Rynek mieszkaniowy. Czy dzieje się coś dziwnego?

Pytanie  w tytule postawiłem dlatego, że w ostatnim czasie zdarza mi się coraz częściej trafiać na komentarze sugerujące, że mamy do czynienia z na rynku mieszkaniowym z pogarszającą się sytuacją. Obawy i ponure oceny padają z różnych stron. Tzw. zwykli ludzi, zaczynają twierdzić, że ceny są za duże i być może mamy do czynienia z bańką cenową. Deweloperzy, tak jak dziesięć lat temu, zaczynają narzekać na spadający popyt, rosnące koszty i brak terenów pod kolejne projekty. Dodatkowe zamieszanie wprowadzają komentatorzy rynkowi i podobni, którzy sugerują, że wkrótce czeka nas korekta na rynku mieszkaniowym. Nie twierdzę, że mówią tak wszyscy, ale wystarczy że w tonie sensacji o rynku pisze/mówi co piąty czy co dziesiąty komentator i atmosfera staje się nieco podgrzana. Wyjaśnijmy się sobie kilka rzeczy. Przede wszystkim już na poziomie dość ogólnej analizy danych widać, że uczestnicy rynku (w tym na pewno deweloperzy), mniej lub bardziej sumiennie, odrobili lekcję historii.

Wynagrodzenia w gospodarce. Od kilku lat tempo PKB przybierało na sile. W latach 2012-2017 doświadczaliśmy wzrostu:    1,7%;    1,2%;    3,3%;    3,8%;    3,0%;    4,6%.  W tym roku będzie to 5,0% lub minimalnie mniej. W takiej sytuacji zatrudnienie rośnie, a dynamika wynagrodzeń zaczyna przybierać na sile. Jeszcze w 2016 roczny wzrost średniego wynagrodzenia w gospodarce wyniósł 3,7%. Rok później : 7,1%. Po dwóch kwartałach 2018 r. roczna dynamika pozostaje bez zmian, czyli 7,1%. Efekt takiej sytuacji może być tylko jeden. Wielu z Polaków coraz pewniej czuje się na rynku pracy i korzystniej postrzega swoją przyszłość. Dokładnie to samo widzą inwestorzy kupujący mieszkania na wynajem. Trudno się więc dziwić, że ceny mieszkań rosną od kilku kwartałów w tempie zbliżonym do dynamiki wynagrodzeń. Nie jest to absolutnie sytuacja nienaturalna. Tak działa rynek.

Dynamiczny wzrost wynagrodzeń nie trwa wiecznie. Na chwile obecną znamy średnie wynagrodzenie w gospodarce za II kw 2018 r. Na bieżąco otrzymujemy natomiast dane o wynagrodzeniach w sektorze przedsiębiorstw i tutaj widać, że o ile wciąż dynamika jest wysoka, to nie mamy już do czynienia z jej wzrostem. Wręcz przeciwnie.

Deweloperzy. Pojawiające się w tym środowisku narzekania czy obawy, są po prostu naturalnym odruchem kogoś, kto widzi że na rynku mieszkaniowym powoli kończy się dobra koniunktura i trzeba przygotować się na czasy trochę gorsze. Gospodarka nie będzie wiecznie pędzić w tempie 5% czy nawet 4% rocznie (mowa o PKB).

W ostatnich latach zrobiliśmy duży postęp na rynku mieszkaniowym. Mało kto zauważa, że mieszkań z kategorii „na sprzedaż lub wynajem” w okresie dwunastu miesięcy oddajemy obecnie około 110 tys. W 2009 r., kiedy oddawano do użytku mieszkania z boomu mieszkaniowego, było to ok. 77 tys. mieszkań. Liczba zezwoleń na budowę mieszkań, rosła niemal w takim samym tempie jak mieszkania oddawane do użytku. Widać, że deweloperzy mają spore portfolio, ale i starają się nie ulegać hurraoptymizmowi tak jak dziesięć lat temu. Tym razem nie powinno być większego problemu z dopasowaniem się do słabnącego popytu, czego sygnały widać powoli już w ostatnich miesiącach.

Ceny mieszkań. Wskaźniki siły nabywczej.

Owszem, ceny mieszkań zaczęły dość mocno rosnąć. Rosły nasze wynagrodzenia i apetyty mieszkaniowe. Prawo popytu i podaży musiało zadziałać. Ceny ofertowe mieszkań (wg NBP) wzrosły r/r w 2016 r. o ok. 1%, w 2017 o 6% i po II kw 2018 r. o 8%. Dynamikę mierzyłem na średniej z kilkunastu miast, których ceny publikuje NBP. Wg danych z Bankier.pl, dynamika r/r po sierpniu mogła przekroczyć 10%. Dynamika cen transakcyjnych w okresach znacznego wzrostu jest dość podobna. Sorry, ale takie są konsekwencje wzrostu płac.

Co warto zaznaczyć, mimo znacznego wzrostu cen, nie pogorszyła się siła nabywcza wynagrodzenia. Wręcz przeciwnie. Od poprzedniego boomu mieszkaniowego, czy raczej korekty jaka po nim nastąpiła, siła nabywcza wynagrodzenia powoli rosła. W 2009 za średnie wynagrodzenie w gospodarce można było kupić niemal 0,65 m_kw mieszkania na rynku wtórnym i pierwotnym. W 2017 r. już niemal  0,8 na pierwotnym i 0,9 na wtórnym. Przypominam, że odnoszę średnie wynagrodzenia w gospodarce do średniej z cen dla kilkunastu miast wg danych NBP. W 2017 r. relacja przestała się poprawiać, co może sugerować, że rynek mieszkaniowy z rynku nabywcy przechodzi w stan równowagi w obliczu wzrostu wynagrodzeń i zdolności kredytowej Polaków.

Sianie strachu na rynku nieruchomości jest cokolwiek nieuzasadnione i przedwczesne. Przed nami spowolnienie gospodarcze i o dziesięcioprocentowym wzroście cen mieszkań przyjdzie na długi czas zapomnieć. Nie będzie też takiej korekty cen mieszkań jak po 2008 r. Przypomnę, że po boomie cenowym i jego szczycie na przełomie 2007/2008 ceny mieszkań spadły w ciągu pięciu lat o 10% do nawet 15%. Obecnie, w najgorszym przypadku w 2019 r. możemy mieć niewielki spadek cen mieszkań o 2%-4% , przy założeniu spadku tempa PKB do 3,0%-3,5% w 2019 r. , lub stabilizację cen. Powtórka scenariusza sprzed dziesięciu lat nie wchodzi w rachubę z kilku powodów.

Dobrze kontrolują sytuację deweloperzy. Analiza liczby mieszkań oddanych do użytku, rozpoczętych budów i zezwoleń na budowę wskazują, że deweloperzy nie ulegali w ostatnich latach nadmiernemu optymizmowi lub że był on kontrolowany. Mimo coraz szybszego wzrostu gospodarczego, aż do 2017 zmiana w sile nabywczej wynagrodzeń (versus cena m_kw) wskazywała, że mogliśmy mówić raczej o rynku nabywcy. Dopiero od kilku miesięcy nastąpiło zatrzymanie procesu z symptomami pogorszenia sytuacji nabywców na rynku wtórnym. Dane opisujące rynek mieszkaniowy i pierwsze komentarze deweloperów wskazują, że większość profesjonalnych uczestników rynku szykuje się do słabnięcia koniunktury.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Budownictwo nieco rozminęło się z koniunkturą.

Systematycznie przeglądam dane dotyczące gospodarki oraz budownictwa. Dostrzegam sporą niespójność dotyczącą pełnych trwogi komentarzy o sytuacji budownictwa,  a tym co wskazują liczby. Nie zamierzam twierdzić, że w budownictwie jest super, ale sugerowanie że zaczyna dziać się gorzej jest raczej nieuprawnione i nie znajduje oparcia w faktach.

Główny problem budownictwa polega na tym, że nieco rozminęło się z koniunkturą w Polsce. Kiedy przychody przedsiębiorstw ogółem zaczęły dynamicznie przyspieszać w I poł. 2017 r., przychody w budownictwie jeszcze spadały. Dwucyfrowy wzrost przychodów w budownictwie pojawił się dopiero na przełomie 2017/2018. Względem gospodarki, budownictwo zdawało się mieć 2-3 kwartały opóźnienia. Zamiast przyczyniać się do wzrostu gospodarczego, budownictwo korzystało z jego owoców. W poszczególnych segmentach budownictwa, przejście ze spadków we wzrosty, różnie się to rozkładało.

Mierząc udziałem przychodów (budownictwa) w przychodach ogółem sektora niefinansowego, udział budownictwa w gospodarce spadł w I poł. 2017 r. do 3,5%. To rekordowo niski wskaźnik. Minimalnie wyższą wartość budownictwo osiągnęło z chwilą wejścia do UE, ale to był efekt ruszenia z opóźnieniem za rozpędzającą się gospodarką, m.in. z powodu uzyskania szerszego dostępu do rynków UE. Teraz niestety, tempo PKB będzie spowalniać. Nie znaczy to jednak, że analogicznie spowalniać będzie budownictwo.

Wyniki finansowe budownictwa są dość przeciętne. Rentowność netto przychodów (roczna) po II kw. 2018 to 2,7%. Biorąc pod uwagę zmienność wyników na tle niemal dwudziestu minionych lat, wynik jest przeciętny, ale nie nazwałbym go złym. Jeżeli coś niepokoi, to brak pozytywnej zależności między dynamiką wzrostu przychodów a wynikiem finansowym w ostatnich 2-3 kwartałach. Główną przyczyną jest wzrost kosztów. Koszty odnotowane w I pół. 2018 są aż o 18% wyższe od kosztów z analogicznego okresu 2017 r. To niemal rekordowy wzrost wśród sektorów gospodarki. Okazuje się, że dość dynamiczne przyspieszenie w budownictwie, jakie obserwujemy w tym roku, pociągnęły za sobą wzrost kosztów surowców budowlanych. Jednym z głównych czynników wzrostu jest wzrost wynagrodzeń. Nowe kontrakty i brak pracowników wywindowały wynagrodzenia w budownictwie. W efekcie, średnie wynagrodzenie w budownictwie przekracza o kilka procent  średnią w gospodarce.

Trudno wskazać jedną przyczynę wzrostu przychodów w budownictwie. W dość zbliżonym tempie, rosną przychody w całej trójce głównych segmentów budownictwa. Mam na myśli: budynki mieszkalne, budynki niemieszkalne (biura, magazyny, obiekty przemysłowe itd.) oraz obiekty inżynierii lądowej (np. infrastruktura kolejowa i drogowa) i wodnej. Wzrost przychodów ze sprzedaży w budownictwie to w niemałym stopniu efekt odłożonych procesów inwestycyjnych, zarówno państwowych jak i prywatnych. Wyniki nakładów inwestycyjnych z II kw 2018 r. zdają się potwierdzać, że szeroko rozumiana gospodarka zaczyna nadrabiać budowlane zaległości.

Zarysowane powyżej procesy nie oznaczają oczywiście, że czeka nas boom budowlany. Po prostu na tle spowalniającej gospodarki, budownictwo ma szanse utrzymać w średnim terminie dodatni wzrost przychodów i korzystne wyniki finansowe. Warunkiem jest m.in. łagodne przejście z tempa wzrostu 5% PKB do ok. 3% przy jednoczesnym  i uruchamianie, szerszym strumieniem, funduszy unijnych.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Spadek udziału spożycia zbiorowego.

Trudno się z Polsce rozmawia o 500+. Obrońcy 500+ natychmiast śmiało twierdzą, że jakoś pieniądze na 500+ się znalazły i że gospodarka nie przeżywa przez to problemów. Niestety to nie jest tak. Z gospodarką,  w rozumieniu tempa wzrostu PKB, faktycznie nie jest źle. To jednak zasługa znacznego wzrostu PKB, na który PiS nie miał żadnego wpływu i do niego się nie przyczynił. Dzięki wzrostowi PKB na poziomie 5%, szerokim strumieniem wpływają do budżetu podatki. Zostawmy jednak wzrost gospodarczy na boku.  Będzie okazja i do tego wrócić.

W piątek GUS przedstawił szacunki danych PKB. I m.in. właśnie tu proponowałbym spojrzeć zwolennikom teorii, że pieniądze na 500+ leżały z boku i wystarczyło je podnieść i rozdać bez konsekwencji dla otoczenia.

W danych o PKB, GUS podaje m.in. dane dot. spożycia publicznego. W dużym uproszczeniu, spożycie publiczne to wydatki na funkcjonowanie sektora publicznego i usługi oferowane gospodarstwom domowym przez tenże sektor (obrona narodowa, edukacja itd.).  Z chwilą przejęcia rządów przez PiS, udział spożycia publicznego w relacji do PKB powoli spadł z 18% do 17,6%. Spadek udziału oznacza, że dynamika nakładów na działalność publiczną była wolniejsza od tempa PKB. Jak więc widać, PiS wcale tak chętnie nie dzieli się owocami wzrostu gospodarczego jak to medialnie deklaruje.

Rząd tam gdzie może, powstrzymuje wzrost wydatków ponad niezbędną konieczność, ponieważ wydatki na 500+ grubo przekraczają możliwości finansów publicznych. Dość stanowcze potraktowanie lekarzy na początku roku i niedawno środowisk niepełnosprawnych, nie były przypadkiem. Przypomnę, że wzrost publicznych nakładów na służbę zdrowia został wymuszony strajkami lekarzy. Rząd dość szybko ustąpił, żeby uniknąć wałkowania tematu w mediach, ponieważ PiS nie planował realizacji wzrostu nakładów publicznych z 4,6% do 6% PKB.

W medialnym przekazie PiS jawi się jako ugrupowanie, które przybliżyło instytucje państwa Polakom i hojnie rozdające pieniądze we wszystkich obszarach aktywności państwa. Pieniądze, a i owszem są hojnie rozdawane, ale głównie w postaci 500+. W efekcie mamy do czynienia nie tyle z nowym wymiarem państwa społecznie wrażliwego, co raczej z lewicowo-politycznym populizmem. Niestety, bardzo skutecznym.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Zatrudnienie w sektorze państwowym. Eurostat podważył jeden z naszych narodowych mitów.

W Polsce od lat panuje przekonanie, że w sektorze państwowym pracuje zbyt dużo ludzi. A tu niespodzianka, którą dostarczył nam Eurostat (ilustracja pochodzi z krótkiego opracowania : Government employment in the EU stable since 2000 (informacja opublikowana 23.07.2018). Okazuje się, że niekoniecznie. Zacznijmy jednak od definicji. Government employment  to zatrudnienie na tzw. państwowej posadzie w bardzo szerokim ujęciu. Od urzędników ministerstw, samorządów, przez nauczycieli, pracowników służby zdrowia, służby mundurowe itd. Zatrudnienie w sektorze państwowym to ok. 16% zatrudnionych ogółem. I taki poziom utrzymujemy kilkanaście lat.

Praktycznie jesteśmy na poziomie średniej unijnej. Można więc powiedzieć, że zarzut o nadmierne zatrudnienie w sektorze państwowych w Polsce był i jest mocno naciągany. Skąd więc przekonanie społeczeństwa o nadmiernym i obciążającym finansowo państwo, zatrudnieniu? Cóż, jak to z mitami bywa, ich funkcjonowanie zaczyna się gdzieś w odległej przeszłości i opiera się na społecznym przekonaniu, które z upływem lat zaczyna pełnić rolę tzw. prawdy oczywistej. To tak trochę pół żartem, pół serio. A poważniej?

Dość powszechnym jest przekonanie, że urzędnicy pracują wolno, zajmują się prostą papierkową robotą i wyciąganiem od nas dokumentów. A za to wszystko, również w społecznym przekonaniu, są zbyt hojnie wynagradzani. I stąd głębokie przekonanie, że pracownicy państwowi (głównie urzędnicy) zbyt dużo nas kosztują i że sektor państwowy, to potężny rezerwuar oszczędności. Państw z wyraźnie niższym zatrudnieniem są trzy lub cztery. Do tego u części z nich wynika to z wyjątkowo wysokiego zatrudniania w sektorze niepaństwowych, co wpływa na wskaźniki struktury.

Trochę będę też pracowników sektora państwowego bronił. Sektor państwowy realizuje zadania państwa, wg zasad jakie państwo ustali. Ponadto, sektor państwowy, w przeciwieństwo do prywatnego/komercyjnego, zajmuje się często nawet najdrobniejszymi sprawami obywateli. Prywatny/komercyjny, tylko tymi na których zarabia.

A wynagrodzenia? Dane o wynagrodzeniach w służbach mundurowych, urzędach gminnych, szkołach itd. są dość powszechnie znane i w większości nie szokują. Jak widać, ani za dużo w sektorze państwowym nie zatrudniamy, ani za dużo nie płacimy.

Powodem dla którego poruszyłem ten temat jest częste, w naszych Polaków rozmowach, wskazywanie na oszczędności w sektorze państwowym, dzięki którym można by sfinansować m.in. politykę społeczną itd. Na pytanie: a skąd wziąć pieniądze na politykę społeczną, na ogół wśród odpowiedzi pada ta o redukcji zatrudnienia w sektorze państwowym i rozrośniętej administracji. Zawsze to lepiej wskazać kogoś innego niż dać się opodatkować na finansowanie wsparcia dla innych.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Górnicy nie chcą być objęci PPK. Ich system emerytalny jest lepszy.

Minister Energii Krzysztof Tchórzewski nie ustaje w wysiłkach, by zniechęcić rząd do objęcia górników Pracowniczym Programem Kapitałowym (PPK). Dość ciekawa jest argumentacja, bo daje przedsmak czekającej nas dyskusji o PPK. W ten sposób do mediów trafia informacja o wadach PPK, które politycy PiS stają się nie upubliczniać. Formalnie programu nie potępiam (ma wiele zalet), ale jestem zwolennikiem uczciwej dyskusji o wadach i zaletach programu w kontekście zmian w polskim systemie oszczędzania na emeryturę. Nie bez znaczenia jest fakt, że w obronę został wzięty sektor, który i w tym wypadku uważa się za wyjątkowy. Poniżej wypowiedzi ministra, z krótkim komentarzem.

Na wstępie krótkie przypomnienie. PiS, zgodnie z wyborczą deklaracją, przywrócił poprzedni wiek emerytalny. Moim zdaniem to błąd. Przekaz medialny PiS zgrabnie unikał informacji o wadach powrotu do poprzedniego wieku emerytalnego (w uproszczeniu 60/65). Polacy uwierzyli, że czas odprowadzania składek nie ma i nie powinien mieć wpływu na wysokość emerytury. Tymczasem politycy PIS byli i są w pełni świadomi konsekwencji obniżenia wieku emerytalnego, stąd m.in. upór w wprowadzeniu PPK. Zasada jest okrutna: chcesz krócej pracować, to więcej odkładaj na emeryturę.

No , ale wracajmy do górników i argumentów ministra.

„…(…) skutek finansowy wynikający z kosztów składek podstawowych w części obciążającej pracodawcę w skali roku wyniesie ok. 107,7 mln zł”. Wg ministra składki na PPK to „…duże obciążenie finansowe, w szczególności dla podmiotów będących w trakcie procesów restrukturyzacyjnych”.

A i owszem. PPK niesie skutki finansowe m.in. dla pracodawcy, co wydaje się być oczywiste. Podobnie skonstruowane jest pobieranie składki ZUS. Bez względu na skalę rozłożenia składki w PPK między pracownika i pracodawcę ( w ZUS też), ostatecznie obciążany jest pracodawca. Składki przenoszą się na koszt zatrudnienia, co pracodawca musi w jakimś stopniu odbić sobie na finalnej cenie produkowanego dobra, usługi lub swojej marży. Pracodawcy nie są tym zachwyceni, w tym i sektor górniczy. Argument, że jest to spore obciążenie dla restrukturyzowanych podmiotów jest raczej słaby. Rząd nie robi tu w zasadzie nikomu wyjątku.

“Ministerstwo Energii skonsultowało projekt PPK, m.in. z przedstawicielami strony społecznej. Z pozyskanych informacji wynika, że projektowane rozwiązania doprowadzą do faktycznego obniżenia wynagrodzenia otrzymywanego »do ręki«”. Powyższa sytuacja może doprowadzić do wystosowania przez pracowników branży górniczej roszczeń rekompensacyjnych z tytułu powyższego obciążenia”

To żadne odkrycie. Faktycznie, pracownik objęty PPK ( o ile nie złoży wniosku o rezygnację z PPK), odczuje objęcie PPK niewielkim spadkiem wynagrodzenia netto. Bo raczej wątpliwe, by pracodawcy byli w stanie (i chcieli) tak podnieść wynagrodzenie brutto, by pracownicy nie byli stratni na wynagrodzeniu netto. A nawet jeśli, to raczej mało którą firmę na to stać.

Wygląda na to, że górnicy zdążyli to sobie już przekalkulować lub ktoś im w tym pomógł. Końcówka zdania brzmi jak teoria spiskowa, ale górnicy są pierwszą lub jedną z pierwszych grup zawodowych, która zwróciła na to uwagę i zaczynają wywierać nacisk na rządzących. U pozostałej części pracowników nie wzbudza to jeszcze takiego poruszenia. Zapewne dlatego, że rząd unika wprowadzania PPK do głównego przekazu medialnego. A jeśli się pojawia, to zwraca się uwagę na korzyści z oszczędzania i bodźce finansowe. Absolutnie nie mówi się o PPK w kontekście kosztów i obciążeń, czy ewentualnych podobieństw do idei OFE.

Już najbardziej mnie zdegustowała informacja o ryzyku oczekiwania przez górników rekompensat za obciążenia z tytułu PPK. Inaczej mówiąc, „strona społeczna”, z którą minister się konsultował, może zażądać  pokrycia kosztów składek w całości lub części od państwa. Górnicy są i tak są już na tyle uprzywilejowani, że korzystniejsze potraktowanie ich w PPK byłoby skandalem.

“Mając na uwadze powyższe, zwracam się z prośbą o wyłączenie sektora górnictwa węgla kamiennego z obowiązku ustanowienia PPK ..”

I tu miłe zaskoczenie, bo wstępnie ministerstwo finansów odmówiło. MF przypomniało przy okazji, że przystąpienie do PPK nie jest obowiązkowe, wskazując przy tym ścieżkę ratunkową dla górników. Rząd ma nadzieję, że przeważająca większość z nas w PPK pozostanie. Niemniej w mediach padały już ostrzeżenia ze strony autorów idei PPK, że firmy  w których większość lub cała załoga nie przystąpi do PPK, będą sprawdzane pod kątem nacisku pracodawcy na pracowników by ci rezygnowali z PPK. Będzie więc ciekawie.

Szczerze mówiąc, to trudno się górnikom dziwić. Mają tak korzystny system emerytalny, że opłacania składek na PPK jest dla nich mało atrakcyjne. Z tego punktu widzenia wniosek ministra o nie obejmowanie górników PPK jest zasadny. Być może powodem niechęci jest też obawa, że objęcie ich programem PPK będzie krokiem w kierunku modyfikacji ich systemu emerytalnego na mniej dla nich korzystny. Mam na myśli sytuacje gdy po wprowadzeniu PPK, zmniejszeniu ulegnie emerytura. Wątpię jednak by rząd PiS miał takie zapędy w średnim terminie.

Cóż, zobaczymy jak górnicy (lub rząd) z tego wybrną.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Podwyżki najniższych emerytur wg PiS. Bezkosztowa waloryzacja.

W tym roku, już kilka razy, media obiegła informacja o pomyśle PiS na poprawę doli najbiedniejszych emerytów. Na razie jest to pomysł nieoficjalny i m.in. dlatego brak szczegółów. Obecnie emerytury (w dużym uproszczeniu) waloryzowane są wg zasady: inflacja + 20% realnego wzrostu wynagrodzeń w gospodarce. Zasada niegłupia, bo uwzględnia inflację i bierze pod uwagę wzrost wynagrodzeń w gospodarce. Mamy więc element ochrony emerytur przed niekorzystną zmianą cen, ale i korzystanie ze wzrostu gospodarczego. W tym roku waloryzacja wyniesie nominalnie ok. 3%, co wbrew pozorom nie jest mało. Średnie wynagrodzenie w gospodarce narodowej wzrosło nominalnie o 5,5% w 2017 r.

Temat waloryzacji emerytur powraca co roku. To oczywiste, bo większość emerytur nie jest wysoka, a emeryci mają ograniczone możliwości tzw. dodatkowego dorobienia do emerytury. Tym razem PiS wpadł na pomysł by szybciej rosły najniższe emerytury. Przy czym szybszy wzrost niższych emerytur nie miałby być efektem zewnętrznego dofinansowania, a …..kosztem lepiej uposażonych emerytów. Idea jest taka by koszty waloryzacji po zmianie jej zasad nie były wyższe od obecnych. W efekcie, zmiana byłaby neutralna dla budżetu w porównaniu z obecnym rozwiązaniem waloryzacji. Inaczej mówiąc bogatsi finansują tych skromniej zarabiających. Wg medialnych przecieków, wyższe emerytury miałyby być waloryzowane tylko o inflację (lub inflację tzw. ‘emerycką’), a niższe o inflację + ‘coś’. To coś, po przeprowadzeniu szacunków, to śmiało 2 pkt. proc. powyżej inflacji.

Tylko czy ci z większymi emeryturami aby na pewno są bogaci? I czy na pewno mamy do czynienia z przejawem lewicowości, czy może raczej populizmu? Moim zdaniem to ostanie, plus polityczne cwaniactwo.

Załączam ilustrację z rozkładem m.in. emerytur za 2017 r. z raportu ZUS. Dominująca część emerytów (ok. 85%) nie przekracza świadczeniami 3000 zł m-cznie. Trudno więc mówić o bogatych emerytach w Polsce. Ograniczanie im waloryzacji do poziomu inflacji, by ratować tych z gorszymi emeryturami, wydaje się nieetyczne w czasach gdy państwo lekką ręką wydaje ponad 25 mld zł. rocznie.

Zróżnicowanie waloryzacji w grupie emerytów przenoszeniem na ich barki walki ze zróżnicowaniem dochodowym w tej grupie. Państwo przerzuca na ich barki to co do niego należy, a ponadto narusza zasadę nienaruszalności emerytur.  To nieuczciwe wobec osób, które dzięki zapobiegliwości i uporowi zdobyły dobrze płatny zawód, były elastyczne zawodowo by w jak największym stopniu uniknąć bezrobocia i rzetelnie płaciły składki.

Podwyżka emerytur to dla państwa wydatek rzędu 7 mld zł rocznie (średnia za ostatnie cztery lata). Można by więc, zamiast poprawiać niższe emerytury koszty wyższych, po prostu pomóc emerytom z najniższymi emeryturami środkami z innych źródeł. Zamiast wciskać kolejne pieniądze ludziom młodym lub w średnim wieku (chodzi o rodziny z dziećmi) w postaci politycznej łapówki 300+, te 1,5 mld zł (koszt 300+) należało przeznaczyć właśnie na poprawę warunków bytowania obywateli z najniższymi emeryturami. Niestety priorytety polityczne rządu są inne. Podobnie było z niepełnosprawnymi.

Idea ratowania biedniejszych emerytów kosztem tzw. bogatszych  miałaby sens w przypadku przedłużających się problemów ekonomicznych. Ale tak nie jest. To kwestia priorytetów. PiS uznał że finansowa nonszalancja w postaci 500+ i 300+ jest politycznie bardziej opłacalna i biedniejsi (przepraszam za to niezbyt miłe określenie) emeryci na liście politycznych i społecznych priorytetów są niżej niż rodziny z dziećmi. Przypomnę, że 500+ kosztuje na ok. 24 mld zł, a 300+ ok. 1,5 mld zł. Rząd jest dumny, że rodziny za 500+ jeżdżą nad morze i kupują używane samochody, a gorzej zarabiający emeryci (np. 1000 zł) mają zamiast – przykładowo – podwyżki rocznej o 30 zł dostać 60 zł. Czyli rocznie, łącznie, ponad 350 zł.

‘Bezkosztowa’ dla finansów państwa poprawa losu biedniejszych emerytów jest po prostu nieetyczna. Dodatkowo jest kolejnym pomysłem zmierzającym do złamania zasady nienaruszalności emerytur, bo zróżnicowanie zasad waloryzacji tak odbieram. Mam nadzieję, że rząd nie wcieli pomysłu w życie w takiej postaci.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Proponuje przestać rozgrzeszać klientów Amber Gold.

Reprezentacji społeczeństwa, posłowie, mają pełne prawo badać afery lub domniemane afery. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń można powiedzieć, że skuteczność  komisji sejmowych (w wyjaśnianiu)  jest raczej ograniczona. Komisje ds wyjaśniania afer mają na ogół cel polityczny i w efekcie niewiele wyjaśniają. Powiększają jedynie zamieszanie. Determinacja obecnej większości parlamentarnej w wyjaśnianiu przyczyn afery Amber Gold, też wygląda cokolwiek pokracznie i nieszczerze. Jak na razie udziału polityków w aferze raczej nie udało się udowodnić. Nie ma co jednak ukrywać, że Amber Gold funkcjonował za długo m.in. z powodu opieszałości sądów itd.

Funkcjonowanie komisji ds. Amber Gold nie ma również sensu dlatego, że rządząca większość ma rękach wszelakie służby i sądy. Jak na razie żadna z tych służb nie potrafi dostarczyć wiarygodnego materiału, który tą sensacją mógłby być.

Jedną z rzeczy, która mnie nieco drażni, jest brak krytyki pod adresem dawnych klientów Amber Gold i przypominania, że ludzie mają wolność wyboru, podejmowania ryzyka i robienia rzeczy sprzecznych z jakimkolwiek rozsądkiem. Mamy chyba prawo chyba jednak czegoś od ludzi wymagać. Biorąc pod uwagę liczbę klientów i kwoty jakie wpłacano, możne powiedzieć, że większość musiała mieć świadomość podejmowanego ryzyka.

Zwracam uwagę na lekkomyślność wielu klientów Amber Gold itd., bo afery finansowe będą wybuchały tak długo jak długo będą chętni by zaryzykować pieniądze. A przykład krajów z o wiele dłuższą historią demokracji, wolności i gospodarki wolnorynkowej wskazuję, że chętni będą zawsze.

Sporo czasu spędzam przeglądając różnego rodzaju media. Nawet, jeśli jest okazja, to i tzw. kolorową prasę z plotkami, poradami kuchennymi itd. I nawet w tego typu mediach trudno było trafić na reklamy Amber Gold. Dominująca część wszelakich poradników dotyczących lokowania oszczędności skupia się na bankach, biurach maklerskich, TFI, obligacjach itd. Czyli standard. Niemal zawsze w kącikach finansowych porad jest mowa o bezpieczeństwie i unikaniu lokowania w instytucjach nieznanych, nie objętych kontrolą KNF czy zwrotem środków zapewnionym przez BFG itd. Oczywiście tu należy wstawić jedno ‘ale’. Amber Gold istniał na tyle długo, że część klientów mijając jego placówki, mogła uwierzyć, iż ma do czynienia z instytucją godną zaufania. Do tego przykład zadowolonych z usług Amber Gold znajomych i bliskich. Czy to jednak wystarczające usprawiedliwienie?

Poszkodowani w tego typu aferach dość często zasłaniają się niewiedzą. I zaczynam mieć coraz większe wątpliwości czy brak zainteresowania funkcjonowaniem świata jak nas otacza jest dobrą linią obrony. Otaczający nas świat jest skomplikowany, ale nie na tyle być go nie pojmować czy nie rozumieć. Wydaje się, że elementarna wiedza o zasadach lokowania oszczędności (i bezpieczeństwie) powinna być jednak od ludzi wymagana. Jeżeli ktoś nie ogląda tv, nie słucha radia, nie czyta gazet, nie zagląda do internetu, to …cóż, sam sobie szkodzi. Są jeszcze znajomi,  sąsiedzi, rodzina.

Ludzie mijający placówki Amber Gold i znający ofertę spółki musieli zauważyć, że ta firma finansowa mocno odbiega od otaczających nas placówek bankowych.

To co zawsze mnie dziwi, to uleganie pokusie ponadprzeciętnej stopy zwrotu. Dokładnie na ten ‘haczyk’ łapał klientów Amber Gold. Klientów Amber Gold doprawdy nie zastanowiło dlaczego wszystkie banki dookoła proponują radykalnie mniejszy ‘procent’? Podobnie obligacje skarbu państwa. To trochę tak jakby kupić samochód za 50% ceny rynkowej od gościa który zapewnia, że to okazja a stan techniczny nie ustępuje średniej rynkowej, a nawet jest lepszy. I to nie wzbudza żadnego podejrzenia?

Co ciekawe, pole do szaleństwa daje oferta TFI, biur maklerskich itd. Wcale nie jest trudno uzyskać na instrumentach oferowanych przez te instytucje ‘procent’ przewyższający zyski z lokat bankowych czy obligacji. Niemniej i w tych instytucjach nikt nie oferował gwarantowanego zysku na poziomie 10%. Na to też klienci Amber Gold nie zwrócili uwagi?? A może część z nich zgubiła zwykła, przepraszam, ..pazerność?

Za każdym razem też, czyli po każdej aferze finansowej, przed kamerami stają klienci bankruta wypowiadając zdanie: straciłam/em oszczędności życia. Przepraszam, ale to zdanie zaczyna mnie już drażnić. Bo nie daje się wszystkich oszczędności do jednej instytucji. Jeżeli już, to po dogłębnym sprawdzeniu informacji.

Nikt z premedytacja nie traci pieniędzy. Klienci Amber Gold wierzyli, że dostaną pieniądze  z powrotem wraz z odsetkami. Nie widzę jednak powodu by nie ganić ich za brak roztropności. Przypominam, głównym powodem tego typu afer są ludzie z ich brzydką skłonnością do szukania ponadprzeciętnych zysków. Po drugiej stronie zawsze znajdzie się ‘przedsiębiorca’, który będzie to chciał wykorzystać.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Bezwarunkowy dochód podstawowy. Ekonomiczna mrzonka.

Temat bezwarunkowego dochodu
podstawowego powoli staje się coraz bardziej znany w Polsce. Temat popularyzują,
kojarzeni z lewicą, sympatycy dochodu podstawowego. Coraz częściej też media
krajowe informują o inicjatywach i eksperymentach z dochodem gwarantowanym (bo
i tak jest nazywany) przeprowadzanych w różnych częściach świata.

Do wpisu na blogu popchnął mnie
artykuł Macieja Szlindera udostępniony na gazeta.pl. Tytuł: Szlinder: 1000 plus to nie utopia. Dochód podstawowy zachęca do pracy i da się go sfinansować. Pełny link do artykułu podaje na końcu.

Sam siebie zaliczam do
ekonomistów stojących twardo na ziemi, czego nie mogę powiedzieć o osobach
propagujących dochód podstawowy. Wiem, że stygmatyzowanie kogoś za jego poglądy
może być źle postrzegane, ale popularyzatorzy dochodu gwarantowanego nadmiernie
korzystają z manipulacji i świadomie unikają dokładnych wyliczeń. Więcej w tym
filozofowania niż ekonomii.

Idea dochodu podstawowego jest
szczytna: każdy z nas ma dostawać co miesiąc i bezwarunkowo stałą kwotę, co ma
nam dać poczucie bezpieczeństwa i możliwość chociaż częściowego kształtowania
własnego życia bez ekonomicznego przymusu. Brzmi super. Ale tylko brzmi. Temat
dochodu gwarantowanego jest szeroki, więc ja się tylko ograniczę do głównych myśli
zawartych w tekście autora.

 „Bezwarunkowy dochód podstawowy
nie tylko ludzi nie rozleniwia, ale też powoduje, że stają się bardziej aktywni
ekonomicznie i pracują więcej”.

W tekście jest przykład testu na
uczestnikach wykładu ws reakcji na otrzymywanie 1000 zł. Uczestnicy
stwierdzili, że dochód do pracy ich nie zniechęci. I to miał być dowód, że
dochód podstawowy nie będzie destrukcyjny dla rynku pracy. Tylko, że….oparł się
na przykładzie relatywnie małego dochodu. I tu pojawia się jedną z najważniejszych
pytań do zwolenników dochodu gwarantowanego: to ma być faktycznie dochód
gwarantujący bezpieczeństwo, czy inna forma pomocy społecznej? Pytanie bardzo
ważne, bo wszystkie przeprowadzane do tej pory eksperymenty w obszarze dochodu
gwarantowanego dotyczą kwot porównywalnych z kwotą odpowiadającą minimum egzystencji
lub podobnym kwotom. I to, że większość z nas mimo otrzymywania  1 tys. zł. pójdzie do pracy nie jest żadnym
odkryciem.

M.Szlinder podał też m.in. przykład
z Indii (ten przykład dość często jest w Polsce przytaczany). Przykład który
nijak do nas nie pasuje i dotyczy czego innego. Otóż mieszkańcy kilku wsi dostali
‘bezwarunkowe’ pieniądze. Mieli za nie tworzyć i rozwijać miejsca pracy, dostęp
do edukacji budować sanitariaty itd. Tylko, że u nas jest dostęp do edukacji (a
nawet obowiązek), sanitariaty, a eksperymenty z tworzeniem miejsc pracy,
szkoleniami  i wsparciem z Funduszu Pracy
na założenie własnej działalności dają dość mieszane rezultaty. W Indiach chodziło
raczej o szukanie sposobu na pomoc dla rejonów totalnie cywilizacyjnie
zapóźnionych, gdzie państwo ze swoimi instytucjami do tej pory w ogóle nie
docierało.

Kłam braku destrukcyjnego wpływu
łatwo otrzymanych pieniędzy na chęć do pracy zadają skutki 500+. Wyniki badań
BAEL (dostępne m.in. na stronach GUS) podają, że z rynku odeszło między 50 tys.
 a 100 tys. kobiet po wprowadzeniu 500+.
I to kobiet w najlepszym wieku produkcyjnym.

„….większa liczba osób obecnie nieaktywnych zawodowo uznała, że dzięki
temu świadczeniu mogłaby rozpocząć własną drobną działalność gospodarczą.
Zgodnie z wynikami tej ankiety podaż pracy nie spadłaby, ale by wzrosła.”
Takie
wyniki i wnioski M.Szlinder wysnuł z ankiety przeprowadzonej w Hiszpanii.

Wątpliwe, czy wręcz nierealne. Ponadto
M.Szlinder oparł się na deklaracjach, a nie faktach. W Polsce konkurencja jest
już tak duża, że nie jest łatwo tworzyć kolejne małe firmy. Bezrobotni
dostawali swego czasu różne dofinansowania, a państwo oferuje szereg bodźców
finansowych i niestety eksplozji firm nie ma, bo nie może być. Problem można
zresztą odwrócić. Po co dawać 1 tys. zł, skoro można zmniejszyć lub zrezygnować
z popierania podatków o podobną kwotę? Tylko, że to byłoby nie lewicowe, tak ?

„więcej bezwarunkowy dochód podstawowy w tej grupie (MŻ: chodzi o
ludzi młodych) miałby również walor
emancypujący młodych. Umożliwiałby im bowiem wybranie własnej drogi życiowej,
np. kształcenie się bez konieczności zarabiania i bez skazania na zależność
finansową od rodziców”.

Młodzież może kształcić się i
teraz. Już teraz też mamy problem kształcenia się na kierunkach niedających
gwarancji zatrudniania. Produkujemy tysiące sfrustrowanych studentów, którzy
kończą studia z wysokim mniemaniem o sobie przy jednoczesnym braku miejsc
pracy. Nie mam nic przeciwko powiększaniu wiedzy itd. Nie sądzę jednak by
państwo miało to bezwarunkowo finansować. To po prostu strata pieniędzy. Nie ma
co ukrywać, że wybierając tzw. własną drogę życiową, musimy brać pod uwagę to
kogo na rynku szukają, a niekoniecznie to co chcielibyśmy robić. A finansowanie
wyższych potrzeb intelektualnych?? Nie sądzę, żeby to miał być problem państwa.

No i finansowanie dochodu
gwarantowanego czy podstawowego, jak kto chce.

To temat budzący, co zrozumiałe,
największą ciekawość, bo mowa o setkach mld zł rocznie. I tu przeżywam za
każdym razem największe rozczarowanie, bo zwolennicy bezwarunkowego dochodu
piszą o tym dosyć ogólnie lub wcale. M.Szlinder wybrał pierwszą wersję. Ogólnie,
oznacza wybranie kilku informacji, stwarzających pozory naukowości i wyliczenia
wszystkiego do złotówki.

Wiemy ilu jest dorosłych Polaków,
jaki jest finansowy wymiar finansów publicznych itd. Skoro wg M.Szlindera
dochód w wysokości 1 tys. miałby dostać każdy dorosły co miesiąc, to robi się
nam kwota rocznych wydatków rzędu…….360 mld zł. Ups. Skąd pieniądze? M.Szlinder
proponuje podnieść wpływy publiczne do poziomu jak we Francji. Wpływy publiczne
Francji w relacji do PKB to 54%. Polskie: 40% (dane Eurostat za 2017 r.). Każdy
z dorosłych (liczyłem osoby 20+) musiałby wpłacić niemal 800 zł miesięcznie.
Jeżeli wpływy miałyby wygenerować tylko osoby pracujące, to stawka rośnie
niemal dwukrotnie.

Niestety dodatkowe obciążenie się
do poziomu ‘jak we Francji’ dałoby tylko ok. 280 mld zł. Do 360 brakuje więc
jeszcze 80 mld. I tu okazuje się, że wprowadzenie dochodu gwarantowanego
polegałoby częściowo na zmianie ……nazewnictwa m.in. emerytur. Całość lub część
emerytury to byłaby właśnie część gwarantowana. Niestety nie rozumiem jak
miałoby to wyglądać w przypadku osób pracujących. Wg niektórych teorii, otrzymywane
wynagrodzenie w część byłoby gwarantowane. Tak też wynika z tekstu M.Szlindera.
Po co ta zabawa? Nie wiem.

W ramach szukania finansowania na
dochód gwarantowany/podstawowy, pada w końcu i taka rozbrajająca propozycja:

„deficyt budżetowy – stanowczo zbyt demonizowany w dzisiejszych mediach
i ekonomii głównego nurtu. Jest on bowiem normalnym narzędziem polityki
gospodarczej, bardzo użytecznym z perspektywy rozkręcania koniunktury.”

Otóż deficyt nie jest kwestią
demonizowania a odpowiedzialności za stan finansów publicznych. Nie ma co
zwiększać deficytu na finansowanie dochodu gwarantowanego, bo Polska od lat ma
z deficytem problem. W okresie ostatnich kilkunastu lat, średni deficyt w
relacji do PKB wyniósł ok. 4%. To dużo. W niektórych, trudnych gospodarczo
latach, deficyt sięgał 6% i 7%. To bardzo niebezpieczne wielkości. Gdyby go
zwiększać, to kłopoty mamy gotowe. Ciekaw jestem czy twórcy teorii z dochodem
gwarantowanych, deficytem w ogóle się przejmowali do tej i w ogóle wykazali nim
zainteresowanie.

Ciekaw jestem, gdzie w tym
wszystkim jest miejsce na, na przykład, wzrost nakładów na służbę zdrowia.
Swobody w wymyślaniu wydatków, przy braku krępowanie się finansami publicznymi,
możne lewicowym myślicielom pozadrościć.

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,161770,23636784,1000-plus-to-nie-utopia-dochod-podstawowy-zacheca-do-pracy.html

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 2 komentarze

Porównywanie dochodów Lewandowskiego z wynagrodzeniem ratownika medycznego to tani populizm.

Astronomiczne wręcz dochody najlepszych piłkarzy budzą, obok emocji, szereg sprzecznych komentarzy i refleksji. To co wielu z nas najbardziej razi  lub szokuje, to poziom wynagrodzeń.  Natknąłem się dzisiaj na opinie Kamila Fejfera z portalu Oko.press. K.Fejfer na portalu przedstawiany jest m.in.  jako: analityk nierówności społecznych i rynku pracy.

Główne myśli autora o niezdrowo i nieetycznie dużym wynagrodzeniu piłkarzy (na przykładzie Lewandowskiego) , to:

„Lewandowski zarabia dziennie więcej niż ratownik medyczny przez sześć lat. To głupie i chore.”

„Dzisiaj wysokie zarobki piłkarzy wydają nam się oczywiste. Ale nie było tak zawsze.”

„Czy kopanie piłki, nawet na bardzo wysokim poziomie, uzasadnia wielomilionowe gaże gwiazd futbolu?”

„Chodzi o rozmytą kategorię społecznej użyteczności.”

„coś jest nie tak, kiedy młodzi chłopcy i mężczyźni kopiący piłkę zarabiają w jeden sezon kilkadziesiąt razy więcej niż ratownicy medyczni przez całą swoją karierę, podczas której każdy ratuje po kilka tysięcy ludzi.”

„Twierdzę jednak, że jeśli wycenia ona kilkaset razy wyżej kopanie piłki od ratowania ludzkiego życia, to jest ona poje*ana.”

Link na pełny tekst autora załączam na końcu.

Od razu zwrócę uwagę, że poza śmiałą, bezkompromisową krytyką i odważnym wyrażeniem wątpliwości co do zasadności wysokich wynagrodzeń piłkarzy, czytelnik nie znajdzie w tekście K.Fejfera recepty  na to jak piłkarze powinni być opłacani, opodatkowani itd. Szkoda. Bo warto po wyrażeniu wątpliwości, coś zaproponować.

Cóż, faktycznie wynagrodzenia piłkarzy są niesamowicie wysokie. Ja też mam wiele wątpliwości i pytań. I nie ma się co tego bać, wstydzić itd. Jeżeli jednak zaczynamy swoje wątpliwości upubliczniać, to warto zadbać o pewną dyscyplinę w swojej argumentacji i wnioski.

Porównanie ratownika medycznego z topowym piłkarzem jest manipulacją. Przede wszystkim porównujemy ludzi z różnej części krzywej rozkładu wynagrodzeń z danej branży. Lewandowski to czołówka piłkarska. W takim razie powinniśmy go porównywać z czołowymi sławami szeroko rozumianego świata służby zdrowia. Może więc z jakimś profesorem medycyny, a może z naukowcem zarabiającym krocie za swoje odkrycia i dokonania.

Porównywanie Lewandowskiego z człowiekiem ratującym ludzkie życie, to raczej słaby chwyt emocjonalny. Forma szantażu. Cóż, wielu ludzi może zostać ratownikami, natomiast ledwie margines facetów zajmujących się piłką nożną, osiąga to co Lewandowski.

Zbyt niskie wynagrodzenie ratowników medycznych nie jest konsekwencją utraty funduszu płac na rzecz Lewandowskiego. Mamy w Polsce zbyt niskie nakłady publiczne na służbę zdrowia, m.in. z powodu małej składki zdrowotnej. Problem więc nie w Lewandowskim, a w społeczeństwie, które nie chce słyszeć o dodatkowym obciążeniu na rzecz służby zdrowia. Tu raczej należałoby zdać pytanie, dlaczego publicyści lewicowi unikają zwracania na to uwagi obywatelom. Czyżby obawa o medialną popularność?

Śmiałe pozornie jest porównywanie profesji piłkarza  i ratownika medycznego przez pryzmat użyteczności społecznej. Kto ma wyceniać tą użyteczność? Mieliśmy już czasy, gdy w kategorii użyteczności rzekomo najlepsi byli robotnicy i rolnicy. Apelowałbym w takim razie o odwagę i podanie rankingu użyteczności oraz propozycji wynagrodzeń.

W gospodarce wolnorynkowej kwestie użyteczności reguluje rynek. Najlepsi piłkarze zarabiają krocie, ponieważ zapewniają wysokiej jakości sportowe widowisko, które oglądają tysiące ludzi na trybunach i miliony przed telewizorami. Jeżeli tylko umiejętności piłkarskie Lewandowskiego spadną, to trafi natychmiast na ławkę rezerwowych lub do gorszego klubu. W ten sposób dochodzimy do ryzyka zawodowego piłkarza i talentu. Piłkarzy zarabiających krocie jest garstka. Żeby te krocie zdobyć trzeba ciężko fizycznie pracować i mieć talent oraz stale rywalizować z innymi. Przypominam też, że tam gdzie działalność rynku jest ograniczona (usługi zdrowotne), obywatele mogą z podatków zapewnić wyższe wynagrodzenia ratownikom medycznym. Jak na razie nie chcą.

Szantażowanie argumentem ratowania życia też jest słabe. Ile w takim razie ma zarabiać żołnierz za gotowość narażania własnego życia. Jaką krotność wynagrodzenia ratownika medycznego?? Ile płacić artystom za występy? Może Maryla Rodowicz powinna zarabiać miesięcznie tylko średnią krajową? Jaka jest użyteczność społeczna jej działalności? Czy jej działalność ratuje życie? A może autorom poczytnych książek też powinniśmy zabierać pieniądze. No bo siedzi taki jeden z drugim w domu i żyje z wymyślania historyjek. To etyczne??

Odnoszenie się do wynagrodzenia piłkarzy sprzed kilkudziesięciu lat też ma niewielki sens. Zmienił się rynek i mamy medialną globalizację. To tak trudno zrozumieć?

K.Fejfer poruszył kwestię,  w której nie potrafił niczego zaproponować. Jest wiele zawodów, profesji czy sposobów na zarabianie na życie, które dają szokujące wynagrodzenia. Jeżeli uważamy, że należy takich szczęściarzy zmusić do dzielenia się ze społeczeństwem na zasadach innych niż obecne, to wg jakich reguł? Lewandowski podlega prawu podatkowemu jak my wszyscy. Mamy zaostrzyć skalę podatkową, żeby odbierać nieprzyzwoicie bogatym? Czy też mamy tworzyć odrębne podatki dla sportowców, celebrytów itd.? Już samo opodatkowanie sportowców wzbudza spory, bo bywa, że funkcjonuję na zasadzie działalności gospodarczej, a więc wymykają się skali podatkowej z PIT. Czołowi piłkarze bardzo łatwo mogą działalność przenosić poza Polską lub po prostu się wyprowadzić. I co wtedy?

Nie jestem przeciwny redystrybucji by opłacić pracowników sektora publicznego. Tylko do jakiego stopnia i na jakich zasadach mamy to robić? Jestem zwolennikiem przywrócenia w Polsce trzeciej stawki podatkowej, ale wiara, że w ten sposób ograniczymy dochody Lewandowskiego do poziomu uzasadnionego tzw. użytecznością jest iluzoryczna.

Po prostu sugeruję publicystom o skłonnościach lewicowych, by ich odwaga nie kończyła się tylko na publicznym prezentowaniu dezaprobaty wobec wynagrodzenia Lewandowskiego i jemu podobnych. 

 

Link na omawiany artykuł.

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,161770,23601745,fejfer-lewy-zarabia-dziennie-wiecej-niz-ratownik-medyczny.html#MT2

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

Gospodarka w propozycjach referendalnych prezydenta.

Prezydent jak zapowiedział, tak zrobił i zaproponował pytania referendalne ws. kierunków zmian w konstytucji. Pytań jest 15. Kwestii ekonomicznych, czy raczej społecznych, bezpośrednio dotyczy 5 pytań o numerach : 5, 6,  10, 12, 14.

Brzmią następująco:

5. Czy jest Pani/Pan za konstytucyjnym zagwarantowaniem szczególnego wsparcia dla rodziny, polegającego na wprowadzeniu zasady nienaruszalności praw nabytych (takich jak świadczenia „500+”)?

6. Czy jest Pani/Pan za zagwarantowaniem w Konstytucji RP szczególnej ochrony prawa do emerytury dla kobiet od 60 roku życia, a dla mężczyzn od 65 roku życia?

10. Czy jest Pani/Pan za zagwarantowaniem w Konstytucji RP szczególnej ochrony polskiego rolnictwa i bezpieczeństwa żywnościowego Polski?

12. Czy jest Pani/Pan za konstytucyjną ochroną pracy, jako fundamentu społecznej gospodarki rynkowej?

14. Czy jest Pani/Pan za przyznaniem w Konstytucji RP gwarancji szczególnej opieki zdrowotnej kobietom ciężarnym, dzieciom, osobom niepełnosprawnym i w podeszłym wieku?

Nie oczekiwałem wiele po propozycjach prezydenta. Przeciwnie, już z medialnych zapowiedzi wiadomo było, że również w pytaniach dotyczących sfery ekonomicznej przeważać będą te o populistycznym wydźwięku. Pytania miłe uchu wyborców lub bez większego znaczenia. Nie myliłem się. Śmiało można powiedzieć, że prezydent nawet nie zaryzykował podniesienia kwestii budzących ekonomiczne spory lub społeczny sprzeciw. Niestety, dwa z przytoczonych pytań (5 i 6), to ewidentny populizmy w rozmiarze niebezpiecznym ekonomicznie. Pomijając szczegółowe odniesienia/przykłady w pytaniach 5 i 6, praktycznie wszystkie mają już pokrycie w tekście obecnej konstytucji. Różnice są głównie w brzmieniu.

Punkt 5. Opieka i wsparcie dla rodziny są w obecnej konstytucji już wymienione. Nowością jest natomiast nawiązanie do ‘dorobku’ tzw. dobrej zmiany, czyli programu 500+. Prezydent sugeruje jego zakotwiczenie w konstytucji. To pomysł bardzo niebezpieczny i nierozsądny. Program jest zbyt dużym obciążeniem dla finansów publicznych i w znacznym stopniu skierowany do rodzin, które wsparcia nie potrzebują.

Precyzyjne określenie wsparcia nie powinno być w konstytucji określane. Za każdym razem powinna to być decyzja polityków wyrażana w ustawach i determinowana możliwościami finansów publicznych. A te, jak wiemy z doświadczeń, są zmienne.

Punkt 6. To drugi, po pkt. 5. Nierozsądny i niebezpieczny pomysł. Wydłuża się nasze życie i w pewnym stopniu wydłużeniu powinien ulegać okres pracy. Jeżeli prezydent nie jest zwolennikiem wydłużania okresu pracy, to powinien był zaproponować odpowiednie przymusowe podniesienie składek ZUS, by zrekompensować obniżenie wieku emerytalnego, lub wskazać inną formę ratowania finansów systemu emerytalnego. Niestety zabrakło pomysłów i odwagi. Szkoda. Propozycja zapisania wieku 60/65 w konstytucji to zwykły populizm.  

Punkt 10. Szczególne traktowanie rolnictwa (tzn. gospodarstwa rolnego) jest już w konstytucji zapewnione. Co prezydent rozumienie przez bezpieczeństwo żywnościowe?? Nie wiem. Nie mamy problemu z produkcją na własne potrzeby. Przeciwnie. Wytwarzamy nadwyżki, którymi w postaci płodów rolnych (warzywa, owoce) lub przetworzonej żywności zalewamy kraje UE. Tego typu zapis jest zbyteczny, co nie zmienia faktu, że zapewne bardzo się spodoba rolnikom.

Punkt 12. Praca, związki zawodowe i prawo do strajków są w obecnej konstytucji ujęte w wystarczającym stopniu. Społeczna gospodarka rynkowa, notabene wymieniona w obecnej konstytucji, bez pracy istnieć nie może.

Punkt 14. Opieka zdrowotna jest w konstytucji zagwarantowana. Jej dostępność to oczywiście odrębna kwestia. Wyodrębnianie kobiet w ciąży wydaje się bezcelowe, ponieważ już obecnie są one otoczone ponadprzeciętną opieką. Bez zapisów konstytucyjnych zwiększane są w NFZ nakłady na opiekę i leczenie osób starszych. Rząd dysponuje dodatkowymi środkami, ale wydał je na 500+ i 300+, a prezydent podpisem wydatki zatwierdził. Jak więc widać, priorytety prezydenta są nieco inne niż sugestie w pytaniach.

Już jako cyniczną oceniam wzmiankę o niepełnosprawnych. Reakcja prezydenta i macierzystego obozu politycznego prezydenta na sejmowy protest niepełnosprawnych wzbudziła spore rozczarowanie. Konstytucja wymienia troskę o niepełnosprawnych w art. 68 i 69 dokładnie w takim stopniu jak sugestia zawarta w pytaniu.

Ciekawostką jest brak propozycji dotyczących nakładów na służbę zdrowia. Czyżby dlatego, że taki zapis ograniczałby wydatki na prezenty typu 500+ i 300+?? Ciekawe.

Podsumowując, pytania ekonomiczne są niezwykle ogólne. Poza sugestią zapisania praw nabytych (np. 500+) i wieku emerytalnego 60/65 w konstytucji, pozostałe propozycje (sugerujące je pytania) odnoszą się do popularnych w społeczeństwie potrzeb i są już w konstytucji zapisane.

Wśród pytań ekonomicznych brak kwestii trudnych. Przykładowo, nie ma nic o bezpieczeństwie finansów publicznych, gwarancji działania wolnego rynku czy o prawach przedsiębiorców.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz