Nowy szef KNF przemówił.

Przeciętny zjadacz chleba nie miał zapewne okazji zapoznać się z poglądami nowego szefa KNF. Przypomnę, że mowa o Marku Chrzanowskim. A poglądy bardzo nas interesują, ponieważ takie mamy czasy, iż nowa władza niezbyt chętnie nominuje na wysokie stanowiska osoby, które chociaż w części nie utożsamiają się z jej spojrzeniem na makroekonomię i „politykę” gospodarczą lub nie są odpowiednio spolegliwe. No i okazja się nadarzyła, bo portal Bankier.pl (za PAP), przekazał nam szereg opinii M.Chrzanowskiego na nurtujące nas tematu.

Dylemat: wcielić KNF do NBP czy nie, nie jest z tych, które najbardziej rozpalają opinię publiczną. Może i dlatego, że ekonomiści są tu podzieleni, ale podział ten nie jest powodem ostrych sporów. Mamy w tej chwili trzy instytucje związane z sektorem bankowym: NBP, KNF i  Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Niektóre z funkcji tych instytucji się powielają. Może więc faktycznie zadanie jednej z nich warto przenieść do NBP, przynajmniej w części. Nowy szef KNF nie jest na szczęście dogmatycznie przywiązany do jakiejkolwiek teorii, ale sprzyja propozycji włączenia KNF do NBP, co ma akceptacje części ekonomistów z różnych środowisk. Połącznie nie będzie łatwe m.in. dlatego, że KNF obejmuje nadzorem inne segmenty rynku finansowego, czyli nie tylko banki.

Wydaje się, że w tych poglądach nie ma żadnych politycznych podtekstów. Zarówno szef NBP jak i KNF pochodzą z nominacji PiS i ewentualne łączenie wspomnianych instytucji zapewne nie jest po to by cokolwiek ukrywać. PiS nie protestuje ws ratowania klientów SKOKów, czy nie wymaga wsparcia frankowiczów w wersji prezydenckiej w pierwszych miesięcy tego roku.

Pewne wątpliwości rodzi nadzór nad SKOKami. Politycy PiS nie mają nic przeciwko pomocy SKOKom i ich klientom, ale składali już propozycje ograniczenia wpływu KNF na działalność SKOKów i uprawnień nadzorczych. Zresztą w tej materii szef KNF nie ma wiele do powiedzenia, bo tu – jak  słusznie przypomina – zasady wyznacza parlament.

Rozczarowująca jest opinia (pochwała) o SKOK jako systemie opartym na więzi i bliskich relacjach. Otóż takie były pierwotne zamierzenia i być może skromną część SKOKów można by na siłę pod to podciągnąć. Niestety większość SKOKów nie ma z tym nic wspólnego. Zastanawiam się czy prezes KNF tego nie wie, czy też taka jest cena jego nominacji. Wygląda na to, że nowy szef KNF nie ma pomysłu na SKOKi. Mamy wrócić do idei spółdzielczości w mniejszym rozmiarze czy akceptować stan obecny czyli istnienie bankowej spółdzielczości na komercyjnych zasadach?

W ocenie funkcjonowanie polskiego systemu bankowego M.Chrzanowski wyrażał dość pozytywne opinie. Dotyczyło to zarówno kondycji jak i jakości nadzoru oraz prowadzonej przez niego  dotychczas polityki. Być może z rozpędu i przez nieuwagę, szef KNF pochwalił politykę dywidendową w sektorze bankowym. W sprawie tzw. repolonizacji M.Chrzanowski starał się unikać precyzji i miał dość niejednoznaczne zdanie. Cieszy deklaracja o równym traktowaniu banków bez względu na źródło kapitału, ale brakowało mi stanowczego odrzucenia legend o zagranicznym kapitale jakie rozprowadza od lat PiS. Niestety nie zabrakło przypomnienia standardowego zarzutu pod adresem banków zagranicznych o rzekomej ostrożności w finansowaniu gospodarki w okresach kryzysów. Dla zachowania równowagi, wypadało obalić legendarne zalety jakie są przypisywane kapitałowi krajowemu. Nie jestem pewny czy M.Chrzanowski zna, chociaż pobieżnie, historię polskiej bankowości z okresu ok. 20 lat. W odpowiedzi o propozycje na przyszłość sektora bankowego i nadzoru, dominowały słowa: kontynuacja, ostrożność, zmiany tylko po konsultacji ze środowiskiem finansowym. W odpowiedziach i wypowiadanych opiniach o systemie bankowym dało się wyczuć niepewność wynikającą ze słabej znajomości materii.

Oczywiście nie mogło zabraknąć tematu kredytów frankowych. Na pytanie o ocenę analizy KNF dotyczącej szacunków skutków prezydenckiej ustawy anstyspreadowej, M.Chrzanowski odpowiedział, że szczegółów przyjętej w badaniu metodologii nie zna, ale nie ma podstaw by wynik prac KNF krytykować. Można tą odpowiedź uznać za odważną, no chyba że weźmiemy pod uwagę iż politycy PiS przemilczeli najnowsze wyliczenia KNF, co ułatwiło szefowi KNF odpowiedź. Z kolejnych wypowiedzi widać, że M.Chrzanowski nie popiera pomocy dla frankowiczów w prezydenckiej wersji z początku roku. Szkoda tylko, że nie jest to powiedziane bezpośrednio, a z wykorzystaniem nowo-mowy jaką stosują w tym temacie politycy PiS. Czyli że nic nie jest powiedziane wprost, tylko trzeba czytać metodą miedzy wierszami, co jest niepoważne i zabawne.

Zabrakło mi w tym temacie obietnicy zdecydowanej i merytorycznej odpowiedzi na ewentualność powrotu do populistycznych  propozycji ws. frankowiczów przez polityków PiS lub innego ugrupowania. Co wtedy postanowi prezes KNF?

Z treści odpowiedzi wyłania nam się człowiek ostrożny i daleki od nieprzemyślanych działań. W wywiadzie padło kilka opinii, które można uznać jako niekoniecznie zgodne z linią PiS. Niestety opinie te były wypowiedziane bardzo ostrożnie i poprzedzone szeregiem usprawiedliwień i uzasadnień, chwilami żywcem przypominających język polityków PiS. Nieco niepokoi unikanie trudnych dla PiS tematów i jednoznacznych opinii tam gdzie byłoby to wymagane od prezesa instytucji nadzorującej sektor finansowy. Nie da się ukryć, że tematy z jakimi przyjdzie się zmierzyć M.Chrzanowskiemu w nowej roli są dla niego w znacznym stopniu nowością, stąd ostrożność i wysoki poziom ogólności jego odpowiedzi. Wiele miesięcy upłynie zanim M.Chrzanowski znajdzie wspólny język z podwładnymi. Wydaje mi się, że lepszym miejscem dla M.Chrzanowskiego była RPP i on sam chyba też tak uważa.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Polityka kadrowa PiS w najważniejszych instytucjach finansowych.

Ostatnie nominacje na członka zarządu NBP i szefa KNF budzą pewne zdziwienie z odrobiną niesmaku. Od razu zaznaczam, że argument „bo inni też tak kiedyś robili”, nawet jeśli słuszny (a nie byłbym taki pewny), to jednak jest niepoważny. No bo w końcu możemy oczekiwać,  że czołowe stanowiska w NBP, KNF itd. zajmować będą fachowcy z grona najlepszych i w atmosferze godnej nominacji na najwyższe stanowiska.

Zacznę od najświeższej informacji. Wieczorem dowiedzieliśmy się, że nowym szefem KNF zostanie dr nauk ekonomicznych Marek Chrzanowski. Nie kwestionuje, bo nie mam powodu, wiedzy i dorobku naukowego M.Chrzanowskiego. Zaskoczenie zaczęła budzić zapowiedziana kolejna rezygnacja M.Chrzanowskiego z członkostwa w Radzie Polityki Pieniężnej (RPP). Przypomnę, że M.Chrzanowski na początku tego roku wszedł w skład odnowionego składu RPP. Ten skład jest czwartym od czasu powołania do życia RPP. Kadencja członków RPP trwa sześć lat, czyli obecna do 2022. Do tej pory, przedwcześnie kadencje skończyły dwie osoby: Janusz Krzyżewski z powodu śmierci (w 2003) i Zyta Gilowska z powodów osobistych (zapewne pogarszający się stan zdrowia; w 2013).

M.Chrzanowski po raz pierwszy złożył rezygnację miesiąc temu. Motywował to przyczynami osobistymi. Przypomnę, że praca w RPP nie jest specjalnie obciążająca, więc wielu z jej członków dodatkowo prowadzi działalność na polu edukacyjno-naukowym. Wiadomość była pewnym zaskoczeniem. No ale przyczyny osobiste są osobiste, więc należało je uszanować. Wstrzymanie postępowania w Senacie ws ustąpienia miało nie mniej tajemnicze przyczyny jak jego zgłoszenie. Sam zainteresowany po prostu nie pojawił się w Senacie na Komisji Budżetu i Finansów, to oznaczało zatrzymanie procedury rezygnacji z członkostwa w RPP.

Minął miesiąc i ……M.Chrzanowski ponownie złożył wniosek o rezygnację i ponownie z przyczyn osobistych. To już wyglądało na jakąś zabawę w kotka i myszkę i byłoby może i zabawne gdyby nie chodziło o RPP. Wieczorem poznaliśmy powód: M.Chrzanowski został mianowany nowym szefem KNF w miejsce kończącego kadencję Andrzeja Jakubiaka.

Drugim bohaterem polityki kadrowej PiS jest Paweł Szałamacha. Po odejściu z funkcji ministra finansów wszyscy się zastanawiali gdzie trafi. Trafił do NBP, co chyba było pewnym zaskoczeniem, a przynajmniej dla mnie. Na wniosek prezesa NBP A.Glapińskiego, P.Szałamacha stał się dziewiątym członkiem zarządu NBP. Prezydent A.Duda nie miał wątpliwości i wniosek podpisał. Niemniej wątpliwości są i to niemałe.

Przypomnijmy więc, że P.Szałamacha jako minister w rządzie B.Szydło odpowiedzialny za finanse, akceptował szkodliwą politykę wprowadzania w życie populistycznych obietnic PiS. Pod koniec września P.Szałamacha na konferencji prasowej z dumą opowiadał m.in., że deficyt finansów publicznych w 2017 r. nie przekroczy 3% w relacji do PKB i że program 500+ ma zapewnione finansowanie (co nie jest prawdą, no chyba że rozumieć przez to wzrost zadłużenia). W rzeczywistości podniesienie deficytu do maksymalnie dopuszczalnego w UE progu to raczej porażka w obecnych okolicznościach makroekonomicznych. Z poziomu ok. 2,6% planowanych w 2015 r. przez poprzedni rząd, nowy rząd zaraz po wygranych wyborach natychmiast podwyższył deficyt by móc zrealizować populistyczny program 500+. Jako, że deficyt w tym i kolejnym roku finansować czymś trzeba, więc zaczęliśmy znowu szybko się zadłużać. Zadłużenie w ujęciu general government ma wzrosnąć do 55% w relacji do PKB w 2017 r.

Do tego dochodzą kuriozalne polemiki z zarzutami i ocenami agencji ratingowych, brak sprzeciwu wobec pomysłów rządowych zmierzających do powiększania deficytu czy chociażby akceptację wycofywania się  rządu PiS z zapowiadanego w wyborach w 2015 powrotu do stawki 22% VAT. Nasza wiarygodność makroekonomiczna została narażona na szwank przy pełnej akceptacji byłego ministra finansów.

Moim zdaniem P.Szałamacha był bardzo słabym ministrem. Zamiast być silną opozycją dla rządu i strażnikiem finansów publicznych, stał się niemal bezwolnym wykonawcą poleceń premier Szydło i polityków PiS. Zupełnie niepotrzebnie zaakceptował wystawienie finansów publicznych na ryzyko (maks. dozwolony deficyt i zadłużenie przy I progu wg ustawy o finansach publicznych).

Stając się pracownikiem NBP, P.Szałamacha staje się strażnikiem bezpieczeństwa makroekonomicznego Polski. Przypomnę, że jednym z obowiązków NBP jest „działania na rzecz stabilności krajowego systemu finansowego”. Czy z nowej perspektywy będzie krytykował rząd za zbyt ryzykowną politykę m.in. w obszarze finansów publicznych? Powinien.

Nominacja P.Szałamachy stawia w niekorzystnym świetle prezesa NBP A.Glapińskiego. Docenił on „kompetencje” byłego ministra finansów czy też uległ naciskom politykom PiS by zatrudnić P.Szałamachę? Żadna z odpowiedzi nie jest satysfakcjonująca.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Obligacje oszczędnościowe dla beneficjentów 500+. Znamy już szczegóły.

Znamy już listy emisyjne dla tzw. obligacji rodzinnych, przeznaczonych dla beneficjentów  programu 500+. W porównaniu z dotychczasową ofertą obligacji detalicznych, jest kilka nowości, w tym atrakcji.

Nazwa. Dotychczas ministerstwo finansów (dalej MF) emitowało oszczędnościowe obligacje skarbowe oferowane w sieci  sprzedaży detalicznej (w odróżnieniu od tzw. rynku hurtowego). Emisje skierowane do beneficjentów 500+ mają nazwę: rodzinne oszczędnościowe obligacje skarbowe oferowane w sieci sprzedaży detalicznej. Kod obligacji zaczyna się na literę ‘R’. Mamy więc: Rodzinne Oszczędnościowe Sześcioletnie Obligacje Skarbowe i Rodzinne Oszczędnościowe Dwunastoletnie Obligacje Skarbowe. Kody październikowych emisji, odpowiednio: ROS1022, ROD1028. To są emisje październikowe.

Nazwa oczywiście znaczenia nie ma. Jak wszędzie patrzymy na korzyści i porównujemy nowe obligacje z już znanymi emisjami. Słowo „rodzinne”  przypomina jedynie dla kogo emisja jest przeznaczona.

Kto może kupić obligacje rodzinne? Obligacje rodzinne są przeznaczone TYLKO i WYŁĄCZNIE dla beneficjentów 500+. Kwota zakupu nie może przekroczyć kwoty otrzymanych świadczeń. Tożsamość świadczeniobiorców i kwota przyznanych świadczeń od chwili rozpoczęcia ich pobierania, są weryfikowane. Uniemożliwia to zakup obligacji w kwocie większej niż łączne przyznane świadczenia danej rodzinie. Dodatkowo, by zapobiec korzystaniu osób z programem 500+ nie związanych, sprzedaż na rynku wtórnym ograniczono tylko do przedterminowego wykupu zgłaszanego emitentowi. Pozostałe obligacje detaliczne nie podlegają takim ograniczeniom.

Tak określone zasady nabywania mają pewną wadę dla nabywców.   Otóż dzięki zbieranym informacjom, MF będzie wiedziało kto dostał za dużo pieniędzy w ramach 500+ i o ile program został przeszacowany w skali ogółem. W przyszłości może to posłużyć do uzasadnienia by zredukować wsparcie dla rodzin najlepiej zarabiających lub modyfikacji kryteriów. Podejrzewam, że część rodzin poważnie się zastanowi zanim zdecyduje czy i jakim stopniu skorzystać z obligacji rodzinnych. Oprocentowanie (o czym dalej) będzie kusiło, ale przyznanie się do nadwyżek finansowych już niekoniecznie.

 

Termin wykupu. Ministerstwo zdecydowało, że zaproponuje obligacje o terminie wykupu 6 i 12 lat, co jest pewnym zaskoczeniem.

Obecnie w standardowym pakiecie MF oferuje obligacje detaliczne od 2, 3, 4 i 10-cio letnie. Są też obligacje krótsze, ale emitowane nierytmicznie. Chodzi o obligacje KOS, których w minionych latach mieliśmy raptem cztery emisje. Analiza popytu na obligacje wskazuje, że Polacy kupują obligacje głównie na krótsze terminy (do 4 lat), z czego często ponad połowa przypada na 2-latki. Skąd więc pomysł na 6 i 12 latki? Oczywiście obligacje można przedstawić do wcześniejszego wykupu u emitenta, płacąc za to 70 gr za każde wykupione przedterminowo 100 zł (tak samo jest w pozostałych obligacjach detalicznych, prócz KOS-ów).

Być może odległy termin jest rezultatem krytyki, że program 500+ jest przerywany po przekroczeniu 18 roku życia dziecka. Obligacje mają pozwolić (i zachęcić) do przesuwania części pomocy na okres gdy dziecko będzie starsze. Tylko że.., co komu po terminie 6 i 12 lat jeśli dziecko na teraz 16 lat? MF mogło położyć nacisk na część kuponową obligacji z wypłatą co 3 miesiące lub po prostu emitować obligacje o krótszych terminach. W „R”-kach kupony są kapitalizowane.

Oprocentowanie. Obligacje rodzinne w konstrukcji są niemal identyczne jak 4 i 10 latki (proszę spojrzeć na tabelę pod załączonym na końcu linkiem). „R”-ki mają roczne kupony, liczone jako marża + inflacja. (jeżeli inflacja jest ujemna, to wstawiamy 0). Marża za pierwszy rok „na zachętę” – jak w 4 i 10 latkach – jest większa. Wyróżnikiem „R”-k jest… marża powiększona o od 0,3% do 0,5% względem ‘zwykłych’ detalicznych obligacji. Nie jest to może różnica szokująca, ale mimo wszystko pojawia się pytanie: dlaczego beneficjenci 500+ są lepiej traktowani od reszty społeczeństwa? Nie dość, że państwo rozdaje poprzez 500+ pieniądze również rodzinom które ich nie potrzebują, to jeszcze ściąga nadwyżki preferencyjnym oprocentowaniem.

Przypomnę tylko, że beneficjenci 500+ mają dostęp do wszystkich możliwości lokowania wolnych środków, tak jak i wszyscy obywatele.

Wartość emisji i ich częstotliwość. Każda z emisji opiewa na 500 mln zł. Nowe emisje – najprawdopodobniej – będą (wzorem ‘zwykłych’ detalicznych obligacji) co miesiąc. Pewności jednak nie ma, ponieważ MF zastrzega, że przyszłość emisji i ich kształt będą zależeć od zainteresowania nowymi obligacjami. Mamy do czynienia poniekąd z pewnym eksperymentem.

Jeżeli przymierzy się wartość emisji październikowych i ewentualnych do końca roku, do wartości programu 500+ w 2016 r. , to wyjdzie na to, że MF chce ściągnąć z rynku środki o wartości od kilku ok. 15% tegorocznego programu. Powodzenie akcji jest raczej wątpliwe, biorąc pod uwagę wyliczone przeze mnie zastrzeżenia i terminowe preferencje Polaków.

Inne uwagi. Niestety, listy emisyjne nie wspominają o możliwości użycia obligacji w IKE, na co pozwalają zwykłe detaliczne obligacje. Oczywiście można tu dopasować uzasadnienie. Formalnie obligacje rodzinne maja na celu odsunięcie w czasie nadwyżek z 500+, na okres po przekroczeniu przez dziecko wieku 18 lat.

Wątpliwości dotyczące programu 500+ i obligacji dla jego beneficjentów wyrażałem na blogu kilkakrotnie, w ujęciu od mikro po makroekonomię (w tym finanse publiczne). Tak więc nie sensu ich powtarzać.

Skoro obligacje są, to naturalnym jest pytanie: czy warto je kupić? Tak, ale w strukturze całych rodzinnych oszczędności, nowe obligacje powinny stanowić raczej skromną ich część. Oprocentowanie jest korzystne, ale nie szokuje. Termin wykupu jest zbyt długi. Karna opłata za przedterminowy wykup, zniechęca do zakupu z myślą o wcześniejszej sprzedaży. Warto też pamiętać, że im więcej tych obligacji kupimy, tym bardziej przyznajemy się do przeszacowania programu, m.in. dla własnej rodziny. Kto wie jak program będzie w przyszłości ewoluował. Być może zapotrzebowanie na pomoc będzie liczone w bardziej zindywidualizowany sposób.

Jeżeli ktoś chce przeznaczyć nadwyżki na zakup obligacji rodzinnych, to proponuje małymi porcjami i względnie systematycznie. Co miesiąc, co kwartał itp. Dzięki temu po latach środki z wykupu będą spływały względnie stabilnym strumieniem oraz taka metoda pozwoli na znaczne uniezależnienie się od niekorzystnych zmian inflacji.

Nie ma się co spieszyć z zakupem, czy raczej nie wykorzystywać limitu zakupu zbyt szybko, ponieważ wydaje się możliwe, iż MF poeksperymentuje w najbliższych miesiącach z parametrami ofert, szczególnie gdy spotka się ona ze słabym zainteresowaniem. Być może na pierwszy ogień pójdzie cena zakupu.  

Obecnie trudno też cokolwiek powiedzieć o formalnościach związanych z zakupem.

Zestawienie dotychczasowej oferty obligacji detalicznych przedstawiałem w marcu (obecna oferta jest niemal identyczna).

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2016/03/Program-500-plus-programem-promocji-oszczedzania.html

Informacja o obligacjach (w tym o obligacjach rodzinnych):

http://www.obligacjeskarbowe.pl/

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Co wyniki ankiet mówią o programie 500 plus.

Program 500+ działa już kilka miesięcy i z publikowanych wyników ankiet co nieco o programie już wiemy. Przedstawiciele rządu z dumą wskazują na wyniki ankiet, a przynajmniej na te z nich, które  – wg rządu – uzasadniają program i skalę wydatków. Media publikują ankiety o dotychczasowym i przyszłym wydatkowaniu środków z 500+ oraz o oszczędnościach czynionych przez beneficjentów programu. Przedstawiciele rządu chętniej skupiają się na wynikach ankiet wydatków.

Pieniądze z 500+ to na pewno solidny zastrzyk gotówki dla polskich rodzin. Mimo wszystko to, iż wydajemy formalnie na dzieci, nie powinno stanowić moralnej przeszkody dla rzetelnej dyskusji o programie. Ten swego rodzaju szantaż moralny stosują przedstawiciele rządu, by utrudnić krytykę programu. Może i faktycznie nie ma co na siłę polemizować, tylko po prostu należy cierpliwie poczekać, aż rząd sam przyzna się do błędów jakie przy realizacji programu popełniono. A jeden z głównych zarzutów rząd już potwierdza ustami ministra Szałamachy. Mowa o programie obligacji dla beneficjentów 500+.

Link na publikację a zebranymi wynikami ankiet. http://next.gazeta.pl/next/7,151003,20737506,oto-na-co-polacy-wydaja-pieniadze-z-500-plus-wcale-nie-samochody.html#BoxBiz#BoxBizCz

Formalnie rząd nie przyjmuje do wiadomości, że rozmiar programu (skala wydatków) jest mocno przestrzelony. Kryteria programu powodują, że część pieniędzy trafia do rodzin, które ich nie potrzebowały lub dysponują wystarczającymi środkami na wychowanie dzieci. Ponad 15% rodzin podaje, że od 40% do 100% środków z 500+ przeznacza na oszczędności. Niemal 30% beneficjentów deklaruje oszczędzanie od kilku procent do nawet 40%. Te dane są tylko potwierdzeniem, że przynajmniej 1/5 beneficjentów w zasadzie nie powinna była otrzymać w ogóle wsparcia. Wyniki ankiety nie są zaskoczeniem. Do podobnych wskazań można dojść analizując rozkład wynagrodzeń w Polsce.

Przeliczając podany w ankiecie rozkład nadwyżek, wychodzi na to iż przeszacowanie wydatków programu 500+, przy jego obecnych kryteriach, to śmiało 20%. Tak więc w tym roku z zakładanych 17 mld zł wydatków, 3,0-3,5 mld wydanych zostanie niepotrzebnie. W przyszłym roku (wartość programu 22-23 mld zł dla pełnego roku), nadwyżka ta się sięga niemal 4,5 mld zł.  

Rząd od samego początku oficjalnie odrzucał krytykę przeszacowanie programu i obdarowywania rodzin, które tej pomocy dostać nie powinny. Niemniej to, że oficjalnie krytykę odrzucano nie oznacza, iż poza zasięgiem kamer przedstawiciele rządu nie uruchamiali planu B. Niemal równocześnie z uruchomieniem programu 500+, do mediów przeciekały informacje o pomyśle emisji obligacji dedykowanych dla beneficjentów 500+. Formalnie miała to być forma wyjścia naprzeciw rzekomym oczekiwaniom, by część środków z 500+ zbędną obecnie, rodziny mogły transferować na okresy przyszłe. No i Minister Finansów zaproponował w ubiegłym tygodniu …6 i 12-letnie obligacje. W rzeczywistości mamy do czynienia z absurdalną sytuacją. Rząd od samego początku wiedział, że skala wydatków na 500+ poważnie nadwyręży finanse publiczne, ale ze względów ambicjonalnych, nie było (i nie ma) mowy by się do tego publicznie przyznać. Emisja dedykowanych obligacji jest swego rodzaju księgową zabawą w finansach publicznych.

Na propozycje emisji obligacji można i spojrzeć z innej strony. Biorąc pod uwagę obecne zainteresowanie obligacjami skarbowymi dla sprzedaży detalicznej,  można wątpić w sukces obligacji 500+. Wydaje się iż w ramach rządu trwa spór, co dalej z przeszacowanym programem 500+. Być może trzeba będzie porażki lub kiepskich rezultatów obligacji 500+, by w końcu rząd doszedł do wniosku że skala programu 500+ wymaga weryfikacji, czyli po prostu poważnej redukcji. Wydaje się iż cała ta zabawa nie jest potrzebna by dojść do powyższych wniosków, no ale taki mamy rząd.

Opublikowane ankiety dotyczącej obecnej i planowanej struktury wydatków środków z 500+, zdają się przeczyć pierwszym opiniom jakie zaczęły krążyć w mediach po uruchomieniu programu. Znaczna część tych opinii było dość subiektywna i nie miała cech badań czy rzetelnych obserwacji. Ale czy wyniki badań odbierają głos krytyce? Niezupełnie lub wręcz przeciwnie. W dużym uproszczeniu, środki z 500+ wydawane są – wg ankiet – w dominującej części na szeroko rozumianą edukację dzieci oraz niezbędne wydatki bieżące w rozumieniu żywności, odzieży itp. Wskazane proporcje wskazują na dość równy podział wydatków na dwie wskazane grupy. I bez badań można było założyć, że istotna część środków z 500+ zostanie wydana na usługi i artykuły pierwszej potrzeby. Niemniej wskazana przez ankietowanych proporcja każe cokolwiek wątpić w wartość informacyjną ankiet. W ocenie dotychczasowych wydatków najwyraźniej ankietowani mylą fakt, że środki z 500+ nie tyle uzupełniły co zastąpiły dotychczasowe wydatki na edukację i częściowo na żywność i odzież. Trudno uwierzyć by rodzina z dwójką dzieci niemal połowę z 6 tys. złotych rocznie przeznaczała na uzupełnienie dotychczasowych wydatków na edukację. Najprawdopodobniej nastąpiła wymiana środków, czyli dotychczasowe źródło wydatków zostało zastąpione środkami z 500+, stąd tak znaczny udział w strukturze wydatków. Inaczej wyszłoby na to, że w przyszłym roku prawie 10 mld zł wydane zostanie dodatkowo na edukację dzieci.

Wyniki ankiety dotyczącej wydatków z 500+ przy założeniu utrzymaniu programu są  jeszcze bardziej idealistyczne. Wyszło na to, że mamy ogólnopolskiego bzika na punkcie edukacji. Obawiam się, że ankieta nie została zbyt dobrze zrozumiana (co może być winą autorów)  oraz, że ankietowani wiedzą co odpowiadać by program był utrzymany.

Moim zdaniem wyniki ankiet struktury wydatków nie dają nam pełnego obrazu wydatków beneficjentów 500+. Trzeba będzie czekać na wyniki wydatków gospodarstw domowych, popytu na poszczególne dobra i usługi oraz sprzedaż w handlu detalicznym. Lub…po prostu lepiej konstruować pytania zawarte w ankietach. Potwierdził się natomiast fakt przeszacowania programu i obdarowywania rodzin, które tego nie wymagały. 

Wskazywane wydatki na edukację, są moim zdaniem potwierdzeniem zarzutów przeciwników 500+. Zdecydowanie lepiej, trafniej i taniej byłoby transferować wydatki na edukację dotychczasowymi kanałami niż dawać pieniądze do ręki w tak znacznej kwocie. 

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Nowoczesna R.Petru przedstawia swoją ofertę dla Polaków

Nowoczesna Ryszarda Petru nie
jest już nowością na polskiej scenie politycznej. Znamy poglądy przedstawicieli
tej partii z kampanii wyborczej plus jej działalność od około roku. Jak sądzę
więc, nie ma większych problemów z ‘pozycjonowaniem’ tej partii na scenie
politycznej. Niemniej jakiś niedosyt zapewne jest, ponieważ działalność
obecnego rządu powoduje, iż partie opozycyjne skupione są bardziej na odnoszeniu
się do działań rządu PiS niż prezentacji własnego programu.

Nowoczesna ma też problem z tzw.
przyprawioną ‘gębą’ liberałów  przez część
opinii publicznej, polityków i niektórych tzw. liderów opinii publicznej. W
potocznej opinii Nowoczesna to liberalna ekonomicznie i światopoglądowo partia,
reprezentująca rzekomo interes wielkich międzynarodowych korporacji, banków itd.
Nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością, ale twórcom tych teorii wcale to
nie przeszkadza.

Program Nowoczesnej jest dość
ogólny, co nie oznacza iż nie ma tam smaczków, ciekawostek czy odważnych poglądów
i propozycji. Niektóre z deklaracji wydają się niespójne z innymi lub sprzeczne.
Ale ten akurat zarzut można postawić programowi każdej partii. Co do zasady
Nowoczesna nie chce zaserwować nam rewolucji, m.in. dlatego, że sporo tego co
zrobiliśmy po 89-tym, było słuszne i wymaga jedynie korekty, zmiany priorytetów
itd. Nowoczesna nie rezygnuje z pomocy społecznej, wsparcia itd. Wręcz
przeciwnie, Nowoczesna w wielu miejscach programu kładzie nacisk na wsparcie słabszych
ekonomicznie grup,  danie szansy na
rozwój (m.in. edukacja itd.) i szereg innych działań prospołecznych. Już w początkowych
zdaniach jest mowa o przekazaniu na cele społeczne (wsparcie ekonomiczne,
służba zdrowia itd.) części,  z uzyskanego
dzięki jej pomysłom, zwiększenia dochodów budżetowych.

Nowoczesna przypomina, że „Będziemy
wzmacniać mechanizmy wolnego rynku i konkurencji, bo najlepiej służą dobrobytowi”.
To ważna i odważna deklaracja, bo w ostatnich latach moda na krytykowanie
gospodarki wolnorynkowej poszła tak daleko, że część społeczeństwa chyba
uwierzyła, że istnieje socjalizm z wolnorynkowymi akcentami tak gdzie nam to
wygodne. Nowoczesna słusznie przypomina, że to gospodarka wolnorynkowa to  kreatywność i rywalizacja, co daje szybszy
rozwój, poprawę warunków życia itd.

Finanse publiczne. Nowoczesna
chce zbilansowanego budżetu i niskich podatków. Niestety nie wiadomo jak
uzyskamy zbilansowanie, zwiększeniem wpływów czy wstrzymywaniem wzrostu
wydatków. Co ciekawe, zasada zbilansowanego budżetu miałaby być wpisana do konstytucji.
Odbieram to raczej jako skrót myślowy. Idea słuszna, ale mało realna. Kraje
rozwijające się i tak funkcjonuję z deficytem finansów publicznych. To czasami
konieczne i nieuniknione. Naszym problemem jest wymyślenie skutecznej formuły ograniczającej
populistyczne i niebezpieczne dla finansów publicznych pomysły polityków
jak  np. 500 plus. Niemniej pomysł
wpisania do konstytucji formuły która ograniczy zapędy polityków, jest ciekawy
i warta wsparcia. Nasze doświadczenia wskazują, że wpisywanie ograniczeń w
ustawach (nie w konstytucji) niestety jest nietrwałe. Zrównoważony budżet
miałby chronić przed niebezpiecznych zadłużaniem państwa.

Polityka wobec sektora państwowego.
Redukcja wsparcia dla sektora oraz ograniczanie monopolistycznej pozycji. Koniec
dopłat do nierentownych kopalń. Nowoczesna wraca do pomysłu ograniczenia liczny
firm państwowych głównie do tych o znaczeniu strategicznym lub o istotnym
znaczeniu społecznym (np. wodociągi, uczelnie itd.). Państwo ma się wyzbyć lub
zredukować obecnie posiadane pakiet akcji w firmach które takiego statusu nie
mają.

Rolnictwo. To jeden z tych
punktów gdzie Nowoczesna zaprezentowała sporą odwagę, z czego kilka pomysłów
jest godnych uwagi. Od razu można powiedzieć, że Nowoczesna nie zamierza
rywalizować z PiS czy PSL o rolników z najmniejszych gospodarstw, ale i ci z
tych większych mogą kręcić nosami. Pomijając szczegóły, jak się zdaje Nowoczesna
chce odebrać dopłaty obszarowe gospodarstwom które je pobierają praktycznie nie
prowadząc działalności rolniczej. Gospodarstwa produkcyjne mają być objęte
VATem i obligatoryjnym ubezpieczeniem, a właściciele pow. 300 ha staną się ‘klientami’
 powszechnego systemu emerytalnego.

Polityka mieszkaniowa. To już zasada,
że każdy program musi się do tego odnieść na ogół w kontekście polityki
społecznej. Robi to i Nowoczesna. Położony zostanie nacisk na mieszkania na
wynajem. Program Nowoczesnej jest kolejnym, który robi nadzieję że jak teraz
budownictwo będzie „na wynajem” to nagle pojawią tysiące mieszkań za niską
cenę. „Na wynajem” nie jest zaklęciem, które powoduje zmniejszenie kosztów budowy.
Mieliśmy (mamy) już TBSy, mieszkania na wynajem pod patronatem BGK i szereg
innych programów dla obywateli, jednostek samorządowych itd. Wniosek jest
zawsze ten sam: kasa, czy raczej jej brak. Mieszkania na wynajem są możliwe,
ale kosztują jak każde inne. Jeżeli ma je kupować/budować państwo to jest to
konkretny koszt. Jeżeli wynajem ma być tani, to koszt (dofinansowania) jest
jeszcze większy. W rzeczywistości w Polsce nikt nie odrzucał pomysłu budowania mieszkań
na wynajem z powodów doktrynalnych. Takie programy są bardzo drogie. Niestety
Nowoczesna też nie podaje skąd weźmie pieniądze. Inną kwestią jest budowanie
mieszkań obecnie przez jednostki samorządowe czy zarządzanie posiadanym
majątkiem. Ale i tu przyczyny braku oszałamiających sukcesów są znane.

500 plus. To największe wyzwanie
dla każdej z partii opozycyjnych. PiS podniósł tak wysoko poprzeczkę społecznych
oczekiwań, że żadna z partii opozycyjnych nie ma odwagi publicznie powiedzieć,
że program jest rozdęty finansowo i bezmyślnie kierowany. Nowoczesna formalnie
daniny krytykować nie chce (a już szczególnie skali wydatków), ale wskazuje
kierunek zmian, które prowadzą tak naprawdę do odejścia od programu. Niejasne jest,
czy zredukowane zostaną wydatki na program. Zmiany to: wycofanie się z pomocy
dla dobrze zarabiających, powiazanie z pracą, racjonalizacja celów. Rodzin osób
niepracujących powinny otrzymywać wsparcie poprzez system pomocy społecznej.

Wynagrodzenia i podatki.
Nowoczesna chce zmniejszyć progi w PIT z 18/32 na 16/26. W dalszej perspektywie
podatek liniowy z kwotą wolną (czyli liniowy nie do końca). Warunkiem wprowadzenia
zmian jest bezpieczeństwo finansów publicznych. Tak więc jeżeli zmianę będą, to
nieprędko. Nie jest jasna kwestia ulg. A to ważne, bo obecna stawka efektywna
PIT to bodaj 16 czy nieco ponad 17 procent.

Ciekawostką jest płaca minimalna
w wysokości 50% średniej dla poszczególnych powiatów. To słuszny kierunek,
postulowany przez wielu ekonomistów. Wydaje się iż w Polsce mamy z grubsza
konsensus co do relacji 50%, ale pod warunkiem regionalizacji wskaźnika.

Planowane jest zrównanie PIT i
CIT dla przedsiębiorców. To standardowa deklaracja partii wolnorynkowych. W
rzeczywistości mało realna i niekoniecznie potrzebna. Popieram  przegląd stawek i ich zbliżenie by redukować
niespójności, które prowadzą do patologii lub są skutkami zmian w polityce
wobec przedsiębiorców po latach co i raz to innych pomysłów wcześniejszych
rządów.

Ciekawy jest pomysł przejścia na
dwie stawki VAT (10 i 20), a docelowo na jedną  z przedziału 16-18. Rozumiem, że Nowoczesna
chce odejść od notorycznie sprawiającej problemy polityki różnicowania stawek
VAT. Jedna stawka jest ustalona na poziomie stawki efektywnej, więc dla budżetu
rewolucji nie będzie. Postulat jednej stawki VAT jest również standardem partii
wolnorynkowych i również mało realny w realizacji. Przejście na dwie stawki
byłoby dobrym posunięciem.

Emerytury. Nowoczesna jest za
utrzymaniem progu 67 lat. Ma być poprawiona ochrona przedemerytalna by pomóc
osobom starszym w utrzymaniu się na rynku pracy i zmusić/zachęcić przedsiębiorstwa
do ich zatrudniania.

Nowoczesna – podobnie jak min.
Morawiecki – chce obligatoryjnego odkładania na emeryturę w ramach PPE. Pracownik
mógłby zrezygnować po złożeniu  deklaracji. To dość popularny w rozwiniętym świecie
sposób mobilizacji do oszczędzania. Wcześniej czy później będzie w Polsce
wprowadzony przez ten lub któryś z kolejnych rządów.

Ze smaczków i ciekawostek w
programie Nowoczesnej jest m.in. redefinicja Karty Nauczyciela i/oraz zmian
zasad zatrudniania i wynagradzania nauczycieli na bardziej elastyczne. Niby
wszyscy politycy wiedzą, że to konieczne, ale mało komu starcza odwagi by to
zrobić. Podejrzewam, że spora część nauczycieli na Nowoczesną raczej nie
zagłosuje. Nowoczesna chce również zwiększyć nakłady na wojsko z 2% do 2,3%
PKB. To kwota ok. 6 mld zł. I już na zakończenie: Nowoczesna jest m.in. za
przyjęciem euro, co jest powiedziane dość pośrednio.

O ile program Nowoczesnej jest w
części gospodarczej dość ogólny i nierówny w rozkładzie akcentów, to nie ma
wątpliwości, że mamy do czynienia z ugrupowaniem wolnorynkowym. Jest szereg
tematów, których program nie porusza. Rola państwa w gospodarce powinna być redukowana
głównie do roli regulatora i nadzorcy. Sporo miejsca program poświęca wsparciu
społecznemu. Być może i po to, by Nowoczesna przestała być postrzegana jako
ugrupowanie liberalne niechętne aktywnej polityce społecznej. Trzeba jednak
przyznać, że ugrupowanie R.Petru zaprezentowało kilka śmiałych pomysłów. Część
z nich czeka od dawna na realizację, inne zaś mogą wywołać spory wśród
ekonomistów. 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań. Niechętnie akceptujemy wzrost cen.

 2016_09_11_ceny_mieszka

Czasy gdy nabywcy mieszkań kupowali cokolwiek w obawie przed utratą mieszkania w wymarzonym miejscu i w obawie przed wzrostem cen, minęły kilka lat temu. Na szczęście. Gdybym miał zaryzykować ocenę czy mamy w tym roku rynek producenta (deweloperów) i generalnie podaży (w tym osoby fizyczne) czy konsumenta (nabywców), to bliżej mi do tej drugiej oceny.

Od kilkunastu miesięcy jesteśmy świadkami ciekawego zjawiska. Już drugi rok z rzędu wynagrodzenia rosną w tempie ok. 4% realnie rocznie, co jest wynikiem dość znacznym. Wzrost zatrudnienia przy jednoczesnym wzroście wynagrodzenia, powoduje jeszcze szybszy wzrost funduszu płac. Wydawałoby się, że wraz ze stabilnym wzrostem PKB, mamy do czynienia z wymarzonymi wręcz warunkami do znacznego wzrostu cen mieszkań. A tu proszę ..niekoniecznie.

Oczywiście sprzedający mieszkania na rynku pierwotnym i wtórnym widzą poprawę w zasobności naszych portfeli, ale presja na wzrost cen ma dość ograniczoną skuteczność. Średni rośny wzrost cen transakcyjnych w okresie 2015-2016 (dane NBP do II kw 2016 r.) na rynku pierwotnym (deweloperzy) to ok. 2%. Co ciekawe, ceny ofertowe na rynku pierwotnym nie wykazywały takiego wzrostu. Tak więc deweloperzy bardzo ostrożnie podnoszę ceny w oficjalnych cennikach. Natomiast powoli i stopniowo zmniejszają skłonność do cenowych ustępstw, rabatów itd.

Na ogół, zresztą jak zwykle, większy wzrost wykazują ceny mieszkań w dynamicznie rozwijających się ośrodkach miejskich, jak Wrocław, Warszawa, Poznań, Karków czy Trójmiasto. Mowa o wzrostach yoy w II kw 2016. w  przedziale od 2% do 6%. Warunkiem uzyskania takich wzrostów jest nierównowaga popytu i podaży, ale i ambicje kupujących. Przykładowo w Katowicach i aglomeracji takie wzrosty są trudne do uzyskania, z racji sporej podaży mieszkań na rynku wtórnym. Wzrost cen transakcyjnych na rynku pierwotnym yoy dla 6 największych miast bez Warszawy, to 4% w II kw 2016. Jak widać, rynek dla deweloperów łatwy nie jest.

Ceny transakcyjne na rynku wtórnym (wg NBP) w zasadzie stoją w miejscu. Jak zwykle między poszczególnymi miastami występują pewne różnice. Na rynku wtórnym, tak jak na pierwotnym, sprzedający ostrożnie podnoszą ceny ofert, ale w trakcie negocjacji są skorzy do szukania kompromisu z klientem.

Na chwilę obecną znamy dane NBP, które publikowane są w cyklach kwartalnych. Na III kw przyjdzie nam jeszcze poczekać. By sprawdzić czy trendy się od czerwca zmieniły, skorzystałem z cen ofertowych portalu Otodom.pl, prezentowanych co miesiąc przez Bankier.pl. Zaletą danych z portali internetowych z obszaru rynku nieruchomości jest dostęp do świeżych danych i możliwość oceny ‘na gorąco’ nastrojów na rynku. Wadą – tego typu zbiory danych ustępują nieco jakością i nie dają tak szerokiej palety informacji jak na przykład dane NBP. Ocena co do jakości danych nie oznacza ich deprecjacji czy wiarygodności portali internetowych. Po prostu jesteśmy tu zdani na propozycje cenowe ofertujących, bo portal jest tylko miejscem ich prezentacji. Inna rzecz, że z moich kilkuletnich analiz cen mieszkań wynika, że dane prezentowane przez komercyjne portale internetowe, można uznać za wiarygodnie oddające nastroje na rynku.

Analiza cen na rynku wtórnym wg danych Otodom.pl. w zasadzie potwierdza to co napisałem wyżej w oparciu o dane NBP. Oferujący mieszkania na rynku wtórnym wystawiali oferty w cenach o 2%-3% większych niż rok wcześniej. Jak zwykle, miedzy miastami były pewne różnice, co z uporem zaznaczam. Wskazana polityka cenowa była widoczna w okresie marzec-czerwiec 2016 r. W okresie wakacyjnym widać już ambitniejszą próbę podnoszenia cen. W sierpniu (najnowsze dane), ceny ofertowe na rynku wtórnym były większe o ponad 4% yoy. Można więc przyjąć, że podnoszenie cen ofertowych ma oparcie w transakcyjnych. Inaczej mówiąc, poprawiająca się zasobność naszych portfeli powolutku przekłada się na wzrost cen mieszkań. Przy czym jest to wzrost dość niewielki.

Analiza zmian cen na rynku mieszkaniowym z natury rzeczy nastręcza problemów. Główny to różnorodność baz danych, zasady ich zbierania, klasyfikacji  i częstotliwość ich publikacji. Niemniej zapewniam, że różnice nie są zbyt duże, więc dochodzi się do podobnych wniosków. Odrębnym tematem, który już pominąłem, jest wpływ na ceny zmian przepisów (rządowe programy wsparcia) i regulacji bankowych. W analizowanych okresie ten wpływ też jest widoczny, ale nie zachwiał istotnie prezentowanymi trendami.

Poprawę nastrojów w społeczeństwie i skłonność do większych wydatków już kilka kwartałów temu spostrzegli deweloperzy.  Rośnie więc liczba mieszkań oddawanych do użytku oraz budów rozpoczynanych i to w tempie mocno przewyższającym wzrost płac w gospodarce.

Podsumowując, deweloperzy i oferujący mieszkania na rynku wtórnym zauważyli poprawę w naszych portfelach. Niestety (dla nich) dynamika wynagrodzeń nie chce się przekładać w 100% na wzrost cen mieszkań, mimo presji sprzedających. Widać próbę sprawdzenia rynku poprzez wzrost cen ofertowych na rynku pierwotnym i wtórnym. Kupujący najwyraźniej nie mają ochoty ulec panice i presji sprzedawców, stąd mój pierwotny wniosek, że na rynku mieszkaniowym lekką przewagę mają nabywcy. Jak na razie więc, próby narzucenia wzrostu cen w tempie wzrostu wynagrodzeń są co najwyżej połowicznie skuteczne. Bo to, że ceny będą powoli (powolutku) rosnąć, nie jest chyba zaskoczeniem.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Niedzielny handel. Zakazać czy nie?

Osobiście nie mam nic przeciwko zakazaniu handlu czy poważnego jego ograniczeniu w niedzielę. Raz, bo pamiętam czasy gdy handel kończył się najdalej o 14-tej w sobotę, a dwa – skromna część zakupów mojej rodziny przypada na te dokonywane w niedzielę. Dociera też do mnie argument, że aby zaspokoić moją wygodę dokonywania zakupów w niedzielę, ktoś z niedzieli korzystać nie może. Do gorących zwolenników handlu w niedzielę mógłbym skierować pytanie: czy pan/pani chciałaby pracować w niedzielę? Podejrzewam, że większość z pytanych odpowie że nie. W dalszych rozważaniach nie będę wchodził w wątki moralne sporu, a postaram się skupić na ekonomicznych.

To, że żadna z rządzących dotychczas ekip nie odważyła się do tej pory zakazać handlu w niedzielę mnie nie dziwi. I wcale nie chodzi o to, że rzekomo przez dwadzieścia kilka lat Polską rządzili zimni liberałowie. Nic z tych rzeczy. Zakaz pracy w niedzielę jest ryzykowny przede wszystkim dla pracowników handlu, bo  niemal ze 100% pewnością odbije się negatywnie na zatrudnianiu w tym sektorze. Ewentualna redukcja będzie wprawdzie niewielka, ale – pamiętajmy że –  mówimy o tysiącach miejsc pracy. Czasami patrzymy na ten problem jako formę walki z sieciami marketów o zagranicznym kapitale, co jest kolejnym uproszczeniem, bo w tychże marketach pracują.. Polacy.

Gdy zliczyć pracujących w handlu detalicznym i hurtowym w firmach małych (do 9 osób) i większych, to okaże się że bezpośrednio w handlu pracuje mocno ponad milion osób. Oczywiście część to pracownicy biurowi, a część placówek nie pracuje w niedziele. Niemniej nie chcę się mądrzyć i straszyć dużymi liczbami, więc posłużę się jednymi z mniejszych szacunków w jakimi zetknąłem się w mediach (dolną granicę podawaną przez przedstawicieli duże sieci). Czyli, że sprzedaż niedzielna to maks. 10% tygodniowej sprzedaży, a zagrożonych ryzykiem utraty pracy byłoby 30 tys. osób (moim zdaniem szacunek o dużej wiarygodności). Mowa tu tylko o ludziach którzy będą musieli handel opuścić z powodu zakazu. Dalej możemy próbować szacować ile osób zostanie zmuszonych dodatkowo do zmiany pracodawcy w handlu lub obowiązków. Tym fundujemy być może niepotrzebny stres.

Można więc powiedzieć, że 30 tys. osób to marginalny odsetek zatrudnionych w handlu. Z drugiej jednak strony to liczba mieszkańców wcale niemałego miasta, np. Augustowa. Jesteśmy krajem na dorobku, więc nie gardźmy miejscami pracy jakie daje niedzielny handlu.

Niewątpliwie na zakazie mają szanse zyskać mniejsze sklepy, stąd też ich reprezentacje branżowe nie są tak krytyczne wobec pomysłu jak organizacje reprezentujące duże markety. Nie chodzi tu jednak o spór o pochodzenie kapitału, bo jak małe sklepy zyskają, to duży (zagraniczny) kapitał po prostu silniej wejdzie w rozwój mniejszych placówek.

W tym wszystkim chodzi, a przynajmniej powinno, o pracę dla ludzi. Tym bardziej, że mówimy o miejscach pracy niewymagających na ogół wyjątkowo wysokich kwalifikacji. Przeniesienie zakupów z niedzieli na inne dni tygodnia, wcale nie musi spowodować utrzymania zatrudniania w dużych sklepach i radyklanego wzrostu w małych. Po prostu efektywniej będzie wykorzystany obecny personel, czyli – inaczej mówiąc – sprzedawcy pracujący od poniedziałku do soboty, będą realizowali sprzedaż niedzielną.

Mitem jest wiara w zwiększenie zatrudnienia w małych sklepach z powodu przejmowania części sprzedaży realizowanej przez markety w niedziele. A może po prostu pan/pani zza kasy, będzie obsługiwać podobną liczbę klientów, tylko że płacących większe rachunki?

Gdybym był premierem, to nie inicjowałbym tej zmiany, a jedynie reagował na wnioski zewnętrzne. Po prostu wolę akceptować niedogodność pracy w niedzielę (zresztą nie każdą w większość przypadków) niż utratę miejsc pracy dla być może i 30 tys. ludzi.

W sporze o pracę w niedzielę przede wszystkim interesuje mnie opinia osób związanych z handlem i ekspertów znających handel oraz samych pracowników. Trzeba przeanalizować konsekwencje zmiany dla lokalnych społeczności, w tym m.in. dla handlu przygranicznego. Handel już ma problemy, bo coraz więcej kupujemy przez internet.

Jak wspomniałem, z zakazu handlu w niedzielę nie robiłbym dramatu. Dla uniknięcia przykrości oraz by dać pracodawcom i pracownikom czas na dostosowanie się, można wyznaczyć okres przejściowy. Możemy po prostu powoli i stopniowo ograniczyć czas handlu w niedzielę. Możliwości jest wiele. Premier Szydło chyba raptownie wyraziła akceptację dla projektu.

Moje wątpliwości budzi też projekt NZSS Solidarność, inicjatorów zmiany. Wprowadzone tam ograniczenia i zezwolenia wymagają przeglądu. Hitem stanie się prowadzenie kwiaciarni, a w niektórych przypadkach praca będzie dozwolona za zgodą pracownika, co stawia go w dość niezręcznej sytuacji. Tradycyjnym punktem sporu jest już działalność stacji benzynowych. W przypadku tych ostatnich działalność w niedziele ma zależeć od powierzchni użytkowej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniki PKB po II kw. Ten silnik pracuje, ale kiedy zajrzy się pod maskę….

2016_08_30_PKB_dekompozycja

W II kw 2016 gospodarka wzrosła o 3,1%. Generalnie to dobry wynik. Jak już wiele razy wspominałem, że przy takim tempie wzrostu gospodarczego poprawia się powoli poziom życia,  poziom zatrudnienia itd.  Niestety takie tempo wzrostu narzuca sporo ograniczeń dla rządu, przede wszystkim w realizacji obietnic polegających na zwiększaniu wydatków budżetowych. Obecne ugrupowanie rządzące musi zapomnieć o poprzednim okresie swoich rządów 2005-2007 gdy deficyt finansów publicznych sam – bez niczyjej troski i zabiegów – zmniejszał się wskutek wzrostu gospodarczego o tempie dwa razy większym niż obecnie. Przy wzroście 3% rząd musi, a przynajmniej powinien, prowadzić niezwykle ostrożną i wyważoną politykę gospodarczą.

Analiza PKB od strony popytowej i uzupełnieniu danych o II kw 2016 wiele mówi o charakterystyce obecnego wzrostu gospodarczego. Jestem przekonany, że za zamkniętymi drzwiami swoich gabinetów, premier Szydło i ministrowie resortów gospodarczym mają znacznie mniej zadowolone miny niż w trakcie konferencji prasowych.

Przede wszystkim tempo 3,1% oznacza, że oczekiwane przez rząd tempo z przedziału 3,5%-3,8% jest mało realne. Ma to szczególne znaczenie biorąc pod uwagę, że rząd chce przynajmniej w tym i przyszły roku funkcjonować na poziomie deficytu finansów publicznych niemal 3% w relacji do PKB. Zarysowujące się trendy w składnikach PKB podają w poważną wątpliwość wiarę obecnego rządu w możliwość przyspieszenia gospodarczego w kolejnych latach.

W wynikach PKB najbardziej rozczarowują nakłady inwestycyjne (nakłady brutto na środki trwałe). W I kw y/y wzrost był ujemny (-1,8% y/y). O ile w I kw można było jako „winowajcę” wskazać częściowo tzw. efekt bazy, to w II kw już niekoniecznie. Spadek nakładów o 4,9% y/y w II kw  to poważny znak dla rządu. Nie sądzę, żeby było zasadne zrzucanie winy na okres przejściowy w realizacji wydatków poprzedniej i nowej perspektywy unijnej. Mimo wielu korzystnych trendów w gospodarce coś jednak wstrzymuje przedsiębiorców do poważniejszego zwiększenia nakładów inwestycyjnych. Jednym z głównych czynników, moim zdaniem, jest niepewność gospodarcza wynikająca w prowadzonej przez obecny rząd polityki zewnętrznej, wewnętrznej i gospodarczej. Żyjemy obecnie w ciągłej niepewności co do realizacji wyborczych obietnic wyborczych i wynikających z nich zagrożeń.

Wbrew deklaracji rządu dotyczącej dużej aktywności państwa jako inwestora, realizacja programu 500 plus radykalnie ograniczyła taką możliwość. Deficytu finansów publicznych (w relacji do PKB) zwiększać dalej się już nie da, ze względu na 3-procetowy próg wyznaczony w UE dla deficytu.

Ujemna dynamika nakładów inwestycyjnych może zwrócić uwagę agencji ratingowych. A uzupełnienie analizy naszego kraju o dodatkowy czynnik ryzyka makroekonomicznego chwały nam nie przyniesie.

Polityka rządu w zakresie wydatków socjalnych oraz dynamika inwestycji, jak na dłoni pokazuje konflikt między wydatkami na konsumpcję a inwestycjami. Pod tym względem polityka obecnego rządu jest świetnym przykładem badawczym dla studentów ekonomii, wręcz laboratoryjnym. 

Nie szokują wydatki gospodarstw domowych. Generalnie ta pozycja to ok. 60% i zbliżone wartości występują w krajach rozwiniętych. W przyroście PKB w ciągu roku, spożycie odpowiada za 34% przyrostu PKB. Niemniej widać powolną tendencję wzrostową. Efekt 500 plus powinien powoli być widoczny w kolejnych kwartałach, bo  w II go nie ma. Ostudzę jednak nadzieje miłośników nakręcania gospodarki popytem. Ekonomiści oszacowali, że efekt 500 plus będzie przejściowy w kontekście dynamiki PKB (co oczywiste), i poprawi dynamikę PKB y/y o wartość rzędu od 2 do max. 4 dziesiątych. Inaczej mówiąc pompowana konsumpcja poprawi tempo PKB  o wartość „po przecinku”. Najnowsze dane PKB szczególnie dokładnie powinni więc sobie przeanalizować zwolennicy teorii, że bogactwo bierze się z pompowania konsumpcji. Niewątpliwie jednak, i bez efektu 500 plus, konsumpcja będzie stabilizowała nasz wzrost gospodarczy w kolejnych kwartałach.

Czynnikiem, który mocno się przyczynił do wzrostu PKB jest saldo obrotów zagranicznych. Efektywność naszych przedsiębiorstw w połączeniu z relatywnie słabym złotym, to dwie główne przyczyny sukcesu. Jesteśmy świadkami w Polsce swego rodzaju polityki kursowej, która polega na mimowolnym utrzymywaniu lekko osłabionej waluty wskutek obaw o przyszłość polityczną i gospodarczą Polski. To  jakby dopalacz eksportowy, a co za tym idzie (co pokazują wyniki PKB), również gospodarczy. Krótkoterminowo utrzymywanie waluty po słabszej stronie jest korzystne. Długoterminowo już niekoniecznie. Słabszy złoty poprawia relacje finansowe u eksporterów, ale nie wydajność i jakość, o czym się często zapomina. Po drugie, słaba waluta często jest rezultatem problemów gospodarczych i/lub politycznych. Z jednej więc strony wskutek słabszej waluty nadrabiamy eksportem, a z drugiej ….przedsiębiorstwa krajowe bardzo ostrożnie podchodzą do inwestowania.

Relacje makroekonomiczne potwierdzone w wynikach PKB za II kw 2016 to fantastyczny przykład makroekonomicznych dylematów i makroekonomicznych relacji. Jeżeli obecny rząd myślał, że  ograniczenia gospodarcze i dylematy go nie dotyczą, to jest w bardzo dużym błędzie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Komunikacja rządu z rynkiem finansowym po nowemu.

2016_08_29_odchylenie_PLN

Powoli bo powoli, ale uczestnicy rynku finansowego zdają się przyzwyczajać do specyficznego stylu komunikacji przedstawicieli rządu z otoczeniem gospodarczym. W tym z uczestnikami rynku finansowego. Może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że w okresie wakacyjnym mieliśmy do czynienia jeśli nie z niewielką poprawą nastrojów, to przynajmniej z pewnym uspokojeniem.

Mimo iż mamy od dłuższego czasu dość stabilny i przyzwoity wzrost gospodarczy, to zapowiedzi działań obecnego prezydenta i jego macierzystej partii z kampanii wyborczej oraz ich częściowa realizacja po wygranych wyborach, nieźle przestraszyły graczy rynkowych krajowych i zagranicznych.

W efekcie nasza giełda (wycena w ujęciu WIG) ma zaniżoną wartość od początku roku o ok. 15%. Pomysły typu pomoc frankowiczom kosztem banków, podatek bankowy i handlowy, wsparcie firm energetycznych dla górnictwa czy niepewność co do realizacji obietnicy ws. podatków  od kopalin (KGHM) itd. wprowadziły ogromną niepewność na giełdę i spowodowały tymczasowe wycofanie się inwestorów z giełdy. W efekcie stracili (mam nadzieję, ze tymczasowo) klienci OFE czyli znaczna część aktywnych zawodowo Polaków.

Praktycznie już piąty rok z rzędu złoty wykazuje skłonność do trzymania się po słabszej stronie. Skala niedowartościowania aż do jesieni 2015 była stosunkowo niewielka  bo ok. 5-procetowa. Możny by ją więc pominąć. Niestety po wyborach i pierwszych działaniach nowego rządu rynek walutowy zaczął dyskontować pomysły nowego rządu i zapowiedzi kolejnych działań. Opinie firm ratingowych tylko potwierdzały to co dyskontował rynek. W efekcie skala niedowartościowania złotego w II kw 2016 sięgnęła 15% i dopiero w okresie letnim możemy mówić o niewielkiej poprawie nastrojów na rynku walutowym (spadek niedowartościowania do ok. 13%). Tak duże odchylenie od wartości rzeczywistej zdarza się rzadko i nie jest bynajmniej przejawem zaufania do rządu. Bywało w latach ubiegłych że przy takim poziomie niedowartościowania interweniował NBP. Przez rynek przeszła swego czasu krótka dyskusja o ewentualnej interwencji, ale tylko po to by się zgodzić że w obecnych okolicznościach byłaby ona nieskuteczna.

Chyba najwięcej zaufania wykazał, głównie ostatnio, rynek papierów dłużnych i depozytów międzybankowych. Wprawdzie obecny kształt krzywej rentowności (dokładniej: poziomów stóp dla poszczególnych terminów) nie jest przejawem braku jakichkolwiek wątpliwości, ale również nie jest przejawem przesadnych lęków o przyszłość polskiej gospodarki.

Po tej krótkiej charakterystyce nastrojów w wymienionych segmentach rynku finansowego, przejdę do tego co intryguje mnie najbardziej. Otóż obecny rząd i prezydent nie mówią niestety wprost o swoich planach stąd ogromna niepewność. Pewne decyzje są otwarcie zapowiadane. Inne – odkładane, lub rząd czy prezydent z nich rezygnują, otwarcie się do tego nie przyznając. W efekcie rynek musi opierać się na dziwnych niedomówieniach, półsłówkach, brakach komentarzy czy zaprzeczeniach. Do tego trzeba wiedzieć gdzie ucho przyłożyć i kogo słuchać oraz w jakiej kolejności. Kiedy wypowiada się na tematy gospodarcze J.Kaczyński, wtedy wszyscy czekamy na wypowiedź ministra Morawieckiego, który zazwyczaj mówi coś innego lub prostuje wypowiedzi lidera PiS. Gdy w istotnych tematach milczy premier Szydło, to trzeba wsłuchiwać się w słowa lub gesty ministra Kowalczyka. Na pytanie czy rząd nie widzi zagrożeń dla finansów publicznych  z powodu deklarowania wypełnienia wszystkich wyborczych obietnic, ministrowie z uśmiechem na twarzy odpowiadają, że zagrożeń nie ma, a wszystkie obietnice będą do końca zrealizowane co nie jest zgodne z prawdą.

Odrębnym teatrem były korowody wokół ustawy dla frankowiczów. I ta ostatnia sprawa wydaje się być dla rynku bardzo ważna. O ile powoli okazywało się, że poza 500 plus rząd odkłada lub modyfikuje pozostałe wielkie wyborcze obietnice (nigdy tego otwarcie nie przyznając), to realizacja pomocy dla frankowiczów pozostawiała sporo obaw ze względu na skutki dla sektora finansowego i nie tylko. Nie było wątpliwości, że wyborcza obietnica nigdy nie będzie w pełni zrealizowana. A jeśli już, to jej wymiar – w rozumieniu kosztów – raczej nie przekroczy kilku mld złotych, szczególnie po wprowadzeniu podatku bankowego.

Niemniej prezydent prowadził grę jak długo się dało. Jeszcze przed wakacjami, kolejna grupa ekspertów prezydenta przedstawiła nowe pomysły. Niestety były tak enigmatycznie podane, że nie wiadomo było co z tym dalej. I nagle.. na początku sierpnia w końcu prezydent przyznał, że z obietnicy się nie wywiąże. Oczywiście nie powiedział tego wprost. Przeciwnie. Ustami swoich urzędników i ekspertów upierał się, że ją realizuje bo… podrzuca bankom do przemyślenia i realizacji. Na pocieszenie, frankowicze dostali dziwną propozycje zwrotu części spreadów, która wzbudziła zdumienie i sporo wątpliwości.

Ten ruch prezydenta przez rynek został zinterpretowany – chyba słusznie – jako potwierdzenie, że politycy PiS (mam na myśli rząd i prezydenta) nie podejmą działań, które mogłyby wywołać kryzys w gospodarce, sektorze finansowym czy finansach publicznych. Jesteśmy i będziemy świadkami wątpliwych i niebezpiecznych gospodarczo posunięć, ale nie działań prowadzących w krótkim terminie do groźnych napięć gospodarczych. Cóż, zawsze to jakieś pocieszenie.

Politycy PiS od początku wiedzieli, że nie ma mowy o realizacji wszystkich wyborczych obietnic. Nie wiem tylko czy w swoich planach brali pod uwagę zachowanie rynku finansowego. Rynek finansowy pokazał, że trudno go oszukać i rząd coś z tym powoli będzie musiał zrobić. Giełda nie jest wyalienowanym bytem, ale czasami całkiem niezłym miernikiem nastrojów gospodarczych. Inwestorzy giełdowi potwierdzają to co widzimy w nakładach inwestycyjnych. Te ostatnie nie rosną tak szybko jak należałoby oczekiwać i na co wskazuje kondycja gospodarcza przedsiębiorstw, m.in. z obawy o przyszłość polskiej gospodarki. Jeżeli rząd będzie miał ochotę powiększyć kapitał którejś z państwowych firm  poprzez publiczną emisję, to może mieć problem ze znalezieniem nabywców lub będzie musiał oferować potężne dyskonto.

Rynek długu już pokazał w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, że jakiekolwiek ryzyko gospodarcze wywoływane przez polityków, powoduje wzrost kosztów obsługi długu publicznego i ograniczenie skłonności do inwestowania w polskie papiery skarbowe.

Funkcjonowanie przy niedowartościowanej krajowej walucie, obok zalet, ma też i wady. M.in. dla frankowiczów, czego ci ostatni z obecnym rządem zapewne nie kojarzą. Przeciętny frankowicz z 2008 roku traci z powodu eksperymentów obecnego rządu między 1 tys. a 2 tys. zł w skali roku.

Czy decyzja prezydenta to przełom i potwierdzenie że rząd nie zdecyduje się na działania podnoszące niebezpiecznie ryzyko gospodarcze? Nie jestem na 100% pewny. Tak mi się wydaje.

Rząd powinien zaprzestać obecnego stylu komunikacji z otoczeniem gospodarczym. Postępy w nauce czytanie „między wierszami” przez instytucje reprezentujące rynek finansowy cieszą, ale nie tak powinna wyglądać komunikacja. Tym bardziej, że rząd ma ambitne plany mobilizowania oszczędności m.in. do wsparcia rozwoju gospodarczego czy finansowania deficytu finansów publicznych.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Kredyty frankowe. Prezydent nie wywiązuje się z obietnicy.

konferencja_ws_CHF

Przedstawiciele prezydenta zaprezentowali w jego imieniu propozycję rozwiązania problemu frankowiczów. Reakcją jest krytyka, rozczarowanie i zdziwienie. Nie mogło być inaczej, bo dla osób znających materię sprawy, nie było tajemnicą że w kampanii wyborczej A.Duda złożył obietnicę, z której się nie wywiąże. Nie było mowy by od razu przyznać się do wyborczego blefu, więc prezydent utrzymywał obietnice w co-nieco zmienionym kształcie i grał na czas. Były konsultacje, przysłanie do zaopiniowania przez KNF, eksperci itd. A czas mijał. W końcu trzeba się było w jakiś zaowalowany sposób pozbyć kłopotu i zrzucić odpowiedzialność na realizacje na kogoś innego oraz czynniki niezależne od rządu i prezydenta.

Przejdźmy do rzeczy.

Pomysł prezydenta dotyczy kredytów hipotecznych indeksowanych lub denominowanych w walucie obcej od 2000 r. do czasu wejścia w życie ustawy antyspreadowej w sierpniu 2011 r., zaciąganych przez gospodarstwa domowe.

Wsparcie – i tu największy szok – ogranicza się tylko do zwrotu części kosztów przypadających na spread. Konsekwencje spreadu to raptem kilka procent kosztów obsługi kredytu (przy porównaniu z przewalutowaniem bez spredu). Prezydent akceptuje spread wg NBP skorygowany na korzyść banków o 0,5%. Czyli praktycznie 3% między ceną kupna i sprzedaży waluty. Dla przykładu PKO BP stosuje teraz widełki ok. 5% na USD i EUR miedzy ceną kupna i sprzedaży dla dewiz. Pozostawienie spreadu rzędu 3% powoduje ok. dwukrotną redukcję w stosunku do stosowanych przez banki (banki różniły się spreadem w tabelach kursowych). Efekt dla kosztu obsługi kredytu dla kredytobiorcy jest więc skromny. Wyliczona i należna kwota zwrotu może również, na wniosek klienta, zmniejszyć kapitał do spłaty.

Dlaczego akurat prezydent skupił się tylko na spreadzie?  Mogę się tylko domyślać . Skoro wymiana po kursie tzw. sprawiedliwym jest nierealna, to uwagę opinii publicznej skupiono na spreadzie, ponieważ w mediach od kilku miesięcy zaczął on pełnić rolę demona. Obrońcy frankowiczów będąc świadomi, że nie ma szans na masowe zanegowanie kredytów frankowych, kilka obiecujących wyroków dotyczących spreadów rozkręcili w mediach na miarę wielkiego zwycięstwa. Prezydent najwyraźniej chciał z tego skorzystać i ustami swoich reprezentantów ogłosił znaczne ulżenie frankowiczom, co oczywiście jest nonsensem.

Skupienie się na spreadzie jest cokolwiek dziwne. Spread jest naturalnym zjawiskiem na rynku finansowym (i nie tylko!!), co widać po przykładzie „państwowego” banku. Nie rozumiem dlaczego punktem odniesienia spreadu  nie jest średni rynkowy czy podany wyżej przyzwoity spread z PKO BP. Wtedy ukarane byłyby tylko banki, które (a było kilka takich) przesadzały ze spreadami, szukając w nich dodatkowego zarobku.. Koszt takiej operacji (koszt spreadów) prezydent szacuje na 3,6-4,0 mld zł. Wg moich szacunków kwota jest poprawna, czyli mieści się w zakresie rzetelnych szacunków.

Co ciekawe, skorzystanie z propozycji prezydenta, nie koliduje z dochodzeniem praw przed sądem. Jak rozumiem, dotyczy to spraw związanych również z kwestionowaniem spreadów. Ciekaw jestem jak ktoś kto przed sądem będzie negował zasadność spredów, uzasadni że równocześnie będzie korzystał z przywilejów ustawy.

Spread i już? A co dalej?

Tak, spread i już. Prezydent uważa, że zrealizował obietnicę po korekcie o czynniki obiektywne. I tu zaczyna się cyrk, ponieważ na konferencji dla mediów sporo mówiono o przyczynach redukcji obciążeń wobec banków i dalszych losach pomocy dla frankowiczów. Ale tylko mówiono, bo projekt ustawy i jej streszczenie nie zawierają takich informacji.

Redukcję, a raczej wycofanie się z obietnic uzasadniano m.in. sytuacją sektora bankowego w Europie i we Włoszech oraz Brexitem. Tłumaczenie cokolwiek komiczne, ale innego zmyśleć się nie dało, wykorzystano więc to co znaleziono w mediach. Sytuację ratował szef NBP Glapiński, który postanowił swoją osobą ratować wizerunek prezydenta.

Mam mieszane uczucia co do obecności prezesa NBP na konferencji dotyczącej rezygnacji z wypełniania obietnic wyborczych polityków. Obok dość dziwnych argumentów były i te o ryzyku stabilności sektora bankowego itd. Można zaryzykować twierdzenie, że A.Glapiński zakulisowo dawał do zrozumienia, że realizacja obietnicy wyborczej wobec frankowiczów jest niepoważna i że będzie się sprzeciwiał jej realizacji. Nie zmienia to jednak faktu, że prezes NBP powinien podkreślić jasno i ostro swój przeciw, a nie wpisywać się w poetykę konferencji w stylu: chcemy spełnić obietnice wyborcze ale na razie nie można.

Prezydent sprytnie zaprzecza jakoby zamknął sprawę realizacji obietnicy. Ze względu na „obiektywne” trudności i ryzyka, realizacja w jakiejś tam formie ma być odsunięta na rok. Prezydent oczekuje, że w tym czasie banki i KNF same wypracują formę ulżenia frankowiczom czyli….to one za prezydenta wymyślą co dalej robić. Sprytne to i zarazem dziecinne.

Takie potraktowanie sprawy ma dwie strony. Teraz bankowcy i rynek odetchnęli z ulgą. Prezydent i politycy PiS najlepiej chcieliby o wszystkim zapomnieć, ale wątpliwe by pozwoliły na to media. Za rok na pytanie co dalej z obiecaną pomocą dla frankowiczów , prezydent i politycy PiS będą odsyłać do przedstawicieli sektora bankowego i KNF. Tylko ze to nie bankowcy obiecali horrendalne prezenty w kampanii wyborczej.

Nie będę już rozwijał wątku jakimi to niby instrumentami banki mają ulżyć frankowiczom. Propozycje jakie padały na konferencji dają najlepszej oceny prezydenckim ekspertom. Zresztą oni sami chyba nie traktowali tych pomysłów poważnie.

(zdjęcie pochodzi z materiałów udostępnionych na stronie www.prezydent.pl)

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz