Ceny mieszkań. Co dalej.

Ubiegły rok na rynku mieszkaniowym nie obfitował co prawda w fajerwerki, ale niewątpliwie potwierdziły się pewne sygnały i zapowiedzi. Deweloperzy nie dają już rady schodzić z cenami budowy 1 mkw. Koszt budowy uśredniony dla całego kraju od trzech lata utrzymuje się poziomie zbliżonym do 4 tys. zł. W niewielu miejscach w Polsce deweloperzy oddają mieszkania za 3 tys. w tzw. stanie deweloperskim. Wygląda więc na to, że ceny mieszkań nowych znalazły silne ograniczenie dalszych spadków cen m.in. ze względu na koszty i wątpliwe byśmy mieli być świadkami większych zmian w kosztach budowy w 2014 r.

Najważniejszym wydarzeniem rynkowym było zatrzymanie spadków cen mieszkań na rynku pierwotnym i wtórnym. Ceny mieszkań przestały spadać już w II kw minionego roku. III kw 2013 to potwierdził. Natomiast w IV kw w niektórych ośrodkach miejskich ceny (oferty) mieszkań w porównaniu z II czy III kw były nawet minimalne wyższe (wzrost na ogół w przedziale 1% do 3%). Nie wszędzie oczywiście rynek zachowuje się tak samo (z konieczności uśredniam), ale powyższe sygnały zostały potwierdzone zarówno na rynku wtórnym jak i pierwotnym w większości ośrodków miejskich. Wygląda więc na to, że zakończyła się 5-letnia korekta cenowa w Polsce. W tym okresie ceny mieszkań spadły nominalnie o ok. 20%. A koszty budowy? Niestety koszty mieszkań oddawanych w okresie szczytu cenowego (2008 r.) wzrosły o prawie 20% do chwili obecnej. Jednak nie należy tego interpretować jako skuteczności uporu deweloperów w przenoszeniu na nas kosztów. To tylko informacja o skali marży jaką inkasowali przed laty deweloperzy.

Oczywiście by być uczciwym, muszę wspomnieć że mieszkania których budowę rozpoczęto w 2008 i  wystawiono do sprzedaży w 2010 r., były budowane po (średnia dla Polski) niemal 4,4 tys. zł za 1 metr. Od tego czasu koszty spadły o ok. 10%.

Nie sądzę by obserwowane w IV kw 2013 próby podniesienia cen sprzedaży mieszkań były zapowiedzią zmiany trendu na wzrostowy od tego roku. To już nie ten rynek co kiedyś, gdy kupujący akceptowali niemal każdą cenę i nie ta dynamicznie rosnąca gospodarka. Odnotowaliśmy oczywiście pozytywne zmiany w gospodarce, ale nie na tyle by mówić iż czeka nas gospodarczy boom. Bezrobocie nie chce spadać, a wynagrodzenia rosną dość wolno. Nie ma więc mowy byśmy byli świadkami poważniejszych wzrostów cen mieszkań. Rok 2014 będzie rokiem stabilizacji na rynku mieszkań z ewentualnie zarysowaną niewielką tendencją wzrostową (ceny mieszkań)  wynikającą m.in. z testowania rynku przez deweloperów i niepokojem kupujących by zdążyć przed wzrostem cen w przypadku wyraźniejszej poprawy sytuacji gospodarczej w Polsce.

Nie  wydaje mi się, by startujący w tym roku program Mieszkanie dla Młodych przyczyniał się istotnie do wzrostu cen. M.in. dlatego, że ewentualny wpływ będzie równoważony skutkami zaostrzenia Rekomendacji S przez KNF. Inna rzecz, że ewentualne skutki nowego programu mogły być uwzględnione w podwyżkach w IV kw 2013 r.

O samym programie MdM rozpisywać się nie będę, ponieważ to temat na odrębną analizę. W porównaniu z poprzednim program (Rodzina na Swoim), lista beneficjentów oraz przeznaczenie kredytu ze wsparciem zostały okrojone. Program został wzbogacony o elementy polityki prorodzinnej (wielkość dopłat zależna od liczby dzieci). Pewne kontrowersje wywołały pułapy cenowe upoważniające do skorzystania z kredytu. Zdaniem krytyków zbyt niskie w przypadku dużym miast czy aglomeracji. W efekcie w największych i najbogatszych ośrodkach miejskich w Polsce, program MdM będzie miał marginalne znaczenie. I dobrze, ponieważ moim zdaniem państwo (tzn.  podatnicy) nie powinni wpierać finansowania drogich mieszkań w największych miastach Polski.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Komunikat po posiedzeniu RPP 7-8 stycznia ..i pewna ciekawostka.

Decyzja RPP o pozostawieniu stóp procentowych bez zmian, nie była zaskoczeniem dla rynku i ekonomistów. Jednak dokument po spotkaniu RPP, który przekazuje myśli jakie Rada chce przekazać rynkowi, zawiera cenną informację. Wybrany cytat poniżej.

 

„W ocenie Rady, w najbliższych kwartałach prawdopodobna jest kontynuacja stopniowej poprawy koniunktury, jednak presja inflacyjna pozostanie ograniczona. W związku z tym Rada postanowiła utrzymać stopy procentowe NBP na niezmienionym poziomie. Rada podtrzymuje ocenę, że stopy procentowe NBP powinny pozostać niezmienione co najmniej do końca pierwszego półrocza br.

 

Zapewne to, że stopy procentowe do połowy roku mogą pozostać bez zmian, nie było jakimś wielkim zaskoczeniem w obecnych okolicznościach makroekonomicznych. Ciekawostką godną odnotowania jest natomiast zakomunikowanie rynkowi, że przez pięć kolejnych spotkań RPP niemal na 100% stóp nie zmienni. Z informacji wynika również, że ze znacznym prawdopodobieństwem stopy procentowe pozostaną bez zmian w III kw 2014.

Tak mocna deklaracja to nowość w Polsce, świadcząca o dojrzałości gospodarki, rynku finansowego i dojrzałości decydentów (mowa o RPP). Pisząc o dojrzałości gospodarki mam na myśli przewidywalność zmian przynajmniej w krótkim terminie. Nie co jednak ukrywać, że deklaracja RPP wynika w niemałym stopniu z obecnej sytuacji makroekonomicznej. Na chwilę obecną zmiany (PKB, produkcja, wskaźniki cenowe itd) zachodzą powoli i układają się w trendy pozwalające na w miarę precyzyjne prognozowanie gospodarcze. Można wiec z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że wzrost gospodarczy będzie powoli przybierał na sile. I podobnie – w przypadku inflacji brak czynników, które byłyby ją w stanie radyklanie podnieść w ciągu kilku najbliższych miesięcy lub nieść takie zagrożenie w dłuższym terminie. Kondycja gospodarcza Polski i Europy poprawia się, ale na tyle powoli że nie wydaje się to tworzyć poważniejszych napięć rynkowych czy makroekonomicznych, a które wymagały by silniejszych działań RPP.

 

Wyciąganie wniosków z komunikatów RPP, to tradycyjnie zabawa w analizę zdań. Tego co w nich jest zawarte oraz tego co jest między wierszami przemycone. RPP deklaruje generalnie brak zmian w ciągu pięciu najbliższych spotkań, ale pozostawia sobie malutką furtkę na sytuacje zaskakujące. Ta furtka brzmi: „….stopy procentowe NBP powinny pozostać niezmienione co najmniej do końca pierwszego półrocza br”, z naciskiem na słowo „powinny”. Stabilizacja stóp w okresie letnim jest już określone z nieco mniejszą pewnością: „stopy procentowe NBP powinny pozostać niezmienione co najmniej do końca pierwszego półrocza br”.

 

Operowanie terminem „pół roku” nie jest tylko podyktowane sytuacją makroekonomiczną. RPP na spotkaniu lipcowym będzie uzbrojona w dwa zestawy informacji, które Radzie ułatwią decyzję. Pierwsza to pakiet danych obejmujących niemal cały II kwartał, a drugi to cykliczne opracowania ekonomistów NBP (prognoza gospodarcza, w tym inflacji). Dzięki temu Rada będzie miała dość spory komfort decyzyjny.

 

Co będzie się działo w gospodarce, to zobaczymy oczywiście w kolejnych kwartałach. Ciekawe będzie natomiast, jak podejdzie do tego rynek. Istnieje bowiem ryzyko, że wraz ze zbliżającym się początkiem drugiego półrocza, sytuacja gospodarcza i jej dalsze perspektywy będą odbiegać od bieżących prognoz. Rynek będzie wtedy zmuszony do samodzielnego antycypowania zmian, bez wsparcia RPP. Trzeba będzie na bieżąco układać krzywą rentowności pod zmiany w gospodarce, ale i pod przewidywania ewentualnych decyzji RPP w lipcu. Wynik spotkania lipcowego RPP, będzie zapewne oczekiwany z napięciem przez rynek. Ale i sama Rada może się postawić w niezręcznej sytuacji. Teoretycznie, jeżeli w gospodarce zajdą istotne zmiany, Rada może zostać zmuszona do  radykalnej zmiany postawy, którą skumuluje w lipcowej decyzji. Oczywiście RPP oprócz furtek zarysowanych w komunikacie, ma również możliwość zapowiadania zmiany nastawienia w comiesięcznych komunikatach lub indywidulanych wystąpieniach medialnych jej członków.

 

Nie chcę bynajmniej krytykować decyzji RPP, powyższymi akademickimi rozważaniami. Wręcz przeciwnie, decyzję RPP postrzegam jako bardzo rozsądną z ekonomicznego punktu widzenia i edukacyjną dla nas wszystkich, ponieważ: 1) rynek musi nabrać samodzielności w układaniu krótkoterminowej  krzywej rentowności; 2) podmioty gospodarcze dostały zapowiedź niskiego kosztu pieniądza; 3) uczestnicy rynku powinni doskonalić się dalej w odpowiedzialnym i samodzielnym kształtowaniu kosztu pieniądza i krzywej rentowności bez skupiania się na oczekiwaniu decyzji RPP czy kreowaniu zarzutów po ewentualnym rozminięciu się z Radą.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Karta Dużej Rodziny. Wady, zalety, wyzwania i pytania.

     O wsparciu rodzin wielodzietnych w formie Karty Dużej Rodziny (KDR) na chwilę zrobiło się głośno krótko przed Świętami, po informacji o projekcie prezydenckim. Jednym z problemów jaki mnie w ekonomii pociąga, to m.in. redystrybucja dochodów. KDRy są niewątpliwie jednym z narzędzi polityki redystrybucyjnej.   Pozwolę sobie więc przedstawić garść refleksji na ten temat. Generalnie jestem zwolennikiem tego typu inicjatyw, ale warto przy okazji sobie uczciwie powiedzieć czym te inicjatywy są, a czym być nie mogą. Tym bardziej, że po nagłośnieniu inicjatywy prezydenta, pojawiły się nazbyt optymistyczne wizje. Wizje, pod którymi staramy się ukryć ograniczone możliwości wsparcia w postaci pomocy dla rodzin słabszych finansowo.

     Inicjatywa prezydenta jest odpowiedzią na rosnącą liczbę apeli o wsparcie finansowe rodzin oraz rosnącą liczbę programów wsparcia rodzin wielodzietnych w Polsce. Liczba programów, które można podciągnąć pod KDR na chwilę obecną jest wciąż mała, ale z roku na rok dynamicznie rośnie. Programy są inicjowane najczęściej w ramach obowiązków wsparcia finansowego (mowa o tzw, pomocy społecznej) narzuconego jednostkom samorządowym. Informacja z połowy roku będąca dostępna na stronie prezydenta wspomina o ok. 90 programach. Można jednak też znaleźć w mediach informację iż takich programów jest sto kilkadziesiąt. Rozbieżności wynikają zapewne z zasad i kryteriów przyjętych w chwili ustalania liczby programów typu KDR. Ponadto w przypadku większej liczby, brano chyba również pod uwagę programy w trakcie opracowywania/uchwalania przez samorządowy. KDRy   powstają głównie na poziomie gmin, ale pojawiają się powoli też na poziomie powiatów oraz odnotowywany jest jeden program wojewódzki. Biorąc pod uwagę powyższe liczby i liczbę jednostek samorządowych w Polsce, KDRy i programy podobne, prowadziło od 3,5% do maksymalnie 6% jednostek samorządowych pod koniec minionego roku.

   Główną ideą jaka wyłania się z lektury uzasadnień dla KDRów w poszczególnych gminach i powiatach (oraz w mediach), jest wsparcie rodzin wielodzietnych by uchronić je przed biedą, wykluczeniem społecznym i cywilizacyjnym oraz by walczyć z utrwalającym się w Polsce schematem: wielodzietność równa się bieda i patologia. Co ciekawe, dość często KDRy są uzasadnianie prowadzeniem polityki prokreacyjnej na danym terenie i zapobieganiem przenoszeniu się mieszkańców w inne rejony Polski czy za granicę.

     Ukierunkowanie wsparcie na rodziny wielodzietne wynika z faktu, iż w statystykach poziomu życia (mierzonego dochodami na członka rodziny), faktycznie rodziny wielodzietne wypadają źle. Na dodatek wsparcie państwa w ramach pomocy społecznej, wbrew opiniom niektórych ekonomistów, nie należy w Polsce do wygórowanych. Przypomnę, że próg wsparcia to niecałe 600 zł na osobę. Z jednej strony rodziny wielodzietne traktowane są jak wszystkie inne w przypadku zbyt niskich dochodów. Z drugiej jednak, rodzinom wielodzietnym trudno się wyrwać z kręgu biedy czy skromnego życia. Podwyżka wynagrodzenie o 500 zł jednego z rodziców w przypadku rodziny 2+1, to istotna  poprawa sytuacji ekonomicznej, a w przypadku rodziny 2+3 czy 2+4, to ledwo zauważalna zmiana.

     Programy typu KDR, na ogół kierowane są do rodzin typu 2+3 i liczebniejszych bez uwzględniania kryterium dochodowego. Do rzadkości należy obejmowanie programem rodzin z mniejsza liczbą dzieci, rodzin tzw. niepełnych, zastępczych, z dziećmi niepełnosprawnymi itd. lub przyjęcie kryterium dochodowego od którego uzależnione jest wsparcie.

     Jaka jest skala pomocy i co się otrzymuje w ramach KDRów? Na ogół jest to nieco tańszy dostęp do usług i dóbr oferowanych przez podmioty i instytucje zarządzane/nadzorowane itp., przez władze samorządowe. Mowa tu m.in. o usługach dostarczanie których jest w obowiązkach samorządów. Mamy więc tańszy dostęp do teatrów, muzeów, infrastruktury sportowej lub ulgi w kosztach usług komunalnych, edukacyjnych, czy w transporcie. Zdarza się deklaracja lepszego (szybszego) dostępu do służby zdrowia. Trzeba przyznać, że pomysłów jest mnóstwo i pomiędzy jednostkami samorządowymi występuje spore zróżnicowanie.

     Prezydent, uzupełnił ofertę o usługi sektora publicznego ogólnokrajowe i/lub w kompetencjach poszczególnych ministerstw itd. Jest pomysł na mniejsze ceny biletów kolejowych, muzeów, dostępu do parków narodowych czy ….. Centrum Nauki Kopernik.

     Jak widać, zarówno prezydent jak i władze samorządowe łatwo szafują dostępem do usług, z których i tak mało w życiu korzystamy lub z których korzystanie wiąże się z poniesieniem sporych wydatków (dojazd do Warszawy i ewentualny nocleg by „zaliczyć” Centrum Nauki Kopernik). Część tychże usług (np. muzea) jest i tak relatywnie tania. Wiele o korzyściach z tych programów mówią budżety jednostek samorządowych (często dostępne w internecie) przeznaczone na wsparcie. Wynika z nich, że najhojniejsze programy sięgają kilkuset złotych rocznie w przeliczeniu na rodziny, które mogą z programu skorzystać. W zależności od konstrukcji wsparcia, mogą być przypadki, ze rodzina wielodzietna osiąga znacznie większe korzyści.

     Władze samorządowe nie mogą radykalnie zmienić sytuacji życiowej rodzin wielodzietnych z racji ograniczonych możliwości finansowych oraz codziennych dylematów polityki społecznej. Np. refundować wizytę w aqua parku czy dofinansować budowę boiska dla wszystkich dzieci.

     Problem z programami typu KDR, polega na tym iż dotyczy on problemów lub kosztów drugorzędnych oraz z konieczności ogranicza się do sektora publicznego. Tymczasem podstawowe koszty każdej rodziny do zakwaterowanie, wyżywienie, transport, odzież i obuwie, woda, prąd, gaz itd. Znaczną część kosztów stanowią wydatki na dobra sektora komercyjnego lub państwowego (energia elektryczna itd.), ale nie objęte KDR. W tym ostatnim przypadku rozpatrywane jest wsparcie dla rodzin słabszych finansowo.

    W przypadku dóbr i usług dostarczanych przez sektor komercyjny, władze samorządowe mogą co najwyżej refundować wydatki, ale to ogromna rzadkość w programach, m.in. ze względu na koszty. Po propozycji prezydenckiej, w mediach pojawiła się nadzieja na zmianę podejścia sektora komercyjnego do rodzin wielodzietnych. Nie wiem skąd, bo trudno oczekiwać by np. lokalny sklep spożywczy taniej sprzedawał swoje towary rodzinom z KDR. Niby dlaczego? Na stronach niektórych gmin są listy podmiotów komercyjnych, które przystąpiły do programów i skala upustów lub innych korzyści. Nie ma co ukrywać, że w większości upusty są skromne (5%-maks. 15%) i raczej nie odbiegają od upustów, promocji,  z którymi każdy z nas spotyka się na co dzień.

     Programy KDR są więc programami, w skali ogółem, raczej skromnymi i pełnią formę uzupełniającą do innych form pomocy. Wsparcie w ramach KDR jest zapewne zauważalne przez rodziny wielodzietne, ale jedynie w jednostkowych przypadkach można powiedzieć iż jest istotne i radyklanie poprawiające poziom życia. KDRy to kompromis pomiędzy finansowymi i organizacyjnymi możliwościami jednostek samorządowych, a zapotrzebowaniem zgłaszanym przez rodziny wielodzietne i lokalnych polityków. Akcent polityczny jest niemały, bo deklaracje i uniesienie jakie towarzyszą pomysłodawcom i twórcom programów, jest nieadekwatne do skali wsparcia. Inicjatywa prezydenta również się w to wpisuje.

     Nie chcę krytykować idei KDR. KDRy są tym czym mogą być i tyle. Nie ukrywajmy jednak, że zauważalne wsparcie rodzin wielodzietnych i prokreakcji wymaga zwiększenia skali finansowego wsparcia na poziomie kraju lub znacznej przebudowy systemu pomocy społecznej by przesunąć środki na rodziny wielodzietne. Dobrze by więc było, by KDRy nie stanowiły formy udawania, że o to dzieje się coś przełomowego w pomocy społecznej w Polsce i w polityce wsparcia rodzin wielodzietnych.

     Po powyższych wywodach, warto zatrzymać się chwilę nad celami KDR. Skala, typ pomocy i jej beneficjenci, wywołują pewne wątpliwości i każą zrewidować niektóre opinie oraz deklarowane cele. Jeżeli wpieramy prokreację, to nie widzę powodów by skupiać się na rodzinach wielodzietnych. Tymczasem programu gminne skupiają się właśnie na nich. Problem prokreacji w większym stopniu dotyczy rodzin, które z powodu obaw natury ekonomicznej, ograniczają się do powołania jednego lub dwójki dzieci, lub opóźniają rozpoczęcie wspólnego życia i powołanie do życia pierwszego dziecka. Można mieć wątpliwości czy wsparcie ma się skupiać na dzieciach z rodzin wielodzietnych, czy wszystkich które żyją na niskim poziomie. Nie sądzę by tego typu programu chroniły gminy przed depopulacją. To kwestia szeregu innych czynników, nie zawsze zależnych od jednostki samorządowej.

 

     Nie jest moim celem deprecjonowanie KDRów. KDRy mogą być tylko bardzo skromnym narzędziem polityki społecznej w gminach i powiatach. Już obecnie jego ukierunkowanie i uzasadnienia budzą pewne wątpliwości. KDR są nie tylko odpowiedzią polityków szukających poparcia lokalnych społeczności, ale i odpowiedzią na zgłaszane zainteresowanie tego typu wsparciem przez wyborców.

    Doceniam inicjatywę prezydenta, bo stanowi podłoże pod ogólnokrajowego rozwiązanie i ujednolicenie KDRów. Dzięki temu lokalne inicjatywy w ramach KDR mogą wyjść poza lokalne ograniczenia z pożytkiem dla korzystających z programów. Do dyskusji pozostają kwestie: 1) czy rozszerzanie wsparcia o usługi transportu kolejowego czy dostarczanie szeroko rozumianych mediów, ma się odbywać w ramach KDR czy inaczej (i przez wyznaczone instytucje); 2) czy kształtowanie polityki pomocy społecznej i polityki prorodzinnej (i nie tylko tej) ma się odbywać na poziomie centralnym czy lokalnym? Od tego w dużym stopniu zależy rozwój programów wsparcia (w tym i KDR) na poziomie lokalnym. Na KDRy i inne regionalne programy warto też spojrzeć jak na jeden z elementów przenoszenia decyzji i polityki  z poziomu centralnego na lokalny oraz wyrażenia dezaprobaty wobec polityki prorodzinnej państwa. Nie ma wątpliwości, że lokalne społeczności mają prawo kształtować lokalną politykę według własnego uznania i potrzeb.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano | Dodaj komentarz

Nasze bezrobocie jest duże czy małe?

Bezrobocie jest niestety immanentną cechą gospodarki wolnorynkowej, więc my go również doświadczamy. Według metodologii krajowej stopa bezrobocia wynosi w Polsce 13%, co daje ok. 2 mln ludzi bez pracy. Z tego prawie 40% ma status bezrobotnego przynajmniej 1 rok. Około 85% bezrobotnych nie ma prawa do zasiłku.

Proponuje spojrzeć na dwa sposoby na nasze bezrobocie: od wewnątrz i z europejskiej perspektywy. Obecne 13% wydaje się niskim poziomem bezrobocia, jeżeli przypomnieć sobie że jeszcze 10 lat temu przez 2-3 lata bezrobocie utrzymywało się na poziomie 20%. W uzyskaniu obecnego wyniku pomogło nam kilka czynników. Co byśmy o naszej gospodarce nie mówili, to jednak się rozwija i powoli absorbuje siłę roboczą. Niestety – dla bezrobotnych – doświadczamy stałego wzrostu wydajności, co powoduje że zapotrzebowanie na siłę roboczą nie jest wprost proporcjonalne do wzrostu PKB ( i to mocno nie jest). Na dodatek zapotrzebowanie na siłę roboczą rozmija się nieco ze strukturą polskiego bezrobocia pod względem wykształcenia i zamieszkania. Tutaj pojawia się słynny polski – rzekomy – brak mobilności. Jest to argument od lat powtarzany w mediach, ale przynajmniej od kilku lat możemy go włożyć między bajki, a przynajmniej powinniśmy mocno go zmodyfikować.  Z chwilą wejścia do UE doświadczyliśmy ogromnej emigracji zarobkowej. Trudno dyskutować o tym dlaczego ktoś nie chce się przenieść 200 km w poszukiwaniu pracy, skoro setki tysięcy Polaków przeniosły się od tysiąca  do nawet czterech tysięcy kilometrów. Dyskusja więc z ubolewania nad rzekomym brakiem mobilności powinna była już dawno przejść na analizę warunków na jakich mobilność się dokonuje. Od razu uprzedzam, że wielu z tych wniosków nie da się tak łatwo wprowadzić w życie. Od czegoś jednak trzeba zacząć.

Tak dochodzimy do kolejnego czynnika, który pomógł nam zmniejszyć bezrobocie i zaproponować lepsze perspektywy Polakom – wstąpienie do UE. W ciągu kilku lat od wejścia do UE poszczególne kraje członkowskie otwierały swoje rynki pracy dla Polaków. Polacy nie dali na siebie długo czekać. Gdyby więc nie UE, to nasze bezrobocie byłoby grubo wyższe.

Nie ma co ukrywać, że gospodarka z faktu iż jest wolnorynkowa, wcale nie musi automatycznie stwarzać warunków do niemal pełnego zatrudnienia. Ta myśl dla osób o liberalnych przekonaniach może się wydawać szokująca. Ja jednak sądzę, że nawet gdybyśmy znieśli wszelki tzw. ograniczenia dot. zatrudnienia, to i tak nie zwiększymy znacznie zatrudnienia. Biorąc pod uwagę nasze przyszłe emerytury i udział podatków w PKB, to nie ma co ukrywać że Polska wbrew pozorom nie należy do państw o silnych obciążeniach zatrudnienia pracownika. Możliwości dalszej redukcji kosztów pracy są bardzo ograniczone.

Sporo już wiemy o skutkach dla rynku pracy szerszego zastosowania tzw. elastycznych form pracy (przez innych popularnie zwanych śmieciowymi). Należymy, w zależności od form klasyfikacji, do liderów UE pod tym względem. Niestety analiza wskaźnika bezrobocia na tle zmian koniunktury raczej nie potwierdza zbawczego wpływu „elastycznych” form pracy na poziom zatrudnienia. „Elastyczne” formy pracy ujawniły szereg patologii rynku pracy m.in. leżących po stronie pracodawców, niepewność pracy, czy brak możliwości wzięcia kredytu. Analiza „elastycznych” form pracy zmusza też do dokładniejszego zbadania bilansu korzyści w układzie pracownik-pracodawca. W Polsce mamy słabo rozwinięte badania nad małymi przedsiębiorstwami. Nie widzę powodów dlaczego mali i średni przedsiębiorcy nie mieli by być poddani szerszej analizie (w tym krytycznej) dotyczącej nie tylko zasad korzystania z siły roboczej, ale i swojej kondycji finansowej. Brak szerszej wiedzy (lub opór przed wnioskami z niej wypływającymi) powoduje iż każda ze stron dyskusji posługuje się swoimi schematami i legendami, które dyskusji nie posuwają ani o krok.

Nie ma co ukrywać, że część winy za poziom bezrobocia leży po stronie samych bezrobotnych. Gospodarka wolnorynkowa jest bezwzględna. Prace ma ten, kto ma pożądane przez pracodawców umiejętności lub ma pomysł na produkt/usługę, która znajdzie nabywców. W Polsce nadal mamy do czynienia z tzw. strukturalnym niedopasowaniem osób poszukujących pracy do potrzeb rynku. To zarówno niedopasowanie terytorialne i pod względem wykształcenia. Wśród naszych bezrobotnych 28% ma zaledwie wykształcenie podstawowe lub gimnazjalne. Drugie tyle ma wykształcenie tylko zawodowe. W tym przypadku można mówić o niewłaściwym wykształceniu lub o tym, że praca jest w innym miejscu niż miejsce zamieszkania. Nie ma co ukrywać, że część bezrobotnych (sądzę że mała) po prostu tak naprawdę wcale pracy nie szuka. By sobie uświadomić gdzie jest granica bezrobocia strukturalnego, można się cofnąć do lat 2007-2008. Roczne tempo wzrostu (realne) wynagrodzeń było w przedziale od 5% do 9%. Podejście tempa wzrostu wynagrodzeń do górnej części tego przedziału to już symptom natknięcia się na brak siły roboczej. Wtedy oficjalna stopa bezrobocia spadła do 8,8%. Te niemal 9% , to 1,4 osób bez pracy. Jest to zarówno niedopasowanie strukturalne jak i mieszczą się w tym osoby które pracy tak naprawdę nie szukają.

Jest i druga strona medalu bezrobocia strukturalnego. Przenoszenie się w polskich warunkach z tzw. prowincji do większego ośrodka miejskiego tylko po to by dostać wynagrodzenie minimalne lub niewiele większe, z ekonomicznego punktu widzenia opłacalne raczej nie jest (koszty wynajmu mieszkania/pokoju, wyżywienie itp.). Niepokoi bezrobocie wśród osób starszych. Tłumaczenie przedsiębiorców, że osoby starsze trudno się adaptują lub nie mają odpowiednich kwalifikacji nie do końca mnie przekonuje.

Problem wykształcenia pojawia się i z drugiej strony. Napór w Polsce na jakiekolwiek wyższe wykształcenie. W ciągu 4 lat udział bezrobotnych z wyższym wykształceniem w liczbie bezrobotnych ogółem wzrósł z 9,5% do 12,2% obecnie. Nominalnie to wzrost o ponad 90 tys. osób. Promowanie wyższego wykształcenia dla niego samego, nie wydaje się trafnym działaniem w Polsce. Z jednej strony młodzi ludzie mogą próbować dzięki studiowaniu przetrwać do lepszych czasów, ale z drugiej wchodzą na rynek pracy z pewnymi oczekiwaniami, których nie sposób zrealizować.

                A jak wyglądamy na tle UE? By to porównać, należy przejść na wyliczenie wskaźnika bezrobocia wg zasad stosowanych w UE. Eurostat opiera się głównie na metodzie BAEL. Wg Eurostatu mieliśmy nie 13 % bezrobocia w październiku, a 10,4%. Średnia dla całej UE wynosi 11%, a dla krajów strefy euro 12,2%!. To porównanie podaje nie bez przyczyny, bo jest dobrym odniesieniem w obecnych okolicznościach makroekonomicznych. Trzeba jednak pamiętać, że relatywnie korzystny polski wynik jest rezultatem podniesienia europejskiej średniej przez kilka krajów w których kryzys wyjątkowo niekorzystnie odbił się na wskaźnikach bezrobocia (np. Hiszpania 26,6%; Portugalia 16,3%; Irlandia 13,6%; Grecja 27%). Korzystnie prezentujemy się na tle krajów o zbliżonym poziomie rozwoju i dynamice PKB w ostatnich latach (np. Słowacja, Słowienia, Węgry).

Cierpimy na pewną przypadłość krajów rozwijających się: potrzebujemy min. 2%-3% wzrostu PKB (w naszym przypadku) by bezrobocie z trendu wzrostowego weszło w stabilizację lub powolny spadek bezrobocia. Niestety długo jeszcze z zazdrością będziemy patrzeć na kraje takie jak Niemcy, gdzie poziom bezrobocia nie dość że jest niski, to jeszcze mocno niezależny od zmian koniunktury.

                Do ciekawych wniosków dochodzi się analizując stopień zatrudnienia i poziom bezrobocia w UE. Na ogół najkorzystniej wskaźniki te wyglądają w krajach bogatych i krajach które często łączą bogactwo ze znaczną redystrybucją (udział wydatków sektora finansów publicznych w PKB).           

                Po zarysowaniu swego rodzaju tła do oceny naszego poziomu bezrobocia, powracam do tytułowego pytania „Nasze bezrobocie jest duże czy małe?”. Na pewno bezrobocie nie jest u nas małe, ale nie określiłbym go też mianem dużego, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę możliwości jego zmniejszenia i sytuację innych krajów UE. Odrębnym tematem pozostaje kwestia zmniejszenia skali bezrobocia. Postaram się wrócić do tego tematu w najbliższych tygodniach.  Od razu zapowiadam, że nie ma łatwych i prostych metod, a niektóre (w tym z grupy recept liberalnych) się nie sprawdziły.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Gospodarka Ukrainy w kontekście ewentualnego wejście do UE.

Ogłoszony przez Ukrainę brak zainteresowania (tymczasowy?) stowarzyszeniem  z UE i protesty w największych miastach tego kraju, zachęciły mnie do spojrzenia na dane makroekonomiczne tego kraju. Wykorzystałem podstawowe dane makroekonomiczne (PKB, inflacja, bezrobocie, finanse publiczne itd.), udostępnione przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy.  Mimo, że dane pozwalają tylko na ogólną charakterystykę gospodarki Ukrainy, to jednak ich analiza dostarcza ciekawych wniosków w kontekście ewentualnego wejścia w przyszłości do UE. Ciekawe jest tez porównanie Ukrainy z Polską, ponieważ my etap integracji z UE i dostosowanie gospodarki mamy w większości za sobą.

W Polsce dość popularny stał się zarzut, że powodem fiaska rozmów stowarzyszeniowych była m.in. słaba oferta finansowa UE. Trzeba jednak pamiętać, że stowarzyszenie i w dalszej konsekwencji wejście do UE, to długotrwały proces dostosowania m.in.  gospodarki i finansów publicznych. Nie można społeczeństwa takiego czy innego kraju zachęcić do stowarzyszenia z UE, dając pieniądze do ręki na wejściu. To nie jest więc kwestia 5, 10 czy 20 mld euro. Sami Ukraińcy muszą zdecydować się na dokończenie budowy otwartej gospodarki wolnorynkowej, która będzie na tyle silna, że z powodzeniem da sobie radę w międzynarodowej konkurencji i przyciągnie zagraniczny kapitał. Ukraina musi też wcześniej zbudować trwałą większość  „za” stowarzyszeniem z UE (zarówno wśród obywateli jak i polityków), by proces integracji przebiegał w sposób niezakłócony. Odnoszę wrażenie, że na chwilę obecną na Ukrainie nie ma takiej stabilnej większości.

W zasadzie całe porównanie mógłbym ograniczyć do dwóch informacji: PKB per capita i słynny już import gazu z Rosji. Dwadzieścia lat temu startowaliśmy z tego samego miejsca. W 1992 PKB na głowę przekraczało 5 tys. usd (Polska: 5,8 tys. usd; Ukraina: 5,2 tys. usd). Po dwudziestu latach PKB na osobę w Polsce w 2012 wyniosło 21,1 tys. usd i jest to niemal trzykrotnie więcej niż na Ukrainie. Przez dwadzieścia lat u nas ta wartość wzrosła 3,5 krotnie, a na Ukrainie jedynie 1,5 krotnie. W tym samym czasie stworzyliśmy gospodarkę, która działa dość dobrze i jest konkurencyjna, niezależnie od ceny gazu wynegocjowanej z Rosjanami. Ukraina tymczasem, spiera się o cenę i terminy płatności, ponieważ koszt gazu jest trudny do uniesienia przez gospodarkę tego kraju.

Tempo wzrostu PKB Ukrainy w niektórych okresach może nawet i imponować. Pomijam pierwsze lata dekady lat 90-tych, które dla Ukrainy były bardzo złe. W okresie 2000-2012 średnia tempo PKB dla Ukrainy to 4,4%, kiedy u nas „jedynie” 3,8%. Dokładniejsza analiza zmian PKB wskazuje, że gospodarka Ukrainy wchodzi na wysokie obroty pod warunkiem że ma do czynienia z rozwojem wśród sąsiadów i krajów do których eksportuje swoje wyroby oraz silnym wewnętrznym popytem. Gospodarka Ukrainy wydaje się zbyt mało elastyczna i ma cechy gospodarki ekstensywnej. Tego typu gospodarki na ogół źle znoszą kryzysy czy okresy stagnacji w regionie i na świecie. Przykładem może być spadek PKB (w usd) o prawie 15% w 2009 r. po i tak słabym 2008 r. (wzrost o 2,8%). Nasza gospodarka w 2009 r. wzrosła o 1,6%. W trudnym okresie 2012-13 (za 2013 szacunek MFW) my mieliśmy tempo wzrostu ok. 1,6% (średnie tempo) każdego roku, kiedy Ukraina jedynie po ok. 0,3%.

Przez znaczną część poprzedniej dekady (2003-10) Ukraina miała poważne problemy z opanowaniem inflacji i znaczną zmiennością kursu walutowego.  Inflacja w tym okresie na ogół była w przedziale 8%  – 16% (w 2008 nawet 22%). My już wtedy byliśmy w innym świecie. U nas w tym okresie przedział wahań to od 0,7% do 4,4%. W ostatnich latach inflacja na Ukrainie jest bardzo niska, ale jest to głównie efektem słabego wzrostu gospodarczego. Warto tu więc zaznaczyć, że w Polsce dzięki działaniom sił rynkowym i poprawnej polityce pieniężnej, takie problemy z inflacją jakie potrafi mieć gospodarka Ukrainy, należą do dalekiej przeszłości. Zwracam na to uwagę, ponieważ jest to bardzo dobry miernik działania gospodarki (umiejętność dopasowania się do zmieniających się warunków) i instytucji kontrolno-regulacyjnych.

Jednym z warunków rozwoju gospodarki są odpowiednio duże nakłady inwestycyjne. Polska gospodarka od II połowy lat 90-tych wykazuje poziom nakładów ok. ponad 21% w relacji do PKB. To wartość uważana na ogół za optymalną dla kraju z ambicjami. Część ekonomistów postrzega ją jako zbyt niską. Na Ukrainie udział inwestycji w relacji do PKB rósł od lat 90-tych od ok. 20% do 28% w latach 2007 i 2008. Tuż przed kryzysem Ukraina osiągała imponujące wartości nakładów inwestycyjnych w relacji do PKB. Po 2008 doszło do radykalnego ograniczenia nakładów inwestycyjnych do poziomu ok. 19% (średnia). W tym roku MFW prognozuje nie więcej niż 17% w relacji do PKB. Ukraińcy na pewno doceniają konieczność stałego inwestowania, ale można mieć wątpliwości co do obranych kierunków rozwoju. Biorąc pod uwagę dane i prognozy z ostatnich dwóch lat, to ogromne inwestycje nie przeniosły się aż tak bardzo na poprawę konkurencyjności gospodarki czy stanu finansów publicznych.

Ukraina wykazuje dość niski i względnie stabilny poziom bezrobocia. Na tle Ukrainy nasz poziom bezrobocia (szczególnie sprzed 2007 r.) wygląda wręcz wstydliwie. W ostatnich kilku latach Ukraina formalnie ma wsk. bezrobocia na poziomie ok. 8%. Kiedy jednak weźmie się pod uwagę poziom i zmianę PKB na osobę, to widać ze wielu ludziom żyje się bardzo skromnie, a niski poziom bezrobocia jest m.in. efektem gospodarki o charakterze ekstensywnym, wymagającej znacznej siły roboczej i tanich surowców energetycznych. Ma to więc cechy ukrytego bezrobocia.

Jak na swoją kondycję ekonomiczną, Ukraina utrzymuje zbyt duże wydatki w rozumieniu finansów publicznych. Zapewne jest to próba łączenia ekonomicznej skromności z funkcją państwa opiekuńczego i wspierającego obywatela. Nie bez znaczenia są też pewnie obawy o wybuch niepokojów społecznych czy utratę poparcia obywateli. Niemniej wątpię czy może to usprawiedliwiać wydatki (General government total expenditure) na poziomie niemal już 50% do PKB! Taki poziom relacji wydatków publicznych do PKB fundują sobie w Europie Zachodniej tylko państwa bogate z silnymi z konkurencyjnymi gospodarkami. Nam (wg MFW) udało się te wydatki ograniczyć do 42%.Trzeba jednak uczciwie przyznać, że przez kilka ostatnich lat Ukraina wykazywała znacznie niższy deficyt finansów publicznych niż Polska. Ukraińcy w najtrudniejszym dla nas okresie 2009-2011 wykazywali niemal dwa razy niższy deficyt finansów publicznych (w relacji do PKB) niż Polska.

Trudno ocenić Ukrainę przez pryzmat skali zadłużenia kraju (General government gross debt) w relacji do PKB. Tu również Polska nie może być przykładem do naśladowania. Formalnie zadłużenie Ukrainy pozornie nie jest duże. MFW prognozuje że w tym roku zadłużenie Ukrainy przekroczy 42% w relacji do PKB (w 2012 r. 37,4%). W krajach UE zadłużenie na poziomie 40% można uznać do relatywnie niskie i bezpieczne z punktu widzenia rolowania długu i kosztów długu. Dla krajów słabiej rozwiniętych przy takim zadłużeniu powinna zapalać się powoli czerwona lampka. Wydaje się, ze władze Ukrainy dostrzegają problem, ponieważ przyrost długu w ostatnich 2-3 latach został radykalnie wyhamowany. Wg MFW kłopoty z długiem jeszcze się jednak nie skończyły. MFW prognozuje dalsze powolne narastanie długu publicznego.

Dług publiczny Ukrainy ulegał sporym zmianom przez ostatnie kilkanaście lat. W 1999 r. stanowił 61% PKB, by do 2007 spaść do 12,3%. Od 2007 wzrósł do – jak wyżej wspomniałem – ponad 40%. Tak znaczne wahania zadłużenia nie są bynajmniej charakterystyczne dla zdrowej gospodarki. Generalnie zresztą Ukraina wykazuje znaczną zmienność niektórych wskaźników makroekonomicznych i parametrów, co jest charakterystyczne dla krajów o niezbyt mocnej gospodarce. Gospodarki tego typu bywają zbyt podatne na zmiany koniunktury gospodarczej w otoczeniu, kryzysy czy ceny surowców.

Na koniec deficyty: finansów publicznych i rachunku bieżącego. W przypadku tego pierwszego MFW podaje dane dla Ukrainy  od 2003 r. Od tego czasu Ukraina stale wykazuje deficyt. Trzeba uczciwie zaznaczyć, że po przekroczeniu 4% w relacji do PKB, władze Ukrainy powstrzymują jego narastanie. Gdyby Ukraina była członkiem UE, musiałaby się zobowiązać do zmniejszenia deficytu do wartości przynajmniej 3% PKB podobnie jak inne kraje UE.

Saldo rachunku bieżącego, z nadwyżki w pierwszej połowie poprzedniej dekady, od 2006 wykazuje deficyt. W ostatnich trzech latach deficyty zawierają się w przedziale od 6,3% do 8,4% w relacji do PKB.  Tak znaczny deficyt uważany jest za dość niebezpieczny dla gospodarki (szczególnie jeśli utrzymuje się zbyt długo), stąd najlepiej gdyby miał charakter przejściowy. Biorąc pod uwagę kierunek zmian salda rachunku bieżącego w ostatnich kilkunastu latach jak i jego obecny poziom, widać że gospodarka Ukraińska ma problem m.in. z konkurencyjnością i przełamaniem tej tendencji.

Analiza danych Ukrainy i porównanie z Polską, wskazują ze nasz sąsiad próbował szukać tzw. trzeciej drogi w rozwoju gospodarczym i raczej jej nie znalazł. A już na pewno można powiedzieć, że droga obrana przez nas była jednak słuszniejsza. Ukrainy nie powinno się kusić do wejścia do UE jakimiś wyjątkowymi funduszami na „dzień dobry” za sam fakt podpisania umowy stowarzyszeniowej. To Ukrainie musi zależeć na wejściu do UE. Inaczej w krótkim terminie wywołamy falę rozczarowania w społeczeństwie ukraińskim i rozgoryczenie po stronie UE.

Obawiam się, że Ukraina gospodarczo i społecznie musi przejść znaczne przemiany (liberalizacja gospodarki, poddanie się konkurencji międzynarodowej, standardy demokratyczne itd.), stąd musi to być decyzja świadoma i popierana przez większość społeczeństwa i klasy politycznej. Mam wątpliwości, czy taka większość na chwilę obecną istnieje  i czy utrzyma się ona w dłuższym terminie.  Moim zdaniem Ukraina to kraj z ogromnym potencjałem gospodarczym, który może osiągnąć to co Polska. Decyzja należy do Ukrainy.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Idą nowe fundusze. Pytania o innowacyjność kierujmy do przedsiębiorców a nie urzędników.

Po przyjęciu przez Parlament Europejski pakietów rozporządzeń, które uruchamiają fundusze europejskiej na kolejną perspektywę (okres 2014-2020), przez Polskę przeszła fala komentarzy o wykorzystaniu unijnych pieniędzy. Oberwało się administracji rządowej i lokalnej, rządowi i urzędnikom (to już polski rytuał: wszystkiemu winni są urzędnicy). Zamiast się z pieniędzy unijnych cieszyć, komentatorzy i przedsiębiorcy od razu zaczęli na administrację zarządzającą unijnymi pieniędzmi utyskiwać. Warto więc poświęcić nieco czasu by przypomnieć czym są unijne pieniądze, a czym być nie mogą. Jaką rolę pełnią urzędnicy dystrybuujący unijne przedsiębiorcy i jak z tego tortu mogą skorzystać przedsiębiorcy.

Ilustracja: Gazeta Wyborcza z 26 listopada 2013; „Miliardy na innowacje i infrastrukturę”; Katarzyna Zachariasz.

Problematykę wydawania unijnych pieniędzy można objąć trzema punktami. Ich dobór oparłem na refleksjach jakie dominowały w mediach i publicystyce w ostatnich dniach.

1.       Co zrobić by gospodarka (poszczególne branże) po zakończeniu wydatkowania środków z kolejnej perspektywy nie odczuła szoku w postaci luki inwestycyjnej.

2.       Przekierowanie funduszy z Polski betonowo-asfaltowej na innowacyjną i rola w tym administracji rządowej.

3.       Rozwój branż innowacyjnych, które dadzą Polsce w przyszłości przewagę konkurencyjną nad innymi gospodarkami.

Pieniądze unijne dają „możliwość” ich wykorzystania. Instytucje UE wstępnie wskazują na co mogą czy powinny być te środki wykorzystane. Uszczegóławianie wydatków, w ramach poszczególnych funduszy, następuje na poziomie krajowym.  Tak więc otrzymując fundusze (tzn. prawo do ich wykorzystania) są one wstępnie ukierunkowane. Fundusze i ich wielkość (tzw. przypisane środki pieniężne) odnoszą się do różnych dziedzin życia. Od stricte społecznych, po wsparcie innowacyjności. Rozkład funduszy (struktura) nie jest przypadkowy i odpowiada potrzebom krajów goniących światową czołówkę, czyli takich jak Polska. To zamyka ewentualną dyskusję nad pkt.2.

Modne stało się właśnie wskazywanie, że trzeba w kolejnej perspektywie przejść z inwestycji popularnie nazywanych betonowo-asfaltowymi w innowacyjne. Niestety za tym bon-motem powtarzanym przez „wizjonerów” nic nie stoi. Mamy nadal sporo do nadrobienia w szeroko rozumianej infrastrukturze transportowej czy komunalnej, więc nie widzę powodu do utyskiwania. Po drugie i tak nie bylibyśmy w stanie skonsumować na innowacje kilkudziesięciu mld złotych. Kpienie z wydatków infrastrukturalnych i regionalnych jest też efektem lekceważenia potrzeb lokalnych społeczności.

Często jako przykład nietrafionych inwestycji „betonowych” podaje się aqua parki. Wykpić można oczywiście wszystko. Tylko że obiekty tego typu to margines w wydatkach funduszy unijnych. Poza tym nie widzę powodów dla których mieszkańcy niektórych miast nie mają prawa podnieść jakości życia lub wartość turystyczną swoich miejscowości.

Troska o to by gospodarka łagodnie przeszła po 2020 r. ze  wspomagania unijnego na rozwój w oparciu o kapitał krajowy, jest dla mnie niezrozumiała. Wykorzystanie środków nie kończy się w jednej chwili, czyli 31 grudnia 2020 r. Skala, cele i terminy wydatkowania są upubliczniane. Można oczywiście oczekiwać od przyszłego rządu i władz lokalnych by strukturę wydatków inwestycyjnych i innych przejściowo tak układały by gospodarka łagodnie przeszła z okresu wspomagania unijnego w rozwój samodzielny. Ja jednak odwróciłbym problem i spytał przedsiębiorców, czy przypadkiem to oni nie powinni tak planować działania by łagodnie przejść do nowej rzeczywistości. Ponadto jeżeli państwo (podatnik) ma zmniejszać ryzyko działalności prywatnemu przedsiębiorcy, to sugerują by przedsiębiorcy zaproponowali jakąś formę odpłatności.

Próba przerzucenia odpowiedzialności na państwo za okres przejściowy jest dla mnie niezrozumiała i godna krytyki. Kto więc odpowiada za prowadzenie przedsiębiorstwa? Właściciel czy państwo? To efekt niedawnej wpadki części firm budownictwa infrastrukturalnego. Zamiast mocno bić się w piersi za własne błędy i lekceważenie ryzyka, szefowie firm budowlanych obwiniali państwo i fundusze unijne za swoje problemy. Żale wylewane publicznie (mówiąc dosadnie: lobbing) były tak skuteczne, że do dzisiaj część komentatorów powtarza te głupstwa.

Za innowacyjność (pkt.3.), a raczej jej rzekomy brak, też obwiniane jest państwo. Ja nic nie wiem o tym by państwo zakazywało innowacyjności lub za nią karało. Zamiast czytać takiego czy innego publicystę czy ekonomistę (ach ten Rybiński J), proponuje poczytać dane ekonomiczne, które GUS publikuje ogromne mnóstwo. Jeżeli ktoś chce to dostrzeże tam ogromną zmianę technologiczną i jakościową polskiej gospodarki. Potwierdzeniem że on następuje jest m.in. polski eksport w ostatnich latach.

Działalność gospodarczą prowadzą prywatne przedsiębiorstwa a nie państwo i to do nich powinno być skierowane pytanie o innowacyjność, jeżeli uważamy ze jest ona za słaba. Państwo ma stworzyć warunki i dystrybuować unijne fundusze. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy państwo będzie palcem wskazywać co można innowacyjnego robić czy jaką (bio-) technologię rozwijać. To przerabialiśmy w socjalizmie i wiemy ja się skończyło.

Jak na warunki unijne mamy relatywnie niskie opodatkowanie (polecam hurtownie danych Eurostatu czy unijne raporty tematyczne), tańszą i niezłą siłę roboczą oraz mnóstwo mądrych ludzi. Możemy, jak ktoś chce, podyskutować o dalszej poprawie prawa, w tym podatkowego (mamy ustawę o w wsparciu innowacyjności, które daje solidną ulgę finansową). Jednak nie do końcu problem leży po stronie podatków. Przez kilka ostatnich lat sektor przedsiębiorstw wykazywał spore nadwyżki na rachunkach (dane NBP). Jeżeli więc według części komentatorów nie poprawiła się innowacyjność, to odsyłam po raz kolejny do przedstawicieli sektora prywatnego.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Pod górę z mozołem…..

Tak właśnie (jak wskazuje tytuł) można określić kierunek zmian naszej gospodarki, a dokładniej:  koniunktury gospodarczej. Zestaw najnowszych danych makroekonomicznych Polski potwierdza, że sytuacja ulega powolnej poprawie.

Produkcja sprzedana w ubiegłym miesiącu w relacji rok do roku, wzrosła o 4,4%. Trudno o głębszy komentarz. Odnotowany w październiku wzrost potwierdza trend z ostatnich miesięcy i wydaje się potwierdzać dalszą poprawę koniunktury. Produkcja budowlana wciąż jest mniejsza od ubiegłorocznej z analogicznego miesiąca, ale to już zaledwie minus 3,2%. Jeżeli więc zima nie okaże się ciężka, to powinniśmy być świadkami zakończenia spadku w budownictwie i w nowy rok możemy zacząć patrzeć z nadziejami na poprawę.  

Wraz z wynikami produkcji sprzedanej i budowlanej, GUS opublikował wyniki finansowe przedsiębiorstw za III kw. Przychody wzrosły realnie o ok. 4,0% (w porównaniu z III kw 2012), przy 3,7% wzroście kosztów. Wskaźnik rentowności operacyjnej na sprzedaży dla trzeciego kwartały wyniósł 5,6%, co w obecnych okolicznościach makroekonomicznych należy ocenić jako naprawdę dobry rezultat. Podobnie w przypadku rentowności brutto, która wyniosła 4,9%. Do wzrostu przychodów w III kw przyczynił się (wg moich szacunków) w ok. 70% eksport.

Wszystko to dzieje się przy braku większej presji inflacyjnej, czy cenowej w ogóle. Wskaźniki cen produkcji budowalnej i produkcji przemysłowej od kilkunastu miesięcy utrzymuję wartości ujemne (w rozumieniu rok do roku). Niska i dość stabilna jest również inflacja (0,8 w październiku). A wszystko to przy złotym, który od miesięcy jest względnie stabilny i minimalnie słabszy od wyceny fundamentalnej. Kierunek zmian i poziomy wskaźników cenowych pozwalają na dwie refleksje o nieco przeciwnym wydźwięku. Dobra wiadomość to ta, że Rada Polityki Pieniężnej nie ma obecnie i w perspektywie kilku miesięcy powodów do większego niepokoju o inflację, więc podniesienie stóp procentowych to relatywnie odległa perspektywa. Mamy do czynienia ze wzrostem gospodarczym, który nie wywołuje początkowo presji cenowej. Tym bardziej więc należy docenić odnotowywaną poprawę koniunktury, ponieważ odbywa się ona w mało komfortowych warunkach cenowych dla przedsiębiorców (zwiększanie sprzedaży przy spadających cenach). Tak dochodzimy do złej (a raczej  gorszej) wiadomości: mamy powolny wzrost gospodarczy przy słabym wsparciu popytu krajowego. A zbyt wolno rosnący popyt krajowy nie będzie niestety zachęcał do radykalnego zwiększenia nakładów inwestycyjnych. Wygląda więc na to, że w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy koniunktura gospodarcza będzie się poprawiała w powolnym tempie., czyli zgodnie z prognozami.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Bilans wymiany handlowej. W końcu nadwyżka.

Nadwyżka w wymianie handlowej (wg danych NBP) to faktycznie wydarzenia zasługujące na chwilę uwagi. Nie są tu już tylko o dane miesięczne, ale i roczne.  Tak więc deficyt zsumowany za dwanaście miesięcy, po raz pierwszy od 20 lat (dla takiego okresu prowadzę statystykę) jest dodatni. Mówiąc bardziej po polsku, mamy nadwyżkę w wymianie handlowej. W relacji do PKB to wprawdzie jedynie 0,3%, ale zawsze to nadwyżka. Cieszmy się nią, póki jest, bo nie jestem pewny trwałości tego zjawiska w średnim terminie przy założeniu, że nasze PKB będzie przyspieszać.

Poprawie w bilansie handlowym sprzyjał i sprzyja nasza waluta. Od kilku kwartałów złoty jest niedoceniony przez rynek, przez co jest słabszy od fundamentalnej wyceny o kilka procent. To wraz z niskim ryzykiem nagłego i trwałego wzmocnienia, stawia eksporterów w dość komfortowej sytuacji.

Kolejnym czynnikiem poprawy bilansu  jest ….import.  W okresie słabszej koniunktury dynamika importu, chociaż wciąż dodatnia (wg danych NBP), od kilkunastu miesięcy jest niższa o kilka pkt. procentowych od dynamiki eksportu. Musimy się jednak oswoić z myślą, że wraz długo oczekiwanym przyspieszeniem gospodarczym, zapotrzebowanie gospodarki na produkty i półprodukty importowe, będzie wzrastać.

No i na zakończenie eksport. Dynamika eksportu r/r  w poszczególnych miesiącach w tym roku utrzymywała się na poziomie zbliżonym do 5% (w euro). Nie jest to wartość wyjątkowa jak na możliwości naszej gospodarki, ale na pewno godna docenienia. Nasze przedsiębiorstwa mimo niełatwych czasów nadal poprawiają wydajność i jakość. Inwestują. Ulokowanie produkcji w okolicznościach takich  jak obecne wymaga na pewno talentu i determinacji.  

Na podstawie danych GUS, można dowiedzieć się jakie grupy towarów przyczyniły się do wzrostu eksportu. Głównym czynnikiem napędzającym eksport są produkty rolnicze i przetwory przemysłu spożywczego. To niemal 40% rocznego przyrostu eksportu przy ok 11% udziale tej grupy w eksporcie ogółem. Kolejną grupą, której udział w przyroście eksportu jest znaczny i przekracza udział w eksporcie, to chemikalia i produkty pokrewne. Do wzrostu eksportu przyczyniły się również produkty z grupy maszyny i sprzęt transportowy oraz pozostałe produkty przemysłowe.

Nie ma co ukrywać, że nie jest to wymarzona struktura przyrostu eksportu. Eksport jest napędzany głównie wyrobami rolniczymi i przetworami spożywczymi oraz produktami chemicznymi (dane wg GUS). Straciły na znaczeniu bardziej zaawansowane technicznie wyroby przemysłowe. Mimo tego, jestem przeciwnikiem narzekania na taką strukturę wzrostu eksportu. Uzyskanie przewagi konkurencyjnej na zagranicznym rynku żywnościowym również w przemyśle rolno-spożywczym wymaga ogromnych nakładów inwestycyjnych oraz lat pracy nad zwiększeniem jakości i wydajności w rolnictwie. Gdyby nie ta grupa towarów, po prostu nadwyżki w bilansie handlowym by nie było. Brak pełnej satysfakcji z przyrostu eksportu w oparciu o produkty rolno-spożywcze wynika z tego, iż ta grupa produktów podatna jest m.in. na zmiany cen surowców rolnych. Ponadto nie są to tzw. produkty solnie przetworzone.

Na silną pozycję eksportową w produktach bardziej zaawansowanych technicznie, przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Proponowałbym tu inne spojrzenie. Maszyny i sprzęt transportowy w 2007 stanowiły (wg GUS) 41% naszego eksport. Teraz (za ostanie 12 m-cy) udział tej grupy w eksporcie stanowi 37,4%. Porażka? Moim zdaniem nie. Rok 2007 to jeszcze okres prosperity na świecie i w Europie. Potem przyszły lata kruche. Spadek udziału wspomnianej grupy towarów o niecałe trzy pkt. procentowe to nie jest powód do załamywania rąk. Udział tej grupy w przyroście eksporty wyniósł 19,5%.

Jak twierdzi część ekonomistów, nasz eksport pod względem struktury produktowej daleki jest jeszcze od marzeń. Moim zdaniem musimy być cierpliwi i docenić przede wszystkim fakt, iż w niełatwych czasach wymiana handlowa się bilansuje. Jeszcze kilka-, kilkanaście lat temu byłoby to nie do pomyślenia w podobnych warunkach makroekonomicznych. To dla mnie wystarczający dowód, że nasi producenci nie stanęli w miejscu i nie powiedzieli ostatniego słowa.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Deficyt finansów publicznych.

Cieszymy się z informacji o poprawiającej się powoli dynamice wzrostu gospodarczego. Mimo tego zwiększył się w ostatnich miesiącach deficyt finansów publicznych (niektóre metodologie wskazują na stabilizację deficytu). Przyczyny leżą zarówno po stronie budżetu centralnego jak i pozostałej części finansów publicznych. Obecna sytuacja dość dobrze pokazuje jak bardzo jesteśmy nieprzygotowani na sprawne przeciwdziałanie narastaniu deficytu w okresach przedłużającego się kryzysu i/lub niskiego wzrostu PKB.

Sam fakt, że wraz z pojawieniem się kryzysu, narasta deficyt finansów publicznych nie jest i nie może być zaskoczeniem. W takich okolicznościach spadają wpływy do budżetu, a większość wydatków ma tzw. charakter  sztywny. Ta „sztywność”, to ustawowe uodpornienie na skutki spowolnienia wzrostu gospodarczego. Prawie 4/5 budżetowych wydatków jest zabezpieczona przed realnym lub nominalnym spadkiem różnego typu wskaźnikami. Może to być procentowe odniesienie do nominalnego PKB lub oparcie na wskaźniku inflacji czy wzrostu płac. W części wypadków, wskaźniki waloryzacyjne różnych pozycji wydatkowych są oparte na kombinacji wskaźników makroekonomicznych. Dla władzy, wskaźniki waloryzacyjne itp. to utrapienie w przypadku głębokiego kryzysu. Dla obywateli natomiast, to zabezpieczenie waloryzacji środków otrzymywanych z budżetu i forma obrony przed przeniesieniem na nich skutków kryzysu. Oczywiście większość wskaźników waloryzacyjnych, poprzez swoją konstrukcję, jest podatna na skutki kryzysu. Wolniejsze tempo wzrostu PKB czy inflacji, przyczynia się do mniejszej waloryzacji wydatków budżetowych w kolejnym okresie (kolejnym roku). Nie ma co jednak ukrywać, że w okresach kryzysowych, obecne formy i zasady waloryzacji są bardziej korzystne dla obywateli i sektorów korzystających ze środków budżetowych niż dla rządzących.

Nie chcę całkowicie potępiać zjawiska waloryzacji, ponieważ jak wspomniałem, waloryzacja to m.in. forma obrony przed przeniesieniem na biorców środków publicznych, kosztów walki z narastającym deficytem finansów publicznych. Większość firm i gospodarstw domowych jest głównie dawcą różnego typu składek i podatków. Redukcja deficytu finansów tylko poprzez zmniejszanie wydatków, byłaby głęboką nieuczciwością w rozkładzie kosztów redukcji deficytu finansów publicznych i makroekonomicznym błędem. Stąd standardowym działaniem każdej władzy  w okresie kryzysu/spowolnienia jest podniesienie podatków i ewentualnie innych danin.

Formą walki z deficytem finansów publicznych jest odwlekanie w czasie jego redukcji i finansowanie deficytu poprzez wzrost zadłużenia. Zazwyczaj po okresach dekoniunktury nadchodzą lata wzrostu. Rosną wpływy budżetowe, więcej ludzi płaci składki emerytalne, więc deficyt finansów spada do bezpiecznych poziomów niemal samoistnie. Tylko, że ta metoda oznacza wzrost zadłużenia czasami do poziomów uważanych za niebezpieczne lub naruszenie przyjętych w danych państwie (w tym i u nas) poziomów bezpieczeństwa zapisanych w ustawach. Kolejną wadę jest przyrost kosztów zadłużenia, które pokrywane są z budżetu.

Dane z I połowy tego roku pokazują, że funkcjonowanie finansów publicznych na obecnych zasadach pozwala przetrwać tylko relatywnie krótkie kryzysy lub okresy spowolnienia. Uważam wobec tego, że dane o sytuacji finansów publicznych z I półrocza, należy potraktować jako światełko ostrzegawcze, ponieważ nawet powolna poprawa tempa wzrostu PKB nie daje gwarancji zapanowania nad wielkością deficytu finansów.

Obecny rząd zrobił sporo by skutki spowolnienia gospodarczego nie odbiły się istotnie na stanie gospodarki i kondycji gospodarstw domowych. Przynajmniej w takim stopniu w jakim to od rządu zależało. Były cięcia wydatków, wzrost podatków i wzrost zadłużenia. Kryzys zmusił też rządzących polityków do podjęcia kwestii II filara (OFE), ponieważ w obecnych okolicznościach utrzymywanie II filara w dotychczasowej postaci było nie do udźwignięcia dla finansów publicznych. Poziomem zadłużenia zaczęliśmy przekraczać progi określone w ustawie o finansach publicznych.

Rząd w zasadzie skorzystał z tych środków jakie były możliwe w obecnych okolicznościach politycznych i ustawodawczych. Nie zamierzam występować w roli obrońcy obecnej koalicji rządowej bo być może mam pewien niedosyt działań czy propozycji, ale jeszcze mniejszą mam ochotę bronić polityków opozycyjnych. Od tych ostatnich również należy oczekiwać odpowiedzialności za finanse publiczne. Rolą opozycji nie powinno być notoryczne mówienie „nie” lub dawanie niepoważnych pomysłów na zwiększenie wpływów budżetowych.

Miejsce w którym obecnie jesteśmy powinno wymusić dyskusję nad zwiększeniem elastyczności wydatków państwowych oraz ewentualnej redukcji lub nominalnej stabilizacji niektórych pozycji. Poprzez większą elastyczność rozumiem rezygnację z waloryzacyjnych formuł dla niektórych pozycji wydatków, wprowadzenie do formuł waloryzacyjnych możliwości redukcji w przypadku kryzysu lub spowolnienia oraz  przekazanie decyzji rządowi odnośnie poziomu waloryzacji. Gdybyśmy tak podeszli do chociaż 20%-30% wydatków budżetowych obecnie tzw. sztywnych, to byłby potężny sukces. Mówimy tu o kilku -, kilkunastu mld złotych oszczędności na wypadek kryzysu rocznie. Rząd w okresach kryzysowych nie byłby zmuszony do redukcji wydatków o charakterze inwestycyjnym i zachowałby większą możliwość manewru.

Nie wiem dlaczego w Polsce tak trudno się rozmawia o słuszności już ponoszonych wydatków czy zmianach w systemie emerytalnym. Wydawałoby się, że w kraju gdzie wszyscy krytykują władzę za wzrost zadłużenia państwa, nie powinno być problemu z dyskusją. Niestety za każdym razem kiedy ktoś inicjuje rozmowę o redukcji czy ograniczeniu wzrostu wydatków publicznych w takiej czy innej pozycji, natychmiast do głosu dochodzą rzesze obrońców i dyskusja się kończy równie szybko jak zaczęła. 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Komentarz do rządowych propozycji zmian w OFE z nutą złośliwości wobec krytyków.

Faktycznie najnowsze rządowe propozycje (z 10 października) zmian przepisów dot. zmian w OFE, mogą budzić kontrowersje. Odniosę się dwóch: limitu min. 75% na akcje i zakazu reklamy.

Największy sprzeciw i krytykę wywołał proponowany zapis narzucający strukturę portfela aktywów jakie pozostaną OFE do zarządzania. Wg propozycji, OFE przekazują do ZUS 51,5% aktywów. Z tego co pozostanie, min. 75% ma być utrzymywanie w akcjach. Pozostała część nie może być inwestowana w papiery rządowe, czy gwarantowane przez rząd instrumenty dłużne itp. Według zapowiedzi Ministerstwa Finansów, złożona zostanie poprawka by limit 75% przestał obowiązywać po dwóch latach, czyli w 2016 r.

Nie ma co ukrywać, że propozycja limitu min. 75% na akcje oznacza iż OFE  staną się funduszami inwestycyjnymi o bardzo ryzykownym profilu. Ktoś tego albo nie przemyślał, albo jest złośliwy. Gdyby odebrać OFE 51,5% aktywów obecnie, to portfel akcyjny stanowiłby 85% aktywów. Na koniec 2011 byłoby to 64% i 72% na koniec 2012. Biorąc pod uwagę wskazane udziały i zmienność na rynku akcji, limit 75% to niemal ubezwłasnowolnienie OFE na rynku i odebranie możliwości obrony przed poważniejszymi spadkami giełdowymi. Ciekawym rozwiązaniem mogłoby być ograniczenie limitu (jeżeli przyjmujemy, że musi być) na przykład do 50%. To dałoby szansę na redukcję akcji w portfelu w obliczu spadków i wskutek naturalnego spadku ich rynkowej wartości w skutek kryzysu (jak na przełomie 2008/2009). Jest tu jednak i druga strona medalu: jeśli nie akcje to co? Jest i będzie to rynek pozaskarbowych instrumentów. Najprawdopodobniej obecne zmiany dot. możliwości inwestycyjnych OFE, wymuszą rozwój rynku instrumentów pozaskarbowych. OFE mogą zostać zmuszone przez tzw. życie, do wspierania tego rynku. Do tej pory wystarczyło nastawienia pasywne, ponieważ jako alternatywa zawsze były papiery skarbowe.

Wracając jednak do mojego stwierdzenia „Ktoś tego albo nie przemyślał, albo jest złośliwy”, jest jeszcze trzecie „albo”. I tutaj w piersi powinny się bić (mocno i długo) dziesiątki czy setki krytyków zapowiedzi rządowych jakie poznawaliśmy jeszcze przed opublikowaniem projektu z 10 października 2013 r. Całe te rzesze krytyków biły na alarm, że reformy OFE spowodują zapaść na giełdzie. Było to powtarzane jak mantra. Z dużą przykrością powiem, że środowisko finansowe nie mając argumentów na obronę, próbowało atmosferą strachu przed giełdową zapaścią lub stagnacją bronić status quo. Wobec takiego stawiania sprawy, pomysłodawcy projektu zmian wymyślili limit akcji w portfelu już po jego redukcji. Limit robi wrażenie, jakby był tak ustawiony by chronić giełdę przed wyprzedażą akcji przez OFE w momencie zmiany. No to teraz dawni krytycy zmienili zdanie o 180 stopni i znów krytykują. Proponowałbym więc jakąś w końcu konsekwencję, bo zamiast polemiki i wymiany argumentów, mamy do czynienia z formą lobbingu. To takie bronienie swoich pozycji poprzez wyolbrzymianie zagrożeń.

Nie będą już zanadto dywagował o propozycji MFin o zniesieniu limitu po dwóch latach. Od biedy dałoby się to obronić. W obecnej sytuacji, dobrym wyjściem byłoby stopniowe obniżanie limitu z 75% do wspomnianych 50% w ciągu kilkunastu miesięcy.

Kolejnym ograniczeniem jest zakaz reklamy. Na miejscu rządu tu bym odpuścił. W chwili obecnej można przypuszczać, że zapowiadane zmiany powinny zmusić OFE do konkurowania. Oprócz rywalizacji wynikami w grubo trudniejszych warunkach niż wcześniej, przyszli emeryci dostali prawo wyboru decyzji czy chcą w ogóle z usług OFE skorzystać. Wpierw po dwóch, a potem co cztery lata.

Jednak i w tym przypadku krytykom zakazu reklamy zaleciłbym pokorę i refleksję. Pomysł zakazu reklamy nie jest przypadkowy. OFE ciężko sobie na to przez lata zapracowały. Krytycy OFE słusznie przypominali reklamy OFE, szczególnie z początków ich istnienia. Niewątpliwie dawały do zrozumienia, że emerytów czeka dostatnie życie. Oczywiście OFE mogą przyjąć linię obrony, że reklama, jako to reklama, zawsze ma w sobie sporo przesady. Na szczęście nikt z przedstawicieli OFE nie miał odwagi publicznie tak postawić sprawy.

Ale już rozmiary patologii przybierały transfery do innych OFE. Pod wpływem różnego typu doradców finansowych, działających w imieniu OFE, ludzie zmieniali OFE lepsze na gorsze. Bywały okresy kiedy połowę zmian stanowiły takie przypadki (mówimy o dziesiątkach tysięcy ludzi!). Ani OFE, ani Izba je zrzeszająca nie miały ochoty z tym walczyć.

Przedstawiciele i obrońcy OFE zamiast bronić uparcie swoich pozycji, powinni spojrzeć rzetelnie na popełnione błędy i konstruktywnie podejść do rządowych propozycji. Gdynie nie katastroficznie wizje przyszłości giełdy i rynku akcji rozsiewane w mediach przez obrońców OFE, nie byłoby dyskusji o limicie 75%.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz