„przyszliśmy chwalić się…” wynikiem PKB po II kw’09

PKB w II kw wzrósł o 1,1% w porównaniu w analogicznym okresem roku wcześniejszego. Rezultat nieco większy od oczekiwanego i uniknięcie recesji, skłonił premiera i ministra finansów do odtrąbienia sukcesu. Sukces nasz ma polegać na tym, że z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć iż recesja nas nie dotknęła. Publikacje wyników PKB przez GUS, premier wraz z ministrem finansów wykorzystał do podsumowania działań rządu w obliczu kryzysu i rozdania prztyczków osobom i środowiskom, które krytykowały rząd lub miały odmienne wizje działań antykryzysowych. Nie oszczędzono nawet prezydenta. Treść przemówień wymienionych najwyższych urzędników państwowych warta jest analizy z racji tego co zawierały jak i tego czego nie zawierały. A na zachętę do lektury mojego wpisu, zwrócę uwagę na słowa premiera (powtórzone dwa razy), a dotyczące podatków. Oj, przyjdzie mu się za nie tłumaczyć przed środowiskami przedsiębiorców J.

Zanim opatrzę komentarzem przemówienia premiera i ministra, należy się czytelnikom komentarz dotyczący opublikowanych przez GUS wyników PKB. Wynik faktycznie cieszy i z całą pewnością na tle europy napawa dumą. Warto jednak dokładnie spojrzeć na czynniki, które przyczyniły się do wzrostu PKB, a co premier pominął. Analiza danych dot. PKB za I i II kw’09 wskazuje, przed recesją uchronił nas złoty. Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia publikacji przez GUS danych kwartalnych PKB (1995), w tak silnym stopniu do utrzymania wzrostu przyczyniło się saldo obrotów zagranicznych. W ubiegłym roku w kwartałach I i II saldo obrotów było ujemne (10 mld i 12 mld zł, odpowiednio), co w porównaniu z dodatnim w tym roku i wyliczaniem wpływu jako różnicy, przyczyniło się do tego iż PKB w I i II kw’09 był dodatni. Mówiąc językiem bardziej „ludzkim”, osłabienie złotego bardzo polskiej gospodarce pomogło, niemal niwelując spadek eksportu i podnosząc barierę kosztową dla importu. Saldo obrotów zagranicznych w obydwu kwartałach przyczyniło się do pozytywnego wzrostu aż w ok. 80%. Reszta, to głównie zasługa spożycia indywidualnego. Problem w tym, że wpływ spożycia oraz inwestycji na wzrost PKB, spada. A to właśnie za 2,3,4 kwartały te czynniki będą musiały przejąć rolę lokomotywy. Wpływ obrotów handlowych na PKB będzie z każdym kolejnym kwartałem malał.

 Komentując w dalszej części tekstu słowa premiera i ministra finansów, opieram się na relacjach z konferencji, zamieszczonych na stronie PO. (http://www.platforma.org/pl/aktualnosci/newsy/art1530,wygral-polski-optymizm.html)

 Polska już nie tylko w regionie, co stało się wręcz banalną prawdą, ale w całej Unii Europejskiej najskuteczniej walczy ze zjawiskami kryzysowymi”…” chcę przypomnieć, że wspólnie z ministrem Jackiem Rostowskim i z całym rządem mówiliśmy z przekonaniem (a to przekonanie zbudowane było na wiedzy i na ostrożnych, ale bardzo rzetelnych prognozach), że Polska ma szanse przejść ten kryzys suchą nogą.”…”

Wszystko jest kwestią punktu odniesienia. Mnie, ekonomistę, wynik PKB naprawdę cieszy. Premier jednak powinien pamiętać, że jego rząd prognozował wcześniej lepsze rezultaty, a ponadto w warunkach tak silnego kryzysu, dokładne prognozowanie jest utrudnione. Ponadto o ile pamiętam, przedstawiciele rządu liczyli się z minimalną recesją. Jeżeli więc w innej części przemówienia wspomina błędne prognozy innych analityków, to warto też wspomnieć  i o własnych.

nie rościmy sobie z ministrem Rostowskim i innymi ministrami mojego rządu sobie pretensji do stuprocentowej zasługi w tym świetnym wyniku Polski. Ale mamy prawo chyba dzisiaj głośno powiedzieć, że recepty i działania, jakie podjęliśmy, na pewno przyczyniły się do tego, że dzisiaj Polska jest bezdyskusyjnym liderem, jeśli chodzi o walkę z kryzysem.”

No, nie zupełnie tak to wyglądało. W naszej sytuacji rząd mógł głównie zacisnąć zęby i czekać na rozwój sytuacji. Działania rządu określane jako „recepty i działania”, to głównie działania z planu antykryzysowego. W rzeczywistości plan zarysowany pod koniec ubiegłego roku to połączenie standardowych działań rządu, decyzji wcześniej podjętych oraz interesujących pomysłów które z racji czasu trwania procesu legislacyjnego, wchodzą w życie dopiero teraz. Do tego dochodzą kroki podjęte przez NBP i RPP.

Biorąc pod uwagę sytuację makroekonomiczną, silną wrażliwość finansów publicznych na spadki koniunktury (gwałtowny przyrost deficytu), uważam iż największym sukcesem rządu było zachowanie zimnej krwi w IV kw’08 i w I kw’09. Udało się uniknąć paniki i pompowania w gospodarkę pieniędzy ponad możliwości państwa. Możliwość manewru w naszym przypadku była i jest dość ograniczona. Można snuć rozważania, czy kilka, kilkanaście mld zł pomocy dla gospodarki, finansowane długiem publicznym miałoby sens. Dług pozostałby do spłaty. Stąd też, na swojej stronie nie nawoływałem do tego typu działań. Niewątpliwie dobrym ruchem była quasi interwencja walutowa rządu, czyli przewalutowanie dokonane na rynku walutowym na początku roku. Całe szczęście też, że rząd nie ugiął się przed wszystkimi pomysłami bankowców i nie dał się zastraszyć konsekwencjami dla gospodarki.

W wypowiedziach premiera i ministra finansów, obok pochwał pod własnym adresem i kąśliwych uwag wobec oponentów, dużo było o elastyczności przedsiębiorców i trudnych nadchodzących kwartałach. Nie ma co ukrywać, że dobry rezultat gospodarki to w pewnej mierze efekt elastyczności przedsiębiorców w dostosowywaniu się do zmieniających się realiów gospodarczych. Dobrze, że premier nie ukrywa iż sporo problemów przed nami. Tempo PKB będzie przyrastało powoli i zanim trwale przekroczymy, dajmy na to 3%, to przyjdzie się zmierzyć z deficytem finansów publicznych i problemami społecznymi wywołanymi bezrobociem.

deficyt jest większy niż byśmy chcieli, ale dzięki temu podatki są na niskim poziomie podatki, a to w efekcie pozwala realnej gospodarce na oddech, który owocuje później takimi statystykami, jaki dzisiaj radują wszystkich Polaków”

Przytoczone zdanie zawiera zaskakująca opinię. Biorąc pod uwagę przekonania ekonomiczne PO, opinia o niskich podatkach budzi zaskoczenie, tym bardziej że w wypowiedzi premiera ta informacja pojawiła się dwa razy. Co oznacza, iż nie jest to wypowiedziana przypadkowo. Osobiście być może nie upierałbym się przy określeniu „niskie” (chociaż zależy to od przyjętej do porównań międzynarodowych metodologii), ale z całą pewnością podatki w Polsce nie są wysokie, czego krajowi przedsiębiorcy nie przyjmują do wiadomości. W ustach (dawnego?) liberała i lidera PO, taka wypowiedź to nowa jakość i mogę mieć tylko nadzieję, że to początek normalnej dyskusji o podatkach i daninach. Być może  jednak – i tego się obawiam – premier wspomniał o „niskich” podatkach tylko by przerwać dyskusje o obniżaniu podatków dla ratowania gospodarki, jako recepte na bieżące problemy. Przypomnę, że poprzedni Sejm przyjął zmiany zmierzające do obniżenia części obciążających wynagrodzenia składek, stawek PIT i ulgi na dzieci. Z perspektywy finansów publicznych i deficytu oraz na tle bieżących wydarzeń był to i tak odważny ruch.

A czego mi brakowało w wypowiedzi premiera? Wypadało wspomnieć o dobrej robocie wykonanej przez NBP i RPP. Animozje pomiędzy premierem i prezesem NBP nie powinny stać tu na przeszkodzie. Kiedy była mowa o wizerunku Polski, warto było wspomnieć iż w pierwszych miesiącach kryzysu (koniec ubiegłego roku) polscy politycy unikali panikarskich czy alarmistycznych wypowiedzi i grania pod niepokoje społeczne. I mam tu na myśli polityków spoza koalicji rządowej. Jednak największą wpadką premiera było przemilczenie roli złotego w uniknięciu głębszego spadku tempa PKB (recesji). Wyniki z I i II kw’09 premier w dużym stopniu zawdzięcza złotemu i tylko ze względów ideologicznych (pomysł z jak najszybszym przyjęciem euro z jesieni’08), premier o tym nie wspomniał. Politycy i ekonomiści o „ideologicznym” podejściu do wprowadzenia euro, dostali – przepraszam za wyrażenie – kopniaka od życia, w postaci silnego kryzysu i zbawiennej w takiej sytuacji roli osłabiającej się krajowej waluty. Mogę mieć tylko nadzieję, że wpłynie to na bardziej racjonalny sposób zachęcania do euro.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Czyżbyśmy zaczęli inwestować w fundusze akcyjne?

Poprawa atmosfery na giełdach skutkująca dynamicznym wzrostem akcji, natychmiast przełożyła się na wyniki funduszy inwestycyjnych. W lutym wartość aktywów wynosiła 67,3 mld zł. Pięć miesięcy później, w lipcu, wartość aktywów sięgnęła niemal 83 mld zł. Oznacza to wzrost o 22%. W tym czasie indeksy krajowe (WIG, WIG20) wzrosły o ok. 60%. Na pozostałych rynkach, indeksy zmieniały się w tym okresie od 20% (Wielka Brytania) do niemal 90% (Rosja). Inwestowanie na zagranicznych rynkach zawiera ryzyko walutowe, a w tym okresie złoty akurat się wzmacniał.

Wzrost aktywów TFI w okresie luty-lipiec o 14,7 mld zł, to przede wszystkim konsekwencja wzrostów giełdowych, które przełożyły się na wzrost wartości jednostek w funduszach zawierających w swoich portfelach akcje. Bilans wypłat i wpłat do TFI w analizowanym okresie, był dodatni ale dość mały, bo zaledwie ok. 0,4 mld zł. Tak więc dodatni bilans przepływów odpowiada jedynie za 3% wzrostu wartości aktywów.

Zatrzymam się na chwilę przy saldzie przepływów, czyli wpłatach i wypłatach z TFI, dokonywanych przez ich klientów. W ostatnich tygodniach w prasie zaczęły się pojawiać opinie, że w społeczeństwie wraca zainteresowanie lokowaniem w jednostki funduszy inwestycyjnych. Analiza przepływów z ostatnich trzech miesięcy nie ułatwia jednak wyprowadzenia prostych wniosków, m.in. o powrocie Polaków do lokowania oszczędności w funduszach. Przypomnę, że z ujemnym miesięcznym saldem (różnica wpłat do TFI i wypłat) mamy do czynienia od listopada 2007 r. Świadomie pomijam listopad i grudzień 2008, kiedy saldo było dodatnie (odpowiednio: 1,0 i 1,9 mld zł), gdyż było to wynikiem zmian w grupie Aviva (dawniej Commercial Union). W tym roku widoczny był trend zmniejszania się sald ujemnego i od maja mamy do czynienia z saldem dodatnim. W maju zaledwie 0,1 mld zł, ale w dwóch kolejnych miesiącach były to już kwoty rzędu 0,6 mld zł. Biorąc pod uwagę średni dodatni bilans wpłat z okresie styczeń 2005 – październik 2007, który wynosił 2,7 mld zł, kwoty z czerwca i lipca tego roku nie są zbyt duże. Oczywiście z jednej strony trudni oczekiwać potężnych wpłat, biorąc pod uwagę kataklizm jakiego doświadczyli inwestorzy w ciągu ostatnich dwóch lat. Ale z drugiej strony, kiedy zauważy się że od kilku miesięcy niskie indeksy giełdowy aż się proszę żeby zacząć inwestować, reakcja Polaków wydaje się trochę opóźniona. Widać że w instytucjach parających się doradztwem finansowym (czyli od banków po małe firmy), nadal panuje nadmierny lęk i niepewność. Czyżby aż tak silny był paraliż po wpadkach z 2007 roku, czy też uwaga przeniosła się na rynek „struktur”. Przykro powiedzieć, ale nadal w instytucjach finansowych patrzy się na klienta jako źródło dochodów, a dopiero na drugim planie jest satysfakcja. Kiedyś zarabiało się na prowizji od funduszy,  a teraz na prowizji zawartej (ukrytej?) w „strukturach”. No… i należy dodać że uwaga bankowców skierowana jest też na lokaty.

Łączne saldo w okresie maj-lipiec wyniosło ponad 1,3 mld zł z czego tylko 40% to szeroko rozumiane fundusze akcyjne. Faktycznie widać tu systematyczny wzrost w ciągu trzech ostatnich miesięcy. Są to kwoty (cały czas mowa o saldzie) od 0,1 w maju mld zł do 0,24 w lipcu. Zastanawiam się czy to efekt doradztwa czy też – jak zwykle – przystępujemy do inwestowania kiedy ostro wzrasta i mówią o tym w telewizji. Całe szczęście, że w dłuższej perspektywie klienci niemal z całą pewnością zyskają stopę zwrotu, przekraczającą zysk z lokat bankowych. Pozostałe 60% przypada na fundusze o bezpieczniejszym profilu inwestowania. Głownie w fundusze pieniężne i papierów dłużnych. Brak informacji kto dokładnie stoi za tymi ruchami, pozwala jedynie domniemywać że to podmioty gospodarcze zarządzają płynnością, a może niektórzy chcą się ochronić przez zapowiadanym od dłuższego czasu spadkiem (korektą) na rynkach akcji. Teorii można dopisać jeszcze z kilka (jak np. działania jednego czy kilku inwestorów instytucjonalnych lub nowy produkt rynkowy) . Nieco mniej rozumiem, tych którzy nabyli jednostki funduszy papierów dłużnych. Tu również można podać powody jak przy funduszach RPP (tzw. pieniężne). „Wchodzenie” w fundusze papierów dłużnych na końcu cyklu obniżania stóp procentowych na świecie i w Polsce jest dość dziwne.

Bieżący wpis zakończę ciekawostką „a kto najwięcej zyskał”? Otóż największe fundusze. Mowa o Pioneerze, BZ WBK AIG, ING czy PKO BP. Aż 55% wzrostu aktywów w okresie luty-lipiec przypadło na te firmy, przy 46% udziale w rynku w lutym. Nie wnikając w szczegóły, to efekt struktury portfela funduszy, sieci dystrybucji i marki. Pozwoliło to w lipcu tym funduszom podnieć udział w rynku do 48%. Jednak czasy kiedy miały razem 65% rynku (np. lata 2004 o 2005) już nie wrócą.  Wysyp nowych funduszy i korekta na giełdzie, ujawniły siłę konkurencji.

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Produkcja sprzedana i przychody przed. niefinansowych

Opublikowane w ostatnich dniach krajowe dane makroekonomiczne przyczyniły się do ogromnego optymizmu na giełdzie. Dane faktycznie są dobre, ale jak to zwykle bywa, warto opatrzyć je komentarzem.

Produkcja sprzedana przemysłu w ujęciu rok do roku, spadła tylko o 4,6%. Wprawdzie gazety sondujące wcześniej analityków bankowych wskazywały iż oczekiwano korzystniejszego wyniku, to moim zdaniem spadek o 4,6%, to dobry wynik. Można powiedzieć, że opinia do bieżących wyników makroekonomicznych to kwestia przyjętego punktu odniesienia. Jeszcze kilka miesięcy temu, spodziewano się recesji. Napływ pozytywnych informacji (tzn. nie tak złych jak się spodziewano) rozpoczął proces powolnej korekty prognoz makroekonomicznych na korzystniejsze i w ślad za tym poszło chyba oczekiwanie iż każde kolejne dane, będą ten korzystny obraz potwierdzać. To co możemy obecnie powiedzieć to to że powinniśmy uniknąć kryzysu w rozumieniu spadku PKB w ujęciu rocznym w 2009.

Spadek produkcji sprzedanej jest nieco głębszy niż spadek eksportu wyrażonego w złotych, co oznacza iż sprzedaż na rynku krajowym może dalej spadać. Dane o sprzedaży detalicznej i hurtowej nie pozostawiają wielu złudzeń. Łatwo nie będzie. Sądzę, że inwestorzy giełdowi niepotrzebnie interpretują najnowsze dane jako oznakę łatwego powrotu na ścieżkę wzrostu i próbują to na wyścigi zdyskontować.

Miłą niespodziankę sprawiły wyniki budownictwa (produkcja budowlano-montażowa). Skok wartości prac budowlanych w lipcu w ujęciu rok do roku o ponad 10% faktycznie robi wrażenie. Proponowałbym pewien dystans do tego wyniku. Nie będę już wnikał ile w tym efektu bazy, sezonowości, a ile wyjątkowych wydarzeń (prac budowlanych) przypadających na lipiec. Tym bardziej, że brak dokładnych informacji o tych ostatnich. Ponadto jednorazowe gwałtowne skoki wyników budownictwa w ujęciu wartości prac przypadających na danych miesiąc i w ujęciu rok do roku to stały element w analizie jego wyników. Stąd też nie ma co filozofować i lepiej skupić się na trendzie. Wyniki za lipiec pozwalają wierzyć, że nawet jeżeli w kolejnych miesiącach zobaczymy wartości ujemne, to spadki nie będą wielkie ani długotrwałe. Dla mnie najważniejszy wniosek wynikający z najnowszych danych budownictwa, to potwierdzenie iż nie nastąpiło załamanie produkcji budowlano-montażowej a jedynie korekta i tak zbyt wysokiego tempa wzrostu jeszcze rok temu. Nie chcę zapeszyć, ale wyniki budownictwa pozwalają również wierzyć iż unikniemy poważniejszego spadku tempa nakładów inwestycyjnych. Przypomnę, że nakłady na budynki i budowle w nakładach inwestycyjnych ogółem to niemal 40% w ubiegłym roku.

Na koniec dane na które zawsze czekam z dużym zainteresowaniem, czyli wyniki przedsiębiorstw niefinansowych. Przychody ze sprzedaży w II kw tego roku, realnie są mniejsze o 1,5%. Można w zasadzie powiedzieć, że przychody są niemal bez zmian. Niestety trzeba zauważyć, że roczne tempo przychodów systematycznie słabnie i na kilka kwartałów musimy zapomnieć o rocznych wzrostach na poziomie kilkunastu procent, z czym mieliśmy do czynienia w okresie od 2006 roku do połowy 2008.

Wyniki przedsiębiorstw obejmują, poza przemysłem, sektory usługowe. Po odjęciu przychodów z tytułu eksportu okazuje się, że sprzedaż dóbr i usług w kraju w ujęciu rok do roku, wzrosła nominalnie o nieco ponad 4%, co w ujęciu realnym daje wartość na poziomie zero procent. Kiedy weźmie się pod uwagę, że spadek produkcji przemysłowej był większy, to nasuwa się oczywisty wniosek, iż przed silniejszym spadkiem przychodów ratują nas usługi. To nic nowego. Przychody przemysłu charakteryzują się w swoich cyklach większą amplitudą wahań. W okresach  spowolnienia, roczne tempo przychodów przemysłu obniża się szybciej niż usług, czyli inaczej mówiąc – usługi czynią okresy spowolnienia łagodniejszymi.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Uregulowania związane z rynkiem kredytowym

Rozwój rynku kredytowego i drastyczne spowolnienie koniunktury, przyczyniły się do powstania kilku nowości, albo znacznych poprawek w regulacjach prawnych mających związek w rynkiem kredytowym. Mam na musi następujące akty

1.        ustawa o upadłości konsumenckiej
2.        dopłata do odsetek w ramach programu „Rodzina na swoim”
3.        ustawa o pomocy w spłacie niektórych kredytów mieszkaniowych

Z góry zaznaczam, że celem bieżącego wpisu nie jest analiza prawna tych aktów ani ich streszczenie, a jedynie zestaw refleksji. Tych, którzy szukają dokładnych informacji, odsyłam do aktów prawnych i artykułów oraz poradników jakich mnóstwo pojawiło się i pojawia w prasie.

Czas powstania, cel i zasięg wspomnianych aktów prawnych jest różny. Do jednych dojrzewaliśmy długie lata, inne wymuszone zostały zmieniająca się sytuacją makroekonomiczną. Dwa pierwsze zostały już wstępnie zweryfikowane przez życie. Trzeci, jest nowością. Jedną z wielu ich cech wspólnych jest większa lub mniejsza krytyka. To zaś, co je łączy to mniejszy lub większy związek w rynkiem kredytowym. Możemy na żywym organizmie prześledzić powstawanie prawa regulującego sferę życia, gdzie zbiegają się problemy społeczne, mikro- i makroekonomiczne. Zwiększanie skali zadłużenia gospodarstw domowych w ostatnich latach oraz załamanie tempa rozwoju gospodarczego zachęciły parlamentarzystów i urzędników do objęcia tzw. „dedykowanymi” regulacjami tej sfery naszego życia.

Z tych trzech aktów, rozczarowanie budzi ustawa o upadłości konsumenckiej. Jej uregulowania są tak ostre, iż należałoby postawić pytanie czy spełnia swoją rolę. I już na samym początku trafiamy na pytanie, o jaką rolę chodzi. Lektura ustawy i pierwsze opinie prawników, wskazują że akt prawny zamiast pomóc wyplątać się z długów i dać możliwość powrotu do życia, robi wrażenie jakby był napisany na potrzeby instytucji finansowych wobec których gospodarstwo domowe jest dłużnikiem. Celem ustawy jest w zasadzie zaspokojenie banku-wierzyciela (przypominam, że poruszamy się w przykładowym kręgu gosp_domowe-kredyt-bank). Trudno o inną opinię, skoro usuwamy kogoś z mieszkania i sprzedajemy sprzęty, pozostawiając środki na roczny wynajem. A co potem? Pojawia się wiec wątpliwość, że ustawa o upadłości w stosunku do istniejącego wcześniej prawa nie wnosi w zasadzie nowej jakości. W takim razie po co takie prawo.

Moim zdaniem sens takiej ustawy jest tylko wtedy, gdy wyrówna ona szanse obydwu stron, czyli banku i dłużnika. Nie będę się wykłócał, kto bardziej jest winny utracie zdolności spłaty zadłużenia, bank czy klient, bo precyzyjne ustalenie winy niewiele tu wnosi. Z jednej strony mamy konsumenta, pożyczkobiorcę, który jak najszybciej chce poprawić swój status materialny, a z drugiej bank, który udaje że nie widzi iż daje kredyt osobie ze znacznym ryzykiem niespłacenia pożyczki. Nie zamierzam usprawiedliwiać braku rozsądku gospodarstw domowych w zadłużaniu, niemniej trzeba pamiętać że bywają i przypadki losowe, jak utrata pracy. Cześć winy leży jednak po stronie banków, które świadomie dają zbyt łatwo pożyczki. Nie widzę więc powodów dla których i banki nie powinny ponosić finansowych konsekwencji wspomnianej polityki. Nie bez znaczenia jest też i kwestia społeczna, czyli zapobieganie pojawiania się kolejnego czynnika powiększającego sferę ubóstwa.

Celem ustawy konsumenckiej powinno być dążenie do maksymalnego uregulowania zadłużenia, przy pozostawieniu klientowi (gospodarstwo domowe) szansy na przetrwanie. Oznaczałoby to więc, trzymając się przykładu mieszkania, pozostawienie możliwości posiadania własnego lokum w wielkości określonej w ustawach o mocy mieszkaniowej. Jeżeli ktoś i tak żyje na małej powierzchni, to pozostaje dochodzić spłaty zadłużenia z innych aktywów lub wynagrodzenia. W ostatnim przypadku oznacza to dla banków w gruncie rzeczy ograniczone możliwości odzyskania całego zadłużenia. Powyższa skrócona opinia powoduje wyodrębnienie relacji bank-pożyczkowbiorca, z innych aktów prawnych regulujących zasady odzyskiwania należności. Jest to jednak uzasadnione skalą i specyfiką rynku, gdzie i banki nie są bez winy.

Ostatecznie powstała wyjątkowo restrykcyjna ustawa, która nie wnosi praktycznie nowej jakości w naszym prawie i życiu społeczno-gospodarczym. Powstał bezwartościowy akt prawny. Specyfika rynku kredytowego wymagała przesunięcia konsekwencji kłopotów z uregulowaniem kredytów nieco w stronę banków.

Spory o kształt ustawy regulującej (a nawet sens jej powstania) upadłość konsumencką trwają od kilku lat. Z całą pewnością rynek osiągnął już takie rozmiary, by taka ustawa powstała. Warto więc jeszcze raz podyskutować o jej kształcie i porzucić ideologiczne podejście.  Kryje się za tym niezmiernie ciekawa dyskusja o odpowiedzialności za podejmowane decyzje ekonomiczne i mam tu na myśli zarówno banki jak i gospodarstwa domowe. Gdzieś po środku jest i państwo, które nie jest zainteresowane zwiększaniem liczby gospodarstw domowych zasilających rzeszę klientów pomocy społecznej.

W jednym z kolejnych wpisów przedstawię opinie do pozostałych dwóch ustaw.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Pieniądz rezerwowy w lipcu

Najnowsze dane o pieniądzu rezerwowym potwierdzają wcześniejsze oczekiwania dotyczące zasilenia banków w płynność pochodzącą ze zmniejszenia rezerwy obowiązkowej. Przypomnę, że pod koniec maja RPP obniżyła stopę rezerwy obowiązkowej z 3,5% do 3,0%, a miesiąc później – stopę referencyjną z 3,75% na 3,5%. Na bazie wartości depozytów, w maju szacowałem uwolnione przez RPP (w lipcu) środki na niemal 3 mld zł. Z punktu widzenia teoretycznych potrzeb rynku (teoretycznych!) nie jest to może kwota nadmiernie duża, ale  po zachowaniu banków w ciągu minionego półrocza, i tak było wiadomo że na pewno nie będzie obecnie wykorzystana.

NBP od dziesięciu miesięcy zasila banki w pieniądz (operacje z pozycji repo). Jednak od grudnia wartość ta powoli spada. Świadomie nie biorę pod uwagę wartości operacji repo z końca kwietnia. Najprawdopodobniej konkurencja bonów skarbowych spowodowała suszę na rynku międzybankowym, co przełożyło się na skokowy wzrost wartości operacji repo do niemal 14,9 mld zł. W zależności od przyjętej metody liczenia, wartość operacji repo spada o ponad 0,5 mld zł miesięcznie od końca ubiegłego roku. Tymczasem banki, które mają krótkoterminową nadpłynność zwiększają wartość przetrzymywanych w bonach NBP pieniędzy o ok. 3,5 mld zł miesięcznie. Na koniec grudnia w bonach pieniężnych było 10,2 mld zł, a na koniec lipca – dokładnie 35 mld zł.

Mimo tego wpływ krótkoterminowej nadpłynności na stawki WIBOR jest mizerny. Od rozpoczęcia cyklu redukcji stopy referencyjnej w Polsce (koniec listopada), wartość stóp WIBOR dla depozytów od 3M do 12M spadła o wartość niewiele mniejszą od wartości spadku stopy referencyjnej, czyli ok. 240 pkt. bazowych.

Spadek tempa wzrostu gospodarczego spowodował mniejszy przyrost głównej pozycji pieniądza rezerwowego, czyli pieniądza gotówkowego w obiegu łącznie z kasami banków. Oprócz tego trzeba pamiętać, że wartość pieniądza gotówkowego wraca do normalnych rozmiarów z III kw 2008 r. po skoku z ok. 7,5% wartości PKB do 8,3%. Obecnie wartość pieniądza gotówkowego w relacji do PKB, wynosi ok. 7,8%.

Wzrosła wartość pieniędzy jakie banki przetrzymują na rachunkach w NBP. Pomimo spadku poziomu rezerw, na bankowych rachunkach było łącznie niemal 7 mld zł ponad potrzeby. W efekcie pomimo spadku stopy rezerwy obowiązkowej do 3%, jej teoretyczna wartość  – w zależności od skali precyzji  wyliczeń – wynosi od 4,1% do 4,3%.

Podsumowując: biorąc pod uwagę stawki na rynku międzybankowym oraz przytoczone wyżej dane, można powiedzieć że w sektorze bankowym wciąż utrzymuje się brak zaufania. RPP zrobiła co do pory co do niej należało, czyli obniżyła stopy i zasiliła sektor bankowy w płynność. Teraz pozostaje czekać na efekty.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Walka rolników o marżę

Zarzuty rolników pod adresem handlu detalicznego, zamieszczone we wczorajszej Gazecie Wyborczej przypomniały, że gospodarka rynkowa to również ostra rywalizacja o marżę, toczona przez podmioty gospodarcze. Zanim przejdę to własnego komentarza to pretensji i propozycji rolników i ich przedstawicieli, pokrótce przypomnę o co poszło. Otóż rolnicy skarżą się, iż mają coraz większe trudności z zapewnieniem opłacalności produkcji. Ceny skupu spadają, a tymczasem ceny artykułów żywnościowe nie. To prowokuje pytanie: kto przejął marżę? A skoro ktoś marże rolników przejął, to jest to akt niegodziwy ich zdaniem i należy rozpocząć działania przywracające normalność. W cytowanych przez GWyborczą wypowiedziach jako winny wskazany jest handel detaliczny, a przede wszystkim osławione już wielkopowierzchniowe markety.

W pretensjach rolników jest trochę racji, ale procesy ekonomiczne które do tego doprowadziły można bez ryzyka błędu nazwać obiektywnymi. Szczególną uwagę warto zwrócić na komentarz, poziom zarzutów i pomysłów reprezentantów rolnictwa. Bo te wskazują, że od dwudziestu lat stoją w miejscu i chyba nadal nie rozumieją że mamy wolny rynek.

Wpierw krótki rys historyczny. Jakieś dwadzieścia lat temu zmieniliśmy ustrój społeczno-gospodarczy na rozsądniejszy. Patrząc na przemiany z perspektywy grup zawodowych, rolnicy byli wśród tych, przed którymi wspomniane zmiany postawiły najwięcej wyzwań. Rolnictwo weszło w okres wolnego rynku bardzo rozdrobnione i takie pozostaje do dzisiaj. Z biegiem czasu powoli produkcję rynkową zaczęły przejmować gospodarstwa kilkudziesięciohektarowe i większe. W pionowym układzie rolnictwo – przetwórstwo spożywcze – handel detaliczny, pierwszy elementy pod względem organizacyjnym przekształca się najwolniej. Sektor przetwórstwa spożywczego zaczął się modernizować i łączyć w większe podmioty już od pierwszych lat ubiegłej dekady. Trzeci element – handel wielkopowierzchniowy – zaczął nabierać rozpędu od II połowy lat 90-tych. Jest faktem iż szanse nie były wyrównane, ale to nie oznacza że nie było ich wcale. Można dyskutować czy dynamiczny rozwój sieci marketów aby faktycznie nie zakłócił równowagi na styku producent/przetwórca – handel – konsument. W innych krajach proces ten trwał dłużej. My dołączyliśmy do normalnego świata dość późno i handel wielkopowierzchniowy prowadzony przez silne ekonomicznie sieci handlowe pojawił się z tego punktu widzenia, dość raptownie. To jednak obiektywna konsekwencja zbyt długiej izolacji ekonomicznej Polski. Należy też pamiętać, że rozwój marketów ma akceptację społeczną, w postaci rzesz obywateli którzy codziennie te markety odwiedzają.

Rozdrobnione rolnictwo w starciu ekonomicznym z silniejszym uczestnikami cyklu, czyli przetwórstwem i handlem, z natury rzeczy stoi na gorszej pozycji w rywalizacji o podział marży. Stan ten można zmienić, poprzez tworzenie organizacji zrzeszających drobnych wytwórców i zastanowienie się czy upieraniu się przy modelu rolnictwa opartym na gospodarstwach rodzinnych (czyli w naszych warunkach, gospodarstwach stosunkowo małych) ma sens. Użyte przeze mnie pojęcie „organizacji zrzeszających..” jest ogólne, ale obejmuję tym wszelkie formy od przedsiębiorstw po luźne formy pozwalające na wspólną reprezentację wobec dostawców i odbiorców. Unia Europejska wspiera powstawanie grup producenckich. Nie ma też co ukrywać, że jeszcze na obecnym etapie rozwoju rolnictwa, większe korzyści może nadal przynosić kontynuowanie poprawy wydajności.

Do rolników nadal to chyba jednak nie dociera, sądząc z poziomu komentarzy i pomysłów jakie cytowane są przez Gazetę Wyborczą. Nie dziwią mnie emocjonalne wypowiedzi zwykłych rolników, ale wypowiedzi przedstawicieli organizacji rolniczych i Ministerstwa Rolnictwa budzą rozczarowanie a czasami śmiech.

„Prezes KRIR Wiktor Szmulewicz chce, by na każdym produkcie żywnościowym była cena sugerowana, za jaką sklep powinien sprzedawać ten towar. Zawierałaby ona koszt jego produkcji oraz "rozsądną" marżę handlową.”

Idea ceny sugerowanej może mieć zastosowanie tylko do wąskiej części towarów i z racji dużej liczby producentów rolnych oraz zróżnicowanych kosztów magazynowani i transportu nie jest możliwa do zastosowania w szerszym zakresie. Już zupełnie nie widzę tego w przypadku produktów rolnych. Mogą tego próbować zakłady przetwórcze, ale w przeważającej większości z nich, rolnicy (dostawcy surowca) nie mają możliwości wpływu na politykę cenową. A teoretyzując,….. to w zastosowanie tego w masowej skali byłoby powrotem do socjalizmu.

Nie wiem co to jest „rozsądna” marża. Jak pomysłodawca będzie doliczał się marży dla poszczególnych branż. Oczekiwana stopa zwrotu z inwestycji bywa wysoce zróżnicowana pomiędzy branżami. Różne są potrzeby inwestycyjne, tzn. wykraczające poza ujętą w kosztach amortyzację. Oczywiście intuicyjnie rozumiem pojęcie „rozsądna..” ale w rozumieniu marży w danym sektorze, który jest silnie konkurencyjny, czyli marży osiąganej w okresach już historycznych. Bywało, ze w niektórych sektorach przetwórstwa spożywczego marża wskutek wyniszczającej konkurencji uniemożliwiała inwestowanie na poziomie koniecznym. A swoją drogą, zgłaszam swój udział do komisji która będzie ustalała „rozsądną” marżę na produkty rolne, bo przyjmuje iż producenci rolni tez będą tym pomysłem objęci.

„Minister rolnictwa Marek Sawicki chce powołać międzyresortowy zespół do badania, czy hipermarkety nie zawyżają przypadkiem cen żywności. I badać, kto, gdzie zarabia najwięcej.”………….” W maju tego roku Sawicki złożył również na posiedzeniu unijnych ministrów rolnictwa wniosek o przeanalizowanie marż w handlu.”….” W środę wicepremier Waldemar Pawlak w Programie III Polskiego Radia mówił, że działające w Polsce sieci ledwo wychodzą na zero, a w Europie Zachodniej mają piętnaście procent rentowności. – W oczywisty sposób można przypuszczać, że następuje transfer zysków. I to oznacza, że to, co jest nadwyżką, jest transferowane do macierzystej centrali, a u nas pozostają problemy i kłopoty”….” To niedopuszczalne. Tym trzeba się zająć. Urzędy skarbowe, UOKiK muszą to kontrolować, przejrzeć dokumentację tych sieci – oburza się Wiesław Woda, poseł PSL”.

No i na koniec myśl finalizująca powyższe cytaty:” Zdaniem PSL ukrywane zyski hipermarketów powinny zasilić kasę państwa, która znajduje się obecnie w kryzysie.”

Zastawiam się co ci ludzie robili przez minione dwadzieścia lat wolnego rynku. Czyżby do tej pory procesy ekonomiczne kształtujące cenę finalną przetworów spożywczych ich nie interesowały? Chętnie bym przeczytał w codziennej ekonomicznej prasie informacje o tym, ale nikt się nie kwapi z zaryzykowaniem takiego opracowania. Mała grupa analityków zaopatrzona w dane z GUS i dostępne raporty finansowe firm handlowych i przetwórstwa spożywczego, bez większych przeszkód diagnozuje problem. Skoro na rynku artykułów spożywczych tak łatwo o dużą marżę, to co do tej pory zrobili autorzy powyższych myśli by w ten rzekomo „łatwy” rynek uzupełnić podmiotami które będą sprzedawać taniej i z „rozsądną” marżą. Kierowanie niesmacznych zarzutów pod adresem „zagranicznych” sieci jest już trochę nudne. „Polski” handel detaliczny, bardziej rozdrobniony, tez nie ma ochoty obniżać cen.

Problem rywalizacji o marże faktycznie istnieje, ale w większej części jest on efektem rozdrobnienia rolnictwa i wynikające stąd niskiej wydajności.

Przygotowując się do tego wpisu, sprawdziłem zmiany cen mleka i cen tzw. nabiału. Od czasu skoku cen skupu w 2007, rolnicy musieli zaakceptować jej spadek z ok. 130 zl za litr (XI, XII 2007) do 86 zł obecnie. Tymczasem cena produktów finalnych praktycznie nie spadła. Nie wyjaśnia to jednak tego, kto przejął „marże” rolników i czy aby na pewno były to sieci marketów i czy aby na pewno ktoś ma tą marżę czy też „zjadły” ją koszty produkcji. Jakość argumentów rolników i odruchowe wskazanie winnego, sugeruje że nikt z nich poważnie tego problemu nawet nie analizował.

Poniżej link do komentowanego artykułu:

http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,33181,6899247,Klient_musi_wiedziec__ile_przeplaca.html

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Krajowy rynek finansowy w lipcu

Mam pewien dyskomfort patrząc na krajowy rynek finansowy po upływie jednego miesiąca. Rynek walutowy i giełda, postanowiły nic sobie nie robić z mojej poprzedniej opinii i …. pikowały w kierunkach przeciwnych do zasugerowanych przeze mnie. Muszę się teraz trochę pomęczyć i „dorobić” jakąś „ideologię” J.

Słynny jeszcze niedawno poniedziałek 21 czerwca, kiedy to nasze główne indeksy spadły o 5%-6%, nie był początkiem korekty. Aż do połowy lipca w rzeczywistości był dość stabilny. W połowie minionego miesiąca zaczął się szał zakupów. Od tego czasu średni dzienny wzrost WIG i WIG20, wyniósł 1,2%. Ładny wynik. Tylko przez pół miesiąca nasze indeksy wzrosły o ok.15%. Jako ciekawostkę podam, że to wartość zbliżona do wzrost średniorocznego naszej giełdy z ostatnich kilkunastu lat. W tym roku mieliśmy już większy wzrost na naszej giełdzie. Mam na myśli kwiecień, kiedy to nasze indeksy wzrosły o ok. 20%. O ile jednak wzrosty z II kw tego roku można tłumaczyć odreagowaniem po panice i zaniżeniem wyceny firm na przełomie roku, to ostatnie dwa tygodnie to moim zdaniem lekka przesada. W swojej ocenie opieram się na wycenie fundamentalnej i zmienności nastrojów graczy. Obecny stan byłby ok. pod warunkiem, że rynek przeszedłby w trend boczny na kilka miesięcy. Problem w tym, że rynek nie lubi stabilizacji i często szuka bodźców do zmian. W naszej sytuacji problem jest tym większy, że po zredukowaniu pozycji przez inwestorów zagranicznych w ubiegłym roku ich „wjazdy” i „wyjazdy” z krajowej giełdy, będą przyczyniać się do sporych skoków. Miesiąc temu wspomniałem, że gracze giełdowi podchodzą do danych makroekonomicznych bardzo emocjonalnie. Świetnie było to widać po notowaniach piątkowych. Rynek zmieniał się w rytm nadchodzących danych. Sądzę, ze długo jeszcze potrwa zanim giełdy zauważą, iż prawdopodobieństwo iż mijająca zapaść gospodarcza na świecie przybierze kształt litery V, jest dość małe. Litera V natomiast dobrze oddaje nastroje rynkowych graczy z ostatnich trzech kwartałów, którzy wpierw przesadnie spanikowali, a teraz przejawiają przejściowo nadmierny optymizm. Pozostanę przy swoim, czyli powrót indeksów do wartości dajmy na to z kwietnia, były dla rynku bardzo zdrowy. Problem jednak w tym, że rynek będzie musiał dostać twarde dane makroekonomiczne, by sobie uświadomić że koniunktura na poziomie 5% (przypadku Polski) nie pojawia się od razu.

Podobnie jak indeksy giełdowe, swoje wielkie dni miał i nasz złoty za sprawą m.in. wzrostów giełdowych. W ciągu miesiąca złoty wzrósł o blisko 8% (umocnił się), co nie jest częstym zjawiskiem. Wzmocnienie z lipca spowodowało wyprzedzenie tempa wzmocnienia złotego jakie założyłem w I kw tego roku. Mówię o wytyczonym trendzie, ale tak jak w przypadku giełdy walutowy rynek nie lubi nudy, a ponadto w naszym przypadku, giełda potrafi mieć znaczny wpływ na zmiany złotego. Przygotowując bieżący wpis na blogu, sprawdzałem swoje szacunki na tempo spadku kursu złotego (wzmocnienie złotego) w perspektywie rocznej od I kw tego roku. W lipcu złoty wzmocnił się o 7,5%, z czego większość przypadła na II połowę lipca. W efekcie w lipcu nastąpiło przyspieszenie wzmocnienia złotego. Bawiąc się dalej w takie makroekonomiczne szacunki, można powiedzieć iż złoty wykonał ok. 3 miesięczną „normę”, czyli mówiąc prościej: złoty zanadto przyspieszył.

Na rynku stóp procentowych miało miejsce kilka zmian. Niedawny czas temu zwracałem uwagę iż rentowności obligacji są nieco zawyżone. W lipcu rynek dokonał istotnej korekty. Na koniec czerwca, rentowności obligacji 2, 5, i 10 letnich były następujące: 5,25%; 5,78%; 6,30%. Miesiąc później rentowności przyjęły odpowiednio wartości: 4,8%, 5,4% i 6,1%. Pozostawiam każdemu do wybrania co było tego powodem: przemyślana korekta czy też mechaniczne kopiowanie zmiany stopy referencyjnej. Chce wierzyć w to pierwsze. Sądząc z wyliczonych, prognozowanych stóp krótkoterminowych na bazie krzywej, rynek powrócił do standardu, czyli prognozowania stopy referencyjnej (trzymając się tego przykładu), czyli środek celu inflacyjnego plus 2-3% stopa realna. Biorąc pod uwagę podejście rynku do prognoz długoterminowych w latach ubiegłych, jest jeszcze miejsce na małe obniżki, ale biorąc pod uwagę bieżącą sytuację makroekonomiczną, nie liczyłbym na silne spadki rentowności. Rezerwę rynku w postrzeganiu przyszłości widać w wycenie obligacji 10 letnich. Na tle notowań krótszych terminów, rynek zachowuje pewną rezerwę.

Brak cięcia stopy referencyjnej w lipcu, nie był oczywiście zaskoczeniem. Teoretycznie jest możliwe w najbliższych miesiącach cięcie o 25 do 50 pkt. ale to zależy już od kolejnych danych makroekonomicznych. Faza „ratunkowego” dla gospodarki cięcia stóp jest już za nami. Z dotychczasowych decyzji RPP, minutek i wypowiedzi jej członków  widać że skończyły się czasy łatwego uzyskiwania większości dla obniżki stopy referencyjnej. Kwotowania ceny pieniądza (WIBID i WIBOR) przez rynek międzybankowy są wprawdzie wypadkową podaży i popytu na pieniądz, ale „skażone” są bieżącymi problemami rynku. Krótkoterminowa nadpłynność i ciągły brak zaufania na rynku międzybankowym powodują w efekcie zaniżenie ceny depozytów krótkoterminowych (przede wszystkim do miesiąca) i zawyżenie ceny depozytów od 3 do 12 miesięcy. Cięcie stopy referencyjnej w czerwcu z 3,75% na 3,50%, nie zmieniło co do zasady nastawienia banków do kwotowania WIBORów dla depozytów powyżej 1 miesiąca. W II połowie lipca  rynek zakończył korektę WIBORów. Średnia różnica pomiędzy stopą referencyjną a WIBORem dla 3, 6 czy 12 m-cy, w II dekadzie lipca była i tak większa od średniej dla każdego z tych terminów z okresu 2007 do X 2008, czyli 22 miesięcy, kiedy to stopa referencyjna wzrastała. W przypadku WIBORu dla 3 m-cy, wartość różnicy była wyższa o ponad 60% w porównaniu ze wspomnianym okresem 22 miesięcy.

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Nie przerzucajmy winy na polityków. Spójrzmy na siebie.

Trudna sytuacja budżetowa, przywróciła na pierwsze strony gazet problem deficytu budżetowego i zadłużenia. Zawodowi dziennikarze i publicyści oraz internauci, zaczęli drwić z polityków wskazując, że to ich nieporadność, brak odwagi i nieumiejętność zarządzania państwem oraz populizm winne są deficytowi. Mnie kilka dni temu „ujęła” sugestywność przekazu dziennikarzy jednego z programów informacyjnych. Wprawdzie oni akurat podjęli problem rosnącego zadłużenia, ale wspominam o tym ponieważ, jego wzrost jest istotnie związany z rosnącym deficytem. Wracając to wspomnianego programu, dziennikarze podzielili wartość krajowego zadłużenia i sprytnie podzielili przez liczbę obywateli. Dla spotęgowania wrażenia, pokazali nowonarodzonego obywatela na jednej z „porodówek” dodając komentarz, że nawet niczemu niewinne dziecko jest już „statystycznie” obciążone długiem, wskutek banalnego zadłużenia kraju przez polityków.

Jaka jest odpowiedzialność obywateli a jaka polityków za deficyt i wzrost zadłużenia? Otóż wbrew nudnej już manierze obrzucania wszystkimi winami polityków, na ogół winnymi powyższych zjawisk są obywatele tego kraju, czyli My, Polacy. Nie widzę żadnego powodu dla którego należałoby tej przykrej prawdy Polakom oszczędzać.

Zacznę od polityków. W moim przekonaniu, polityk powinien mieć odwagę podejmowania ekonomicznych decyzje, wbrew woli znacznej części obywateli lub nawet większości jeżeli okoliczności do tego zmuszają. A tak jest obecnie. W zasadzie powinienem iść dalej, czyli: polityk powinien umieć określać scenariusze przyszłych zdarzeń i zmierzać decyzjami do stanu finansów publicznych, które będą elastycznie reagować na zmiany koniunktury i daniny na rzecz państwa nie będą nadwyrężać kieszeni podatnika. Wiem, że to dość ogólne ujęcie, więc świadomie posłużę się przykładem obecnej sytuacji finansowej państwa. Szybki wzrost deficytu budżetowego, to głównie konsekwencja braku elastyczności strony wydatków na zmiany koniunktury. Dochody budżetu oparte są przede wszystkim na dochodach podatkowych, a te uzależnione są od stanu gospodarki i zmienności tempa PKB, w pewnym uproszczeniu.  Wydatki zaś, to rezultat naszych aspiracji i wydatków które są mniej lub bardziej faktycznie konieczne(wojsko, policja, infrastruktura itd.). Co, kiedy aspiracje i konieczne wydatki przekraczają dochody? Mamy deficyt. Teoretycznie powinniśmy wydawać tyle i ile uzbieramy, dzięki czemu nie byłoby deficytu. To rolą i powinnością polityków jest uświadamiać te problemy swojemu elektoratowi i podejmować w przypadkach koniecznych decyzje sprzeczne z oczekiwaniami wyborców ale racjonalne z punktu widzenia sytuacji finansowej państwa. Nie ma bowiem co ukrywać, że przeważająca większość Polaków nie interesuje się problemami ekonomicznymi innymi niż własne i spora część z nas przejawia postawę roszczeniową wobec budżetu.

Politycy faktycznie nie popisali się w okresie minionych kilku lat. Poprzedni rząd powinien był wykorzystać okres świetnej koniunktury do ograniczenia i uelastycznienia strony wydatkowej. Tymczasem rząd wraz z opozycją, bardziej był zainteresowany redukcją danin jak PIT czy składka ZUS. W efekcie powstała zabawna sytuacja. Beneficjentami minionego okresu koniunktury byli zarówno ci którzy pobierają świadczenia z budżetu jak i ci którzy go zasilają. Część z nas była po obydwu stronach. Co gorsza, minione kilka lat potwierdziło przykrą prawdę, że okresy świetnej koniunktury nie są należycie wykorzystywane do reformy strony wydatków budżetowych wydatków tych instytucji które wchodzą w skład finansów publicznych (np. ZUS).

Jestem zdania, że dominująca część polityków ma świadomość konieczności zmian, ale rywalizacja polityczna i lęk przed spadkiem popularności i reakcją mediów, powoduje że zachowują się nieracjonalnie.

Dla mnie problem wzrostu zadłużenia i deficytu leży głównie po stronie obywateli. Niemal wszyscy zasilamy finanse publiczne podatkami i innymi daninami, i niemal wszyscy korzystamy pośrednio lub bezpośrednio z danin budżetowych. Generalnie nasza postawa to oczekiwanie obniżenia danin i wzrostu nakładów. Nakłady to zarówno płacone z państwowej kasy wynagrodzenia czy świadczenia emerytalne oraz oczekiwanie że państwo (lub władza lokalna) będzie sowicie łożyć na drogi, parki, policję, komunikację, budowę mieszkań socjalnych, pomoc społeczną, wspomaganie (dotowanie!) budownictwa  itd. itd. Nie znam przypadków by jakaś grupa zasilana z budżetu domagała się spadku własnych wynagrodzeń, emerytur itd. czy też reformy finansowej własnego środowiska która mogłaby skutkować zmniejszeniem wynagrodzeń chociaż części z jej członków. Wręcz odwrotnie. Każdy domaga się wzrostu nakładów. Z całą pewnością ze społecznego punktu widzenia, w oczekiwaniach wydaje się być wiele słusznych racji. Problem w tym że pieniądze nie są z gumy i warto to zacząć obywatelom uświadamiać. Przerzucanie wszystkiego na polityków, wywołuje wiarę, że pieniądze są, a tylko politycy nimi źle gospodarują lub – co gorsza – ukrywają.

Zamiast epatować obywateli wzrostem deficytu i długu publicznego, proponuje coś innego. Wg części prognoz deficyt finansów publicznych to nawet 6% do 7% PKB w przyszłym roku. W przeliczeniu na obywatela, to ponad 2 tys. zł. Biorąc pod uwagę, całokształt transferów finansowych jakie każdy z obywateli doświadcza w ciągu roku, redukcja deficytu dajmy na to o połowę nie powinna być problemem. Trzeba tylko odważniej obywatelom uzmysłowić że deficyt finansów publicznych to nie wymysł i problem polityków, a nas wszystkich. Problem niestety w tym, że większość z nas jest beneficjentem finansów publicznych pośrednio lub bezpośrednio i chętniej wskażemy czego jeszcze oczekujemy niż pozwolimy sobie czy swoim bliźnim coś zredukować. Chętnie też wskazujemy na konieczną naszym zdaniem, redukcję naszych obciążeń dla budżetu i innych instytucji (np. ZUS, NFZ), nie widząc (bo to wygodne) że strona wydatków jest uzależniona od wpłat.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek nieskarbowych papierów dłużnych

Spadek tempa wzrostu gospodarczego niemal do zera oraz awersja do ryzyka musiały przełożyć się niekorzystnie na tzw. nieskarbowe papiery dłużne (NPD), czyli papiery których emitentami są przedsiębiorstwa finansowe, niefinansowe oraz jednostki samorządu terytorialnego (JST). Wg agencji Fitch, na raportach której się opieram, wartość rynku spadła w porównaniu z III kwartałem 2008 r. z 46,7 mld zł do 41,8 mld zł. Dla rynku który się nieprzerwanie rozwija, to spora zmiana. Dla przykładu podam, że w latach 1998-2008 rynek NPD rósł od 1,5 mld zł do 11 mld zł rocznie. Wzrost o 11 mld zł miał miejsce w 2007. W ubiegłym roku roczny wzrost wyniósł niewiele ponad 2 mld zł. Tak niski wzrost to konsekwencja IV kw, kiedy to wartość rynku w porównaniu z III kw spadła o 1,9 mld zł.

W I kw 2009 wartość rynku spadła do 42,5 mld zł czyli o 2,3 mld w porównaniu z końcem ubiegłego roku. W II kw tego roku spadek wartości rynku był już mniejszy, o 0,7 mld zł. Ostatecznie więc, do połowy tego roku, wartość rynku NPD spadła o ok. 10% w porównaniu z III kw ubiegłego roku. biorąc pod uwagę bieżące problemy gospodarcze i konkurencję papierów rządowych, nie określiłbym tego spadku jako drastyczny, ale należy się liczyć z możliwością kontynuowania tego procesu, ale w tempie (zmiana nominalna z kw/kw) coraz wolniejszym. Nowością w porównaniu z latami wcześniejszymi jest to iż spadek zainteresowania nie ograniczył się tylko do papierów krótkoterminowych. Niemniej te papiery odpowiadają aż za 70% spadku wartości rynku w okresie omawianych ostatnich trzech kwartałów. W ujęciu procentowym zmiany II kw 09 do III kw 08, spadek sięgnął niemal ¼. Zmiany w poszczególnych kwartałach wskazują, że papiery krótkoterminowe mogą dalej (tzn. wartość rynku) spadać jeszcze przez nawet dwa kwartały. Spadła też wartość obligacji przedsiębiorstw. Ja widać więc po zmianach na rynku papierów krótkoterminowych i obligacji przedsiębiorstw, spada liczba chętnych do finansowania przedsiębiorstw niefinansowych poprze zakup emitowanych przez nie papierów dłużnych. Mamy więc do czynienia ze zjawiskiem podobnym jak na rynku kredytowym. Niemniej w przypadku obligacji przedsiębiorstw, spadek wartości rynku został zatrzymany w II kw. Liczba emitentów spadła z 97 w IV kw do 83 w II kw tego roku. Nie ma co ukrywać, że w obecnych czasach oprocentowanie oferowane przez banki i Ministerstwo Finansów w połączeniu z ich mniejszym ryzykiem, stanowi obecnie bezpieczniejszą przystań dla inwestorów mających wolną gotówkę.

Kolejna grupa papierów wyodrębniona  w raportach Fitch, to obligacje banków. Tutaj liczba emitentów spadła z 24 w III i IV kw 2008, do 19 w II kw 2009. W porównaniu z  wcześniej omawianymi grupami papierów/emitentów, spadek rynku w porównaniu z III kw wyniósł „tylko” 6%. Tak więc rynek, który potrafił w latach 2007-2008 rosnąć z kwartału na kwartał nawet o kilkaset mln zł, natknął się na poważne ograniczenie zainteresowania. Z punktu widzenia sektora bankowego jako całości nie jest to wielki problem, ponieważ widać spore zainteresowanie papierami skarbowymi i NBP. Niemniej jednak dla banków które wpierały ekspansję na rynku w oparciu o emisję papierów dłużnych, przejściowo to źródło funduszy ulegnie zmniejszeniu.

Zupełnie jak z innej bajki jawi się czwarty wyodrębniony przez agencję Fitch segment rynku, czyli obligacje emitowane przez JST. Przyrost wartości tego rynku oraz liczby emitentów (371 w II kw 09) wydaje się być niewrażliwy na bieżące problemy gospodarcze, co związane jest finansowaniem w znacznej części programów inwestycyjnych, z których większość powinna być zrealizowana zgodnie z planem, czy tez mówiąc inaczej – uniknąć redukcji czy wstrzymaniu wskutek spadku tempa wzrostu gospodarczego. W ciągu ostatnich pięciu lat średnie roczne tempo wzrostu wartości programów i liczby emitentów wynosiło ok. 12%. Minione trzy kwartały, tak trudne dla trzech innych segmentów rynku, dla JST było okresem podtrzymywania wzrostu. Biorąc pod uwagę, że obecny kryzys odbije się również na dochodach JST, można oczekiwać w najbliższym czasie przejściowego spowolnienia tempa wzrostu tej formy pozyskiwania funduszy. W rynku ogółem NPD, rynek obligacji JST nie ma większego znaczenia jak na razie, ponieważ stanowi 9%-13% w ostatnich latach.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Wątpliwości części członków RPP dot. WIBORu 3M wydają się być zasadne

W „Rzeczpospolitej” z 15-go lipca główny ekonomista ING Banku, czyli firmy w której i ja pracuję, odniósł się do kwestii WIBORu. Mam na myśli artykuł pióra Mateusza Szczurka „Na tropie mafii WIBOR-owej”. Zwracam uwagę na ten tekst, ponieważ przedstawiciele sektora bankowego nie podejmowali tego tematu na łamach ogólnopolskiej prasy, co nie dziwi, ale miałem nadzieję że zdobędą się na odrobinę refleksji. Mateusz Szczurek podjął temat w reakcji na wypowiadane opinie dotyczące WIBOR 3M na posiedzeniu RPP w maju (minutki). Stosowny fragment poniżej.

„Zdaniem części członków Rady spadek przychodów banków z tytułu udzielonych kredytów w wyniku obniżek stóp na rynku międzybankowym i równoczesnego utrzymywania się wysokich kosztów pozyskiwania depozytów, skłania te podmioty do działań zmierzających w kierunku utrzymania stopy WIBOR 3M na podwyższonym poziomie przy jednoczesnym ograniczeniu transakcji między bankami.”

Wypowiedziana na posiedzeniu RPP słowa są rzeczywiście dość mocne i noszą znamiona zarzutu. Główny ekonomista ING Banku, postanowił przyjąć rolę obrońcy i przytoczonymi argumentami starał się wskazać iż stosunkowo wysokie stawki WIBOR dla depozytów kilkumiesięcznych są rezultatem obiektywnych procesów i że nie ma tu żadnej złej woli czy zmowy rynku. Sądzę ze tu tkwi problem przyjętej w tekście postawy. Zamiast starać się przedstawić czytelnikowi obiektywnie czynniki jakie doprowadziły WIBOR do takich a nie innych poziomów, Mateusz Szczurek stara się skierować uwagę czytelnika w inne miejsce. Przytaczanym argumentom trudno odmówić racjonalności, ale z całą pewnością nie są to wszystkie jakie powinny być przytoczone. Część argumentów wymaga komentarza. Na wstępie w jednym punkcie na pewno zgodzę się z autorem i chce to podkreślić: nie ma żadnej mafii ani zmowy rynkowej, czy też czegoś podobnego. Kierunek zmiany WIBORów w obecnej sytuacji, jest raczej częściowo (czyli oprócz procesów obiektywnych i niespotykanej od dawna sytuacji makroekonomicznej) rezultatem bezwiednej reakcji osób odpowiedzialnych za kwotowania, gdzie kierunek zmian z natury rzeczy zmierza w stronę (wzrost) wygodną dla banków. Kierunek zmian jest w obecnej sytuacji bankom na rękę.

Nie ukrywam jednak że liczyłem iż autor obok przedstawienia czynników wpływających na ustalania stawek WIBOR, przyzna że WIBOR przejściowo nieco stracił na rzetelności jeśli chodzi o obiektywne wyznaczanie ceny pieniądza. Byłoby chyba lepiej gdyby autor starał się wytłumaczyć czytelnikom przyczyny obecnej sytuacji i wyjaśnić zaniepokojenie członków RPP. To że rynek przeżywa okres braku zaufania do siebie, przez co ogranicza obrót „długimi” depozytami, nie jest wystarczającym i obiektywnym argumentem. Twórcy LIBORu, WIBORu itd. opierali się na zasadzie płynnego rynku, który wyznaczy obiektywnie i w oparciu o podaż i popyt na pieniądz, cenę depozytów.

Broniąc WIBOru, Mateusz Szczurek stawia pytanie czy faktycznie stopy WIBOR są za wysokie i prowokacyjnie kończy pytaniem: „….w stosunku do czego?”. Autor broniąc WIBORów wskazuje, że obecne różnice jakie występują pomiędzy WIBORami a stopą referencyjną NBP miały już miejsce wielokrotnie w przeszłości, stąd obecna sytuacja nie jest anomalią. Tego typu porównania są jednak mocno mylące. Rynek prognozując zmiany stopy referencyjnej stara się wyrazić swoje prognozy na najbliższe miesiące, kształtem krzywej rentowności. Stąd w okresach kiedy oczekiwano mocnego spadku lub wzrostu stóp dochodziło do ogromnych różnic. Do tego dochodziły sytuacje kiedy gwałtowne zmiany relacji podaży i popytu na pieniądz na rynku, doprowadzały do przejściowych wahań. Obecna sytuacja jest o tyle wyjątkowa, że makroekonomiści bankowi prognozowali spadek stóp, który faktycznie miał miejsce, a krzywa wyznaczana przez rynek wskazywała że rynek jest przekonany o odbiciu stóp. Doszło więc do poważnej rozbieżności miedzy wskazaniami makroekonomistów a rynku, czyli wskazaniami dealerów bankowych. Sądzę, że M.Szczurkowi trudno byłoby przytoczyć takie przypadki z przeszłości.  

W innym miejscu tekstu autor broniąc wysokich WIBORów, używa argumentu iż rynek nie wierzy w dalsze obniżki, więc WIBOR dla terminów kilkumiesięcznych może być wyższy. Problem w tym – jak wyżej wskazałem – że rynek tak się zachowuje od kilku miesięcy i obecnie nie tyle nie wierzy w spadki, co prognozuje podwyżkę, o czym autor nie pisze. Co ciekawe, oczekuje się jej w terminie do 3-4 miesięcy. Usprawiedliwieniem dla rynku ma być konkurencyjność bonów skarbowych. Jest w tym trochę racji. Przypomnę jednak, że w tym roku MF emitowało bony 26-tyg., ale tylko w marcu, i stale emituje bony 52-tyg., które nie są w pełni alternatywą dla depozytów 3M. Nawet gdyby ceny po jakich MF sprzedaje bony były jeszcze bardziej atrakcyjne, to i tak banki utrzymują w bezpiecznej proporcji portfel płynnościowy. Środki z tego portfela są deponowane na krótkie terminy.

W artykule brak informacji o tym, że w sektorze bankowym jest sporo wolnego „krótkiego” pieniądza, który jest upychany w bony pieniężne. Wartość operacji repo spada powoli z 15,2 mld zł w grudniu do 11,3 mld zł na koniec czerwca. Tymczasem nadwyżki lokowane w bonach pieniężnych w tym samym okresie wzrosły z 10,2 mld zł do ponad 33 mld zł. Do ostatniej kwoty należałoby dodać kilka mld zł. przetrzymywanych ponad wymagania rezerwy obowiązkowej na rachunkach banków w NBP.

„Po trzecie płynność jest dziś w cenie i banki niechętne są lokowaniu pieniędzy na dłużej. Chęć trzymania pieniędzy ”przy sobie” zwiększa WIBOR trzymiesięczny, powoduje również, że pożyczki jednodniowe są bardzo tanie.”

M.Szczurek usprawiedliwia banki w ich niechęci do lokowania np. na terminy 3M, starając się stworzyć wrażenie, że tzw. nieufność na rynku międzybankowym jest zjawiskiem obiektywnym. Ja mam wątpliwości co do tego, stąd pewnie wskazane między nami różnice w ocenie faktów.

Wydaje mi się, że to jednak bankom powinno zależeć na jak najszybszym przywróceniu płynności na rynku międzybankowym, ponieważ to one są jednym z filarów gospodarki wolnorynkowej, m.in. ustalając obiektywnie cenę pieniądza a rynku. Obecnie tak nie jest. Przerzucanie odpowiedzialności na NBP i rząd jest tylko odwracaniem uwagi. NBP zaopatrzył rynek bankowy w płynność w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale bez specjalnych efektów.

Z punktu widzenia RPP problem istnieje, ponieważ WIBOR dla depozytów 3M wprawdzie obniżył się mniej więcej o wartość obniżek stopy referencyjnej w ostatnich kilku miesiącach, ale w kształt krzywej wpisana jest podwyżka stóp.

Link do omawianego artykułu

http://www.rp.pl/artykul/19423,334310_Na_tropie_mafii_WIBOR_owej.html

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz