Forex wg NIK. Czyli co się komentatorom wydawało.

Raport Najwyższej Izby Kontroli (NIK) dotyczący tzw. forexa, to kolejna publikacja o tym rynku, która wywołała falę komentarzy w mediach. Komentarzy najczęściej krytycznych, czy wręcz sensacyjnych o forexie i o sprzedawcach usług z tego obszaru. Sensacyjność podkręcali, niejednokrotnie sami publicyści z całkiem przyzwoitych zresztą portali i mediów. Schemat tekstów zazwyczaj jest ten sam: instytucje finansowe wabią obywateli kuszącymi reklamami, a potem kantują niczego nieświadomych klientów, którzy tracą miliony złotych. Jeśli autor komentarza tego tak nie postawi, to już na pewno komentatorzy na forum dyskusyjnym podczepionym do tekstu. To już wręcz schemat reakcji. I tak tez jest po publikacji raportu NIK. Prowokacyjnie powiem, że wielu komentatorów ma małą wiedzę o forexie i od razu przyjmuje wygodną postawę krytyka. Co do wiedzy, wcale nie chodzi o znajomość rynkowych i matematycznych detali forexowych instrumentów finansowym.

Spróbujmy oddzielić legendy od prawdy, w kontekście fali artykułów i komentarzy po ogłoszeniu raportu NIK, bo wywołał on faktycznie niezwykle duży oddźwięk. Na wstępie zaznaczę, że – na potrzeby tego wpisu – pisząc o rynku  instrumentów forex i instytucjach które go tworzą, opieram się na szerokiej definicji, podanej m.in. w raporcie NIK.

Pierwsza niespodzianka jest taka, że NIK nie tyle pisał o forexie co głównie o ochronie praw uczestników rynku i instytucjach które się tym zajmują. (Notabene sporo cennych informacji dla tych którzy czują się przez firmy forexowe oszukani). Zwracam na to uwagę, bo artykuły komentujące raport NIK skupiły się na danych z rynku forex, nadmiernie je przy tym usensacyjniając. Sięgając do źródła, czytelnik szukający sensacji będzie nieco rozczarowany.

Na rynek forex nie trafia się przez przypadek. Ci którzy działają na tym rynku, są – a przynajmniej powinni być – w pełni świadomi tego co robią. Instrumentów forexowych nie kupuje się „przy okazji”, „niechcący”, czy przechodząc obok firmy z ładną witryną lub w galerii handlowej. Firmy forexowe nie reklamują się w każdej kolorowej gazecie. Krótko mówiąc, graczem forexowym trzeba chcieć być. Wyjście z reklamą na szersze wody jest raczej rzadkością.

Z forexem jest ten problem, że mało o nim wiemy. Statystyki, opracowania czy obowiązki sprawozdawcze są dość skromne. O tym powinni pamiętać krytycy rynku, bo często wyprowadzają krytyczne wnioski oparte na domniemaniach.

Najczęściej podaje się w opracowaniach szacunkową liczbę klientów, skalę strat i udział tych co ponoszą straty na rynku. Te dane podaje też NIK. Formalnie rocznie klientami w ostatnich latach jest od 100 tys. do 130 tys. osób. Aktywna jest ledwie czwarta część z nich, czyli krąg sympatyków forexa jest dość skromny.

Media podają, że większość aktywnych graczy ponosi porażkę, czyli traci część pieniędzy. Nie widzę powodów do sensacji. Na forexie grają – jak sądzę – w większości sympatycy rynku, hazardziści i połączenie obydwu typów. Jeżeli ktoś ma ochotę działać na forexie i ma przy tym pieniądze do stracenia, to wolna wola. Nie widzę powodów by mu przeszkadzać. Są dobra i usługi na które ludzie trwonią niebotycznie większe pieniądze i jakoś to społecznie akceptujemy. Inaczej mówiąc, gracze forexowi nie są grupą której należy współczuć, bo tego nie oczekują. Proponuje też ostrożność w ocenach moralnych, bo niejeden z nas traci pieniądze i to większe wypierając to ze świadomości lub szukając wątpliwej jakości uzasadnienia.

Wg firm rynku forexowego udział tych co tracą jest mniejszy i zbliżony do wyników z innych krajów (ok. dwie trzecie). Wg NIK natomiast to ok. 80%. Ocena skali strat i liczby poszkodowanych jest nieco siermiężna, bo inna być nie może. Jest to tylko prostolinijne rozliczanie pojedynczych transakcji. Tymczasem wśród klientów forexa są zapewne i tacy, którzy zabezpieczają swoją działalność gospodarczą przed niekorzystnymi zmianami stóp, kursów itd. lub transakcja na forexie jest składnikiem większego wehikułu oszczędnościowego czy inwestycyjnego. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że banki oferują dość wąski pakiet instrumentów dla małych podmiotów gospodarczych czy osób fizycznych. Na dodatek, banki dają na ogół limity na instrumenty finansowe do poziomu uzasadnionego działalnością gospodarczą. Z tego punktu widzenia forex jest ciekawą i kuszącą alternatywą lub uzupełnieniem oferty bankowej.

Proporcja tych co tracą do tych co zyskują też nie powinna budzić zaskoczenia. Forex wymaga wiedzy, doświadczenia i obarczony jest niezwykle dużym ryzykiem. Te cechy i umiejętności zazwyczaj ma mniejsza część społeczeństwa.

O potencjalnej skali strat jakie gotów jest zaakceptować decyduje klient. Firmy forexowe oferują pewną usługę, decyzja  o skorzystaniu z niej oraz w jakiej konfiguracji, należy do klienta. Jeżeli więc jakiś klient forexowy skarży się że „nie wiedziałem”, to proponuje nadmiernie we współczucie nie wpadać. Jak wspomniałem, na forex mało kto trafia przypadkowo.

Sporo wątpliwości budzi reklamowanie usług forexowych. Chodzi o sugerowanie niebotycznych zysków. Na ogół reklamy forexowe nie odstają jakością obietnic i używanym językiem od reklamy na przykład kosmetyków. Inaczej mówiąc, reklamy firm forexowych pełne są przejaskrawień jak wszystkie inne. Nie sądzę by był to jakiś problem, bo ….większość z nas na nie nie trafia lub ich nie dostrzega. Jak ktoś chce, możne je ograniczyć lub zakazać. Moim zdaniem jednak, każdy przedsiębiorca powinien mieć prawo (no, poza grupą wyjątków) do reklamy. Można próbować wskazać górną skalę strat, powyżej których pozycja miałaby być zamykana. Pomysłów jest mnóstwo (zgoda współmałżonka? 🙂 ). Nie widzę powodów do zamykania tego rynku co sugeruje część krytyków.

Z forexem jest jak z nożem. Nożem można kogoś zabić lub zranić, ale również pokroić chleb i rozsmarować masło. Forex można wykorzystać do zabezpieczania się , ale  i do zgubnego hazardu

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Lidera PiS improwizacje o euro.

Nie oczekuje od ludzi doskonałości. Nawet od ludzi ze świecznika. Niepokoi mnie jednak, i dziwi, gdy lider rządzącej partii ma antypatyczny stosunek do edukacji ekonomicznej i stan ten trwa latami. To jest zarówno zawstydzające jak i niepokojące. W Rzeczpospolitej z 14 marca, dostępny jest wywiad z J.Kaczyńskim. Poruszono w nim wiele tematów, w tym i o euro. No nie powiem, w wypowiedziach lidera PiS są ślady jakiejś wiedzy. Trochę liczb, porównań i kilka wniosków. Niestety przykłady są dość skrajne, a większość wniosków cokolwiek wątpliwa, wymagająca sprostowania lub po prostu jest nieprawdziwa.  

Gdybym miał coś powiedzieć o edukacji ekonomicznej  prezesa PiS w zakresie euro, to byłoby to mniej więcej tak:

  • Jeżeli już czegoś szuka o euro, to głównie argumentów na „nie” i tego głównie oczekuje od źródeł i nauczycieli z pomocy których korzysta.
  • Widać, że ktoś kto pracuje nad poprawą stanu wiedzy o euro, podrzuca prezesowi PiS własne refleksje, a ten bezwiednie je powtarza, czym tylko prowokuje dziennikarzy do dalszych (szczegółowych) pytań i wystawia na krytykę J.Kaczyńskiego (żeby nie powiedzieć ..śmieszność).
  • Kaczyński ma chyba problem z łączeniem poszczególnych obszarów gospodarki w jedną całość i nałożeniem na to problematyki euro, bo inaczej szybko dostrzegłby niespójność i banalne przejaskrawienia jakich używa w argumentacji i jakie podsuwają mu jego nauczyciele.

O ile sam jestem zwolennikiem przyjęcia euro, to nie będę upierał się przy tym, że pozostawanie przy własnej walucie to jakaś tragedia. Przeciwnikom przyjęcia euro mogę jedynie zaproponować by bliżej zajęli się problemem, bo można bardziej naukowo wyrazić obawy dot. przyjęciu euro. Inaczej mówiąc: można być przeciwko euro, nie narażając się przy tym na śmieszność.

Przy tej okazji warto wyjaśnić, że euro przyjmuje się po spełnieniu kilku kryteriów dotyczących: inflacji, stóp procentowych, kursu walutowego, zadłużenia i deficytu finansów publicznych. I bez względu na to, czy się do strefy euro wstępuje czy nie, warto dążyć, by gospodarka kryteria te spełniała, bo są one (ich wypełnienie) potwierdzeniem że gospodarka ma zdrowe fundamenty. Z tego punktu widzenia, euro jest już tylko ‘przy okazji’.

Wg J.Kaczyńskiego przyjęcie euro obecnie będzie oznaczać wycenę złotego zbyt niską lub zbyt wysoką. Skąd taki wniosek, że akurat wyceny będą skrajne? Nie wiem i nie sądzę by dało się to udowodnić na podstawie doświadczeń krajów, które euro przyjęły. „Nie ma z tego ucieczki” (tzn. z tych skrajności) twierdzi J.Kaczyński. Tu już tylko pozostaje rozłożyć mi ręce w geście bezradności.

Nie wiem czy prezes PiS wie, że od dłuższego czasu (pisałem o tym na blogu), złoty jest niedowartościowany o ponad dziesięć procent (bywa, że i spore kilkanaście). A być może powinien, bo ministrowie rządu PiS rok temu po pogorszeniu ratingu, twierdzili że są zadowoleni ze skali osłabienia złotego. Jest więc pewna niespójność w przekazie i wnioskowaniu. Zwracam na to uwagę, bo parę linijek dalej jest zdanie „Gdybyśmy przyjęli dzisiejszy kurs, eksport by się trzymał, ale Polacy poszliby z torbami”. No ale właśnie kurs jest jaki jest. Niemal od końca 2015 euro/pln jest głównie w przedziale 4,25-4,45 i jakoś z torbami nie poszliśmy. Najwyraźniej prezes PiS (i jego nauczyciele) nie konfrontują kształtowanej antypatii do euro z bieżącą sytuacją makroekonomiczną i rynkową.

Jestem równie bezradny wobec informacji, że przyjęcie euro po obecnym kursie ma wywołać coś co prezes PiS określił zdaniem: „spadek stopy życiowej Polaków o 20–25 proc. na wiele lat jest nie do uniknięcia”. Podejrzewam, że J.Kaczyński to zagrożenie pomylił z kompletnie innym scenariuszem makroekonomicznym. Nie wiem do kogo powinniśmy mieć większe pretensje w tym przypadku. Do J.Kaczyńskiego, czy do osób które pracują nad poprawą wiedzy makroekonomicznej lidera partii rządzącej.

Równie niełatwe jest wskazanie zależności między przyjęciem euro a inflacją. Prezes PiS się upiera, że zależność jest niekorzystna, a je proponuje spojrzeć na dane makroekonomiczne. Waluta (jej wahania) jest tylko jednym z wielu czynników, które wpływają na zmianę cen i bynajmniej nie najważniejszym.

„Ale jest jeszcze inny problem – stracilibyśmy jakiekolwiek instrumenty polityki gospodarczej” (MŻ – po przyjęciu euro), powiedział J.Kaczyński. Niestety, to zdanie wymaga sprostowania. Po przyjęciu euro tracimy możliwość kształtowania własnej polityki stóp procentowych i kursów walutowych. Politykę stopy procentowej przejmuje ECB. Nie musi to dla nas być problemem, ale w pewnych warunkach może. Polityki kursowej w rozumieniu bezpośrednich działań oczywiście nie ma, bo kurs walutowy kształtuje się siłami rynku i pośrednio innymi czynnikami. W ostatnim przypadku chodzi o wpływ polityki stóp procentowych i zmian parametrów makroekonomicznych na kurs walutowy (polityka rządu B.Szydło przyczyniła się dotychczas do osłabienia złotego).

Jeżeli trzymać się ściśle brzmienia zdania, to J.Kaczyńki się myli. Każde państwo prowadzi własną politykę gospodarczą. To od nas zależy poziom i rozkład danin (podatki itd.), działania zmierzające do poprawy efektywności gospodarki i jej zdolności do dopasowania się do zmian. To od nas zależy polityka w obszarze finansów publicznych (deficyt, zadłużenie itd.). Jak więc widać polityka gospodarcza pozostaje w gestii państw członkowskich. Przyjęcie euro tego nie zmienia.

Nie chcę się zanadto nad J.Kaczyńskim znęcać, mimo że jest na ogół wdzięcznym obiektem do krytyki w obszarze ekonomii. Nie o to chodzi. Elementarna wiedza o makroekonomii i euro jest jak najbardziej przyswajalna dla przeciętnego człowieka, jeśli tylko się chce. Jeden z najbardziej wpływowych polskich polityków i nieformalny przywódca państwa (przepraszam za archaiczną nomenklaturę) nie może z takim uporem bronić się przed ekonomiczną wiedzą. Jeżeli mamy nie przyjmować euro, to warto się wysilić na poważne argumenty, a nie serwować obywatelom mieszaninę ekonomicznej ignorancji z manipulacją.  

wywiad do którego się odnoszę:

http://www.rp.pl/Rzecz-o-polityce/303149852-Jaroslaw-Kaczynski-Unia-Europejska-zostala-zdominowana-przez-jedna-osobe.html#ap-1

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Min. Morawiecki próbuje odwrócić skutki zmian obniżenia wieku emerytalnego.

Propozycja M.Morawieckiego dotycząca zachęty finansowej za odsunięcie w czasie momentu przejścia na emeryturę była pewnym zaskoczeniem. W dużym skrócie: min. Morawiecki zaproponował ok. 5 tys. zł za każdy dodatkowy rok pracy, liczony od chwili uzyskania prawa do przejścia na emeryturę. Przy słowie ‘każdy’ nie będę się upierał, ponieważ w przekazach medialnych padały różne okresy, ale na pewno musiałoby to być min. dwa lata. Skąd kwota? Punktem odniesienia mają być wszelki podatki i składki liczone od wynagrodzenia na poziomie mediany, ale bez składek emerytalnych. Sumę rocznych składek dzielimy przez dwa. To daje faktycznie kwotę rzędu 5 tys. zł rocznie.

Hojność czy desperacja? Raczej to drugie. Idea finansowego bodźca co do zasady nie jest zła, ale ostateczna ocena zależy od okoliczności. Rząd wsparł prezydenta w realizacji wyborczego hasła i przywrócił poprzedni wiek emerytalny (60/65) w miejsce ‘nowego’, ustalonego kilka lat temu. Politycy PiS (w tym prezydent) w pełni zdają sobie sprawę z negatywnych skutków dla finansów publicznych jakie przyniesie realizacja populistycznej obietnicy. Przypomnę, że prezydent A.Duda użył w swoim wniosku wyliczeń dokonanych przez poprzedni rząd. Uznał je za wiarygodne.

Oficjalnie nikt tego nie przyzna, ale politycy PiS zapewne od razu po wyborach przystąpili do prac nad przynajmniej częściową neutralizacją skutków obniżenia wieku emerytalnego. Pierwszym obronnym manewrem było opóźnianie daty wejścia w życie niższego wieku. Formalnie wyborcy słyszeli obietnice, że zmiana nastąpi już od stycznia 2016 r. W rzeczywistości obietnica będzie zrealizowana  z ponad półtorarocznym opóźnieniem. Po dwóch latach od przejęcia władzy przez PiS.

Propozycja min. Morawieckiego jest pewnym zaskoczeniem z kilku powodów. Do tej pory powoli do mediów przeciekały informacje o pracach nad uszczelnieniem systemu emerytalnego i rozważaniami nad pakietem zmian, które miały zniechęcić Polaków do przechodzenia na emeryturę. Oficjalnie nikt z polityków PiS tego nie chciał potwierdzić, ale i twardo nie zaprzeczano, że niektóre z propozycji zawartych w tzw. Białej Księdze przygotowanej przez ZUS mogę wejść w życie.

Nowością jest kierunek z którego przyszła propozycja i jej charakter. Do tej pory oczekiwano szczegółów od premier Szydło, minister Rafalskiej czy może ministra Kowalczyka. A tymczasem propozycja wyszła od M.Morawieckiego. Na ile i z kim była uzgodniona, tego do końca nie wiemy. Krótko  później propozycje poparła i potwierdziła premier Szydło. Wygląda na to, że w rządzie jest kolejny ośrodek biorący udział w pracach nad utrzymaniem systemu emerytalnego ‘przy życiu’ i szukający sposobów powstrzymania nadmiernego przyrostu deficytu FUS.

Pozornie godny uwagi jest charakter propozycji. To zachęta, bodziec, a nie potencjalna kara o negatywnych skutkach dla przyszłego emeryta. I być może dlatego, oficjalny przekaz dotyczący wieku emerytalnego rozpoczęto propozycją finansowej zachęty. Formalnie rząd chce by wyglądało to jak propozycja raju na ziemi. Chcesz człowieku, to przechodzisz na emeryturę. A jak nie, to rząd ci jeszcze dopłaci. Jakiej by człowiek decyzji nie podjął i tak będzie szczęśliwy.

Paradoks propozycji ministra polega na tym, że wpierw nowy rząd obniżył wiek emerytalny, by później….zachęcać do jego wydłużenia za pomocą finansowego bodźca. Czyli, że jednak jest zagrożenie dla finansów publicznych i jakości naszego życia na emeryturze, prawda?

Wg prognoz, 10-15% potencjalnych emerytów powstrzyma się od rezygnacji z pracy by skorzystać z finansowego bodźca. Tylko, że z innej strony patrząc (wg poprzednich rozwiązań) ta sama grupa obywateli i tak by pracowała bez finansowej zachęty.

Biorąc pod uwagę przywrócenie poprzedniego wieku emerytalnego, proponowane rozwiązanie jest korzystne dla rządu, bo powinno się przyczynić do częściowej redukcji skutków powiększenia deficytu FUS. Niemniej – o czym już raz wspomniałem – min. Morawiecki próbuje odwrócić zmiany dot. wieku emerytalnego wprowadzone przez obecny rząd, przy aprobacie pani premier. To zaprzeczanie wcześniejszym decyzjom.

Przywrócenie wieku przejścia na emeryturę 60/65 było błędem. Należało iść w stronę rozszerzenia form wsparcia dla osób, które nie będą potrafiły utrzymać się na rynku pracy ze względów zdrowotnych, zbyt niskich kwalifikacji zawodowych lub braku zainteresowania pracodawców w ich zatrudnieniu itd. itd., że już nie wspomnę grup uprzywilejowanych.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

1 proc PIT na Org. Pożytku Publicznego. Refleksje i propozycje.

2017_03_05_1procOPP_struktura

Po raz czternasty przystępujemy w tym roku do skorzystania z prawa wskazania, komu pomożemy w ramach ulgi 1% na organizacje pożytku publicznego (OPP). Po upływie tak długiego czasu mamy już sporo danych o działaniu ulgi i naszych preferencjach. Warto się więc pokusić o podsumowanie i zwrócić uwagę na kilka mankamentów.

Sama idea 1% na OPP jest szczytna. Obywatele dostali prawo współuczestnictwa w podziale środków publicznych. Ulga 1% na OPP wydawała się wychodzić naprzeciw naszym oczekiwaniom i przekonaniu, że lepiej niż tzw. władza potrafimy wydawać pieniądze. My, suweren, wskazujemy palcem, komu rozdamy kilkaset mln złotych rocznie. Może zabrzmi to prowokacyjnie, ale w rozdawaniu pieniędzy i wskazywaniu komu trzeba pomóc, chyba jednak nie jesteśmy lepsi od urzędników. Poniżej pokazuję to w oparciu o dane.

W ramach OPP mogą działać fundacje, stowarzyszenia czy związki wyznaniowe. Spektrum wsparcia przedmiotu działalności jest niezwykle szerokie: ochrona zdrowia, edukacja, badania naukowe, sport, rekreacja, ochrona środowiska, pomoc społeczna i inne. Obywateli zostali więc obdarzeni prawem decydowania, ale i odpowiedzialnością.

2017_03_05_wykres

Dla podatników ulga jest neutralna. Możemy z niej skorzystać lub nie. Jeśli nie, to państwu pozostawiamy decyzję na co pieniądze będą skierowane. I już na początku wyszedł pewien mankament.  O ile o ulgach, które są dla nas korzystne, wieści rozchodzą się dynamicznie, to w przypadku ulgi 1%, potrzeba było kilku lat by zachęcić szersze kręgi społeczeństwa  do skorzystania z prawa do niej. Oprócz akcji informacyjnych, dużym krokiem była pomoc natury technicznej. Od 2008 już nie musimy wykonywać przelewu samodzielnie, a wystarczy wskazać konkretną OPP przy okazji rozliczenia się z PIT. Resztę robią za nas urzędnicy skarbowi.

Liczba podatników korzystających z obywatelskiego prawa rosła z 80 tys. w 2004 r. do ponad 11 mln w 2012 r. W kolejnych latach liczba podatników rosła już tylko o kilka procent rocznie. Podobnie wyglądał przyrost liczby OPP. Od 2,2 tys. w 2004 r. do 7,9 tys. w 2011 r. (mowa o OPP aktywnych). Do 2016 r. liczba aktywnych OPP zwiększyła się już tylko o ok. 1 tys. Zapewne jednym z powodów słabnięcia tempa przyrostu liczby OPP był i jest problem z dostępem do wielkiego tortu jakim jest kilkaset mln zł. rocznie. Ponownie dało znać o sobie nasze lenistwo.

Wg niektórych pomysłodawców i zwolenników 1% na OPP, mieliśmy za pomocą ulg wspierać m.in. społeczne inicjatywy o zasięgu lokalnym. Wychodziło to naprzeciw przekonaniu, że władza nie dostrzega lokalnych społeczności i źle dzieli publiczne pieniądze.

Niestety, niemal oda razu okazało się, że wspieramy głównie duże OPP, które znamy z mediów. Wygląda więc na to, że nie chce nam się nawet rozejrzeć we własnej gminie i sprawdzić gdzie i kto potrzebuje wsparcia. Akcje informacyjne małych i średnich OPP mają na nas, jak widać, raczej ograniczony wpływ. Zjawisko niestety powoli przybiera na sile i warto coś z tym zrobić. Jeszcze w 2011 r. na 1% podmiotów z grupy blisko 8 tys. OPP, przypadało aż 54% pozyskanych tą drogą środków (czyli ponad połowę z 400 mln zł). Cztery lata później na 1% podmiotów  przypadało już 64% puli!. Cała pula do podziału wyniosła niemal 560 mln zł.

Owszem, największe OPP mają niejednokrotnie zasięg ogólnokrajowy, lub przynajmniej ponadregionalny, jeśli chodzi o świadczoną pomoc. Nie ma co jednak ukrywać, że takim działaniem ograniczamy szanse rozwoju lokalnym inicjatywom. Tymczasem w wielu gminach są kluby sportowe czy hospicja i domy opieki potrzebujące wsparcia. Być może warto rozważyć, by podatnik wskazywał min. dwie organizacje (min. jedną lokalną), jeśli jedna z nich ma zasięg ponadregionalny. Inny kryterium może być skala pozyskanych środków w roku wcześniejszym przez dane OPP. Szczegóły do rozważenia.

Oczywiście można powiedzieć, że modyfikacja zasad kierowania kwoty ulgi, to karanie dużych OPP za ich skuteczność. Wydaje mi się jednak, że niektóre OPP korzystają z rozpoznawalności osób które je prowadzą i skutecznych akcji promocyjnych w mediach. Mediom zaś łatwiej przychodzi promowanie OPP o większym zasięgu i bardziej rozpoznawalnych. I tak powstaję błędne koło.

Pewnym mankamentem, który wzbudza od kilka lat kontrowersje, jest skala środków jaką OPP przeznaczają na kampanie medialne. Nie ma co ukrywać, że istnieje silna zależność, między kampanią reklamową (w tym ze znanymi aktorami czy muzykami) a skalą wpływów. Średnio, na kampanie medialne, OPP przeznaczają środki odpowiadające 6% kwoty pozyskanej. Dysproporcja jest jednak ogromna i są i takie OPP, w których udział wydatków na kampanie jest kilkakrotnie większy.

Warto więc rozważyć czy aby nie wprowadzić ograniczeń procentowych lub kwotowych na tego typu akcje. Nie byłoby to zapewne poważne ograniczenie, bo skoro kilkanaście mln Polaków i tak automatycznie wskazuje jakieś OPP, to przeznaczenie części środków na kampanie medialne jest marnotrawstwem i niepotrzebnym kosztem rywalizacji o środki.

Wiele kontrowersji wzbudza wskazywanie konkretnej osoby w ramach OPP, dla której pomoc ma być skierowana. Z jednej strony, wg niektórych pomysłodawców, wsparcie miało być anonimowe, by uniknąć sytuacji gdzie osoby samotne i mało przedsiębiorcze otrzymają ograniczoną pomoc. Z drugiej zaś trzeba docenić determinację samych zainteresowanych (np. chorych), ich rodzin oraz przyjaciół, w organizacji wsparcia. Bywa, że akcje prowadzone są przy organizacyjnym wsparciu zakładów pracy. Z innych akcji (np. medialnych) widać, że lubimy wspierać konkretną osobę. Zapewne wynika to m.in. z mniejszej anonimowości odbiorcy pomocy. Niestety nie dysponuję odpowiednio szczegółową statystyką w tym zakresie. Z ankiet wiadomo, że większość OPP wolałaby samodzielność w podejmowaniu decyzji o rozdysponowaniu pomocy, m.in. by uniknąć sytuacji gdy zebrane środki przekraczają potrzeby i jest problem z przekazaniem ich na inny cel, osobę, czy generalnie zasadami gospodarowania ‘zindywidualizowaną’ pomocą. 6 na 10 OPP w 2015 nie prowadziło indywidulanych kont pomocy. O kompromis nie będzie tu łatwo. Proponuje walczyć tylko z ewentualnymi patologiami, by utrzymać możliwość indywidualnego wsparcia.

O ile paleta wsparcia w ramach OPP jest niezwykle szeroka, to od lat niemal 80% środków kierujemy na pomoc z zakresu służby zdrowia oraz pomocy społecznej i humanitarnej. Zdecydowana większość tych środków przypada ostatnio na działalność z zakresu ochrony zdrowia. Prawo wyboru pozostawiłbym bez zmian. Wszyscy wiemy, że najważniejsze jest zdrowie, życie i jego jakość (w rozumieniu medycznym), więc trudno się dziwić, że jako społeczeństwo skupiamy się właśnie na pomocy w tym zakresie.

Daleki jestem od zachwytu jak i od nadmiernej krytyki idei 1% dla OPP. Trzeba było kilku lat, by akcja przybrała charakter masowy. Z działań i wyborów obywateli widać, że chętniej krytykujemy władzę, niż chcemy przejąć jej obowiązki. Okazało się, że dopiero techniczne i oszczędzające nasz czas ułatwienia w wyborze OPP były istotną zachętą do podjęcia działania. Przy wskazywaniu OPP, większość z nas idzie na łatwiznę i wybiera organizacje znane w mediów. Nie chce nam się rozejrzeć wokół siebie w poszukiwaniu OPP w naszym najbliższym otoczeniu.

A zalety? Edukacja i danie możliwości wskazania co dla nas jest najważniejsze. Nie miałbym nic przeciwko,  by w niewielkim stopniu zwiększyć pulę środków do podziału wg wskazań obywateli. Warunkiem jest jednak zachęcenie (lub zmuszenie) Polaków do większego wysiłku przy wyborze OPP i skierowanie części środków do inicjatyw lokalnych.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Kto dawał prace i komu.

Na dane o zatrudnieniu w poszczególnych gałęziach gospodarki w IV kw przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Niemniej trendy są dość silne i znamy też zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw za cały ubiegły rok. Wydaje się więc, że brak danych za IV kw dla całej gospodarki, nie jest przeszkodą dla formułowania dość optymistycznych wniosków. Zatrudnienie rośnie, czyli więcej jest pracy.

Pozytywne trendy w zatrudnieniu były dostrzegalne już w 2014 r. Wraz ze stabilizacją tempa wzrostu gospodarczego nieco powyżej 3% , przyrost zatrudnienia stawał się coraz silniejszy, by ostro (jak na zatrudnienie oczywiście) pod koniec 2015 r. przyspieszyć. Końcówka 2015 r. była zapowiedzią tego co zobaczyliśmy w 2016 r.

W roku  ubiegłym zatrudnienie w gospodarce wzrosło o niemal 3%. Wartość pozornie mała, ale w przełożeniu na liczbę zatrudnionych, możemy mówić o sukcesie. To mocno ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z których pewna część to osoby funkcjonujące wcześniej w szarej strefie. Zaznaczam, że opieram się tutaj na danych GUS o zatrudnieniu i bezrobociu rejestrowym. Dane wg BAEL wskazują, iż pozytywne zmiany przypadły głownie na 2015 r..

Pod względem dynamiki, liderami wzrostu zatrudnienia była informatyka i telekomunikacja oraz szeroko rozumiane pozostałe usługi, w tym dla biznesu. O 4% wzrosło zatrudnienie w logistyce, zakwaterowaniu i gastronomii. A budownictwo? Cóż, tutaj sukcesem jest sam fakt, że powoli przestaje się zwalniać pracowników.

Sama dynamika zmian zatrudnienia w gałęziach i działach gospodarki, wiele nie mówi, bo część z nich ma stosunkowo mały udział w zatrudnieniu ogółem. Jak więc wyglądała sytuacja z punktu widzenia udziału w przyroście zatrudnienia? W 37% do wzrostu zatrudnienia przyczyniły się działy przetwórstwa przemysłowego. W tym głównie: przetwórstwo metali, motoryzacja, sektor meblowy, tworzy sztuczne i guma, sektor spożywczy. Po 17% i 14% przypada odpowiednio na szeroko rozumiany handel  oraz administrowanie i działalność wpierającą.

Jak widać, wzrost zatrudnienia dotyczył w dużym stopniu profesji niewymagających wyższego wykształcenia, co nie znaczy że żadnych lub niskich kwalifikacji. Przez pryzmat wieku, wykształcenia, czy doświadczeń zawodowych trudno się dopatrzyć radykalnych dysproporcji (opieram się tu na statystykach dla bezrobocia rejestrowanego). Poprawa na rynku pracy w mniejszym lub większym stopniu dotyczy wszystkich. Niemniej…. Bezrobocie szybciej (od wyniku ogółem) spadało w grupach wiekowych do 24 lat i od 45 do 54. Niestety gorzej to wygląda w grupie 55 wzwyż.

Niemal od lat 55% zarejestrowanych stanowią osoby z wykształceniem nie wyższym od zawodowego. W tej grupie aż połowę stanowią osoby z wykształceniem maks. gimnazjalnym. To dla nich stabilny i przyzwoity wzrost gospodarczy (np. 3%) jest zbawieniem. Popyt na pracę jest tak duży, że rynek zasysa osoby o słabszym wykształceniu lub pozwala im wyjść z szarej strefy. Dlatego też tak często zwracam uwagę na utrzymanie wzrostu gospodarczego i unikanie gospodarczych zawirowań, bo tylko  w takich warunkach najskuteczniej możemy pomóc osobom o najsłabszych kwalifikacjach.

Najszybciej bezrobocie spada…nie, nie wśród osób z najwyższym wykształceniem, ale wśród osób z wykształceniem średnim zawodowym. Tak więc, jeżeli ktoś nie ma ochoty sięgać po wykształcenie wyższe, to średnie zawodowe daje jak najbardziej szanse na pracę.

Cóż, pozostaje nam tylko trzymać kciuku lub – jak kto woli  -modlić się, by tempo PKB drastycznie nam nie spadło i by obecnie rządzące ugrupowanie nie zaszkodziło nadmiernie gospodarce.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Leszek Balcerowicz. Spierać się o niego i transformację będziemy po wieczność.

Leszek Balcerowicz 19 stycznia obchodził kolejną, tym razem mierzoną równo dekadami, rocznicę urodzin. To była dobra okazja do podsumowania jego wpływu na polskie przemiany. Na świecie ogłasza się koniec liberalizmu, myląc go zresztą z gospodarką wolnorynkową. W Polsce od niedawna niemal co tydzień ogłasza się również koniec tego nurtu, przypisując  jego powstanie i trwanie w Polsce osobie L.Balcerowicza. Wokół osoby L.Balcerowicza narosło mnóstwo mitów, głównie jednak za sprawą osób i środowisk, które te mity kreują.

Leszek Balcerowicz pełnił funkcje ministerialne i wicepremiera dwukrotnie. Na początku i na końcu dekady lat 90-tych. Za każdym razem po ponad dwa lata, czyli łącznie 5 lat. Skoro ‘nowa’ Polska istnieje 27 lat, to na L.Balcerowicza przypada jakieś 18% tego czasu. Ale i takie liczenie jest naciągane, ponieważ L.Balcerowicz był tylko ministrem z funkcją wicepremiera oraz reprezentował tylko jedną z partii koalicyjnych. Jak widać, mit o niebotycznym wpływie Balcerowicza na 27 lat przemian jest cokolwiek nieprawdziwy.

Najwięcej kontrowersji wzbudza działalność L.Balcerowicza na początku lat 90-tych. Powodem były decyzje o przyjętym modelu przejścia do gospodarki wolnorynkowej i sposobach wyjścia z ówczesnych gospodarczych problemów. Podjęte wtedy decyzje determinowały w pewnym stopniu kierunek przyjętych przemian gospodarczych na kilka kolejnych lat.

Pytanie jakie trapi wielu ludzi od lat, to: czy można było przejść okres transformacji inaczej. Można zaryzykować twierdzenie, że nasz model transformacji był relatywnie liberalny. Zapomina się jednak o tym, przed czym stały ówczesne władze. Paraliżująca gospodarkę inflacja, wyjście z dawnego systemu gospodarczego i zależności geopolitycznych, upadające zakłady, przejście na gospodarkę wolnorynkową, który natychmiast spotkała się z dobrym przyjęciem obywateli (szybko nam się spodobało, że to my decydujemy co kupujemy, a nie państwo). Do tego ograniczone dochody budżetu na tle ogromnych społecznych oczekiwań. Brak kapitału. Efektem przyjętego modelu przemian było m.in. relatywnie wysokie bezrobocie.

Warto przyjrzeć się działaniom innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które stanęły przed tym samym wyzwaniem co my. Z krajów większych i średnich, osiągnęliśmy jedne z najlepszych wyników i jedną z najbardziej elastycznych gospodarek, co pomogło nam w kolejnych latach. Kraje które obawiały się odważnych zmian i szukały innej drogi, są na ogół daleko za nami. Niestety, szukanie tzw. trzeciej drogi dawało na ogół gorsze rezultaty. Przykładem np. Ukraina (startowaliśmy z tego samego poziomu). Z zazdrością być może, możemy patrzeć na Czechów. Ekonomiści zwracają tu jednak uwagę, że Czesi weszli w okres przemian m.in. z lepszą strukturą gospodarki.

Niezwykła mitologią i teoriami spiskowymi obrósł sposób podejmowania decyzji na początku lat 90-tych. L.Balcerowicz był jedną z niewielu osób, która wzięła na siebie ciężar decyzji. Nie ma na świecie gotowego wzorca jak przejść z gospodarki quazi-socjalistycznej do wolnorynkowej. Zagraniczni doradcy jedynie wskazywali co uważają za lepsze lub gorsze rozwiązanie. Decyzja należała do nas i to polski rząd i parlament ją podjął.

L.Balcerowicz nie narzucił żadnego modelu gospodarczego na 27 lat. Tak naprawdę musiał znaleźć jakiś sposób na wyjście z kryzysu i przestawienie na gospodarkę wolnorynkową. Dalej każdy rząd i politycy mogli modyfikować poszczególne elementy układanki, i z mniejszym lub większym powodzeniem to robili. Każdy kolejny rząd miał legitymację demokratyczną. Tak więc to co działo się po 91 roku, działo się za wiedzą i aprobatą społeczną. Balcerowicz pojawił się jeszcze jako członek rządu sześć lat później. Nie miał już jednak takiego wpływu na nasze losy gospodarcze jak wcześniej. Od 17 lat nie piastuje L.Balcerowicz stanowisk rządowych. Stąd dziwi mnie to uporczywe wmawianie wpływu Balcerowicza na polski model gospodarczy.

Balcerowicz nie wymyślił niczego oryginalnego. Możemy się spierać o model transformacji, ale już gospodarka wolnorynkowa to nie jego wymysł. Tymczasem negatywne skutki wolnego rynku przypisujemy Balcerowiczowi, nie chcąc zauważyć, że za te negatywne skutki odpowiadamy my, a nie on. O ile chcemy mieć poczucie bezpieczeństwa pracy i godziwego wynagrodzenia, to lekceważymy tą ideę wobec innych. Nam się wydaje, że wolny rynek może mieć miejsce tylko wtedy gdy my, trzymając w ręce otwarty portfel, decydujemy co kupujemy. Każda nasza ekonomiczna decyzja ma wpływ na cudze losy. To czy kupimy żółty ser firmy X lub Y w sklepie A lub B, ma skutki ekonomiczno-społeczne. W ten sposób decydujemy o losach setek tysięcy ludzi rocznie.

I tak  dochodzimy do problemu zamykania zakładów na początku lat 90-tych. W przeważającej części ich upadek miał przyczyny ekonomiczne. Polacy dostali prawo wyboru i brutalnie z niego skorzystali. Część przemysłu okazała się zbędna i nieefektywna. W gospodarce zaczęła się liczyć efektywność, jakość itd. Kto tego nie akceptował, odpadał bo i brakowało pieniędzy na utrzymanie tych zakładów. Dla przykładu przypomnę, że 27 lat temu kopalnie wydobywały niemal 100 mln ton węgla więcej niż obecnie. Niestety Polacy zaczęli wymieniać okna na szczelniejsze, obkładać domy styropianem i zakładać liczniki na kaloryfery. Zakłady przemysłowe, by utrzymać się na rynku, musiały natychmiast m.in. zmniejszyć energochłonność. Padały huty, bo nikt nie był w stanie skonsumować ówczesnej produkcji stali i elementów stalowych. Co więc mieliśmy robić z górnikami  i węglem? I gdzie tu wina Balcerowicza?

Dyskusję o transformacji, wbrew pozorom najbardziej utrudniają krytycy Balcerowicza. Z jednej strony są fakty jakie znamy po tamtych działaniach, a z drugiej tylko krytyka i sugerowanie że „mogło być inaczej”. Ale jak, to już mało kto chce powiedzieć. Jeżeli ktoś się już posunie nieco dalej, to raczej tylko do ogólników i unikaniu odpowiedzi na trudne pytania. Propozycje działań często są niespójne lub częściowo sprzeczne. Te scenariusze, broniące częściowo gospodarkę przed skutkami wolnego rynku i otwarcia na konkurencję zagraniczną (co uchodzi uwadze), wcale nie były skazane na sukces, co pokazują przykłady innych państw, które transformację przechodziły. Moim zdaniem, to nie tyle L.Balcerowicz, co jego krytycy, powinni nam więcej powiedzieć o swoich propozycjach. Co mieliśmy zrobić z inflacją, wymienialnością złotego, kopalniami, hutami, stoczniami, zakładami pracującymi na potrzeby redukowanej armii. W jakim tempie otwierać rynek na konkurencję wewnętrzną i zagraniczną, skąd mieliśmy wziąć kapitał, jak krytycy wyobrażają sobie przystępowanie do międzynarodowych organizacji gospodarczych. Skąd pieniądze na gospodarkę społeczną (transfery)?  

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Morawiecki: Nie podniesiemy podatków. Nieaktualna deklaracja.

Słowa wicepremiera o niepodnoszeniu podatków, to bardzo ważna deklaracja. Niby nic nowego, bo podobny przekaz mieliśmy w czasie dwóch kampanii wyborczych w 2015 r.

Wicepremier Morawiecki miał też powiedzieć wg doniesień mediów: „ Będziemy starali się wielki transfer społeczny sfinansować w ogromnej części nie poprzez podniesienie podatków, tylko poprzez uszczelnienie podatków…..My zasadniczo nie patrzymy na podnoszenie podatków jako to źródło, gdzie ma się znaleźć 40 czy 50 mld”. W innych częściach wypowiedzi, można między wierszami wyczytać, że ewentualne podniesienie podatków nie jest wykluczone, ale tylko jako źródło uzupełniające.

PiS bardzo chce przejść do historii jako ugrupowanie, które zmieniło podejście do społecznych transferów bez podnoszenia podatków. Trzeba przyznać, że PiS rozpoczął rządy z solidnym przytupem: wprowadzenie w życie programu 500+. W minionym roku wydaliśmy ponad 17 mld na program, a w tym mamy szansę przekroczyć 22 mld zł. Wzrost wynika z tego że 2017 będzie pierwszym pełnym rokiem funkcjonowania programu 500+. Kolejnymi filarami wielkiej akcji transferów są: obniżenie wieku emerytalnego i podniesienie kwoty wolnej od podatku (PIT) do 8 tys.

Niestety na deklarację ministra musimy patrzeć z przymrużeniem oka i stwierdzeniem, że…..minister lekko wprowadza nas w błąd.

W kampanii wyborczej politycy PiS obiecywali obniżkę podstawowej stawki VAT z „tuskowych” 23% na 22%. Ponadto obiecano wyborcom zniesienie podatku od miedzi i srebra, czyli dodatkowego obciążenia nałożonego przed kilku laty m.in. na KGHM (chodzi o podatek od kopalin). Realizacja deklaracji powodowałyby utratę rocznych wpływów do budżetu odpowiednio o ok.: 7 mld zł i 1,5 mld zł. Tak naprawdę już w chwili deklaracji, politycy PiS wiedzieli że się z nich nie wywiążą. Oczywiście formalnie podatków nie podniesiono, ale ….wprowadzono w błąd wyborców, co dla mnie praktycznie na jedno wychodzi.

PiS w kampanii wyborczej deklarował też wprowadzenie podatków: bankowego i od handlu. W ostatnim przypadku chodziło o obciążenie głównie dużych zagranicznych sieci handlowych. Podatek bankowy ma w 2017 dać budżetowi ok. 4 mld zł, a handlowy…miał dać 1,5 mld zł. Na chwilę obecną możemy mówić tylko o podatku bankowym, bo handlowy jest w zawieszeniu.

Obydwa podatki w przekazie medialnym są sprytnie sprzedawane. Rząd nie obciąża obywateli, tylko zły zagraniczny kapitał. Ciekawe że rząd, w tym min. Morawiecki, nie widzą sprzeczności w tym, że co jakiś czas chwalą się że m.in. za granty, upusty itd., ściągamy do Polski inne zagraniczne firmy. Co to jest jeśli nie obłuda.

Podatek bankowy, a w przyszłości również handlowy, faktycznie są podatkami pośrednio obciążającymi klientów tychże instytucji. Inaczej mówiąc, część podatku bankowego Polacy widzą w rachunkach za usługi. Politycy PiS wiosną na wieść o podnoszonych bankowych prowizjach i opłatach poudawali zgorszenie i straszyli kontrolami i sądami i …..zdążyli zapomnieć o sprawie.

Odrębnym tematem jest ogromna wiara w radykalne ograniczenia luki w VAT, ale to temat już na inną okazję.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Realizacja budżetu w 2016. Dwie prawdy lub więcej.

Na chwilę obecną znamy wykonanie budżetu za jedenaście miesięcy 2016 r. Nie ma co ukrywać, że rząd PiS wybił nas w monotonii analizy budżetowej w jaką być może można było wpaść w ciągu 2-3 lata poprzedzających przejęcie władzy. Są w budżecie i w jego wykonaniu rzeczy godne pochwały, ale i rzeczy przez polityków władzy przereklamowane lub po prostu przemilczane.

PiS założył deficyt budżetowy za 2016 w wielkości 54,7 mld zł (niecałe 3% PKB). Wygląda na to, że są spore szanse  by deficyt był mniejszy. Deficyt roczny na koniec listopada (czyli liczony z grudniem 2015) wynosi jedynie 34 mld zł. Zapewne po grudniu będzie kilka mld zł większy, co ma miejsce niemal co roku, gdyż wiele operacji i politycznych decyzji, rozliczanych jest w ostatnim miesiącu.

Nowością w czasach PiS jest podniesienie wydatków i dochodów o ok. 1% w relacji do PKB. Z jednej strony to radykalna zmiana będąca wynikiem polityki społeczno-gospodarczej rządu (zwiększenie publicznego transferu w relacji do PKB), a z drugiej to tylko powrót do wartości z lat 2013-14. Trzeba przyznać, że wzrost redystrybucji jest relatywnie dynamiczny. Większość tego wzrostu, a może i całość, mamy już za sobą.

Na pewno pozytywne skutki w podatkowych wpływach przynosi rozwijana jeszcze od rządów PO-PSL walka z szarą strefą gospodarki. Po 11 miesiącach tego roku wpływy z podatków pośrednich są większe o ponad 11 mld zł od ubiegłorocznych po analogicznym okresie. Głównie dzięki VAT. Wzrost dynamiki podatków pośrednich o niemal 7% yoy budzi podziw, ale wbrew pozorom nie jest niczym nowym. Takie wzrosty notowano już w latach poprzednich w okresach przyzwoitej koniunktury gospodarczej. I to w dużej mierze dzięki tej ostatniej obecny rząd sporo zyskał z podatków pośrednich. Politycy PiS w uporem w mediach opowiadają, że wzrost wpływów podatkowych to skutek walki z szarą strefą. Niestety nie ma to wiele wspólnego z prawdą. Przyrost wpływów z podatków pośrednich w większym stopniu zawdzięczamy korzystnym trendom w gospodarce. Wpływy podatkowe uzupełnił też podatek bankowy. Dodatkowo prezentem były opłaty za LTE.

Jedna z największych ciekawostek jest po stronie wydatków. Tym rząd się już nie chwali w kontekście budżetowym. Wyraźnie niższe niż w roku ubiegłym, były wydatki tzw. majątkowe i środki na wspófinansowanie wydatków ze środków unijnych. Fakt, że rok 2015 był pod względem wydatków w tych pozycjach dość wyjątkowy. Niemniej, oprócz niekorzystnego efektu bazy, z konieczności (wolno realizowane inwestycje za środki unijne), powodem są świadome decyzje o wstrzymaniu lub przeniesienie na kolejne lata niektórych wydatków/inwestycji. Widać, że rząd miał obawy o realizację budżetu, stąd pewna zachowawczość w wydatkach inwestycyjnych.

Za całą pewnością brak zachowawczości widzimy po stronie wydatków społecznych. Program 500+ w 2016 kosztować nas będzie ok. 17 mld zł. To główna przyczyna wzrostu wydatków budżetowych w roku ubiegłym.

Można rząd PiS i jego pomysły akceptować lub nie. Program został dość dobrze przyjęty przez obywateli. Tym bardziej, że obywatelom obiecywano wydatki bez podnoszenia podatków i najwyraźniej obywatele w to uwierzyli. Niestety komentarz brzmi: z tymi podatkami to niezupełnie prawda. Mimo obietnic powrotu stawki VAT do 22%, już w czasie kampanii wyborczych w 2015, politycy PiS wiedzieli, że VATu nie obniżą. Podobnie z podatkiem od kopalin dla KGHMu. W obydwu przypadkach politycy PiS poinformowali niedawno suwerena, że obniżka może i będzie, ale w 2018. Podatek bankowy chyba nie zupełnie płacą banki, bo po jedenastu miesiącach wynik netto jest lepszy niż w 2015 r. w analogicznym okresie. Wygląda na to, że jednym z błędów wprowadzenia podatku była jego natychmiastowe i w dużym rozmiarze narzucenie niemal całemu sektorowi. W takich sytuacjach łatwiej przerzucić danej branży znaczny ciężar podatku na klientów. Cóż, wprowadzać podatki też trzeba umieć. To, że każdy sektor próbuje przerzucić jakąś część podatkowych obciążeń na klientów, nie jest zapewne zaskoczeniem dla polityków PiS. Początkowo odegrali w mediach scenę oburzenia i zagrozili analizą i napiętnowaniem, ale nikt później do tematu już nie wrócił.

Kto wie jednak, czy akurat politykom PiS nie udało się zachęcić tzw. suwerena do akceptacji konieczności poniesienia obciążeń na rzecz hojnego programu społecznego 500+. Po stronie społecznej nie widać poważniejszego oburzenia z tego powodu. Być może suweren nie w pełni uświadamia sobie, że dał się politykom PiS podejść.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Premier B.Szydło pyta: Gdzie były te pieniądze?

2016_12_30_def_finan_publicznych

Oj nieładnie pani gra, pani premier. Nieładnie. Przyznam, że byłem zdumiony wypowiedzią premier B.Szydło. Poniżej cytat, który mnie poruszył.

„ Gdzie były te pieniądze? Gdzie i na co przeznaczano te pieniądze w czasie, gdy rządziło PO-PSL? Dlaczego pieniądze, które dziś skierowaliśmy do obywateli przez lata tam nie trafiały? Pokazaliśmy, że ten budżet jest w stanie to wszystko pomieścić.  Ci, którzy krytykowali program naszego rządu, to wszystko, co my zrealizowaliśmy – warto, żeby odpowiedzieli Polakom na pytanie, co robili z pieniędzmi publicznymi. Co robili z pieniędzmi z budżetu przez 8 lat. Dlaczego te pieniądze nie trafiały do obywateli?  – pytała premier Szydło.” (cytat za http://m.niezalezna.pl/).

Są – a przynajmniej powinny być – jakieś granice w oszukiwaniu opinii publicznej. Ja osobiście takie kuriozalne wypowiedzi mogę traktować jako polityczny teatr pozbawiony wstydu, ale zdaje sobie sprawę (i pani premier Szydło również), że opinia publiczna nie jest uzbrojona w wiedzę. No więc pokrótce mógłbym odpowiedzieć tak: pieniędzy na 500+ nie było ani wtedy ani teraz.

Trochę historii.

Rząd PO-PSL niedługo po wyborach musiał stawić czoła skutkom kryzysu. I to poważnego. Jak to w kryzysie bywa, wydatki budżetowe rosną jak zwykle (wg ustawowych wskaźników, indeksów itd.), a wpływy nie. W ten sposób dziura w finansach publicznych narasta i wymaga finansowania długiem. Rząd PO-PSL miał do wyboru: drastycznie ciąć wydatki (w tym tzw. społeczne) lub szukać dochodów, a przede wszystkim akceptować wysoki deficyty finansów publicznych. Rząd skupił się na ostatnim rozwiązaniu, dzięki czemu obywatele w niewielkim (lub wcale) stopniu odczuli skutki kryzysu. Niestety amortyzacja skutków szoków gospodarczych w finansach publicznych wymaga skupieniu się na zmniejszaniu deficytu do w miarę bezpiecznych rozmiarów w kolejnych latach. Dla sympatyków schematów: liberalizm, kapitalizm, gospodarka społeczna, lewicowość i co tam sobie kto jeszcze wymyśli, reakcja rządu PO-PSL na szok gospodarczy była ..??…lewicowa (!). Tak, lewicowa. Próba bezmyślnego pompowania 23 mld zł w ramach 500+ skończyłaby się dla nas tragicznie. Koszt programu to niemal 2 pkt. proc. deficytu dodatkowo. Gdybyśmy to zrobili, to byliśmy bohaterami czołówek gazet z pytaniem: zbankrutują czy nie. I kilka krajów było takimi ‘bohaterami’.

Jak wspomniałem, tak przed laty, jak i teraz, kasy na 500+ nie ma. Pani premier funkcjonuje w warunkach deficytu finansów publicznych, czyli pieniędzy też nie ma. Ale wydaje lekką ręką na 500+ kwotę , która ogromnie przerasta nasz możliwości. Że już na kwotę wolną w PIT zabrakło, pani premier woli nie mówić. Obecny rząd postanowił w średnim terminie działać w warunkach niewymuszonej przez okoliczności gospodarcze, niezbilansowanych finansach publicznych na poziomie 3% PKB, co gospodarczo jest niebezpieczne i nieodpowiedzialne.

Obecny rząd kontynuuje, rozpoczętą przez poprzedni rząd, walkę z szarą strefą w obszarze podatku VAT. Nikt tu nic odkrywczego nie robi, poza (głównie) wprowadzaniem w życie rozwiązań wykorzystywanych w innych krajach z niewielkimi modyfikacjami. Reszta pieniędzy pochodzi w obecnym budżecie z płatności za LTE i podatku bankowego. Jedynie podatek bankowy jest pomysłu obecnego rządu. Nie jest jednak odkryciem, że wspomniane płatności są (i będą) w większości pokryte przez obywateli w rachunkach za wspomniane usługi. Niestety dodatkowe wpływy nie są w stanie pokryć przyrostu wydatków budżetowych, więc pompujemy deficyt pod 3% PKB. A skoro deficyt, to i zadłużenie. O tym ostatnim pani premier również nie chce mówić.

Można postawić pytanie, czy pani premier ma jakąkolwiek orientację w sytuacji gospodarczej. Być może ma. To dlaczego wygaduje głupstwa i oszukuje opinię publiczną? Bo wie, że opinia publiczna nie ma jakiejkolwiek orientacji w sytuacji makroekonomicznej i zapatrzona jest w 500+.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rząd wycofuje się z idei podatku jednolitego. I słusznie.

Bez zbędnego rozgłosu, na stronach Ministerstwa Finansów pojawił się komunikat o treści:  Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów podjął decyzję o zakończeniu prac studyjno-analitycznych związanych z tzw. jednolitym podatkiem.  Do tego jednostronicowe uzasadnienie, z którego połowa nie ma nic lub niewiele wspólnego z ideą podatku jednolitego.

Pomysł podatku jednolitego przypomniała Polakom Platforma Obywatelska w ubiegłym roku. Rozwiązanie to miało ściągnąć uwagę potencjalnych wyborców. Niestety podatek jednolity prosty jest tylko z nazwy, a w prostych słowach nie sposób wyjaśnić zasady jego działania. Umysł ludzki buntuje się już na wstępie i trudno się dziwić. No bo jak system obecnych niełatwych w wyliczeniu dla przeciętnego obywatela różnych składek i ulg przełożyć na jeden podatek? Już na ‘dzień dobry’ obywatel się boi, czy aby czegoś na tym nie straci. Wydaje się, że PO nazbyt wielu głosów podatkiem jednolitym w wyborach nie pozyskała.

Podatek jednolity sam w sobie złym rozwiązaniem nie jest. Wszystko zależy od tego co obejmuje i wg jakich zasad te płatności są potem rozdzielane. Osobiście mam do tej idei stosunek obojętny. Mamy już wypracowany system płacenia podatków i składek, więc opakowywanie tego jeszcze w podatek jednolity, powiększyłoby tylko zamieszanie i niezrozumienie systemu podatków i składek. Podatek jednolity miałby większy sens gdybyśmy chcieli radykalnie przebudować system podatków i składek płaconych przez osoby fizyczne oraz ich podziału i dystrybucji na poziomie centralnym. Jeżeli jednak indywidualizujemy na przykład składki na usługi służby zdrowia,  emerytalne oraz indywidulanie naliczamy PIT wraz z wmontowanymi w PIT ulgami, to  sztuczne kompresowanie tego w podatek jednolity raczej nie ma sensu. Pytań i wątpliwości jest mnóstwo i na nie zresztą szybko natknęli się politycy PiS.

PiS zainteresował się podatkiem jednolitym na początku bieżącego roku. Opinia publiczna po raz pierwszy dowiedziała się o podatku z ust polityków PiS gdzieś na przełomie I i II kwartału. Wcześniej partia ta nie wykazywała większego zainteresowania tym pomysłem, stąd spore zaskoczenie. Już z pierwszych informacji i wywiadów widać było, że inicjatywa została podjęta ad hoc, bo w wypowiedziach polityków PiS roiło się od wahań, braku odpowiedzi na wiele – w tym prostych  – pytań. Łatwo było dostrzec szereg sprzeczności w zapowiedziach i podejściu do rozwiązywaniu problemów jakie podatek jednolity nastręcza. Uderzała ogromna wiara jaką w podatku jednolitym pokładana. Wiara tym dziwniejsza, że politycy PiS mieli problem z wyjaśnieniem co takiej przełomowego nowa formuła podatkowa ma dać.

Moim zdaniem zainteresowanie podatkiem jednolitym wśród polityków PiS wynikało z przekonania iż pod tą formułą uda się ukryć próbę ratowania finansów publicznych, udawania realizacji obietnic wyborczych i ukrywania dodatkowych obciążeń części podatników. Cokolwiek PiS obiecywał, to i tak nie wymagało to wprowadzania podatku jednolitego. Obecny system można upraszczać, a stawki dla poszczególnych obciążeń modyfikować w zależności od kierunku zmian.

Wizja podatku jednolitego jak rysowała się z przekazu PiS była chyba najgorsza z możliwych. W uproszczeniu, wyliczono łączne obciążenia przypisane do naszych wynagrodzeń i na tej podstawie wyprowadzono stawki podatku jednolitego. Pracodawca wyliczałby podatek, a podział na składki byłby dokonywany przez wskazaną do rozliczenia instytucję państwową (urzędy skarbowe lub oddziały ZUS). Jednym z wyzwań okazała się kwota wolna od podatku (skromne możliwości państwa), nowe opodatkowanie przedsiębiorców (w porównaniu z obecnym systemem) czy ….zwiększenie obciążenia bogatszych podatników.

Z wielkich obietnic dot. kwoty wolnej, PiS ostatecznie wycofał się do realizacji – i to po najmniejszej linii oporu !! – wyroku Trybunału Konstytucyjnego z października 2015 r. Problemem nie do przeskoczenia okazało się nowe ujęcie opodatkowania przedsiębiorców, co zresztą w dzisiejszej informacji o zaniechaniu dalszych prac uczciwie podano. A już skandalem moim zdaniem była próba wciśnięcia w podatek jednolity większego opodatkowania bogatszych podatników.

W tym ostatnim przypadku (bogatsi podatnicy), PiS próbował ratować finanse publiczne (deficyt w FUS) i pokracznie wycofać się z decyzji sprzed prawie 10 lat o zmniejszeniu progresji w PIT. Bogatsi podatnicy płacą składki ZUS do czasu przekroczenia 30-krotności śred.wynagrodzenia. Biorąc pod uwagę, że mamy system emerytalny zdefiniowanej składki, wskazany próg nie jest żadnym przywilejem i jeżeli kogoś to ratuje, to raczej ZUS. Wg polityków PiS tzw. bogaci mieli dalej opłacać składki, co podnosiłoby progresję opodatkowania w podatku jednolitym. Inaczej mówiąc, byłoby to takie prymitywne (i nieco ukryte) podnoszenie skali podatkowej. No i tu pojawił się kolejny problem, bo raz nazywano to składką a innym razem podatkiem (PIT). Wśród polityków PiS pojawił się rozdźwięk, czy – jeśli to składka – to dodajemy ją do kapitału emerytalnego, czy nie (co byłoby emerytalnym oszustwem) i wtedy mechanizm wyliczania składki emerytalnej stałby się w pewnym sensie składnikiem regulacji PIT.

Mimo wielu wątpliwości, politycy PiS i ministrowie rządu z uporem zapowiadali poważne zainteresowanie podatkiem jednolitym. Wprowadzenie podatku zaczęła oficjalnie zapowiadać również premier rządu, Beata Szydło, co dobitnie pokazuje jak wielkie – mimo braku wiedzy i poważnych analiz – nadzieje rząd pokładał w podatku jednolitym. Ale nadzieje na co, trudno mi powiedzieć. Jeszcze we wrześniu i październiku przekonywano opinię publiczną do podatku jednolitego. Całe szczęście, że w końcu z pomysłu rząd się wycofał. Sposób realizacji wyroku TK ws kwoty wolnej oraz sztucznego uzupełnianie progresji w PIT za pomocą kontynuacji płacenia składki emerytalnej, dobitnie pokazuje że PiS nie ma pomysłu na modyfikację PIT.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz