Nowoczesna R.Petru przedstawia swoją ofertę dla Polaków

Nowoczesna Ryszarda Petru nie
jest już nowością na polskiej scenie politycznej. Znamy poglądy przedstawicieli
tej partii z kampanii wyborczej plus jej działalność od około roku. Jak sądzę
więc, nie ma większych problemów z ‘pozycjonowaniem’ tej partii na scenie
politycznej. Niemniej jakiś niedosyt zapewne jest, ponieważ działalność
obecnego rządu powoduje, iż partie opozycyjne skupione są bardziej na odnoszeniu
się do działań rządu PiS niż prezentacji własnego programu.

Nowoczesna ma też problem z tzw.
przyprawioną ‘gębą’ liberałów  przez część
opinii publicznej, polityków i niektórych tzw. liderów opinii publicznej. W
potocznej opinii Nowoczesna to liberalna ekonomicznie i światopoglądowo partia,
reprezentująca rzekomo interes wielkich międzynarodowych korporacji, banków itd.
Nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością, ale twórcom tych teorii wcale to
nie przeszkadza.

Program Nowoczesnej jest dość
ogólny, co nie oznacza iż nie ma tam smaczków, ciekawostek czy odważnych poglądów
i propozycji. Niektóre z deklaracji wydają się niespójne z innymi lub sprzeczne.
Ale ten akurat zarzut można postawić programowi każdej partii. Co do zasady
Nowoczesna nie chce zaserwować nam rewolucji, m.in. dlatego, że sporo tego co
zrobiliśmy po 89-tym, było słuszne i wymaga jedynie korekty, zmiany priorytetów
itd. Nowoczesna nie rezygnuje z pomocy społecznej, wsparcia itd. Wręcz
przeciwnie, Nowoczesna w wielu miejscach programu kładzie nacisk na wsparcie słabszych
ekonomicznie grup,  danie szansy na
rozwój (m.in. edukacja itd.) i szereg innych działań prospołecznych. Już w początkowych
zdaniach jest mowa o przekazaniu na cele społeczne (wsparcie ekonomiczne,
służba zdrowia itd.) części,  z uzyskanego
dzięki jej pomysłom, zwiększenia dochodów budżetowych.

Nowoczesna przypomina, że „Będziemy
wzmacniać mechanizmy wolnego rynku i konkurencji, bo najlepiej służą dobrobytowi”.
To ważna i odważna deklaracja, bo w ostatnich latach moda na krytykowanie
gospodarki wolnorynkowej poszła tak daleko, że część społeczeństwa chyba
uwierzyła, że istnieje socjalizm z wolnorynkowymi akcentami tak gdzie nam to
wygodne. Nowoczesna słusznie przypomina, że to gospodarka wolnorynkowa to  kreatywność i rywalizacja, co daje szybszy
rozwój, poprawę warunków życia itd.

Finanse publiczne. Nowoczesna
chce zbilansowanego budżetu i niskich podatków. Niestety nie wiadomo jak
uzyskamy zbilansowanie, zwiększeniem wpływów czy wstrzymywaniem wzrostu
wydatków. Co ciekawe, zasada zbilansowanego budżetu miałaby być wpisana do konstytucji.
Odbieram to raczej jako skrót myślowy. Idea słuszna, ale mało realna. Kraje
rozwijające się i tak funkcjonuję z deficytem finansów publicznych. To czasami
konieczne i nieuniknione. Naszym problemem jest wymyślenie skutecznej formuły ograniczającej
populistyczne i niebezpieczne dla finansów publicznych pomysły polityków
jak  np. 500 plus. Niemniej pomysł
wpisania do konstytucji formuły która ograniczy zapędy polityków, jest ciekawy
i warta wsparcia. Nasze doświadczenia wskazują, że wpisywanie ograniczeń w
ustawach (nie w konstytucji) niestety jest nietrwałe. Zrównoważony budżet
miałby chronić przed niebezpiecznych zadłużaniem państwa.

Polityka wobec sektora państwowego.
Redukcja wsparcia dla sektora oraz ograniczanie monopolistycznej pozycji. Koniec
dopłat do nierentownych kopalń. Nowoczesna wraca do pomysłu ograniczenia liczny
firm państwowych głównie do tych o znaczeniu strategicznym lub o istotnym
znaczeniu społecznym (np. wodociągi, uczelnie itd.). Państwo ma się wyzbyć lub
zredukować obecnie posiadane pakiet akcji w firmach które takiego statusu nie
mają.

Rolnictwo. To jeden z tych
punktów gdzie Nowoczesna zaprezentowała sporą odwagę, z czego kilka pomysłów
jest godnych uwagi. Od razu można powiedzieć, że Nowoczesna nie zamierza
rywalizować z PiS czy PSL o rolników z najmniejszych gospodarstw, ale i ci z
tych większych mogą kręcić nosami. Pomijając szczegóły, jak się zdaje Nowoczesna
chce odebrać dopłaty obszarowe gospodarstwom które je pobierają praktycznie nie
prowadząc działalności rolniczej. Gospodarstwa produkcyjne mają być objęte
VATem i obligatoryjnym ubezpieczeniem, a właściciele pow. 300 ha staną się ‘klientami’
 powszechnego systemu emerytalnego.

Polityka mieszkaniowa. To już zasada,
że każdy program musi się do tego odnieść na ogół w kontekście polityki
społecznej. Robi to i Nowoczesna. Położony zostanie nacisk na mieszkania na
wynajem. Program Nowoczesnej jest kolejnym, który robi nadzieję że jak teraz
budownictwo będzie „na wynajem” to nagle pojawią tysiące mieszkań za niską
cenę. „Na wynajem” nie jest zaklęciem, które powoduje zmniejszenie kosztów budowy.
Mieliśmy (mamy) już TBSy, mieszkania na wynajem pod patronatem BGK i szereg
innych programów dla obywateli, jednostek samorządowych itd. Wniosek jest
zawsze ten sam: kasa, czy raczej jej brak. Mieszkania na wynajem są możliwe,
ale kosztują jak każde inne. Jeżeli ma je kupować/budować państwo to jest to
konkretny koszt. Jeżeli wynajem ma być tani, to koszt (dofinansowania) jest
jeszcze większy. W rzeczywistości w Polsce nikt nie odrzucał pomysłu budowania mieszkań
na wynajem z powodów doktrynalnych. Takie programy są bardzo drogie. Niestety
Nowoczesna też nie podaje skąd weźmie pieniądze. Inną kwestią jest budowanie
mieszkań obecnie przez jednostki samorządowe czy zarządzanie posiadanym
majątkiem. Ale i tu przyczyny braku oszałamiających sukcesów są znane.

500 plus. To największe wyzwanie
dla każdej z partii opozycyjnych. PiS podniósł tak wysoko poprzeczkę społecznych
oczekiwań, że żadna z partii opozycyjnych nie ma odwagi publicznie powiedzieć,
że program jest rozdęty finansowo i bezmyślnie kierowany. Nowoczesna formalnie
daniny krytykować nie chce (a już szczególnie skali wydatków), ale wskazuje
kierunek zmian, które prowadzą tak naprawdę do odejścia od programu. Niejasne jest,
czy zredukowane zostaną wydatki na program. Zmiany to: wycofanie się z pomocy
dla dobrze zarabiających, powiazanie z pracą, racjonalizacja celów. Rodzin osób
niepracujących powinny otrzymywać wsparcie poprzez system pomocy społecznej.

Wynagrodzenia i podatki.
Nowoczesna chce zmniejszyć progi w PIT z 18/32 na 16/26. W dalszej perspektywie
podatek liniowy z kwotą wolną (czyli liniowy nie do końca). Warunkiem wprowadzenia
zmian jest bezpieczeństwo finansów publicznych. Tak więc jeżeli zmianę będą, to
nieprędko. Nie jest jasna kwestia ulg. A to ważne, bo obecna stawka efektywna
PIT to bodaj 16 czy nieco ponad 17 procent.

Ciekawostką jest płaca minimalna
w wysokości 50% średniej dla poszczególnych powiatów. To słuszny kierunek,
postulowany przez wielu ekonomistów. Wydaje się iż w Polsce mamy z grubsza
konsensus co do relacji 50%, ale pod warunkiem regionalizacji wskaźnika.

Planowane jest zrównanie PIT i
CIT dla przedsiębiorców. To standardowa deklaracja partii wolnorynkowych. W
rzeczywistości mało realna i niekoniecznie potrzebna. Popieram  przegląd stawek i ich zbliżenie by redukować
niespójności, które prowadzą do patologii lub są skutkami zmian w polityce
wobec przedsiębiorców po latach co i raz to innych pomysłów wcześniejszych
rządów.

Ciekawy jest pomysł przejścia na
dwie stawki VAT (10 i 20), a docelowo na jedną  z przedziału 16-18. Rozumiem, że Nowoczesna
chce odejść od notorycznie sprawiającej problemy polityki różnicowania stawek
VAT. Jedna stawka jest ustalona na poziomie stawki efektywnej, więc dla budżetu
rewolucji nie będzie. Postulat jednej stawki VAT jest również standardem partii
wolnorynkowych i również mało realny w realizacji. Przejście na dwie stawki
byłoby dobrym posunięciem.

Emerytury. Nowoczesna jest za
utrzymaniem progu 67 lat. Ma być poprawiona ochrona przedemerytalna by pomóc
osobom starszym w utrzymaniu się na rynku pracy i zmusić/zachęcić przedsiębiorstwa
do ich zatrudniania.

Nowoczesna – podobnie jak min.
Morawiecki – chce obligatoryjnego odkładania na emeryturę w ramach PPE. Pracownik
mógłby zrezygnować po złożeniu  deklaracji. To dość popularny w rozwiniętym świecie
sposób mobilizacji do oszczędzania. Wcześniej czy później będzie w Polsce
wprowadzony przez ten lub któryś z kolejnych rządów.

Ze smaczków i ciekawostek w
programie Nowoczesnej jest m.in. redefinicja Karty Nauczyciela i/oraz zmian
zasad zatrudniania i wynagradzania nauczycieli na bardziej elastyczne. Niby
wszyscy politycy wiedzą, że to konieczne, ale mało komu starcza odwagi by to
zrobić. Podejrzewam, że spora część nauczycieli na Nowoczesną raczej nie
zagłosuje. Nowoczesna chce również zwiększyć nakłady na wojsko z 2% do 2,3%
PKB. To kwota ok. 6 mld zł. I już na zakończenie: Nowoczesna jest m.in. za
przyjęciem euro, co jest powiedziane dość pośrednio.

O ile program Nowoczesnej jest w
części gospodarczej dość ogólny i nierówny w rozkładzie akcentów, to nie ma
wątpliwości, że mamy do czynienia z ugrupowaniem wolnorynkowym. Jest szereg
tematów, których program nie porusza. Rola państwa w gospodarce powinna być redukowana
głównie do roli regulatora i nadzorcy. Sporo miejsca program poświęca wsparciu
społecznemu. Być może i po to, by Nowoczesna przestała być postrzegana jako
ugrupowanie liberalne niechętne aktywnej polityce społecznej. Trzeba jednak
przyznać, że ugrupowanie R.Petru zaprezentowało kilka śmiałych pomysłów. Część
z nich czeka od dawna na realizację, inne zaś mogą wywołać spory wśród
ekonomistów. 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań. Niechętnie akceptujemy wzrost cen.

 2016_09_11_ceny_mieszka

Czasy gdy nabywcy mieszkań kupowali cokolwiek w obawie przed utratą mieszkania w wymarzonym miejscu i w obawie przed wzrostem cen, minęły kilka lat temu. Na szczęście. Gdybym miał zaryzykować ocenę czy mamy w tym roku rynek producenta (deweloperów) i generalnie podaży (w tym osoby fizyczne) czy konsumenta (nabywców), to bliżej mi do tej drugiej oceny.

Od kilkunastu miesięcy jesteśmy świadkami ciekawego zjawiska. Już drugi rok z rzędu wynagrodzenia rosną w tempie ok. 4% realnie rocznie, co jest wynikiem dość znacznym. Wzrost zatrudnienia przy jednoczesnym wzroście wynagrodzenia, powoduje jeszcze szybszy wzrost funduszu płac. Wydawałoby się, że wraz ze stabilnym wzrostem PKB, mamy do czynienia z wymarzonymi wręcz warunkami do znacznego wzrostu cen mieszkań. A tu proszę ..niekoniecznie.

Oczywiście sprzedający mieszkania na rynku pierwotnym i wtórnym widzą poprawę w zasobności naszych portfeli, ale presja na wzrost cen ma dość ograniczoną skuteczność. Średni rośny wzrost cen transakcyjnych w okresie 2015-2016 (dane NBP do II kw 2016 r.) na rynku pierwotnym (deweloperzy) to ok. 2%. Co ciekawe, ceny ofertowe na rynku pierwotnym nie wykazywały takiego wzrostu. Tak więc deweloperzy bardzo ostrożnie podnoszę ceny w oficjalnych cennikach. Natomiast powoli i stopniowo zmniejszają skłonność do cenowych ustępstw, rabatów itd.

Na ogół, zresztą jak zwykle, większy wzrost wykazują ceny mieszkań w dynamicznie rozwijających się ośrodkach miejskich, jak Wrocław, Warszawa, Poznań, Karków czy Trójmiasto. Mowa o wzrostach yoy w II kw 2016. w  przedziale od 2% do 6%. Warunkiem uzyskania takich wzrostów jest nierównowaga popytu i podaży, ale i ambicje kupujących. Przykładowo w Katowicach i aglomeracji takie wzrosty są trudne do uzyskania, z racji sporej podaży mieszkań na rynku wtórnym. Wzrost cen transakcyjnych na rynku pierwotnym yoy dla 6 największych miast bez Warszawy, to 4% w II kw 2016. Jak widać, rynek dla deweloperów łatwy nie jest.

Ceny transakcyjne na rynku wtórnym (wg NBP) w zasadzie stoją w miejscu. Jak zwykle między poszczególnymi miastami występują pewne różnice. Na rynku wtórnym, tak jak na pierwotnym, sprzedający ostrożnie podnoszą ceny ofert, ale w trakcie negocjacji są skorzy do szukania kompromisu z klientem.

Na chwilę obecną znamy dane NBP, które publikowane są w cyklach kwartalnych. Na III kw przyjdzie nam jeszcze poczekać. By sprawdzić czy trendy się od czerwca zmieniły, skorzystałem z cen ofertowych portalu Otodom.pl, prezentowanych co miesiąc przez Bankier.pl. Zaletą danych z portali internetowych z obszaru rynku nieruchomości jest dostęp do świeżych danych i możliwość oceny ‘na gorąco’ nastrojów na rynku. Wadą – tego typu zbiory danych ustępują nieco jakością i nie dają tak szerokiej palety informacji jak na przykład dane NBP. Ocena co do jakości danych nie oznacza ich deprecjacji czy wiarygodności portali internetowych. Po prostu jesteśmy tu zdani na propozycje cenowe ofertujących, bo portal jest tylko miejscem ich prezentacji. Inna rzecz, że z moich kilkuletnich analiz cen mieszkań wynika, że dane prezentowane przez komercyjne portale internetowe, można uznać za wiarygodnie oddające nastroje na rynku.

Analiza cen na rynku wtórnym wg danych Otodom.pl. w zasadzie potwierdza to co napisałem wyżej w oparciu o dane NBP. Oferujący mieszkania na rynku wtórnym wystawiali oferty w cenach o 2%-3% większych niż rok wcześniej. Jak zwykle, miedzy miastami były pewne różnice, co z uporem zaznaczam. Wskazana polityka cenowa była widoczna w okresie marzec-czerwiec 2016 r. W okresie wakacyjnym widać już ambitniejszą próbę podnoszenia cen. W sierpniu (najnowsze dane), ceny ofertowe na rynku wtórnym były większe o ponad 4% yoy. Można więc przyjąć, że podnoszenie cen ofertowych ma oparcie w transakcyjnych. Inaczej mówiąc, poprawiająca się zasobność naszych portfeli powolutku przekłada się na wzrost cen mieszkań. Przy czym jest to wzrost dość niewielki.

Analiza zmian cen na rynku mieszkaniowym z natury rzeczy nastręcza problemów. Główny to różnorodność baz danych, zasady ich zbierania, klasyfikacji  i częstotliwość ich publikacji. Niemniej zapewniam, że różnice nie są zbyt duże, więc dochodzi się do podobnych wniosków. Odrębnym tematem, który już pominąłem, jest wpływ na ceny zmian przepisów (rządowe programy wsparcia) i regulacji bankowych. W analizowanych okresie ten wpływ też jest widoczny, ale nie zachwiał istotnie prezentowanymi trendami.

Poprawę nastrojów w społeczeństwie i skłonność do większych wydatków już kilka kwartałów temu spostrzegli deweloperzy.  Rośnie więc liczba mieszkań oddawanych do użytku oraz budów rozpoczynanych i to w tempie mocno przewyższającym wzrost płac w gospodarce.

Podsumowując, deweloperzy i oferujący mieszkania na rynku wtórnym zauważyli poprawę w naszych portfelach. Niestety (dla nich) dynamika wynagrodzeń nie chce się przekładać w 100% na wzrost cen mieszkań, mimo presji sprzedających. Widać próbę sprawdzenia rynku poprzez wzrost cen ofertowych na rynku pierwotnym i wtórnym. Kupujący najwyraźniej nie mają ochoty ulec panice i presji sprzedawców, stąd mój pierwotny wniosek, że na rynku mieszkaniowym lekką przewagę mają nabywcy. Jak na razie więc, próby narzucenia wzrostu cen w tempie wzrostu wynagrodzeń są co najwyżej połowicznie skuteczne. Bo to, że ceny będą powoli (powolutku) rosnąć, nie jest chyba zaskoczeniem.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Niedzielny handel. Zakazać czy nie?

Osobiście nie mam nic przeciwko zakazaniu handlu czy poważnego jego ograniczeniu w niedzielę. Raz, bo pamiętam czasy gdy handel kończył się najdalej o 14-tej w sobotę, a dwa – skromna część zakupów mojej rodziny przypada na te dokonywane w niedzielę. Dociera też do mnie argument, że aby zaspokoić moją wygodę dokonywania zakupów w niedzielę, ktoś z niedzieli korzystać nie może. Do gorących zwolenników handlu w niedzielę mógłbym skierować pytanie: czy pan/pani chciałaby pracować w niedzielę? Podejrzewam, że większość z pytanych odpowie że nie. W dalszych rozważaniach nie będę wchodził w wątki moralne sporu, a postaram się skupić na ekonomicznych.

To, że żadna z rządzących dotychczas ekip nie odważyła się do tej pory zakazać handlu w niedzielę mnie nie dziwi. I wcale nie chodzi o to, że rzekomo przez dwadzieścia kilka lat Polską rządzili zimni liberałowie. Nic z tych rzeczy. Zakaz pracy w niedzielę jest ryzykowny przede wszystkim dla pracowników handlu, bo  niemal ze 100% pewnością odbije się negatywnie na zatrudnianiu w tym sektorze. Ewentualna redukcja będzie wprawdzie niewielka, ale – pamiętajmy że –  mówimy o tysiącach miejsc pracy. Czasami patrzymy na ten problem jako formę walki z sieciami marketów o zagranicznym kapitale, co jest kolejnym uproszczeniem, bo w tychże marketach pracują.. Polacy.

Gdy zliczyć pracujących w handlu detalicznym i hurtowym w firmach małych (do 9 osób) i większych, to okaże się że bezpośrednio w handlu pracuje mocno ponad milion osób. Oczywiście część to pracownicy biurowi, a część placówek nie pracuje w niedziele. Niemniej nie chcę się mądrzyć i straszyć dużymi liczbami, więc posłużę się jednymi z mniejszych szacunków w jakimi zetknąłem się w mediach (dolną granicę podawaną przez przedstawicieli duże sieci). Czyli, że sprzedaż niedzielna to maks. 10% tygodniowej sprzedaży, a zagrożonych ryzykiem utraty pracy byłoby 30 tys. osób (moim zdaniem szacunek o dużej wiarygodności). Mowa tu tylko o ludziach którzy będą musieli handel opuścić z powodu zakazu. Dalej możemy próbować szacować ile osób zostanie zmuszonych dodatkowo do zmiany pracodawcy w handlu lub obowiązków. Tym fundujemy być może niepotrzebny stres.

Można więc powiedzieć, że 30 tys. osób to marginalny odsetek zatrudnionych w handlu. Z drugiej jednak strony to liczba mieszkańców wcale niemałego miasta, np. Augustowa. Jesteśmy krajem na dorobku, więc nie gardźmy miejscami pracy jakie daje niedzielny handlu.

Niewątpliwie na zakazie mają szanse zyskać mniejsze sklepy, stąd też ich reprezentacje branżowe nie są tak krytyczne wobec pomysłu jak organizacje reprezentujące duże markety. Nie chodzi tu jednak o spór o pochodzenie kapitału, bo jak małe sklepy zyskają, to duży (zagraniczny) kapitał po prostu silniej wejdzie w rozwój mniejszych placówek.

W tym wszystkim chodzi, a przynajmniej powinno, o pracę dla ludzi. Tym bardziej, że mówimy o miejscach pracy niewymagających na ogół wyjątkowo wysokich kwalifikacji. Przeniesienie zakupów z niedzieli na inne dni tygodnia, wcale nie musi spowodować utrzymania zatrudniania w dużych sklepach i radyklanego wzrostu w małych. Po prostu efektywniej będzie wykorzystany obecny personel, czyli – inaczej mówiąc – sprzedawcy pracujący od poniedziałku do soboty, będą realizowali sprzedaż niedzielną.

Mitem jest wiara w zwiększenie zatrudnienia w małych sklepach z powodu przejmowania części sprzedaży realizowanej przez markety w niedziele. A może po prostu pan/pani zza kasy, będzie obsługiwać podobną liczbę klientów, tylko że płacących większe rachunki?

Gdybym był premierem, to nie inicjowałbym tej zmiany, a jedynie reagował na wnioski zewnętrzne. Po prostu wolę akceptować niedogodność pracy w niedzielę (zresztą nie każdą w większość przypadków) niż utratę miejsc pracy dla być może i 30 tys. ludzi.

W sporze o pracę w niedzielę przede wszystkim interesuje mnie opinia osób związanych z handlem i ekspertów znających handel oraz samych pracowników. Trzeba przeanalizować konsekwencje zmiany dla lokalnych społeczności, w tym m.in. dla handlu przygranicznego. Handel już ma problemy, bo coraz więcej kupujemy przez internet.

Jak wspomniałem, z zakazu handlu w niedzielę nie robiłbym dramatu. Dla uniknięcia przykrości oraz by dać pracodawcom i pracownikom czas na dostosowanie się, można wyznaczyć okres przejściowy. Możemy po prostu powoli i stopniowo ograniczyć czas handlu w niedzielę. Możliwości jest wiele. Premier Szydło chyba raptownie wyraziła akceptację dla projektu.

Moje wątpliwości budzi też projekt NZSS Solidarność, inicjatorów zmiany. Wprowadzone tam ograniczenia i zezwolenia wymagają przeglądu. Hitem stanie się prowadzenie kwiaciarni, a w niektórych przypadkach praca będzie dozwolona za zgodą pracownika, co stawia go w dość niezręcznej sytuacji. Tradycyjnym punktem sporu jest już działalność stacji benzynowych. W przypadku tych ostatnich działalność w niedziele ma zależeć od powierzchni użytkowej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniki PKB po II kw. Ten silnik pracuje, ale kiedy zajrzy się pod maskę….

2016_08_30_PKB_dekompozycja

W II kw 2016 gospodarka wzrosła o 3,1%. Generalnie to dobry wynik. Jak już wiele razy wspominałem, że przy takim tempie wzrostu gospodarczego poprawia się powoli poziom życia,  poziom zatrudnienia itd.  Niestety takie tempo wzrostu narzuca sporo ograniczeń dla rządu, przede wszystkim w realizacji obietnic polegających na zwiększaniu wydatków budżetowych. Obecne ugrupowanie rządzące musi zapomnieć o poprzednim okresie swoich rządów 2005-2007 gdy deficyt finansów publicznych sam – bez niczyjej troski i zabiegów – zmniejszał się wskutek wzrostu gospodarczego o tempie dwa razy większym niż obecnie. Przy wzroście 3% rząd musi, a przynajmniej powinien, prowadzić niezwykle ostrożną i wyważoną politykę gospodarczą.

Analiza PKB od strony popytowej i uzupełnieniu danych o II kw 2016 wiele mówi o charakterystyce obecnego wzrostu gospodarczego. Jestem przekonany, że za zamkniętymi drzwiami swoich gabinetów, premier Szydło i ministrowie resortów gospodarczym mają znacznie mniej zadowolone miny niż w trakcie konferencji prasowych.

Przede wszystkim tempo 3,1% oznacza, że oczekiwane przez rząd tempo z przedziału 3,5%-3,8% jest mało realne. Ma to szczególne znaczenie biorąc pod uwagę, że rząd chce przynajmniej w tym i przyszły roku funkcjonować na poziomie deficytu finansów publicznych niemal 3% w relacji do PKB. Zarysowujące się trendy w składnikach PKB podają w poważną wątpliwość wiarę obecnego rządu w możliwość przyspieszenia gospodarczego w kolejnych latach.

W wynikach PKB najbardziej rozczarowują nakłady inwestycyjne (nakłady brutto na środki trwałe). W I kw y/y wzrost był ujemny (-1,8% y/y). O ile w I kw można było jako „winowajcę” wskazać częściowo tzw. efekt bazy, to w II kw już niekoniecznie. Spadek nakładów o 4,9% y/y w II kw  to poważny znak dla rządu. Nie sądzę, żeby było zasadne zrzucanie winy na okres przejściowy w realizacji wydatków poprzedniej i nowej perspektywy unijnej. Mimo wielu korzystnych trendów w gospodarce coś jednak wstrzymuje przedsiębiorców do poważniejszego zwiększenia nakładów inwestycyjnych. Jednym z głównych czynników, moim zdaniem, jest niepewność gospodarcza wynikająca w prowadzonej przez obecny rząd polityki zewnętrznej, wewnętrznej i gospodarczej. Żyjemy obecnie w ciągłej niepewności co do realizacji wyborczych obietnic wyborczych i wynikających z nich zagrożeń.

Wbrew deklaracji rządu dotyczącej dużej aktywności państwa jako inwestora, realizacja programu 500 plus radykalnie ograniczyła taką możliwość. Deficytu finansów publicznych (w relacji do PKB) zwiększać dalej się już nie da, ze względu na 3-procetowy próg wyznaczony w UE dla deficytu.

Ujemna dynamika nakładów inwestycyjnych może zwrócić uwagę agencji ratingowych. A uzupełnienie analizy naszego kraju o dodatkowy czynnik ryzyka makroekonomicznego chwały nam nie przyniesie.

Polityka rządu w zakresie wydatków socjalnych oraz dynamika inwestycji, jak na dłoni pokazuje konflikt między wydatkami na konsumpcję a inwestycjami. Pod tym względem polityka obecnego rządu jest świetnym przykładem badawczym dla studentów ekonomii, wręcz laboratoryjnym. 

Nie szokują wydatki gospodarstw domowych. Generalnie ta pozycja to ok. 60% i zbliżone wartości występują w krajach rozwiniętych. W przyroście PKB w ciągu roku, spożycie odpowiada za 34% przyrostu PKB. Niemniej widać powolną tendencję wzrostową. Efekt 500 plus powinien powoli być widoczny w kolejnych kwartałach, bo  w II go nie ma. Ostudzę jednak nadzieje miłośników nakręcania gospodarki popytem. Ekonomiści oszacowali, że efekt 500 plus będzie przejściowy w kontekście dynamiki PKB (co oczywiste), i poprawi dynamikę PKB y/y o wartość rzędu od 2 do max. 4 dziesiątych. Inaczej mówiąc pompowana konsumpcja poprawi tempo PKB  o wartość „po przecinku”. Najnowsze dane PKB szczególnie dokładnie powinni więc sobie przeanalizować zwolennicy teorii, że bogactwo bierze się z pompowania konsumpcji. Niewątpliwie jednak, i bez efektu 500 plus, konsumpcja będzie stabilizowała nasz wzrost gospodarczy w kolejnych kwartałach.

Czynnikiem, który mocno się przyczynił do wzrostu PKB jest saldo obrotów zagranicznych. Efektywność naszych przedsiębiorstw w połączeniu z relatywnie słabym złotym, to dwie główne przyczyny sukcesu. Jesteśmy świadkami w Polsce swego rodzaju polityki kursowej, która polega na mimowolnym utrzymywaniu lekko osłabionej waluty wskutek obaw o przyszłość polityczną i gospodarczą Polski. To  jakby dopalacz eksportowy, a co za tym idzie (co pokazują wyniki PKB), również gospodarczy. Krótkoterminowo utrzymywanie waluty po słabszej stronie jest korzystne. Długoterminowo już niekoniecznie. Słabszy złoty poprawia relacje finansowe u eksporterów, ale nie wydajność i jakość, o czym się często zapomina. Po drugie, słaba waluta często jest rezultatem problemów gospodarczych i/lub politycznych. Z jednej więc strony wskutek słabszej waluty nadrabiamy eksportem, a z drugiej ….przedsiębiorstwa krajowe bardzo ostrożnie podchodzą do inwestowania.

Relacje makroekonomiczne potwierdzone w wynikach PKB za II kw 2016 to fantastyczny przykład makroekonomicznych dylematów i makroekonomicznych relacji. Jeżeli obecny rząd myślał, że  ograniczenia gospodarcze i dylematy go nie dotyczą, to jest w bardzo dużym błędzie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Komunikacja rządu z rynkiem finansowym po nowemu.

2016_08_29_odchylenie_PLN

Powoli bo powoli, ale uczestnicy rynku finansowego zdają się przyzwyczajać do specyficznego stylu komunikacji przedstawicieli rządu z otoczeniem gospodarczym. W tym z uczestnikami rynku finansowego. Może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że w okresie wakacyjnym mieliśmy do czynienia jeśli nie z niewielką poprawą nastrojów, to przynajmniej z pewnym uspokojeniem.

Mimo iż mamy od dłuższego czasu dość stabilny i przyzwoity wzrost gospodarczy, to zapowiedzi działań obecnego prezydenta i jego macierzystej partii z kampanii wyborczej oraz ich częściowa realizacja po wygranych wyborach, nieźle przestraszyły graczy rynkowych krajowych i zagranicznych.

W efekcie nasza giełda (wycena w ujęciu WIG) ma zaniżoną wartość od początku roku o ok. 15%. Pomysły typu pomoc frankowiczom kosztem banków, podatek bankowy i handlowy, wsparcie firm energetycznych dla górnictwa czy niepewność co do realizacji obietnicy ws. podatków  od kopalin (KGHM) itd. wprowadziły ogromną niepewność na giełdę i spowodowały tymczasowe wycofanie się inwestorów z giełdy. W efekcie stracili (mam nadzieję, ze tymczasowo) klienci OFE czyli znaczna część aktywnych zawodowo Polaków.

Praktycznie już piąty rok z rzędu złoty wykazuje skłonność do trzymania się po słabszej stronie. Skala niedowartościowania aż do jesieni 2015 była stosunkowo niewielka  bo ok. 5-procetowa. Możny by ją więc pominąć. Niestety po wyborach i pierwszych działaniach nowego rządu rynek walutowy zaczął dyskontować pomysły nowego rządu i zapowiedzi kolejnych działań. Opinie firm ratingowych tylko potwierdzały to co dyskontował rynek. W efekcie skala niedowartościowania złotego w II kw 2016 sięgnęła 15% i dopiero w okresie letnim możemy mówić o niewielkiej poprawie nastrojów na rynku walutowym (spadek niedowartościowania do ok. 13%). Tak duże odchylenie od wartości rzeczywistej zdarza się rzadko i nie jest bynajmniej przejawem zaufania do rządu. Bywało w latach ubiegłych że przy takim poziomie niedowartościowania interweniował NBP. Przez rynek przeszła swego czasu krótka dyskusja o ewentualnej interwencji, ale tylko po to by się zgodzić że w obecnych okolicznościach byłaby ona nieskuteczna.

Chyba najwięcej zaufania wykazał, głównie ostatnio, rynek papierów dłużnych i depozytów międzybankowych. Wprawdzie obecny kształt krzywej rentowności (dokładniej: poziomów stóp dla poszczególnych terminów) nie jest przejawem braku jakichkolwiek wątpliwości, ale również nie jest przejawem przesadnych lęków o przyszłość polskiej gospodarki.

Po tej krótkiej charakterystyce nastrojów w wymienionych segmentach rynku finansowego, przejdę do tego co intryguje mnie najbardziej. Otóż obecny rząd i prezydent nie mówią niestety wprost o swoich planach stąd ogromna niepewność. Pewne decyzje są otwarcie zapowiadane. Inne – odkładane, lub rząd czy prezydent z nich rezygnują, otwarcie się do tego nie przyznając. W efekcie rynek musi opierać się na dziwnych niedomówieniach, półsłówkach, brakach komentarzy czy zaprzeczeniach. Do tego trzeba wiedzieć gdzie ucho przyłożyć i kogo słuchać oraz w jakiej kolejności. Kiedy wypowiada się na tematy gospodarcze J.Kaczyński, wtedy wszyscy czekamy na wypowiedź ministra Morawieckiego, który zazwyczaj mówi coś innego lub prostuje wypowiedzi lidera PiS. Gdy w istotnych tematach milczy premier Szydło, to trzeba wsłuchiwać się w słowa lub gesty ministra Kowalczyka. Na pytanie czy rząd nie widzi zagrożeń dla finansów publicznych  z powodu deklarowania wypełnienia wszystkich wyborczych obietnic, ministrowie z uśmiechem na twarzy odpowiadają, że zagrożeń nie ma, a wszystkie obietnice będą do końca zrealizowane co nie jest zgodne z prawdą.

Odrębnym teatrem były korowody wokół ustawy dla frankowiczów. I ta ostatnia sprawa wydaje się być dla rynku bardzo ważna. O ile powoli okazywało się, że poza 500 plus rząd odkłada lub modyfikuje pozostałe wielkie wyborcze obietnice (nigdy tego otwarcie nie przyznając), to realizacja pomocy dla frankowiczów pozostawiała sporo obaw ze względu na skutki dla sektora finansowego i nie tylko. Nie było wątpliwości, że wyborcza obietnica nigdy nie będzie w pełni zrealizowana. A jeśli już, to jej wymiar – w rozumieniu kosztów – raczej nie przekroczy kilku mld złotych, szczególnie po wprowadzeniu podatku bankowego.

Niemniej prezydent prowadził grę jak długo się dało. Jeszcze przed wakacjami, kolejna grupa ekspertów prezydenta przedstawiła nowe pomysły. Niestety były tak enigmatycznie podane, że nie wiadomo było co z tym dalej. I nagle.. na początku sierpnia w końcu prezydent przyznał, że z obietnicy się nie wywiąże. Oczywiście nie powiedział tego wprost. Przeciwnie. Ustami swoich urzędników i ekspertów upierał się, że ją realizuje bo… podrzuca bankom do przemyślenia i realizacji. Na pocieszenie, frankowicze dostali dziwną propozycje zwrotu części spreadów, która wzbudziła zdumienie i sporo wątpliwości.

Ten ruch prezydenta przez rynek został zinterpretowany – chyba słusznie – jako potwierdzenie, że politycy PiS (mam na myśli rząd i prezydenta) nie podejmą działań, które mogłyby wywołać kryzys w gospodarce, sektorze finansowym czy finansach publicznych. Jesteśmy i będziemy świadkami wątpliwych i niebezpiecznych gospodarczo posunięć, ale nie działań prowadzących w krótkim terminie do groźnych napięć gospodarczych. Cóż, zawsze to jakieś pocieszenie.

Politycy PiS od początku wiedzieli, że nie ma mowy o realizacji wszystkich wyborczych obietnic. Nie wiem tylko czy w swoich planach brali pod uwagę zachowanie rynku finansowego. Rynek finansowy pokazał, że trudno go oszukać i rząd coś z tym powoli będzie musiał zrobić. Giełda nie jest wyalienowanym bytem, ale czasami całkiem niezłym miernikiem nastrojów gospodarczych. Inwestorzy giełdowi potwierdzają to co widzimy w nakładach inwestycyjnych. Te ostatnie nie rosną tak szybko jak należałoby oczekiwać i na co wskazuje kondycja gospodarcza przedsiębiorstw, m.in. z obawy o przyszłość polskiej gospodarki. Jeżeli rząd będzie miał ochotę powiększyć kapitał którejś z państwowych firm  poprzez publiczną emisję, to może mieć problem ze znalezieniem nabywców lub będzie musiał oferować potężne dyskonto.

Rynek długu już pokazał w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, że jakiekolwiek ryzyko gospodarcze wywoływane przez polityków, powoduje wzrost kosztów obsługi długu publicznego i ograniczenie skłonności do inwestowania w polskie papiery skarbowe.

Funkcjonowanie przy niedowartościowanej krajowej walucie, obok zalet, ma też i wady. M.in. dla frankowiczów, czego ci ostatni z obecnym rządem zapewne nie kojarzą. Przeciętny frankowicz z 2008 roku traci z powodu eksperymentów obecnego rządu między 1 tys. a 2 tys. zł w skali roku.

Czy decyzja prezydenta to przełom i potwierdzenie że rząd nie zdecyduje się na działania podnoszące niebezpiecznie ryzyko gospodarcze? Nie jestem na 100% pewny. Tak mi się wydaje.

Rząd powinien zaprzestać obecnego stylu komunikacji z otoczeniem gospodarczym. Postępy w nauce czytanie „między wierszami” przez instytucje reprezentujące rynek finansowy cieszą, ale nie tak powinna wyglądać komunikacja. Tym bardziej, że rząd ma ambitne plany mobilizowania oszczędności m.in. do wsparcia rozwoju gospodarczego czy finansowania deficytu finansów publicznych.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Kredyty frankowe. Prezydent nie wywiązuje się z obietnicy.

konferencja_ws_CHF

Przedstawiciele prezydenta zaprezentowali w jego imieniu propozycję rozwiązania problemu frankowiczów. Reakcją jest krytyka, rozczarowanie i zdziwienie. Nie mogło być inaczej, bo dla osób znających materię sprawy, nie było tajemnicą że w kampanii wyborczej A.Duda złożył obietnicę, z której się nie wywiąże. Nie było mowy by od razu przyznać się do wyborczego blefu, więc prezydent utrzymywał obietnice w co-nieco zmienionym kształcie i grał na czas. Były konsultacje, przysłanie do zaopiniowania przez KNF, eksperci itd. A czas mijał. W końcu trzeba się było w jakiś zaowalowany sposób pozbyć kłopotu i zrzucić odpowiedzialność na realizacje na kogoś innego oraz czynniki niezależne od rządu i prezydenta.

Przejdźmy do rzeczy.

Pomysł prezydenta dotyczy kredytów hipotecznych indeksowanych lub denominowanych w walucie obcej od 2000 r. do czasu wejścia w życie ustawy antyspreadowej w sierpniu 2011 r., zaciąganych przez gospodarstwa domowe.

Wsparcie – i tu największy szok – ogranicza się tylko do zwrotu części kosztów przypadających na spread. Konsekwencje spreadu to raptem kilka procent kosztów obsługi kredytu (przy porównaniu z przewalutowaniem bez spredu). Prezydent akceptuje spread wg NBP skorygowany na korzyść banków o 0,5%. Czyli praktycznie 3% między ceną kupna i sprzedaży waluty. Dla przykładu PKO BP stosuje teraz widełki ok. 5% na USD i EUR miedzy ceną kupna i sprzedaży dla dewiz. Pozostawienie spreadu rzędu 3% powoduje ok. dwukrotną redukcję w stosunku do stosowanych przez banki (banki różniły się spreadem w tabelach kursowych). Efekt dla kosztu obsługi kredytu dla kredytobiorcy jest więc skromny. Wyliczona i należna kwota zwrotu może również, na wniosek klienta, zmniejszyć kapitał do spłaty.

Dlaczego akurat prezydent skupił się tylko na spreadzie?  Mogę się tylko domyślać . Skoro wymiana po kursie tzw. sprawiedliwym jest nierealna, to uwagę opinii publicznej skupiono na spreadzie, ponieważ w mediach od kilku miesięcy zaczął on pełnić rolę demona. Obrońcy frankowiczów będąc świadomi, że nie ma szans na masowe zanegowanie kredytów frankowych, kilka obiecujących wyroków dotyczących spreadów rozkręcili w mediach na miarę wielkiego zwycięstwa. Prezydent najwyraźniej chciał z tego skorzystać i ustami swoich reprezentantów ogłosił znaczne ulżenie frankowiczom, co oczywiście jest nonsensem.

Skupienie się na spreadzie jest cokolwiek dziwne. Spread jest naturalnym zjawiskiem na rynku finansowym (i nie tylko!!), co widać po przykładzie „państwowego” banku. Nie rozumiem dlaczego punktem odniesienia spreadu  nie jest średni rynkowy czy podany wyżej przyzwoity spread z PKO BP. Wtedy ukarane byłyby tylko banki, które (a było kilka takich) przesadzały ze spreadami, szukając w nich dodatkowego zarobku.. Koszt takiej operacji (koszt spreadów) prezydent szacuje na 3,6-4,0 mld zł. Wg moich szacunków kwota jest poprawna, czyli mieści się w zakresie rzetelnych szacunków.

Co ciekawe, skorzystanie z propozycji prezydenta, nie koliduje z dochodzeniem praw przed sądem. Jak rozumiem, dotyczy to spraw związanych również z kwestionowaniem spreadów. Ciekaw jestem jak ktoś kto przed sądem będzie negował zasadność spredów, uzasadni że równocześnie będzie korzystał z przywilejów ustawy.

Spread i już? A co dalej?

Tak, spread i już. Prezydent uważa, że zrealizował obietnicę po korekcie o czynniki obiektywne. I tu zaczyna się cyrk, ponieważ na konferencji dla mediów sporo mówiono o przyczynach redukcji obciążeń wobec banków i dalszych losach pomocy dla frankowiczów. Ale tylko mówiono, bo projekt ustawy i jej streszczenie nie zawierają takich informacji.

Redukcję, a raczej wycofanie się z obietnic uzasadniano m.in. sytuacją sektora bankowego w Europie i we Włoszech oraz Brexitem. Tłumaczenie cokolwiek komiczne, ale innego zmyśleć się nie dało, wykorzystano więc to co znaleziono w mediach. Sytuację ratował szef NBP Glapiński, który postanowił swoją osobą ratować wizerunek prezydenta.

Mam mieszane uczucia co do obecności prezesa NBP na konferencji dotyczącej rezygnacji z wypełniania obietnic wyborczych polityków. Obok dość dziwnych argumentów były i te o ryzyku stabilności sektora bankowego itd. Można zaryzykować twierdzenie, że A.Glapiński zakulisowo dawał do zrozumienia, że realizacja obietnicy wyborczej wobec frankowiczów jest niepoważna i że będzie się sprzeciwiał jej realizacji. Nie zmienia to jednak faktu, że prezes NBP powinien podkreślić jasno i ostro swój przeciw, a nie wpisywać się w poetykę konferencji w stylu: chcemy spełnić obietnice wyborcze ale na razie nie można.

Prezydent sprytnie zaprzecza jakoby zamknął sprawę realizacji obietnicy. Ze względu na „obiektywne” trudności i ryzyka, realizacja w jakiejś tam formie ma być odsunięta na rok. Prezydent oczekuje, że w tym czasie banki i KNF same wypracują formę ulżenia frankowiczom czyli….to one za prezydenta wymyślą co dalej robić. Sprytne to i zarazem dziecinne.

Takie potraktowanie sprawy ma dwie strony. Teraz bankowcy i rynek odetchnęli z ulgą. Prezydent i politycy PiS najlepiej chcieliby o wszystkim zapomnieć, ale wątpliwe by pozwoliły na to media. Za rok na pytanie co dalej z obiecaną pomocą dla frankowiczów , prezydent i politycy PiS będą odsyłać do przedstawicieli sektora bankowego i KNF. Tylko ze to nie bankowcy obiecali horrendalne prezenty w kampanii wyborczej.

Nie będę już rozwijał wątku jakimi to niby instrumentami banki mają ulżyć frankowiczom. Propozycje jakie padały na konferencji dają najlepszej oceny prezydenckim ekspertom. Zresztą oni sami chyba nie traktowali tych pomysłów poważnie.

(zdjęcie pochodzi z materiałów udostępnionych na stronie www.prezydent.pl)

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Artyści o swojej emeryturze. Na pewno ZUS winien?

Przepraszam, ale nie ujął mnie pan Wodecki swoją krytyką państwa, ZUS i systemu emerytalnego. Powodem rozczarowania Z.Wodeckiego jest emerytura, wyliczona przez ZUS na 1,4 tys zł ale i generalnie niskie emerytury w Polsce, w tym wśród artystów. 1,4 tys. zł jak by nie było, to wyraźnie poniżej średniej. Opinia Z.Wodeckiego została zauważona przez wiele mediów.

Zdaniem Z.Wodeckiego:

„….Państwo powinno dbać o swoich obywateli, jeśli płacą podatki i pracują. To, co się dzieje z naszymi emerytami, to jest Trzeci Świat. Żeby starsi ludzie nie mieli co do gęby włożyć po czterech dniach od emerytury, bo muszą zapłacić za światło? Żadne slogany wolnościowo-liberalno-demokratyczne mnie nie przekonują. Wziąłbym łańcuch i lał wszystkich, co tak gadają. Trzeba mieć trochę empatii dla starszych ludzi. Nie można ich zagazować, żeby tylko uśmiechnięci zostali…..”
„…….- Koło 1,4 tys. zł, i tak dużo, bo w radiu pracowałem. Ale już moja siostra, która pracowała w teatrze muzycznym, ma mniej. Socjal u nas słaby. Nie wiem, skąd pretensje do tego gościa, co kiedyś powiedział, że Polska to dziki kraj. To jest dziki kraj.”

Można Z.Wodeckiego na pewno szanować za działalność artystyczną. Wydaje się jednak, że ekonomia to nie jest temat w którym pan Wodecki dobrze się czuje. Przekaz dot. emerytury podany w niedawnym wywiadzie w najnowszym Dużym Formacie to mieszanina niewiedzy, rozgoryczenia i próba szukania winnych niskich emerytur artystów nie tam gdzie się powinno. Trochę mnie też już męczy obwinianie państwa i ZUSu za decyzje jakie się w życiu podejmowało i modne – wykreowane przez media – obnoszenie się z przekonaniem, że emerytury mają być godne i „skądś się brać”, a jak się nie „biorą” to winny jest ZUS. Szkoda, że tej klasy artysta, przykłada się do kreowania mitologii o ZUSie i „państwowym” systemie emerytalnym. Sądząc z wpisów pod publikacjami o rozczarowaniu Z.Wodeckiego i innych przedstawicieli świata sztuki, naprawdę wielu Polaków powiela takie poglądy.

Głos Z.Wodeckiego nie jest pierwszym przekazem rozczarowania ludzi ze świata artystycznego otrzymaną emeryturą lub odmową jej przyznania. Trzeba też uczciwie przyznać, ze Z.Wodecki dość pośrednio i ostrożnie wyraża swój żal z tytułu wysokości emerytury, w przeciwieństwie do kilku innych znanych artystów. Znany jest też przypadek muzyka, którego przed kilku laty determinacja zawiodła aż przed Sąd Najwyższy. Niestety SN brutalnie przypomniał, że udowodnić należy przekazywanie składek, a nie fakt wykonywania pracy. Do tego lata składkowe i nieskładkowe to było zaledwie 16 lat. Przy czym okres ten obejmował i tak prowadzenie gospodarstwa agroturystycznego.

Głos Z.Wodeckiego nie jest pierwszym wychodzącym ze środowiska artystycznego, wyrażającym rozczarowanie emeryturą. Robiło to w ostatnich latach kilkoro znanych artystów. Wspólna cechą wielu publicznie okazywanych pretensji był brak szczegółów, jak informacja o przekazywanych składkach czy podanie przyczyn odmowy przyznania emerytury przez ZUS, lub chociaż informacja czy dany artysta wykazywał jakiekolwiek zainteresowanie swoją emeryturą z ZUS w trakcie artystycznej kariery. Najwyraźniej artyści byli świadomi przyczyn niskich emerytur, dlatego nie rozumiem publicznie wyrażanych pretensji. Pewną nonszalancję potwierdzała głębsza analiza przypadków. Artyści byli  lekkomyślni lub w pełni świadomi opłacania niskich czy wręcz symbolicznych składek. Skąd więc te publiczne żale? Nie wiem. Wygląda na to, że i wśród artystów są osoby nierozumiejące zasad funkcjonowanie systemu emerytalnego lub wierzące, że emerytura jest rezultatem wyłącznie osiągnięcia odpowiedniego wieku i zgłoszenia tego faktu do ZUS.

Najwyraźniej moda na budowanie wizerunku w mediach w oparciu o pretensje kierowane do ZUS dotarła i do środowiska artystycznego. Martwi mnie tylko fakt, że dla wielu ludzi artyści są autorytetami nie tylko w praktykowanej dziedzinie sztuki. 

Oczywiście wiem,  że zabezpieczenie emerytalne artystów ( ludzi świata sztuki generalnie) to problem. Społeczeństwo potrzebuje sztuki, ale nie chce za nią płacić. Do tego wynagrodzenia części artystów są niejednokrotnie  niskie lub nieregularne. Jestem skłonny zaakceptować jakąś formę pokrycia części emerytury przez społeczeństwo. Dla ludzi sztuki będzie to jednak trudna dyskusja, co widać za każdym razem, gdy w mediach pojawia się temat wynagrodzenia ze środków publicznych i opodatkowania artystów. Ludzie świata sztuki niezbyt chętnie godzą się na jakąkolwiek ocenę ich pracy, jej społecznej przydatności, wgląd w wynagrodzenia i ponoszone koszty.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Nowe spojrzenie na politykę społeczną czy zwykły populizm?

W krajach rozwiniętego gospodarczo świata trwa ogłaszanie końca rzekomego (neo)liberalizmu w gospodarce i jego społeczne odrzucenie. W Polsce nałożyły się na to wyniki wyborów prezydenckich i parlamentarnych, które coraz chętniej są interpretowane przez część komentatorów jako odrzucenie dawnego gospodarczego porządku. W naszym wydaniu miał to być świat politycznych elit i  klasy średniej, które rzekomo ślepo wyznawały  neoliberalizm i odwracały oczy i uszy od zgłaszanych przez społeczeństwo potrzeb. Polski spór o politykę społeczno-gospodarczą zaczyna się koncentrować  wokół programu 500 plus, który stał się punktem odniesienia dla komentatorów. Podejmowane są mniej lub bardziej udane próby uzasadnienia programu 500 plus i jego pozytywnego odbioru przez niemałą część społeczeństwa. Skoro pomysły rządu PiS zestawia się z latami rządów PO-PSL, to spójrzmy jak było i z czym mamy do czynienia obecnie i ba czym faktycznie polega różnica. Warto porównać te dwa przeciwstawiane sobie dwa okresy, by przekonać się jak było i sprawdzić czy aby na pewno mamy do czynienia z jakimś przełomem. A jak tak, to z jakim.

Po światowym kryzysie gospodarczym deficyt finansów publicznych (dalej: DFP) sięgnął w Polsce w 2010 niemal 8%. To niezwykle niebezpieczny poziom. Po pięciu latach zeszliśmy do poziomu 2,6%. Nikt już nie chce pamiętać, że polityka amortyzowania szoków gospodarczych przez akceptowanie wzrostu DFP w takim rozmiarze jest raczej lewicowa niż z arsenału bezwzględnych liberałów. To był jeden z głównych czynników, który pozwolił nam uniknąć radykalnego wzrostu bezrobocia i pozwolił nam na utrzymanie transferów społecznych oraz wzrostu PKB na bardzo przyzwoitym poziomie.

Mimo zarysowanych ograniczeń, poprzedni rząd wprowadził w życie kilka ciekawych pomysłów z zakresu polityki społecznej. Ich rozmiar dopasowany były do naszych możliwości. Relacja wydatków klasyfikowanych jako publiczne do PKB w minionych latach, nie pozwala na klasyfikowanie Polski jako kraju rządzonego przez niewrażliwych na społeczne problemy liberałów. Przypomnę też, że dla zmniejszenia DFP, rząd PO-PSL wszedł w ostry spór dot. OFE z przedstawicielami sektora finansowego i częścią makroekonomistów.  Warto ten spór przypomnieć, bo jak mantrę się powtarza jakoby dawne elity (cokolwiek to znaczy) wysługiwały się sektorowi finansowemu.

W 2015 r. wybory prezydenckie i parlamentarne wygrała partia, która głosiła że pieniądze na politykę społeczną są niemal nieograniczone. PiS  przekonywał, że wbrew twierdzeniom elit, nie trzeba nikomu odbierać by dawać innym. To się musiało społeczeństwu spodobać. PiS nie zaproponował nowej jakości w polskiej dyskusji o docelowy model społeczno-gospodarczy, tylko populizm w niespotykanym dotąd rozmiarze i determinację w jego realizacji.

Możliwości w zakresie polityki społecznej wyznacza stan finansów publicznych i gospodarki.  Możemy złościć się i tupać nogami, ale tych ograniczeń nie przeskoczymy. Dodatkowe wydatki możemy oprzeć na tym co zaoszczędzimy gdzie indziej, o dodatkowo wygenerowane wpływy do kasy państwowej lub poprzez powiększanie DFP (czyli wzrost zadłużenia).

Politycy PO i PSL nie mieli monopolu na mądrość ani rację. Jest faktem, że woleli z powodów politycznych nie wywoływać trudnych społecznie dyskusji, ale i nie posuwali się do populizmu. Doceniam, to że poprzednia koalicja miała odwagę ograniczyć przepływy do OFE czy podwyższyć wiek emerytalny, wiedząc że głosów wyborczych takimi decyzjami się nie zdobywa. Szkoda tylko, że amortyzowanie skutków światowego kryzysy gospodarczego przez akceptacje wzrostu DFP w Polsce przeszło w politycznych i gospodarczych dyskusjach niezauważone. Żeby było śmieszniej, lewicowi komentatorzy i publicyści głoszący przełom społeczno-gospodarczy zwracają uwagę iż eksperci MFW zalecają odważniejsze posługiwanie się DFP jako formą walki z kryzysem. Wygląda na to, że nawet nie wiedzą, iż zastosowaliśmy to kilka lat temu, nie czekając na sugestie ze strony MFW. Zresztą nie my jedni w UE.

Celem PiS była wygrana w wyborach i temu głównie zostały podporządkowane wyborcze obietnice. Przypomnę trzy sztandarowe hasła: program 500 plus, obniżenie wieku emerytalnego, podniesienie kwoty wolnej od podatku (PIT). W pełnym rocznym wymiarze łączna wartość tych programów to przynajmniej 2,0% PKB.

Rok 2015 zakończyliśmy wartością DFP do PKB 2,6%. PiS deklaruje, że nie zamierza przekroczyć progu 3,0%. Jako finansowanie dodatkowych wydatków wskazuje się poprawę ściągalności podatków, wpływy z tytułu poprawy koniunktury itd. To nie ma prawa się spiąć, czego politycy PiS są w pełni świadomi. Dlatego też następuje powolne wycofywanie się z obietnic poprzez ich poważną modyfikację. Realizacja obniżenia wieku emerytalnego jest odsuwana w czasie i prawdopodobnie będzie opatrywana dodatkowymi warunkami (np. min. staż pracy). Mało kto zauważył, że nie ma już hasła kwoty wolnej w PIT w wersji jaką pamiętamy z medialnych przekazów wyborczych. Politycy PiS w wielu wywiadach potwierdzili, że zmiany w tym zakresie będą neutralne dla budżetu i wprowadzane powoli. Pochwalić należy pomysł o degresywnej kwocie wolnej, ale to już przecież zupełnie co innego niż wyborcza obietnica.

Program 500 plus jest finansowo przestrzelony. Jego sfinansowanie w 2016 nie będzie jeszcze problemem (17 md zł), ale później będzie już gorzej (22-23 mld zł w 2017 r.). W 2017 r. rząd będzie musiał znaleźć dodatkowe finansowanie na 10-15 mld zł, by w pełni sfinansować program 500 plus lub o analogiczną kwotę zredukować inne wydatki, by nie przekroczyć progu DFP 3% PKB. Kolejnymi wadami 500 plus jest brak korelacji z obniżeniem kwoty wolnej (PIT), obdarowywanie rodzin, które tego nie potrzebują i bezpośrednie wsparcie zamiast lepiej ukierunkowanej pomocy (świadczenia pomocy społecznej, żłobki, wsparcie niepełnosprawnych, emerytury minimalne itd.).

Największą wadą 500 plus jest utwierdzenie milionów ludzi w przekonaniu, że politycy poprzednich rządów od lat chowali przed Polakami ogromne pieniądze na politykę społeczną i że żadne tam „budżety”, „deficyty” nie będą nas już więcej krępować.

Z makroekonomicznego punktu widzenia różnice pomiędzy tym co było a tym co jest, określane są inaczej. PiS skorzystał z dorobku poprzedniego rządu i część programu 500 plus finansuje powrotem do DFP w wysokości 3 % PKB  w 2016 r. (to daje 8-10 mld zł). Obecny rząd wybrał funkcjonowanie przy 3% DFP, co jest ruchem gospodarczo dość ryzykownym. Tym bardziej, że DFP zwiększany będzie głównie z powodu realizacji obietnic wyborczych, a nie spadku wpływów budżetowych. DFP planujemy pokrywać wzrostem zadłużenia, a przecież dokładnie za to samo PiS krytykował poprzednią ekipę. Program 500 plus w 2016 r. finansowany  jest jednorazową wpłatą za LTE, deficytem budżetowym i podatkami sektorowymi. I tylko podatki sektorowe są tu nowością. Tyle samo co podatki sektorowe, dała podwyżka podstawowej stawki VAT kilka lat temu. Przypomnę, że ta podwyżka była krytykowana i wykpiwane m.in. przez polityków PiS. Z perspektywy transferu dochodów, obrony grup słabszych itd., podwyżka VAT (z korektami) była moim zdaniem lepszym i uczciwszym rozwiązaniem, niż nowe podatki sektorowe których uzasadnienie oparto na dość archaicznych argumentach  (zabieranie tzw. zagranicznym kapitalistom). W ostateczności podatki te dotknęły podobnych grup.

Gdy sprowadzi się całą dyskusję do poziomu liczb i faktów, etykietki szybko tracą na znaczeniu. Spory warto toczyć wokół tego czego faktycznie dotyczą. My się w Polsce nie tyle spieramy o politykę społeczną, co raczej o jej rozmiar determinowany źródłami jej finansowania i podejmowane ryzyko makroekonomiczne. Ani czasy PO-PSL (i wcześniejsze) nie były żadnym tam neoliberalizmem, ani działania obecnego rządu nie zasługują na miano przełomu w realizacji społecznej gospodarki rynkowej.  My nie mamy do czynienie z żadnym przełomem, tylko z determinacją w realizacji populistycznych obietnic.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Fitch pochwalił rząd, za… wstrzymywanie się od realizacji wyborczych obietnic.

Fitch utrzymał rating A minus  oraz stabilną perspektywę ratingową Polski. Zdanie ekonomistów wyrażone przed publikacją ratingu były zgodne co do utrzymania ratingu bez zmian, ale podzielone w kwestii perspektywy. Część z nich liczyła się z obniżką perspektywy. Rząd odebrał to jako potwierdzenie stanu gospodarki i działań rządu. Decyzja agencji Fitch dowodzi, że kierunek zmian w polskiej gospodarce nie budzi niepokoju międzynarodowych instytucji finansowych – miał powiedzieć PAP wicepremier, minister rozwoju Mateusz Morawiecki. W podobnym tonie są inne wypowiedzi przedstawicieli rządu lub polityków PiS. Utrzymanie perspektywy bez zmian zostało odebrane jako sukces w sporze z komentatorami i ekonomistami sceptycznie nastawionymi do działań nowego rządu.

Oczywiście najlepiej jest dokonać lektury samodzielnie oceny agencji Fitch lub przejrzeć w mediach streszczenia innych komentatorów. Od razu uderza selektywność interpretacyjna M.Morawieckiego czy Z.Kuźmiuka (wGospodarce.pl), którzy są najwyraźniej przekonani, że czytelnicy poprzestaną na lekturze ich opinii, która z faktyczną zawartością oceny Fitch Ratings wiele wspólnego nie ma.

W dużym skrócie, Fitch utrzymuje pozytywną ocenę fundamentów makroekonomicznych polskiej gospodarki. Te zaś – co warto przypomnieć – z działaniami obecnego rządu wiele wspólnego nie mają i są pochodną procesów z lat ubiegłych. Zgodnie z nową tradycją, członkowie rządu oraz politycy PiS okazali dumę z oceny gospodarki, zapominając że jeszcze w ubiegłym roku mieli o gospodarce dość niskie zdanie. Na stronie Ministerstwa Finansów jest krótka ocena ratingu Fitch’a. Niestety również selektywna. MF chwali się m.in. wysoką oceną sektora bankowego daną przez Fitch,  co jest dość zabawne, bo nie jest  to zasługa nowego rządu, a ponadto o naszym sektorze bankowych (a raczej o jego części przypadającej na kapitał zagraniczny) przedstawiciele PiS wypowiadają się z nieskrywaną antypatią.

Jednym z kliku głównych powodów dla których Fitch nie zmienił oceny jest ….wstrzymanie się obecnego rządu od wprowadzania w życie kolejnych obietnic wyborczych, których skutki byłyby fatalne dla gospodarki. Przyczyną wyjątkowych obaw Fitcha jest ulżenie frankowiczom wg pomysłu prezydenta. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że analitycy Fitch najwyraźniej  przyjmują iż rząd świadom niedorzeczności niektórych obietnic wyborczych, wycofał się z ich realizacji. Jak sądzę, to raczej forma kredytu zaufania. Bo jest faktem, że po sztandarowym programie  plus, który ‘upchnięto’ w finansach publicznych, pozostałe na razie nie są wprowadzane w życie. Kwota wolna od podatku, pomoc dla frankowiczów i obniżka wieku emerytalnego. Wg rządu (lub prezydenta), wymienione obietnice ulegają zmianom , wymagają konsultacji itd. itd. Fitch docenił brak upolitycznienia RPP, rozumianego (w mojej ocenie) jako podporządkowywanie polityki finansowej oczekiwaniom rządu lub PiS.

Wspomniane wyżej dwie oceny, to przejaw sporego zaufania ze strony Fitch’a. Rząd nie wycofał się z realizacji obietnic i premier Szydło często to powtarza. Nikt z rządu jak na razie oficjalnie nie ogłosił, że porzucony jest pomysł pomocy frankowiczom w takiej skali jak to obiecał prezydent. Obniżenie wielu emerytalnego było przez premier Szydło niedawno potwierdzone. Jedynie podniesienie kwoty wolnej od podatku będzie ograniczone.

Rozumiem, że Fitch grzecznościowo potraktował RPP. Ja proponuje zauważyć, że wybór członków RPP był dość jednostronny, co nie oznacza oczywiście że nowi członkowie nie staną na wysokości zadania w chwilach próby. Jak na razie życie nie zmusiło członków RPP do konfrontacji z gremiami politycznymi które ich wybrały.

Fitch podkreśla, że od wyborów nasza polityka gospodarcza stała się mniej przewidywalna, co jest spory prztyczkiem pod adresem rządu.

Agencja Fitch nie podziela też optymizmu rządu co do redukcji deficytu finansów publicznych i długu publicznego od 2018 r.

Zapewne przez kilka najbliższych dni członkowie rządu będą się w mediach chwalić oceną agencji Fitch. Obawiam się, że w zaciszu gabinetów tej radości już nie będzie. Ocena Fitch jest jednoznaczna i rząd powinien ją potraktować poważnie. Jeżeli tylko polski rząd przekroczy deficyt finansów publicznych (górna granica 3%) lub zdecyduje się na działania niebezpieczne dla gospodarki, to ocena i perspektywy będą pogorszone.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

W tempie 3,3%.

2016_07_12_PKB_wg_NBP

Najnowszy Raport o Inflacji przedstawiony przez NBP formalnie nie wprowadza do makroekonomicznego obrazu naszego kraju nic nowego. Główne parametry makroekonomiczne nie wychodzą poza prognozy innych instytucji opublikowane w ostatnich miesiącach. Niemniej zaleciłbym lekturę Raportu, bo jest dobrym zestawieniem, takim w pigułce, naszej sytuacji makroekonomicznej. No i oczywiście raport zawiera prognozę średnioterminową, do 2018 r. Na kilkunastu stronach Raport prezentuje najważniejsze fakty z naszej gospodarki i makroekonomicznego  otoczenia. Od PKB i inflacji, przez rynek pracy i wyniki przedsiębiorstw, po wydajność i dynamikę wynagrodzeń.

Oczywiście oczy czytelników szukają charakterystycznego wykresu z dynamiką PKB (załączony). I słusznie, bo to jedna z istotniejszych informacji, którą powinien sobie przyswoić obecny rząd. Średnie tempo wzrostu PKB na w okresie 2016-18 to 3,3%. To jest tempo przy którym możemy się bezpiecznie rozwijać i bez społecznych napięć. Przy tempie 3-procentowych nadal spada bezrobocie, są pieniądze na inwestycje i można nawet zmniejszać deficyt finansów publicznych. Przypomnę, że w kraju takim jak Polska już przy tempie 2% zaczynają się problemy. Tak więc wniosek jest tylko jeden: trzeba robić co się da by utrzymać tempo wzrostu ma poziomie ok.3%. Oczywiście na tyle na ile zależy to od nas, bo na otoczenie makroekonomiczne Polski wpływu już nie mamy.

Raport NBP potwierdza niewielki i przejściowy wpływ na gospodarkę programu 500 plus. To wynik w przedziale 0,3%-0,5%, które powinniśmy zobaczyć w rezultatach tego i przyszłego roku.

Trzeba też zauważyć, że najnowsza prognoza wzrostu PKB wg NBP jest istotnie skromniejsza w porównaniu z rządowymi prognozami z Wieloletniego Planu Finansowego Państwa na lata 2016-2019. Dla lat 2017 i 2018 NBP prognozuje 3,4%, a rząd 4,0%. O ile rząd utrzymał powolny trend rosnący dynamiki PKB, to NBP niemal przeciwnie.

W takich warunkach niezwykle istotne jest zapewnienie warunków do względnie stabilnego wzrostu w dłuższym terminie lub przynajmniej nie niszczenia tego co mamy. Wg NBP nakłady inwestycyjne będą rosły w tempie 1,2% w tym roku i po ponad 4% w dwóch kolejnych. O ile w tym roku mamy do czynienia z tzw. efektem bazy, to w dwóch kolejnych latach (wg prognozy NBP)  trudno mówić o eksplozji nakładów inwestycyjnych. Te dane szczególnie dedykuję ministrowi Morawieckiemu, który co chwilę rozwija miraże radykalnego skoku inwestycyjnego w strukturze PKB. Min. Morawiecki zdaje się funkcjonować w jakimś innym, alternatywnym, świecie.

Wg NBP w prognozowanym okresie, inflacja ledwo przekroczy dolną granicę celu inflacyjnego, czyli 1,5%. A to oznacza, że Rada Polityki Pieniężnej raczej nie będzie musiała podnosić stopy referencyjnej, czyli będziemy mieli relatywnie niską cenę pieniądza.

Nasz wzrost gospodarczy stabilizować będzie popyt wewnętrzny, m.in. dzięki naprawdę przyzwoitemu wzrostowi wynagrodzeń o niemal 5% rocznie. Nadal też rosnąć będą obroty handlowe przy zachowaniu dodatniego salda rachunku bieżącego i kapitałowego.

Rząd za wszelką cenę musi uważać by unikać działań negatywnych dla gospodarki i finansów publicznych. Mocno bym się zastanowił nad sensem wprowadzania w życie ustawy frankowej wg pomysłu prezydenta czy realizowanie kolejnych obietnic wyborczych. 500 plus już i tak jest wystarczającym wyzwaniem dla finansów publicznych. Wydawanie pieniędzy na prezenty (obietnice wyborcze) ogranicza wydatki publiczne na inwestycje. 

W takiej, jak przedstawiona w Raporcie NBP, sytuacji decydowanie się bez potrzeby (bez konieczności) na funkcjonowanie przy def. fin. publicznych 3% w relacji do PKB jest niepotrzebnym ryzykiem. To zbyt słaby wzrost by generował na tyle duże wpływy budżetowe by bez napięć społecznych redukować deficyt  w późniejszym okresie, co zadeklarował obecny rząd. Funkcjonowanie przy tak wysokim deficycie pozbawia nas możliwości manewru przy słabszym tempie PKB (1-2%), przy którym słabną budżetowe wpływy i szybko powiększa się def. fin. publicznych.

Tak naprawdę obecna ekipa rządowa odziedziczyła gospodarkę w dobrej kondycji i o bardzo zrównoważonym rozwoju. Można tylko rządowi PiS życzyć, by przynajmniej w takim stanie przekazał państwo swoim następcom w jakim je przejął w rozumieniu wskaźników makroekonomicznych.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz