetu na przyszły rok. W gruncie rzeczy trudno
się z nimi nie zgodzić i chyba dlatego założenia przeszły w mediach bez
większego echa.

Założono wzrost PKB w 2008 o 5,7%. Na tle rynkowych prognoz,
to nieco powyżej średniej. W porównaniu z 2006 i bieżącym rokiem prognozowany
wzrost wydaje się relatywnie optymistyczny. Na porównanie z ekonomistami tzw.
niezależnymi też należy patrzeć ostrożnie. Na przestrzeni lat, analizując
prognozy gospodarcze zauważyłem, że ekonomiści z instytucji finansowych mają
tendencję do minimalnego zaniżania w swoich prognoz, trochę jakby za karę że
każdy kolejny rząd nie chce przeprowadzić reform zgodnych z ich propozycjami.
Kiedy prognozy okazywały się niedoszacowane, tłumaczono to szczęściem jakie
sprzyjało rządzącym. Często mam wrażenie, że nie wyobrażamy sobie by Polska
mogła utrzymać długotrwale tempo wzrostu wyraźnie powyżej 5%. Trudno mi
powiedzieć, czy nasza (bo i mnie to chyba trochę też dotyczy) świadomość makroekonomiczna
ukształtowała się na bazie ostatnich kilkunastu lat doświadczeń i nie śni nam
się nawet większy wzrost czy
„długotrwałe” 5% PKB, czy też w przekształcanej i szybko globalizowanej
gospodarce po prostu nie da się utrzymać tempa 5% PKB lub wyższego w dłuższym
terminie bez na przykład „dopalacza” w postaci otwarcia nowych rynków zbytu
(2004 r.), koniunktury w otoczeniu gospodarczym czy wspomaganiu kursem
walutowym (nie wprowadzania pełnej liberalizacji rynku walutowego). My w
naszych przemianach poszliśmy drogą dość odważną, co może gospodarce utrudniać
wchodzenie na bardzo wysokie obroty przynajmniej w pierwszych latach okresu
przemian. Ja tej drogi nie potępiam. Przy kraju naszych rozmiarów i aspiracji
międzynarodowych, szukanie mitycznej trzeciej drogi mogłoby się skończyć
nieszczęśliwie.

A wracając do założeń, prognoza Ministerstwa Finansów
reprezentuje wariant być może optymistyczny, ale ma szanse realizacji.
Optymistycznie MF prognozuje wzrost wpływów budżetowych. Dochody podatkowe mają
wzrosnąć o ponad 15%. Przypomnę, że od ok. dwóch lat wpływy podatkowe
zwiększają się w tempie ok. 10% z niewielkimi wahaniami. Jest to tempo
wyjątkowe i wyjątkowo długo się utrzymujące. Opieranie prognoz na utrzymanie
trendu jest trochę niebezpieczne. Ale przyznać też muszę, że trudno mi
empirycznie podważyć założenia podatkowe. W naszej najnowszej historii
gospodarczej brak okresów, które można by użyć do porównań. Branie pod uwagę
lat 1993-1994 nie jest moim zdaniem słuszne.

Rząd nie spieszy się z obniżaniem deficytu budżetowego.
Rząd zakłada wysoki wzrost gospodarczy, który sam i za nas dokona redukcji
deficytu. Czyli tak jak dzieje się dotychczas. Biorąc pod uwagę obecny deficyt,
to rząd i tak pozostawia sobie spore pole manewru. Mówiąc prościej, rząd poważniejszą
debatę we własnym gronie o deficycie przesunął na kolejny rok. Niestety problem
jest poważniejszy, bo nasza metodologia liczenia deficytu zaniża jego wartość.
Wg obecnej metodologii deficyt w przyszłym roku utrzyma się na poziomie ok.
2,5%.

Odważnie i uczciwie w założeniach określono wartość
deficytu obrotów bieżących na ponad 4,5% PKB. Zwolni nieco tempo wzmocnienia
waluty. Złoty w rozumieniu waluty referencyjnej wzmocni się o ponad 4% realnie,
przy czym wzmocnienie będzie w połowie wynikało z wzmocnienia nominalnego.

Przyłączę się do chóru analityków, którzy zdziwieni są
prognozą stopy referencyjnej. Wzrost z 4,3% w tym roku na 4,7% w przyszłym. W
połączeniu z prognozą inflacji widać, że MF nie widzi poważniejszych zagrożeń
inflacyjnych bądź innych, które mogłyby wywoływać takie zagrożenia. W
połączeniu z prognozą zmian złotego, restrykcyjność polityki pieniężnej w
porównaniu z latami 2006 i prognozowanym 2007, osłabnie o 1% – 2%. Osłabnie w
okresie na który mogą przypaść konsekwencje wzrostu popytu z obecnego roku i
przyszłego.

Napięcia płacowe z obecnego roku, w przyszłym mają ulec
ograniczeniu. W tym roku
wynagrodzenia wzrosną realnie o 6%, a w przyszłym o prawie
4%, czyli też nie mało.

Ciekawa jest prognoza stopy bezrobocia – 9,9% w 2008 r..
Analitycy MF czytali chyba mój tekst ostatni o bezrobocie i potencjalnym tempie
dalszego spadku ( 🙂; oczywiście żartuję). MF zakłada na obecny rok
spadek bezrobocia o ponad 20%, a na przyszły rok spadek w tempie o połowę
wolniejszym, co wydaje się słuszne.

W gruncie rzeczy założenia można podzielić na w większości
racjonalne i w mniejszej części na optymistyczne, ale możliwe do realizacji.


Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Fiskalizm w UE i w Polsce

Chciałbym zwrócić uwagę na artykuł w najnowszym miesięczniku „Bank i Kredyt” (numer z lutego) „Fiskalizm w Unii Europejskiej”. Cały numer i wymieniony artykuł są dostępne na stronie internetowej NBP. Artykuł poświęcony jest skali obciążeń fiskalnych w Europie, ale przy okazji analizowana jest Polska na tle innych państw. Zamieszczone dane wprawdzie są powszechnie dostępne i nieraz w częściach publikowane nawet w ekonomicznej prasie codziennej, ale biorąc pod uwagę co z tematu obciążeń zrobiła część publicystów i ekonomistów, nie zaszkodzi zarekomendować tego tekstu.

Przypomnę, że zarzut o nadmierny fiskalizm w Polsce nie jest zgodny z prawdą, ale że jest często powtarzany i stał się niemal w ostatnich latach wyznacznikiem człowieka i ekonomisty postępowego, urósł do rangi prawdy absolutnej. Prawdy, której nie wolno empirycznie zweryfikować, bo traktowane jest to jak na naruszenie prawd wiary. Prawda ta jest na tyle silna, że nawet autorka tekstu dokonała oceny fiskalizmu w sposób zgodny z wyznaczonymi zasadami, mimo że liczby aż się proszą o inną interpretację.

Nie będę się rozpisywał o kwestii fiskalizmu w Polsce, bo częściowo swoje zdanie przedstawiłem w artykule „Klin podatkowy”. Skupiłem się tam właśnie na obciążeniach finansowych niepodatkowych (ZUS). Pozwolę sobie jedynie na kilka uwag do tekstu. Będą to wprawdzie uwagi krytyczne, ale nie znaczy że cały artykuł tak oceniam. Raz jeszcze zaznaczam, że wielka chwała autorce za podjecie tematu i okraszenie go danymi, które mówią same za siebie. Już to jest aktem odwagi, biorąc pod uwagę standardy krajowej dyskusji.

Na stronie 35 skala fiskalizmu europejskiego jest porównywana z amerykańskim i japońskim. No dobra, ale porównywanie gospodarki europejskiej z innymi bez podania przyczyn różnic nie ma sensu. Sugeruje to czytelnikowi, że większy o 1/3 fiskalizm europejski jest efektem uporu polityków. Czytelnik po lekturze artykułu pozostawiony jest samemu sobie. Nie podważam oczywiście refleksji autorki o zależności pomiędzy skalą fiskalizmu a elastycznością gospodarki wolnorynkowej. Wielu publicystów podejmujących ten temat i szukających punktu odniesienia dla państw europejskich i Polski, robi dokładnie to samo. Czytelnik nie obyty z liczbami i realiami makroekonomicznymi skłonny jest uwierzyć, że faktycznie włodarze naszego kraju wydają ot tak sobie kilkadziesiąt miliardów rocznie (1/3 z wydatków budżetowych).

„Skutki fiskalizmu są dla gospodarki bardzo bolesne..”, a o racjonalności można mówić dopiero gdy skala ingerencji w dochody podmiotów gospodarczych ograniczy się do zaspokojenia niewygórowanych potrzeb władz. Ale co to znaczy „niewygórowane potrzeby władz”?. Dochody jedynie w części przeznaczane są na utrzymanie instytucji państwa, a większość na wydatki z których korzyści osiągają obywatele. Jak widać, autorka chciała w pewien sposób zaproponować poziom fiskalizmu, ale zrobiła to niezwykle ogólnie, po prostu go nie podała. Taki poziom może podać każdy ekonomista, ale będzie to oznaczało jednoznaczne opowiedzenie się za modelem gospodarczym przez pryzmat udziału państwa w gospodarce i sposobów finansowania niektórych sfer gospodarki i życia społecznego. Zauważyłem, że krytycy obecnego poziomu fiskalizmu unikają wskazania poziomu który by ich zadowalał. Można to jedynie wnioskować na przykład po oczekiwaniach redukcji deficytu budżetowego. I w tym momencie mówimy o redukcji najwyżej kilkumiliardowej i to w mniejszym tego słowa znaczeniu. Kiedy przeliczymy to na relacje do PKB, to różnica jest minimalna. I takie jest w rzeczywistości pole manewru w najbliższych latach. Pozostaje nam głównie stałe i mozolne poszukiwanie najbardziej racjonalnej struktury dochodów i wydatków transferowanych przez aparat państwowy i powołane go tego instytucje prywatne.

Nie przepadam za porównaniem Polski do małych państw bałtyckich. Z całym szacunkiem dla tych krajów, ale porównywanie dość dużego kraju jakim jest Polska do małych bytów ekonomicznych jest trochę niestosowne. Po prostu małe kraje stosunkowo łatwo mogą zmieniać niektóre parametry makroekonomiczne. Przy okazji proponuję dokładniej przyjrzeć się niektórych wielkościom makroekonomicznym tychże krajów, jak deficyty, inflacja, tempo wzrostu płac.

A nawiązując do zależności pomiędzy fiskalizmem a rozwojem gospodarczym, proponuję zwrócić uwagę na kilka krajów Zachodniej Europy. Okazuje się, że wyższy fiskalizm nie oznacza zapaści gospodarczej. Nie namawiam do osiągnięcia dochodów publicznych w wysokości 50% czy 60% PKB, ale w makroekonomii najbardziej lubię jej odkrywania i to „że to wszystko nie jest takie proste”.

Wdzięczny jestem autorce za głębsze potraktowanie tematu podatku PIT i progresywności obciążeń dochodów osób fizycznych razem ze składkami na ZUS oraz rozważań dotyczących przejścia na podatek liniowy. Na tą część tekstu zwracam szczególna uwagę.

Nie mogę się natomiast pogodzić się z wnioskiem, że obniżenie CIT-u nie musi oznaczać spadku wpływów z tego podatku. Przypomniano, że podatek stawkę podatku obniżono z 27% do 19%. Obawiam się, że zabrakło tu głębszej analizy wpływów budżetowych. Przy stabilnych parametrach jak, niskie tempo wzrostu gospodarczego, brak zmian w innych podatkach, tak duże obniżenie stawki wywołałoby przejściowo (przynajmniej) wyraźny spadek wpływów. W przywołanym przez autorkę roku mieliśmy już solidny wzrost gospodarczy który zwiększył wpływy podatkowe i porównując 2005 z „chudymi” latami 2001-2003 warto na to zwrócić uwagę. Ponadto radykalnie zaczęły wtedy rosnąć wpływy z podatków pośrednich, co nie było zaskoczeniem przynajmniej w części. Zmierzam do tego, że równocześnie z tą zmianą zwiększono wpływy z podatków pośrednich. Tylko dlatego pozwolono sobie na tak znaczne obniżenie CIT. Ponadto CIT już w tamtym okresie dawał mniejsze wpływy niż PIT i w strukturze dochodów budżetowych pełnił skromną rolę. Rząd ryzykował kwotą blisko 4 mld pln, co przy rozpoczętym w 2003 r. wzroście gospodarczym nie było więc zbyt wielkim ryzykiem.

Już na zakończenie, krótko o szarej strefie wywoływanej nadmiernym fiskalizmem. Umówmy się jednak, że nawet przy marginalnych podatkach szara strefa i tak będzie istniała, bo część z nas nie ma ochoty płacić podatków chociażby z powodu braku 100% wykrywalności przez służby skarbowe. Autorka słusznie zwracając uwagę na zależność pomiędzy fiskalizmem, tempem rozwoju gospodarczego a szarą strefą, chyba dla zrobienia większego wrażenia podała jednej z większych szacunków szarych stref, w tym i dla Polski. No, chyba że podano szacunki szarej strefy przyjmując bardzo szeroką definicję tego słowa.

Wydźwięk artykułu jest raczej smutny, chociaż moim zdaniem być nie powinien. Mimo naszych problemów makroekonomicznych, nie straciliśmy tak naprawdę zdrowego rozsądku i udało nam się nie przekroczyć granic bezpieczeństwa. Mam tylko nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł by je poszukiwać i testować, bo pokusa obecnie istnieje.

A skoro o prasie finansowej, to polecam zajrzenie do „Parkietu” z 13 czerwca. Jest tam ciekawy wywiad z Krzysztofem Rybińskim o rezerwach walutowych. To temat rzadko podejmowany przez ekonomistów, otoczony – częściowo słusznie – tajemniczością. Polecam, bo jest tam sporo ciekwostek.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w maju


Obserwując rynek finansowy i
przystępując do comiesięcznej opinii o wydarzeniach na nim, czasami nie wiem od
czego zacząć. Brak mi gwałtownych zwrotów akcji, a z drugiej strony nie jest
moją intencją pisanie o jednodniowych reakcjach rynku walutowego na drobne
wydarzenia na rynku światowym, powodujących zmiany o – przykładowo – dwie
„figury”, odrabiane dzień, dwa później. Unikam również analizy technicznej,
którą przepełnione są codzienne komentarze do wydarzeń rynkowych. Dokładniej
mówiąc, analizą techniczną się wspomagam, ale nie chciałem pisać komentarzy w
80% opartych na analizie technicznej dziennych ruchów na rynkach finansowych.
Mówiąc już bardziej dokładnie, celem mojej strony nie jest pomoc dla
daytraderów. Mimo, że obserwuje dzienne zmiany rynku, bardziej mnie pociąga
związek rynku finansowego z makroekonomią. No dobra, ponarzekałem a teraz do
pracy. Tak, więc…………

Czerwiec to trzeci miesiąc z
rzędu, kiedy stale rosły stopy depozytów do 12 miesięcy, ale działo się to dość
powoli, w tempie nieco wolniejszym niż w marcu i kwietniu. Zwracam uwagę na dwa
podstawowe powody. Pierwszy, to zmiana postrzegania sytuacji makroekonomicznej
przez część rynku, a co za tym idzie zmiana oczekiwań związanych z decyzjami
RPP. Przypominam, że na kilka tygodni przed kwietniowym spotkaniem RPP rynek
przeszedł w stan oczekiwania większych podwyżek stóp. Pamiętam, że kilku
analityków oczekiwało wręcz kolejnej podwyżki w maju. Obecnie nastroje się
uspokoiły i większość oczekuje kolejnej podwyżki na przełomie lato/jesień. W zależności
od tego, z jakich stawek policzymy FRA, z WIBORów czy ze stawek średnich, widać
że rynek bierze pod uwagę wzrost stóp od 0,25% do 0,50%. Mnie trochę niepokoi
nastawienie RPP jakie ujawnia się w opublikowanych „minutes”. Odniosłem
wrażenie, że większość członków RPP ma świadomość konieczności podniesienia
stóp w najbliższej przyszłości, ale mało kto ma odwagę zaryzykować taki ruch
zanim nie pojawi się jednoznaczny bodziec. Istnieje więc pewne ryzyko, że RPP
podniesie stopy z małym opóźnieniem. Moim zdaniem, obecne przewidywania
określone krzywą rentowności są racjonalne. Kiedy jednak brać pod uwagę
balansowanie nastrojów, to można oczekiwać nawet przejściowej stabilizacji stóp
lub minimalnego przejściowego spadku. By tak było muszą zajść dwa warunki:
publikowane dane makroekonomiczne dla Polski nie będą niepokojące i na rynkach
zagranicznych musiałyby przestać rosnąć rentowności obligacji. Zobaczymy.

Już w maju można było odnieść
wrażenie, że rynek stabilizuje stopy, ale na początku II połowy miesiąca
przyśpieszyło. To mógł być zarówno skutek publikowanych danych
makroekonomicznych (np. wynagrodzenia) jak i reakcji na zagraniczne publikacje.
W tym samym czasie wzrosły stopy rynkowe w EUR i USD i to nawet bardziej niż
krajowe. Przy okazji ruch na zagranicznych rynkach spowodował dalsze zbliżenie
stóp strefy euro, papierów dolarowych i stóp krajowych. Obligacje dwuletnie
tych stref zawierają się w przedziale 4,40% – 4,95%.

Stopy na dłuższe terminach
(obligacje) dwa razy przeżywały dość mocne wahania, ale nie przekroczyły
poziomu wyznaczonego przez rynek na początku III dekady kwietnia. Obligacje
kończyły więc maj na poziomach: 2-letnie – 4,8%; 5-letnie – 5,15% i 10-letnie –
5,3%.


Z podstawowych terminów rynkowych największą zmianę widać była na terminie
6-miesięcznym. Aż do połowy maja rentowność tychże depozytów była niezwykle
stabilna, czyli 4,55% (WIBOR). Do końca miesiąca WIBOR 6-miesięczny wzrósł o
0,08%. Jest to oczywiście wartość mała, ale jak na standardy rynku, kierunek i
tempo są dość wymowne. Rynek po prostu uświadomił sobie, że na kolejną podwyżkę
stóp być może długo nie będzie czekał.


Złoty (waluta referencyjna) w
maju osłabił się o 1,3%. Nie to może zmiana duża, ale na pewno dostrzegalna.
Tym bardziej, że trudno wskazać jeden czy kilka dni które zdecydowały o
osłabieniu. Owszem 11 maja złoty osłabił się o 1,2% w ciągu jednego dnia, ale
już kolejnego dnia (poniedziałek 14 maja) rynek odrobił ¾ tej zmiany, czyli
złoty wzmocnił się. W sumie dzienne zmiany były na ogół nieznaczne, ale przeważały
dni kiedy nasza waluta się osłabiała. Z punktu widzenia naszej
makroekonomicznej sytuacji i rozważań co zrobi RPP oraz zmian na rynkach
zagranicznych, trudno się dziwić. Niedawno pisałem o trzymiesięcznych cyklach w
jakich złoty oscyluje. Wygląda na to, że właśnie zaczął się taki cykl. Złoty na
koniec miesiąca osiągnął 2,8415 wobec dolara i 3,8190 wobec euro. W
przeliczeniu na figury złoty osłabił się odpowiednio o 6 i 3 figury.

Ciekawsze wydaje się spojrzenie
makro na złotego. Złoty zaprzeczył tendencji jaka się rysowała na początku
roku. Roczne realne wzmocnienie złotego z marca, kwietnia i początku czerwca
wskazuje że złoty będzie utrzymywał w najbliższym czasie co najmniej
standardowe tempo wzmocnienia. Standardowe, czyli charakterystyczne dla Polski w
ostatnich 10-ciu latach (oczywiście przypominam o ogromnych odchyleniach). Być
może więc RPP w najbliższych miesiącach będzie miało sojusznika w walce z
inflacją, a niekoniecznie z narastającym deficytem handlowym.

Giełdy w Europie i USA całkiem
ładnie rosły w maju. DAX 6,4%,
FSTE100 2,7%, DJ 4,3%.
Główne giełdy w Azji wzrostem sięgały wskaźnikowi
brytyjskiemu. Nasza giełda tradycyjnie nie mogła być najgorsza i wzrosła o
7,1%. Pierwsza połowa miesiąca, a szczególnie drugi tydzień, nie była zbyt
optymistyczna. W ślad za rynkami azjatyckimi, zaliczyliśmy tąpnięcie. W sumie w
drugim tygodniu maja WIG stracił ponad 3%, czyli ja osiągi innych rynków, dość
sporo. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy się nie wybili na niezależność przez
resztę maja. Przez pozostałe trzy tygodnie maja WIG wzrósł o ok. 6%. A dzięki
jakim sektorom giełda nam rosła? Obniżyły się jedynie wskaźniki części sektora
finansowego i przemysłu lekkiego. Pozostała część wskaźników sektorowych rosła
w maju od dwóch do dwudziestu kilku procent. W najwyższym tempie rósł sektor
chemiczny i to pomimo iż wyniki sektora w I kw nie były rewolucyjne. Spadek
zainteresowania sektorem odzieżowym, chyba był lekko przesadzony. Wg GUS tempo
wzrostu przychodów (kilka procent) na tle innych sektorów mogło być może zniechęcić,
ale rentowność działalności była na poziomie średniej dla przedsiębiorstw. Ale
cóż, widać dla inwestorów to za mało. Co ciekawe, już tak szalenie nie rosło
budownictwo. Inwestorzy potrafią nagle ograniczyć zainteresowanie spółkami
danego sektora. Być może zdali sobie sprawę ze skali przewartościowania i skali
wzrostów jakie budownictwo zaliczyło od początku roku. Podobnie można tłumaczyć
spadek zainteresowania przemysłem lekkim. Jeden ze wskaźników przemysłu
lekkiego w marcu wzrósł o ponad 70%. Odnoszę wrażenie, że świadomość
przewartościowania na giełdzie coraz silniej dociera do inwestorów i zaczynają
oni coraz bardziej nerwowo przeskakiwać ze spółki na spółkę.


Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Rynek TFI, wybrane wydarzenia z maja

Bank Millenium wraz z TFI zaoferowały możliwość lokowania
pieniędzy w połączenie wysokooprocentowanej lokaty z funduszem inwestycyjnym,
który umożliwia ponadprzeciętne zyski. Mowa o produktach Duet i Super Duet.
Wpłata jest dokonywana jednorazowo na 12 miesięcy. Można wcześniej zrezygnować
z inwestycji, ale jest to traktowane jako zerwanie umowy i skutkuje pobraniem
opłaty wyrównawczej, czyli prowizji z której inwestor jest zwolniony przy
dokonywaniu inwestycji. Z opisu na stronie banku wynika, że lokata może być
dokonana na 3, 6 lub 12 miesięcy. Najbardziej interesowała mnie kwestia
ulokowania na 3 miesiące na 10%. Na jednej z podstron znalazłem informację o
„nawet” 10%. Wg informacji na stronie TFI Millenium więcej szczegółów poznamy
po przeczytaniu Regulaminu dla tychże produktów. Muszę powiedzieć, że dotarcie
do szczegółów lokaty nie jest łatwe. Generalna idea to wpłata części (do 50%)
środków na lokatę, a pozostałą część w fundusze inwestycyjne. Duet
oferował  trzy podstawowe fundusze do
wyboru (akcji, zrównoważony lub stabilnego wzrostu), a Super Duet wzbogacono o
zagraniczne odpowiedniki tych funduszy w EUR i USD. Po pewnym czasie poszukiwań
dałem sobie spokój ze zrozumieniem warunków lokaty, bo uważam że jeżeli ktoś
chce mi coś sprzedać to powinien mi łatwo udostępnić informacje. W tym
przypadku mam poczucie dyskomfortu. Szalenie mnie intryguje to „nawet” 10% po 3
miesiącach lokaty, biorąc pod uwagę cenę pieniądza na rynku. Nie chcę
zniechęcać do tych produktów, ale jak przy większości strukturyzowanych
produktów reklama z rzeczywistością ma słaby związek.

W I poł. maja rozpoczął sprzedaż certyfikatów powiązanych
z rynkiem nieruchomości KBC TFI (KBC Indeks Nieruchomości II FIZ). Dosłownie
jest to lokata w jeden z zagranicznych funduszy nieruchomości  z rodziny Kredyt Banku. Fundusz zamierza
działać do końca 2013 r., pod warunkiem że zbierze z rynku 30 mln pln. Opłata
za wydanie certyfikatu to nie więcej niż 3%. Jako zaleta może być poczytana
gwarancja wartości certyfikatu udzielona przez KBC Bank. Gwarancja wypłaty
wartości nominalnej jest skierowana oczywiście tylko dla tych którzy będą
posiadaczami certyfikatów na koniec 2013 r. Zgodnie z prospektem funduszu
istnieje ryzyko rozwiązania funduszu przed zakończeniem pierwotnie
deklarowanego czasu trwania, a wtedy gwarancja wypłaty wartości nominalnej nie
obowiązuje. Ryzyko niekorzystnych zmian walutowych zostanie zniwelowane
transakcjami zabezpieczającymi. Generalnie wyniki funduszu będą oparte na
indeksie europejskich spółek rynku nieruchomości (EPRA). Konstrukcja i
możliwości inwestycyjne krajowego funduszu i funduszu którego certyfikaty będą
nabywane, powodują że zmiana wartości certyfikatów może w praktyce w mniejszym
stopniu wynikać z konsekwencji zmian cen akcji na europejskich rynkach
nieruchomości a bardziej od zmian innych dozwolonych dla funduszy działających
na rynku europejskich lokat. Wspominam o tym funduszu, bo jest to kolejny
fundusz nieruchomości dostępny na naszym rynku. Niemniej nie jest on
bezpośrednio powiązany z inwestowaniem 
w nieruchomości, ale za to pozwala uczestniczyć w zmianach cen podmiotów
działających na rynku nieruchomości w Europie. W gruncie rzeczy fundusz więc ma
cechy funduszu sektorowego.

Kolejny fundusz związany z rynkiem nieruchomości
zaoferował też Skarbiec TFI. Fundusz będzie inwestował w  akcje i inne instrumenty spółek z sektora
budownictwa i nieruchomości oraz certyfikaty i jednostki uczestnictwa funduszy
nieruchomości działających na rynku krajowym i europejskim. Wartość instrumentów
związanych z rynkiem nieruchomości w portfelu będzie się wahać w przedziale
50%-90%. Pierwsza wpłata to co najmniej 1 tys. pln, a każda kolejna minimum 100
pln. Jest to więc fundusz o dość prostej formule, czyli pełniący głownie rolę
pośrednika w zbieraniu pieniędzy od klientów i lokowaniu ich w podmioty
zaliczane do rynku nieruchomości. Jego profil ryzyka został słusznie określony
jako porównywalny do funduszy akcyjnych i zrównoważonych.

Proponuje zwrócić uwagę na klasyfikację funduszy
nieruchomości stosowaną przez firmę Analizy Online. Fundusze nieruchomości są
opatrzone kilkoma symbolami i „filtrując” arkusz wyników przy okazji analizy
warto szukać tych funduszy wg nazwy a nie oznaczenia. Już sam fakt
klasyfikowania funduszy nieruchomości do różnych grup jest świadectwem że sama
nazwa funduszu (nieruchomości) to jeszcze nie wszystko. Należy dokładnie
przeczytać prospekt, bo z niego wynika jaki faktycznie jest związek funduszu z
rynkiem nieruchomości.

Subfundusz sektorowy środkowoeuropejskich firm finansowych
zaoferował ING TFI. W funduszu przeważają akcje, co oczywiście czyni go
funduszem dość ryzykownym. Fundusz nie odzwierciedla w strukturze swojego
portfela jakiegokolwiek funduszu i proponowany jest dla inwestorów z 3-letnią
perspektywą inwestycyjną. Subfundusz wchodzi w skład funduszu parasolowego ING
TFI.

Ciekawą ofertę zaproponowało towarzystwo Inwetors. Tym
razem jest to fundusz inwestujący w akcje spółek na rynku bułgarskim i
rumuńskim. Kraje rozwijające się w rynkowym otoczeniu często osiągają
długotrwałe wyższe tempo wzrostu. W prospekcie funduszu wspomina się, że jest
to fundusz dla osób z kilkuletnią perspektywą inwestycyjną. Zdefiniowany zakres
możliwych inwestycji wskazuje, że fundusz nie musi się ograniczać do rynku
wspomnianych dwóch państw, albo nie tylko do akcji. Instrumenty podmiotów
związanych z rynkiem rumuńskim i bułgarskim mają stanowić co najmniej 70% WAN,
co jak rozumiem dotyczy również papierów rządowych. Sądzę że pomysł funduszu to
umiejętne połączenie trendów rynkowych (TFI tworzą fundusze działające na rynku
Europy Środkowej) i marketingu – no bo któż jeszcze działa tylko na rynku tych
dwóch państw?

Fundusz parasolowy utworzyło SEB TFI. Zrobiono to poprzez
prosty zabieg, czyli przekształcenie dotychczasowych funduszy w rodzinę
funduszy parasolowych.

Skarbiec TFI wprowadził do swej szerokiej oferty
zarządzanie portfelem pod marką Skarbiec EXCELLENCE. Oferta skierowana jest
osób fizycznych i przedsiębiorstw które przekażą w zarządzanie przynajmniej 0,5
mln pln. Biorąc pod uwagę, że próg nie jest wygórowany, to nie dziwi iż klienci
będą mieli do wyboru przede wszystkim 5 podstawowych strategii.

Firma doradcza Expander Idąc z duchem czasu i postępem,
również zaoferowała klientom możliwość inwestowania na rynku nieruchomości.
Dosłownie jest to lokowanie środków na 5 lat w fundusze inwestycyjne obejmujące
zasięgiem rynek europejski i azjatycki. Produkt zwolniony jest z podatku od
zysków kapitałowych. Minimalna wpłata to 5 tys. pln. Utrata kapitału może
sięgnąć maksymalnie 10%.

Swoją ofertę powiększa SKOK TFI. Rodzina powiększyła się
o  fundusz obligacji. Przy dobrym
zarządzaniu fundusz może osiągać zyski przekraczające możliwości papierów
dłużnych. W dłużne papiery wartościowe fundusz może inwestować do 85% portfela.
Pozostała część może być wzbogacona o inne bezpieczne instrumenty, ale również
w lokaty w innych funduszach inwestycyjnych i instrumenty pochodne. Drugim
funduszem jest fundusz funduszy. Fundusz może lokować w jednostki innych
krajowych funduszy (od 50% do 100%) i pozostałą część w instrumenty bezpieczne jak
np. lokaty. Jest to inny ciekawy sposób na poszerzenie oferty swojego TFI.
Ponieważ formuła funduszu nie pozwala na dokładne określenie jego profilu
inwestycyjnego, to nie dziwi fakt określenia go przez Analizy Online kodem XXX.

 W artykule wykorzystano informacje publikowane przez Analizy Online, pochodzące ze stron TFI oraz stron internetowych o charakterze finansowym

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

St. bezrobocia i zatrudnienie w 2007


Serce rośnie (dokładnie: ..roście
jak wieszcz pisał), kiedy patrzy się na tempo w jakim spada bezrobocie w
Polsce. Na koniec kwietnia to już 13,7%. Około 8 lat musiało upłynąć, by
bezrobocie w Polsce po sięgnięciu niemal 21% spadło poniżej 14%. Niesamowita
jest dynamika spadku bezrobotnych. Już w ubiegłym roku dynamika ta wyraźnie
przyśpieszyła i w konsekwencji na koniec kwietnia liczba bezrobotnych była
niższa aż o 22% (!) w porównaniu z kwietniem ubiegłego roku. Co nam pomogło?
Dobra koniunktura. Zimowe przyspieszenie gospodarcze zwiększyło zapotrzebowanie
na siłę roboczą. Analizowałem spadek bezrobocia poprzez różne liczby i kryteria
zastosowane przez GUS. Wiek, wykształcenie, czas przebywania na bezrobotnym
itd. Poprawa jest widoczna we wszystkich kategoriach i wzbogacanie tekstu
dziesiątkami liczb nie wprowadzi nowej jakości, bo różnice w dynamikach nie są
wielkie. Warto zwrócić uwagę na szybszy spadek bezrobotnych wśród osób po
ukończeniu szkoły i w wieku do 25 roku życia. Gospodarcze przyspieszenie jakiego
doświadczyliśmy w zimie radykalnie zwiększyło zapotrzebowanie na osoby z
niskimi kwalifikacjami zawodowymi. Niestety wolniej spada bezrobocie wśród osób
starszych i niepełnosprawnych.

Co jakiś czas podejmuję się
znaleźć silniejszy związek statystyczny pomiędzy wzrostem gospodarczym a
poziomem bezrobocia. Za każdym razem mam nadzieję, że znajdę złoty środek na
wskazanie dokładnej relacji pomiędzy bezrobociem/zatrudnieniem a koniunkturą
gospodarczą i stworzę idealne narzędzie do prognozowania poziomu bezrobocia.
Wciągam w ten proces nowe kategorie ekonomiczne i korzystam z faktu, że
wydłużają się szeregi czasowe do analizy. Przyznam, że efekty nie są
jakieś błyskotliwe. Patrząc na proste
zestawienie PKB i stopy bezrobocia zależność wydaje się oczywista. Po
dokładniejszych jednak badaniach widać, że na bazie danych makroekonomicznych z
kilkunastu lat nie sposób wyznaczyć precyzyjny związek, a o takim marzę. To
oczywiście bardziej zabawa statystyczna niż wiara. Polska gospodarka pod względem jakościowym bardzo się zmieniła i
zmienia i statystyczne miary zależności nie są w stanie tego oddać. W moich
zainteresowaniach makroekonomią niezwykle owocny był okres pracy jako analityk
branżowy. Miałem wtedy okazję prześledzić losy wielu branż od początku naszych
przemian gospodarczych. Każda z branż to odmienna historia, również z punktu
widzenia zapotrzebowania na pracowników. A jakby nie było, makroekonomia to
wypadkowa zmian zachodzących w mikroekonomii. Zmiany jakościowe zachodzące w
poszczególnych branżach nie dają się w pełni ująć statystycznie. A wracając do
skali bezrobocia i koniunktury w Polsce, to zależność oczywiście istnieje
chociaż w zależności od badanych wielkości i przyjętych okresów do badań,
wyniki potrafią się mocno różnić. Zmierzam do tego, że formalnie spadek
bezrobocia wydaje się naturalny, bo związany z świetną koniunkturą. Podobnie
jak w 1996 i 1997 r. utrzymująca się wysoka dynamika PKB przedłużając się
przyczyniała się do przyspieszenia spadku bezrobocia, tak i teraz w ostatnich
kwartałach stopa bezrobocia zaczyna niezwykle szybko spadać. Powiedziałbym, że
wręcz w sposób nienaturalnie szybki. Nie zamierzam wskazywać tu na analogie i
sugerować że jest to, tak jak w 1997 r., sygnał że wzrost gospodarczy
przestanie przyspieszać i trudno będzie w dłuższym terminie o utrzymanie wyniku
z 2006 r. i I kw. Idzie mi o to, żebyśmy nie przyzwyczajali się za bardzo do
obecnego tempa spadku bezrobocia, bo jest ono raczej nie do utrzymania w
dłuższym terminie. Bezrobocie spada i spadać będzie, ale nieco wolniej niż
obecnie. Analizując zjawisko bezrobocia i dostosowania do rynku pracy, mogę
śmiało powiedzieć, że od kilku dłuższych lat na rynku pracy zaszły tak duże
zmiany, że powrót do 20% bezrobotnych jest praktycznie niemożliwy i to nie
tylko dlatego, że część Polaków opuściła kraj.

A teraz o tym samym, ale od
drugiej strony, czyli zmian w zatrudnieniu. Kwartalne dane dla całej gospodarki
wskazują na wzrost zatrudnienia w I kw o 3,1% w porównaniu z I kw 2006 r.
Dynamika wzrostu powolutku, ale trwale przybiera na sile od 2004 r. Motorem
tego jest w pierwszej kolejności przemysł z rocznym wzrostem zatrudnienia 4,3%.
Przemysł przyczynia się do powstawania nowych miejsc pracy w ponad 30%. W
handlu zatrudnienie wzrosło o prawie 6%, a w budownictwie o blisko 10% w I
kwartale. W pośrednictwie finansowym, obsłudze nieruchomości i hotelarstwie z
restauracjami nowym miejsc pracy przybywa w tempie 4%-5% w I kw w porównaniu z
I kw 2006 r. Na zakończenie warto przyjrzeć się dokładnie działom przemysłu. W
niektórych miesiącach bieżącego roku w działach produkujących sprzęt
elektroniczny, pojazdy mechaniczne czy wyroby metalowe zatrudnienie wzrastało w
tempie od 10% do 18% rocznie. Producenci wyrobów budowlanych zwiększyli
zatrudnienie o 4% w porównaniu z jesienią ubiegłego roku. A czy w obecnych
czasach gdzieś spada zatrudnienie? Niestety tak. Zwalniają włókiennicy,
producenci odzieży i energetycy. Na szczęście są to spadki niewielkie. W
przypadku dwóch pierwszych jest to reakcja na spadek przychodów w ubiegłym
roku. Być może poprawa wyników w okresie zimowym powstrzyma to zjawisko.


Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Żarówki lekiem na energetyczne problemy ?

Wczorajsza Gazeta Wyborcza (04
VI 2007) zamieściła bardzo ideowy artykuł o oszczędzaniu energii. Ideowy, bo
mało w tym było ekonomii, ale za to mnóstwo myśli uważanych przez autorów za
oczywiste, a moim zdaniem wcale takie nie są
. Pozwolę, więc sobie ustosunkować
się zawartych tam myśli.

Wg autorów kraje należące do
dawnej 15-tki (UE) z kilowata energii osiągają średnio 2,5 raza więcej energii.
Fajnie, tylko że takie porównanie bez podania różnic w rozwoju gospodarczym i
uwarunkowań historycznych jest nieuczciwe. My eksperymentowaliśmy 45 lat z
socjalizmem, który pod względem energooszczędności pozostawiał wiele do
życzenia. Wystarczy podać, że jeszcze 20 lat temu wydobywaliśmy dwa razy więcej
węgla niż obecnie. Ten spadek jest właśnie pochodną energooszczędności i zmiany
struktury wykorzystania źródeł energii. W zasadzie można by zasypać wręcz
czytelnika dziesiątkami statystyk i ilustracji wskazujących, że autorzy się
mylą w swoim defetyźmie
. Analizy i publikacje opisujące zużycie energii
przez gospodarkę i gospodarstwa domowe są łatwo dostępne w nawet w internecie.
Ot chociażby pierwszy z brzegu, czyli „Efektywność wykorzystania energii w
latach 1994-2004” opublikowaną przez GUS w ubiegłym roku na stronie
internetowej, czyli za darmo dla czytelnika
. Zmiana gospodarki na
wolnorynkową okazała się najlepszym bodźcem do zwiększania efektywności
energetycznej, co górnicy, energetycy i ciepłownicy brutalnie odczuli. Należy
też pamiętać, że z punktu widzenia struktury gospodarki (produkcja/usługi)
wciąż jeszcze ustępujemy krajom dawnej 15-tki, ale dystans ten powolutku się
zmniejsza. Rozwój mniej chłonnych energetycznie usług będzie nam poprawiał
wynik. W związku z tym porównywanie zużycia w krajach 15-tki i Polski nie ma
sensu. Należy podać tempo zmian energochłonności i efektywności energetycznej i
ewentualnie wtedy wypowiedzieć się czy autorzy proces uważają za zbyt wolny.
Jak akurat uważam tempo zmian za zadowalające. Ponadto wołałbym porównanie
zużycia energii w jednostkach uniwersalnych, a nie tylko w kilowatach.

Zarzut, że kolejne rządy w Polsce
dbają jedynie o potężne zakłady energetyczne i producentów surowców jest
jedynie częściowo trafiony. Równie dobrze można wskazać szereg regulacji, które
sprzyjają odbiorcom energii, czy promują energooszczędność. Ponadto w
porównaniu z autorami omawianego tekstu, rządzący muszą zaradzić szeregu
problemom (nieraz sprzecznym), a autorzy mogą tylko krytykować. Niestety trzeba
podjąć jakąś decyzję, by pomóc odtworzyć starzejące się moce wytwórcze, a z
drugiej strony wprowadzać mechanizm wolnorynkowych do sektorów energetycznych i
chronić konsumentów (URE) przed nadmiernym wzrostem cen.

Dalej autorzy podpowiadają jak
można produkować tzw. zieloną energię. Wszystko fajnie, ale przecież wprowadza
się regulacja, które to umożliwiają. Polska zobowiązała się do zwiększania co
roku ilości tzw. zielonej energii w produkcji ogółem. Problem w tym, że na
większość przytaczanych rozwiązań trzeba tworzyć odrębne przepisy (lub
paragrafy w ustawach), które mają się przyczynić do wzrostu zainteresowania
nowymi formami produkcji energii. Są to nakazy, zakazy oraz bodźce finansowe.
Bez tego rozwój produkcji zielonej energii byłby mocno ograniczony. Niestety
wolnorynkowy mechanizm ekonomiczny na ogół nie zdaje tu egzaminu i konieczna
jest interwencja ustawodawcza. Przykładowo, by rozwijały się elektronie
wiatrowe w Polsce należało przenieść za pomocą przepisów (zmusić podmioty z
sektora elektroenergetyki) ryzyko zmian wahań produkcji (wiatr niestety nie
zawsze chce wiać) na zakłady energetyczne. Część z nich próbowała opierać się
temu, wykorzystując m.in. nieprecyzyjność przepisów. Zastanawia mnie, dlaczego
autorzy sami nie szukają odpowiedzi, co stoi na przeszkodzie by obywatel kupił
baterię słoneczną. Odpowiedź jest prosta: koszt. Odniosłem wrażenie, że z
powodu przekonania o słuszności swoich racji, autorzy dyskusję o kosztach
uważają wręcz za nietakt.

Przykład Danii robi wrażenie,
ale z własnych doświadczeń wiem, że podawanie takich „drastycznych” przykładów
na ogół opiera się na świadomym pomijaniu wielu faktów
. Trudno mi sobie
wyobrazić, by znaczna część produkcji energii w Polsce miała się opierać na
bateriach słonecznych, czy elektrowniach wiatrowych
. Mogę nie znać
systemu energetycznego Danii, ale szkoda że autorzy nie podali zasilania wg struktury
odbiorców i kwestii bezpieczeństwa energetycznego instytucji państwowych i
dużych zakładów
. Zaproponowane źródła energii mogą zasilać przede wszystkim
gospodarstwa domowe i małe zakłady. Oddawanie nadwyżek energii do sieci nie
może służyć w poważniejszym stopniu do zapewnienia bezpieczeństwa
energetycznego dużych podmiotów. Jednym z wielu wyjaśnień tak wzorcowego
stanu energetyki w Danii jest np. ekonomia. Ponieważ zielona energetyka
przynajmniej początkowo jest bardzo kosztowna, to nie dziwi skala obciążeń
podatkowych i redystrybucji budżetowej w tym kraju.
W Polsce obciążenia te
są mniejsze i obecnie panuje akurat trend do ich zmniejszania. Proponuje podać
czytelnikom odpowiedź na pytanie, co robi gospodarstwo domowe czy mały zakład,
kiedy wiatr nie wieje.

Autorzy zarzucają politykom, że utożsamiają potęgę
ekonomiczną kraju z ilością spalanego węgla. Tu akurat autorzy wprowadzają
czytelników w błąd
. Przypominam dane zaprezentowane powyżej, a dotyczące
wydobycia węgla. To niestety politycy (bo nikt inny nie chciał) musieli stanąć
przed górnikami i redukować wydobycie wraz z zatrudnieniem (z 400 tys. na 100
tys. !). Podobnie nietrafny jest argument o efektywności produkcji energii z
węgla
. Owszem ustępujemy na tym polu lepiej rozwiniętym krajom, ale w
podanym opracowaniu GUSu przedstawiono również i tą kwestię. A jednak się w
Polsce poprawia i dalsza poprawa jest już niestety uwarunkowana inwestycjami w
elektroenergetykę węglową
. Nie dla budowania jej potęgi, ale głównie dla
odtworzenia mocy, a jeden blok na 450 MW to są wręcz kosmiczne pieniądze. Zmiana
surowcowej struktury produkcji energii w ciągu ostatnich kilkunastu lat również
przeczy zarzutom autorów
.

Najtrudniej mi komentować
przedstawioną alternatywę: elektrownia atomowa albo energooszczędne żarówki
.
Autorzy proponują drugą pozycję. Poczułem się tak jakby któryś ze znanych
makroekonomistów apelował o rezygnacje z zakupów importowanych wyrobów, w celu
poprawy deficytu handlowego
. Cel nie mniej słuszny jak energooszczędność.
Autorzy i w tym przypadku nie odpowiedzieli na pytanie czy ktoś zabronił
Polakom kupowania tychże żarówek. Elektrownia atomowa ma być budowana dla
sprostania w przyszłości zapotrzebowaniu na energię oraz by nie zaspokajać
zapotrzebowania kolejną węglową elektrownią. Być może przyjąłbym poważnie taką
propozycję, gdyby autorzy wskazali efekt 20 mln energooszczędnych żarówek w
publicznych budynkach w prognozach zapotrzebowania na energię i jej produkcji w
najbliższych latach. Nie sądziłem, że w tak o to banalny sposób można sobie poradzić
z problemami energetycznymi w kraju. Poczułem się jak wtedy, gdy w Telewizji
Trwam kilku utytułowanych panów przekonywało że polska energetyka może się
opierać na energii geotermalnej
. Równie
trudno mi skomentować propozycję by wójtowie „zamiast atomówki produkowali
żarówki..” W Polsce jest ponad 2,4 tys. gmin. W ilu gminach mają stanąć zakłady
produkujące żarówki (może produkcja ma być na poziomie powiatów)? Jak to się ma
do efektu skali i konkurowania z potentatami branży? Autorzy przekonują, że zbyt
zapewniony. To ciekawe, bo ja nie widzę by wszyscy przeszli już przeszli na
żarówki energooszczędne. Po jakiej cenie będą sprzedawane w gminnych zakładach
te żarówki? Kto zmusi obywateli do ich kupna? Administracyjny nakaz, czy
solidna państwowa dotacja do produkcji, ulga podatkowa na żarówkę? Kto
zabezpieczy je przed kradzieżą?

Chociaż artykuł podejmuje ciekawy
problem, to jednak w sposób zdumiewający, opierający się niemal na ruchu
społecznym, jak z akcją zbierania stonki. W Polsce zarówno wspieranie
oszczędności i zielonej energii oraz wymuszone przez gospodarkę rynkową zmiany
dają dostrzegalne gołym okiem efekty. Któż z nas nie ma ocieplonego styropianem
mieszkania bądź nie widział tego na sąsiednich osiedlach? Ciepłownicy pewnie
przeklinają styropian. W latach 80-tych i w połowie lat 90-tych produkcja
ciepła w gorącej wodzie i parze była wyższa o blisko 30% w porównaniu z latami
2005 i 2006.

Zastanawiam się po co Gazeta
Wyborcza zamieszcza materiał na tak słabym merytorycznie poziomie
? Jest
to co najwyżej promocja żarówek energooszczędnych i nazwisk dwóch osób oraz
organizacji ekologicznej
. Problem energetyki i konieczności szukania
najlepszych rozwiązań energooszczędnych jest i warto stale pracować nad
najskuteczniejszymi rozwiązaniami. Wcale nie zamierzam bronić rządzących, że
wszystkie stosowane do tej pory środki okazały się najlepsze, albo że rozwój
zielonej energii idzie u nas jak po maśle. Ale pomysł z żarówkami
……………. . W marcu wyrażałem już swój stosunek do poziomu
merytorycznego organizacji Zielonych 2004. Oceny nie zmieniam.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wynagrodzenia w IV 2007


W kwietniu średnie wynagrodzenie w przemyśle w porównaniu z kwietniem 2006 r. wzrosło o realnie o 6%. Pomijając 4,5% w lutym, to już od końca ubiegłego roku roczna dynamika utrzymuje się na poziomie ok. 6%. Dużo, a nawet bardzo dużo. To, że w jeszcze szybszym tempie rośnie od ubiegłego roku wydajność jest moim niewielkim pocieszeniem. Wolę przyrównywać tempo wzrostu płac do wydajności dla okresów kilkuletnich. Nie wnikając w szczegóły wyliczeń, powiedzmy że w ostatnich kilku latach wydajność rosła średnio o ok. 7,4%. Wyliczenia dokonałem na podstawie wyników dla podmiotów niefinansowych. Gdyby przykroić ten wynik o  niskie zatrudnienie w początku dekady i niezwykłą dynamikę gospodarki w 2004 r. i w ostatnich miesiącach, to wyjdzie prawie 1% niżej. I tak o to dochodzimy do zbliżenia wydajności z tempem wzrostu wynagrodzeń. Warto pamiętać, że oprócz relacji zmian wydajności i płac, istotny jest długoterminowy trend wzrostu płac i mimo wszystko jego pewna bezwładność prowadząca do przekonania, iż nasza sytuacja finansowa będzie się poprawiać w takim właśnie tempie. Proponuje przypomnieć sobie w jakim tempie 10 lat temu kupowaliśmy nowe samochody i stało się dalej.

Wynagrodzenia rosły najszybciej w działach, gdzie rzeczywiście wydajność dynamicznie się poprawiła wskutek wzrostu sprzedaży i/lub dalszej poprawie ulegały wyniki finansowe. Nie można bagatelizować również popytu na pracę. Działy gospodarki, które nerwowo poszukiwały pracowników, musiały rozpocząć „kuszenie” wzrostem wynagrodzeń. Przykładowo w budownictwie roczne wskaźniki realnego wzrostu płac od lutego utrzymują się na poziomie 12,5%. Ale jest pewien skutek, bo w I kw w budownictwie było o 8% więcej zatrudnionych. Wyniki marca i kwietnia wskazują, że to nie tylko kwestia wysokiego w okresie zimy zatrudnienia. W dziale PKD 26, który gromadzi znaczną część producentów materiałów budowlanych, wynagrodzenia wzrosły realnie o 13,1% w kwietniu. Coraz lepiej zaczyna się wynagradzać pracowników przetwórstwa spożywczego. W kwietniu roczny wskaźnik wzrósł do ok. 7%. Ale jest taki działa gospodarki, gdzie mimo znacznego wzrostu zatrudniania (18% w I kw) nie chcą płacić. Mam na myśli producentów z działu 32, czyli produkcji RTV i części elektronicznych. Być może dlatego, że średnie wynagrodzenie w kwietniu o prawie 10% przekraczało średnią w przemyśle. Ponadto w dziale 32 zmiany wydajności nie są zbieżne ze zmianami w całej gospodarce, a z poważnymi podwyżkami pracownicy produkujący części i sprzęt elektroniczny mieli do czynienia w ubiegłym roku.

Rośnie wartość funduszu wynagrodzeń. Jego dynamika wzrostu stale przybiera na sile. Łącznie wynagrodzenia w I kw 2007 były o 8,5% większe niż rok temu. Po spadku w latach 2001-2003, na rynek wylewa się coraz więcej pieniędzy. Najbardziej cieszą się producenci dóbr konsumpcyjnych i handlowcy.

Ostatnie strajki każą postawić pytanie, czy wszyscy korzystamy z owoców wzrostu. Okazuje się, że  nie wszyscy dostali podwyżki, a jeżeli już to w niewielkim stopniu. Muszę więc wziąć w obronę część pracowników sektora uspołecznionego, ale nie służbę zdrowia, bo ta poważne podwyżki dostała już w ubiegłym roku. Średnia w IV kw 2006 wskazuje na podwyżki o 15%. Paradoksalnie akurat ta grupa Polaków strajkuje obecnie najsilniej. Niewiele dostali pracownicy edukacji. W IV kw 2006 ich płace były realnie o 3% większe niż rok wcześniej. W I kw 2007 już tylko 1,2%. Administracja publiczna w IV kw 2006 r. miała wynagrodzenia wprawdzie wyższe o 4,9% w porównaniu z IV 2005, ale w I kw tego roku już tylko o 2,1%. Pracownicy administracji publicznej nie mają jednak na co narzekać,  bo w gruncie rzeczy tempo wzrostu ich wynagrodzeń w dłuższym okresie dorównuje zmianom tempa wynagrodzeń w gospodarce. Wspomniane niewielkie wzrosty wynagrodzeń w administracji państwowej i w edukacji nie zmieniają w zasadzie relacji średniego wynagrodzenia w tych grupach do średniego wynagrodzenia większości pozostałych grup. Mówiąc inaczej, ich status majątkowy względem innych grup zawodowych nie uległ zmianie, a może nawet się minimalnie pogorszyć, jeżeli w gospodarce utrzyma się silny wzrost wynagrodzeń. Służba zdrowia i opieka społeczna dokonały wyraźnego skoku. Przez całe lata średnie wynagrodzenie tej grupy stanowiło ok. 80% średniego wynagrodzenia w gospodarce narodowej. W latach 2004-2006 było to ok. 82%. Wystarczyły dwa kwartały (w takim ujęciu podaje informacje GUS) by wskaźnik poprawił się aż do 87%. Do tej pory takie zmiany wymagały niemal lat.

Ja czuję się po ostatnich zdaniach trochę niezręcznie jako przedstawiciel sektora pośrednictwa finansowego. Nam nikt nie musi dawać, bo ostatnie kwartały wykorzystaliśmy na poprawę naszych wynagrodzeń. W latach 2003-2005 wynagrodzenie w sektorze finansowym stanowiło ok. 184% średniego w gospodarce narodowej. Tymczasem w ostatnich kwartałach próbujemy pobić kolejny rekord, czyli 188%. W I kw średnie wynagrodzenie „przebiło” 5 tys. pln (dokładnie: 5,23 tys. pln).


Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Asset Management, aktywa klientów indywidualnych po I kw


Z pewnym opóźnieniem 
pozwolę sobie przypomnieć ciekawy materiał zaprezentowany na łamach
„Parkietu” ponad miesiąc temu. Przedstawiono tam zestawienie firm typu Asset
Management i ich efektów w pozyskiwaniu oszczędności osób fizycznych i
przedsiębiorstw. To gratka tym ciekawsza, że takie zestawienie to raczej
rzadkość w mediach finansowych. Częściej można spotkać zestawienie całości
zarządzanych kwot, ale obejmują one środki jakie zostały im powierzone przez
fundusze inwestycyjne. Dziennikarzom nie łatwo było zebrać te dane, gdyż nie
utrwalił się jeszcze obyczaj prezentowania wyników (stan środków i liczba osób)
dotyczących środków zarządzanych na zlecenie. Stąd też nie odpowiedziały na
ankietę wszystkie firmy i nie wszystkie przedstawiły pełne wyniki. Na ogół
odmawiały firmy, które   mają mały
jeszcze udział w rynku lub nieco inaczej postrzegają kwestie tajemnicy
rynkowej. Jakby nie było, dziennikarzom „Parkietu” udało się zebrać
interesujący materiał i można im życzyć by wytrwali w wysiłku monitoringu tej
części rynku usług finansowych. Ostatecznie zebrane informacje prezentują ponad
85% rynku Asset Management, czyli są miarodajne.

Przypomnę, że aby móc zarządzać na zlecenie podmiot musi
mieć zezwolenie Komisji Nadzoru Finansowego na prowadzenie działalności
maklerskiej (obecnie takich firm jest ok. 20). Warto zajrzeć na stronę KNF, bo
widnieją tam też firmy przed współpracą z którymi Komisja przestrzega. Zaletą
tego typu firm jest możliwość inwestycji w szereg instrumentów i
indywidualizacja portfela i polityki inwestycyjnej. Indywidualizacja jest
funkcją oddanych w zarządzanie pieniędzy. Im mniejsze (do granicznego minimum),
tym możliwości indywidualizacji mniejsze lub jedynie wybór oferowanych gotowych
portfeli. Te „jedynie” to i tak znacznie więcej niż samodzielne inwestowanie.
Pomijam pasjonatów rynku finansowego, bo ci radzą sobie samodzielnie, ale dla
osób które nie mają czasu ani wiedzy na opiekę nad swoimi pieniędzmi, jest to
usługa na pewno warta polecenia.

A ile trzeba mieć by stać się klientem firm AM? Granice
ustawiane są różnie, ale na pewno nie jest to usługa dla przeciętnego Polaka.
Próg raczej zależy od możliwości obsługi odpowiedniej liczby klientów, grupy
docelowej jaką podmiot jest zainteresowany, czasu funkcjonowania na rynku
(nowe, mniej znane firmy mają na ogół niższe progi) i obciążenia wynikającego z
obsługi funduszy inwestycyjnych.

Opłaty to prowizje w skrajnych wypadkach kilkuprocentowe
oraz udział w zyskach. Umowa na ogół są bezterminowe. Usługi wystandaryzowane
(gotowe portfele) są oferowane już dla klientów, którzy dysponują kwota
„mniejszych” kilkuset tysięcy, a indywidualizacja zaczyna się na poziomie 1
miliona złotych. Proszę jednak te informacje traktować bardzo orientacyjnie, bo
pomiędzy firmami są znaczne różnice. Tak na przykład Credit Suisse, mający mały
udział w rynku ale za to znaną markę, zarządza indywidualnie środkami klienta
dopiero od 4 mln pln. Wg danych, które prezentuję, przeciętny klient firm
zarządzających na zlecenie posiada ok. 1 mln pln.

Czy warto? Na pewno, ale jest pewne „ale”. Dla ludzi
majętnych i kompletnie niezaiteresowanych rynkiem finansowym, firmy typu AM to
idealny wynalazek. Pamiętać tu jednak należy o opłatach. Niestety, ale
indywidualna opieka i prestiż kosztuje. Oprócz prowizji zbliżonych poziomem (w
zależności od typu portfela) do funduszy inwestycyjnych, dochodzi  – jak wspomniałem – udział w zysku (np. od
wartości powyżej benchmarku). Pamiętać należy, że te same osoby na ogół
zarządzają środkami funduszy inwestycyjnych, a więc siłą rzeczy efekty są
porównywalne. Potwierdzają to wyniki za I kw. Dobrze skomponowany i nadzorowany
portfel przez doradcę z firm typu Xelion, Noble Bank, Open Finance, Expander
itp. (przepraszam, że pomijam mniejsze firmy) da porównywalne efekty, przy
raczej mniejszej prowizji. Nie zamierzam deprecjonować firm AM, absolutnie nie.
Po prostu przedstawiam wszystkie za i przeciw. I teraz właśnie będzie te „za”.
W firmach AM pracuje elita rynku i to z dużym doświadczeniem. Natomiast w
firmach doradczych sprzedawcy mają wiedzę dość różną. Można trafić na fachowca,
można i nie. Stąd w drugim przypadku zaleca się „przetestowanie” doradcy i
sprawdzenie ofert rynkowych innych firm doradczych. Kunszt doradców z firm AM
najlepiej widać w czasach spokojniejszych, czyli takich kiedy rynki akcji nie
rosną w tempie dwucyfrowym. Wtedy doświadczenie, wiedza mikro- i
makroekonomiczna, znajomość rynków i umiejętność selekcji są wyjątkowo
przydatne.

No i w końcu przejdźmy do danych. Obecnie szacuje się, że
na koniec I kw 2007 r. z zarządzania korzystało ok. 4,5 tys. osób i podmiotów
na łączną kwotę rzędu 5 mld pln. 
Analiza dynamiki wzrostu obsługiwanych klientów oraz zarządzanych
środków wskazuje, że wraz z coraz większą ich liczbą w niewielkim stopniu
maleje wnoszona kwota. To efekt konkurencji i wejścia na rynek mniejszych firm.
Informacje jakie znalazłem w różnych źródłach nie pozwalają na pełną
porównywalność, ale można zaryzykować twierdzenie że w ostatnich kilku
kwartałach liczba klientów wzrasta o 10%-15% (oczywiście kwartalnie). Mimo poprawy
sytuacji finansowej Polaków i świetnej koniunktury rynek nie należy do łatwych.
Trochę w tym winy świetnej koniunktury giełdowej (łatwy i tani zarobek w
funduszach akcyjnych), ale i wyśrubowanych prze firmy AM progów wejściowych. Z
całą pewnością ogromną konkurencje stanowią firmy doradcze, które są łatwo
dostępną alternatywą w porównaniu z firmami AM. W I kw tego roku przybyło ok.
460 klientów, co oznacza 5 osób dziennie. Biorąc pod uwagę liczbę firm,
pozyskanie klienta to znaczny sukces.


Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz