Jak to z tym bezrobociem było.

2017_05_11_bezrobocie_i_PKB

Premier B.Szydło jak i min. M.Morawiecki chwalą się spadkiem bezrobocia i sugerują, że to zasługa obecnego rządu i jego polityki gospodarczej. Cóż, czasami wystarczy nałożyć na wykresie kilka kresek i słupków na siebie i w kilka chwil weryfikujemy medialne przechwałki. Niestety, wymienieni członkowie rządu się mylą, czy też niepotrzebnie wprowadzają opinie publiczną w błąd.

Na wielkości takie jak wzrost gospodarczy czy stopa bezrobocia, politycy mają niemal żaden wpływ w krótkim terminie (np. rok) i mocno ograniczony w średnim (2-3 lata). Na ogół obydwie wielkości są wypadkową kondycji gospodarki i naturalnej elastyczności podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych w dostosowaniu się do zmian i sygnałów rynkowych. Możemy mówić ewentualnie o wpływie polityków na gospodarkę w dłuższym terminie. Niemniej na ogół są to działania tworzące warunki do działania (ba, raczej utrzymywanie takich warunków), a nie decyzje o zwiększeniu produkcji czy zatrudnienia, bo ta sfera jest praktycznie poza zasięgiem polityków (decydentów).

Bynajmniej nie chodzi tu o przypisanie zasług politykom poprzedniej koalicji PO-PSL. Bo to, że politycy i urzędnicy pozwolą podmiotom gospodarczym normalnie działać i tworzą ku temu warunki, to żadna z ich strony łaska. To ich obowiązek.

Można dyskutować o wpływie 500+ na gospodarkę, ale ewentualna jego skala została już opisana przez ekonomistów. Tego typu działanie (skutki 500+) ma wpływ krótkoterminowy i na dodatek nie rekompensuje jak na razie pogorszenia w inwestycjach.

Spadkowy trend liczby bezrobotnych widoczny jest od trzech lat, czyli na dług przed przejęciem rządów przez PiS. Przełomowy był rok 2014, gdy na koniec liczba bezrobotnych była o 14% niższa niż w 2013 r. w kolejnych dwóch latach wynik się powtórzył. Oczywiście jak ktoś chce, można dorabiać jakąś teorię do przyspieszenia spadku pierwszych miesiącach 2017, ale dla kogoś kto analizuje takie zmiany, to wie że na zmianę dynamiki o 1-2 pkt. proc. trzeba patrzeć z dużym dystansem.

Nie mam nic przeciwko jeszcze silniejszemu spadkowi liczby bezrobotnych. Tylko że będzie to głównie zasługa kondycji gospodarczej jaką mamy od kilku lat i sprzyjających warunków zewnętrznych. Ewentualne decyzję rządowe mają tu mikroskopijne znaczenie (np. zmiana w CIT dla małych podmiotów).

komentarz do ilustracji: założony w I kw 2017 wzrost PKB na poziomie 3% jest hipotetyczny i służy jedynie uzupełnieniu wykresu.

PS. Oczywiście dokładna analiza spadku liczby bezrobotnych wymagałaby głębszego zbadania zjawiska i zmian regulacyjnych, ale na potrzeby opinii do wypowiedzi czołowych przedstawicieli rządu, zestawienie dwóch kresek i słupków PKB moim zdaniem absolutnie wystarczy.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

PiS zmienił poglądy? Teraz broni swobody przepływu kapitału i przyciągania niskimi kosztami pracy.

Na nasze szczęście, wybory prezydenckie we Francji wygrał E.Macron. Jego wizja Europy i UE jest zdecydowanie lepsza z punktu widzenia polskich interesów, niż wizja jego rywalki M. Le Pen. Oczywiście, jak to zwykle, pełni szczęścia być nie może, bo E.Macron pod koniec kwietnia wypowiedział kilka ostrych zdań pod adresem Polski. Mnie szczególnie zainteresowało to dotyczące kosztów pracy w Polsce. Zdanie to zostało wypowiedziane przy okazji tematu zakładów Whirpoola w Amiens, których produkcja ma być podobno przeniesienia do Polski, m.in. ze względu na niższe koszty pracy w naszym kraju. Co naturalne i zrozumiałe, wywołało to protesty francuskich  robotników. Protesty zaś zainteresowały francuskich polityków. Reakcję E.Macrona w sprawie francuskiego zakładu i losu pracowników mogę zrozumieć. Niestety, różnica kosztów pracy w UE występuje, co przy znacznej swobodzie przepływu kapitału, powoduje sytuacje takie jak w zakładach Whirpoola.

Mniejsza jednak o wypowiedź E.Macrona. Mnie rozśmieszyła i zdziwiła reakcja polityków PiS. Chcąc dać medialny odpór zarzutom E.Macrona, politycy PiS zaczęli bronić zasad, które okrutnie krytykowali w czasie obydwu kampanii wyborczych w 2015r. Tak po prostu i nagle politycy PiS zaczęli być dumni z niskich kosztów pracy w Polsce i kategorycznie bronili naszego prawa do rywalizowania o inwestycje m.in. za pomocą niższych kosztów pracy. Mało tego. Politycy PiS, jak jeden mąż, zaczęli bronić zasady swobodnego przepływu kapitału w ramach UE. Zmiana poglądów o 180 stopni po ponad półtorej roku rządzenia?

No więc przypomnijmy co politycy PiS wygadywali o kosztach pracy i przepływie kapitału w 2015 r. Jednym z głównych filarów krytyki polskich przemian po ’89-tym było zarzut pod adresem  poprzednich rządów, że oparły model gospodarczy Polski na sprowadzeniu nas do roli podwykonawców i taniej siły roboczej dla zagranicznego kapitału. Miał to być tzw. model balcerowiczowski. Kapitał ten zaś hulał sobie podobno po Polsce jak chciał. Oczywiście, słuchając polityków PiS,  wynagrodzenia były przez dwadzieścia kilka lat sztucznie zaniżane by utrzymać naszą atrakcyjność. Z nastaniem PiS miało się to zmienić. Ale mało kto chyba zauważył jak minister Morawiecki co jakiś czas obwieszcza, że taki to a taki zagraniczny kapitał otwiera zakład w Polsce, lub wkrótce to zrobi. Że powodem były i są m.in. niższe koszty pracy w Polsce i podatkowe zachęty, minister i politycy PiS woleli już głośno nie mówić.

A jak to naprawdę jest z tymi kosztami i kapitałem? Prawda jest w tym wypadku banalnie prosta. Nie ma i nie było żadnego modelu opartego na przyjęciu roli podwykonawcy przez Polskę. Po prostu byliśmy i długo jeszcze będziemy krajem słabiej rozwiniętym, co między innymi przejawia się w niższych wynagrodzeniach, czyli kosztach pracy. To duża pokusa dla międzynarodowych koncernów i byłoby głupotą z tego nie skorzystać. Jest to też atut dla polskich zakładów sprzedających swoją produkcję za granicą. Atut kosztów pracy powoli z biegiem lat tracimy i tracić będziemy, ze względu na tempo rozwoju nieco szybsze od krajów rozwiniętych i bogatszych.  To proces nie do zatrzymania. Na szczęście wraz z bardzo powolną utratą przewagi niższych kosztów, możemy zaoferować coś innego. Na przykład coraz większy rynek wewnętrzny i możliwość eksportu do krajów UE i innych. Akurat producenci sprzętu RTV AGD skrzętnie to wykorzystali.

Równie zdemonizowany jest swobodny przepływ kapitału i otwarcie gospodarki na wymianę handlową. Tzw. otwarcie na świat jest operację gospodarczo ryzykowną i społecznie trudną. Takie otwarcie to jedynie szansa. Każdy kraj z osobna decyduje czy z szansy skorzysta. Nam się udało. Być może wspomniany zakład Whirpoola chce skorzystać z niższych kosztów wynagrodzeń w Polsce, by móc cenowo konkurować na unijnym rynku. To źle?

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

W NBP chyba faktycznie dzieje się coś dziwnego.

2017_05_06_NBP_konkurs_ogoszenie

Ot, przeglądam co tam nowego na stronie naszego Banku Centralnego i … lekko zaskoczony jestem. NBP ogłasza konkurs multimedialny o tytule „Złoty interes: Korzyści z posiadania przez Polskę własnej waluty”. Równie dobrze można zaproponować konkurs na prace pod tytułem: Uzasadnij, że Polska mogła lepiej się gospodarczo rozwijać poza UE. 

O ile jestem zwolennikiem przyjęcia euro, to nie dogmatycznym i nie upieram się, że trzeba to zrobić natychmiast. Materiałów i analiz na temat wspólnej waluty dostępnych w internecie są już nie setki, a tysiące. W tym bardzo głębokie i obiektywne makroekonomiczne analizy oparte na doświadczeniach krajów członkowskich i eksperckich opracowaniach.

Nie jest moim celem prezentacja tu i teraz wad i zalet euro. Po prostu musimy sobie uświadomić kilka istotnych faktów. Żyć i rozwijać w ramach UE będzie nam się tym łatwiej, im bardziej zunifikujemy warunki m.in. do prowadzenia działalności gospodarczej. Zróżnicowanie walutowe między krajami członkowskimi życia podmiotom gospodarczym na pewno nie ułatwia. By lepiej to zrozumieć, można zadać pytanie , co jest lepsze dla Polski: jedna waluta (złoty) dla całego kraju, czy może odrębny system walutowy dla każdego województwa.

Ocena euro jest o tyle utrudniona, że UE to projekt również o charakterze politycznym. Pojawiają się więc takie pojęcia takie jak: stabilizacja, bezpieczeństwo, wspólna reprezentacja na zewnątrz itd.

Trzeba pamiętać, że przyjęcie euro oznacza wypełnianie warunków konwergencji. Chodzi o odpowiednio niskie stopy procentowe, inflację, deficyt finansów publicznych, zadłużenie. Bez względu na to czy euro chcemy przyjąć czy nie, to kryteria makroekonomiczne i tak powinniśmy spełniać dla własnego gospodarczego bezpieczeństwa i bezpiecznego rozwoju.

Temat ogłoszonego przez NBP konkursu jest też niezrozumiały i z tego powodu, że co do zasady Polska zobowiązała się do przyjęcia euro, przy czym nie mamy narzuconej daty kiedy tego dokonamy. A pamiętajmy, że jak na razie politycy PiS nie twierdzą byśmy z przyjęcia euro zrezygnowali. Przeciwnie. J. Kaczyński, czy M.Morawiecki, jeszcze niedawne potwierdzali że euro przyjmiemy, tylko że gdzieś tam hen w przyszłości. Czy wtedy NBP ogłosi nowy konkurs?

Oczywiście mamy wolność słowa i każdemu wolno pisać i udowadniać co chce. Nie wszystkiemu jednak powinien patronować NBP. Można pisać o wadach i zaletach przyjęcia euro i kiedy ewentualnie oraz w jakich warunkach euro warto przyjąć. Takie prace NBP kiedyś prowadził.

Być może nie ma co wszczynać alarmu, bo .. w sumie…. to tylko konkurs z główną nagrodą w wysokości ledwo 5 tys. zł. Tylko, że temat konkursu ogłaszany na głównej stronie NBP jest cokolwiek niepoważny i od razu wskazuje jaki ma być przekaz prezentacji. Tymczasem, trzymanie się własnej waluty ma też wady, o czym przekonali się m.in. frankowicze. Na ogół jako argument obronny dla własnej waluty wskazuje się m.in. możliwość jej osłabienia jako reakcji obronnej. Tylko, że taka forma obrony przed kryzysem ma sens głównie w krótkim terminie.

Mój niepokój lub – mówiąc ostrożniej – zdziwienie jest tym większe, że niedawno swoje obawy o to co się dzieje w NBP wyraziła dr.hab. Joanna Tyrowicz, pracująca jeszcze do niedawna dla NBP (Gazeta Wyborcza z 2017.04.28., „Niewygodne publikacje i badania NBP? Była ekonomistka z banku centralnego opowiada o naciskach”). Trudno mi komentować podane przez J.Tyrowicz informacje, bo to tzw. słowa przeciwko słowom, ale coś jest chyba „na rzeczy” w jej zarzutach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Portfel kredytów mieszkaniowych powoli rośnie.

2017_04_23_kred_mieszk_do_PKB

Wg raportów publikowanych przez AMRON-SARFiN, w 2016 r. liczba kredytów mieszkaniowych  przekroczyła 2 mln. Na koniec roku wykazano dokładnie 2 057 170 czynnych umów. W ostatnich kilku latach wartość portfela zarówno pod względem dynamiki jak i relacji do PKB, rośnie dość powoli. Rok ubiegły był pod tym względem dość podobny do 2-3 lat wcześniejszych. Poprawa sytuacji gospodarczej Polski oraz kondycji finansowej gospodarstw domowych w minionych kilku kwartałach, zachęcała do szukania w danych dowodów na potwierdzenie oczekiwanego większego popytu na kredyty mieszkaniowe. Jednak analiza danych kwartalnych nie wskazuje na żaden przełom. Inna rzecz, że modyfikacje przepisów oraz zalecenia z obszaru kredytów mieszkaniowych lub ich zapowiedzi, plus okresowo dostępne dofinansowanie w ramach programu MdM, spowodowały zróżnicowanie popytu na kredyt w minionych kilku kwartałach. Czy brak wspomnianych statystycznych ‘zakłóceń’ wpłynąłby na ostateczne wnioski? Niekoniecznie. Być może trend poprawy byłby widoczny, ale na tyle słabo, że mało kto odważyłby się na ogłoszenie iż zwiększa się zainteresowanie kredytami mieszkaniowymi.

Oczywiście można w ogóle postawić pytanie czy aby oczekiwanie wzrostu popytu na kredyty mieszkaniowe nie jest moim zawodowym (bankowym) zwichnięciem. Niekoniecznie, ale o tym nieco dalej. Teraz trochę historii w ujęciu statystycznym.

Wzrost portfela kredytów mieszkaniowych jest nieco większy od tempa przyrostu PKB. W relacji do PKB udział kredytów zwiększył się z 20% w 2013, do 21,4% w roku ubiegłym. W ujęciu nominalnym portfel rośnie w ostatnich czterech latach o ok. 6% rocznie, co nie jest wcale złym tempem. Rocznie udzielanych było w analizowanym okresie ok 178 ty., kredytów. Tradycyjnie od lat, najwięcej jest udzielanych kredytów w przedziałach 200-300 tys. zł. (37% ogółem) nowo udzielonych kredytów i 300-400 tys. zł (25%).

Jednym z motorów rynku kredytów mieszkaniowych jest…rynek warszawski. Wg wartości kredytów nowo udzielonych, udział Warszawy to już 41% (wynik za 2016 r.).

Nadal można otrzymać kredyt w CHF, ale – proszę się nie obawiać – jest to mikroskopijna część nowych kredytów. Zmiana polityki banków, zalecenia KNF oraz podpisana 13 kwietnia przez prezydenta ustawa o kredycie hipotecznym (pełna nazwa: o kredycie hipotecznym oraz o nadzorze nad pośrednikami kredytu hipotecznego i agentami) doprowadziły do radykalnego ograniczenia możliwości otrzymanie kredytu opartego na walucie obcej.

Przy okazji, jako ciekawostkę, podam zapis art. 6. 1. Wspomnianej wyżej ustawy, która nakłada na banki i potencjalnych kredytobiorców, poważne ograniczenie.

Art. 6. 1. Kredyt hipoteczny może zostać udzielony wyłącznie w walucie lub indeksowany do waluty, w której konsument uzyskuje większość swoich dochodów lub posiada większość środków finansowych lub innych aktywów wycenianych w walucie udzielenia kredytu hipotecznego lub walucie, do której kredyt hipoteczny jest indeksowany.

Samo w sobie, ustawowe ograniczenie jest ciekawym tematem do dyskusji, ale to już temat na odrębne wpis na blogu. Moim zdaniem można było ograniczenie zapisać inaczej. Teraz – jak sądzę – przesadziliśmy nieco w drugą stronę.

W rzeczywistości tzw. kredyty walutowe od kilku lat stanowią margines nowych kredytów. Wydaje się jednak, że wciąż są chętni na nie. O ile w 2013-14 ich udział w nowych stanowił ok. 0,8% nowych ogółem, to już w 2015-16 było to 1,6%. W tej malutkiej grupie najpopularniejsze tym razem jest euro.

Udział portfela kredytów mieszkaniowych w bankowych należnościach od sektora niefinansowego jest względnie stały i wynosi ok. 40% w ostatnich kilku latach (wg danych KNF). Radykalnie zmienia się natomiast struktura walutowa portfela. Na koniec 2009 r. tzw. kredyty walutowe stanowiły 65% portfela. Kredyty w CHF: 60%. Obecnie wartości te wynoszą odpowiednio: 40% i 33%. Głównym powodem tej zmiany jest oczywiście radykalne ograniczenie udzielania tzw. kredytów walutowych kilka lata temu. Dodatkowym zaś, systematyczne spłacanie kredytów walutowych. Inaczej mówiąc, problem kredytów frankowych, z punktu widzenia banków, w pewnym sensie rozwiązuje się powoli sam. Chyba ku radości części polityków, którzy nie wiedzą ja tzw. kwestię frankową rozwiązać.

2017_04_23_kredyty_walutowe

W części statystycznej wpisu nie ukrywałem, iż co do zasady, oczekuje wzrostu wartości portfela kredytów mieszkaniowych w PKB w najbliższych kilku latach. Wynika to z porównania Polski do innych krajów UE. O ile na tle krajów Europy Śr.-Wsch. nasze 21% w relacji do PKB mieści się w górnej części przedziału wyznaczonego przez kraje naszego regiony, to już na tle lepiej rozwiniętych państw UE, wyglądamy dość skromnie (od 24% do 60%). Oczywiście relacja wartości kredytów mieszkaniowych do PKB, to nie konkurencja,  w której należy się ścigać. Między krajami UE występuje dość spore zróżnicowanie zarówno w sytuacji finansowej obywateli jak i szeroko rozumianej polityce mieszkaniowej oraz tempie rozwoju gospodarczego. Bez względy na te różnice, można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że w ciągu najbliższych kilkunastu lat wartość kredytów mieszkaniowych do PKB wzrośnie o ‘duże’ kilka pkt. procentowych, być może nawet i do 30% w relacji do PKB.

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Pracowniczy Program Emerytalny (PPE). Niestety nie dla każdego.

PPE to ostatni z tzw. wehikułów podatkowych do ‘odkładania’ na emeryturę, który chciałem opisać. PPE wraz IKE i IKZE, to tzw. III filar emerytalny. Podobnie jak IKE i IKZE, korzystanie z PPE jest dobrowolne. Historia PPE jest praktycznie tak długa jak historia systemu składki zdefiniowanej jaki mamy od końca lat 90-tych w Polsce. Dlaczego więc o PPE tak cicho, skoro tyle lat istnieje? W przeciwieństwie do wszelakich produktów pozwalających oszczędzać na emeryturę, PPE nie jest dostępne w tzw. ‘wolnej sprzedaży’. Jak wskazuje już sama nazwa (‘Pracowniczy..’), produkt dostępny jest tylko dla pracowników firmy, która postanowi utworzyć PPE dla swojej załogi. Inaczej mówiąc, inicjatorem jest zakłada pracy. Pracownik korzysta lub nie. Oczywiście można powiedzieć, że pracownik przy wyborze firmy, w której chciałby pracować, będzie brał pod uwagę czy firma prowadzi lub nie PPE. Nawet jeśli jest to kryterium wyboru dla niektórych z nas, to w najlepszym razie drugorzędnym.

Z perspektywy pracownika korzystającego z PPE, sprawa nie jest trudna, ponieważ jest on prowadzony w pewnym sensie za rękę. Pracownik podejmuje decyzje na ‘tak’ lub ‘nie’, w jakim stopniu zainteresowany jest składką podstawową i dobrowolną oraz ewentualnie jaki fundusz, portfel, go interesuje (o ile taki wybór będzie). Cała reszta, od organizacji, przez sprawozdawczość i nadzór, jest w rękach reprezentantów załogi,  pracodawcy, instytucji zarządzającej składkami i KNF. Pracownika interesuje jedynie co na tym zyska. W niektórych rozwiązaniach, pracodawca daje możliwość wyboru funduszu, czy subfunduszu. Wtedy warto pogłówkować i od czasu do czasu weryfikować słuszność wyboru. Lektura zasad funkcjonowania PPE pozornie może prowadzić do wniosku, że wszystko to jest bardzo zawiłe organizacyjnie. Ale tylko pozornie. Regulacje dotyczące organizacyjnego funkcjonowania PPE są lekturą głównie dla pracodawcy. Z perspektywy pracownika PPE wygląda to dość prosto i przypomina zasady funkcjonowanie IKE. Ale, tak jak w przypadku IKE, musi podjąć decyzję w co lokuje.

Przystąpić do PPE mogą osoby, które są u danego pracodawcy zatrudnione od 3 miesięcy, aż do osiągnięcia wieku 70 lat. Istnieje możliwość modyfikacji ram czasowych, np. są zakłady, które wymagają min. 12 m-cy zatrudnienia. Liczba PPE, w których uczestniczymy, ograniczona jest do liczby firm dla których jednocześnie pracujemy. Nie ma więc ograniczenia, że wolna nam uczestniczyć tylko w jednym PPE. Chociaż większość z nas, z racji związania z jednym pracodawcą, zapewne uczestniczyć będzie w jednym PPE. Uczestnictwo w PPE musimy zadeklarować. Firma zapewne sama się (tzn. powinna) przypomni z chwilą uruchamiania PPE lub naszego zatrudnienia. Jeżeli komuś się zapomniało, to warto zapytać czy pracodawca prowadzi PPE.

 Co do zasady składki dzielą się na podstawowe i dobrowolne.  Regulacje określające funkcjonowanie PPE, wskazują że pracodawca może maks., w ramach składki podstawowej, przelewać kwotę 7% wartości wynagrodzenia. Składka podstawowa jest finansowana przez pracodawcę i on też określa wartość maksymalną składki (czyli nie musi sięgać 7%). Program zakładowy określa zasady ustalania składki. Może być kwotowa, procentowa lub mieszana. Co ważne, wartość składki nie jest brana pod uwagę przy wyliczaniu składek na ubezpieczenie społeczne (nie powiększa podstawy do wyliczeń). Natomiast składka podstawowa jest brana pod uwagę przy wyliczeniu PIT (powiększa przychód).  I to nasz jedyny koszt przy składce podstawowej. Ale jest to koszt jaki przy budowaniu kapitału emerytalnego warto ponieść. Warto przy tej okazji pamiętać, że pracodawca może zawiesić odprowadzanie składki podstawowej w przypadku pogorszenia kondycji finansowej.

Składka dodatkowa (o ile zakładowy PPE ją przewiduje) jest już pokrywana z wynagrodzenia uczestnika (po opodatkowaniu) i tą część składki można zmienić lub zaprzestać jej odprowadzania. Roczny próg sumy odprowadzonych składek dobrowolnych określany jest przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. W 2016 wynosił 18,3 tys. zł. (półtorakrotność limitu dla IKE). Śmiało można powiedzieć, że limit jest wyjątkowo duży, co może być kuszące dla osób, które podlegają ograniczeniu do 30-krotności podstawy przy składkach ZUS-owskich. Wartość składki określamy kwotowo, procentowo lub w sposób mieszany. PPE, z punktu widzenia pracownika, jest podatkowym odpowiednikiem IKE. Czyli wypłaty środków, po osiągnięciu wieku emerytalnego, nie są obciążone podatkiem od zysków kapitałowych.

Pracodawca obydwie składki na PPE zalicza do kosztów uzyskania przychodu. Podobnie jak inne koszty związane z prowadzeniem PPE. Wprawdzie prowadzenie PPE jest dość angażujące, to jednak firm zyskuje ważny czynnik łączący pracowników w firmą i podnoszący jej atrakcyjność wśród potencjalnych pracowników.

Skorzystać ze środków zgromadzonych w PPE możemy po osiągnięciu wieku 60 lat lub 55, jeżeli zyskaliśmy prawo przejścia na emeryturę (kolejne podobieństwo z IKE). Środki dostajemy w gotówce lub przelewem. Można zadysponować wypłatę w ratach. Po ustaniu pracy u danego pracodawcy, środki możemy przekazać na PPE u nowego pracodawcy lub na IKE. A co gdy pracodawca zakończy działalność lub prowadzone PPE? Wtedy czekamy na propozycje pracodawcy. Może ona zawierać wskazanie innego PPE (u nowego pracodawcy) lub IKE.. Jeżeli tego nie zrobimy, to dostajemy zwrot środków po potrąceniu 30% od składek podstawowych. Kwota potrącona zasila nasze konto w ZUS (I filar). Ponadto kwota zwrotu podlega podatkowi od zysków kapitałowych. Możemy wycofać się z programu, ale wtedy podlegamy rygorom jak przy likwidacji.

PPE może być prowadzone w oparciu o cztery formy (zarządzanie). Pracowniczy fundusz emerytalny zarządzany przez pracownicze towarzystwo emerytalne, pracowniczy fundusz inwestycyjne prowadzony przez TFI, zakład ubezpieczeń na życie (jeżeli będzie to ubezpieczenie na życie połączone w funduszem kapitałowym). PPE może tez prowadzić instytucja zagraniczna.  Nie wchodząc w dalsze szczegóły, trzeba podkreślić, że ustawa o PPE narzuca pewne rygory poszczególnym formom. W uproszczeniu, chodzi tu m.in. o to by zmniejszyć, uniemożliwić lub utrudnić przenoszenie zbyt dużych kosztów na beneficjentów PPE oraz – w przypadku ubezpieczenia – ustawa narzuca ile z naszej składki min. ma być przeznaczone na inwestycje itd. PPE znajdują się pod kontrolą KNF.

Nie będę analizował efektywności inwestycyjnej poszczególnych form jakie przybierają PPE. Wady i zalety inwestowania w TFI czy ubezpieczenia na życie z funduszem inwestycyjnym są znane. Przypominam, że PPE to tylko prawno-podatkowy wehikuł. Jednak przyjęcie danej formy PPE determinuje w pewnym stopniu naszą możliwość manewru do wyboru strategii inwestycyjnej czy możliwości w ogóle. W przypadku gdy składki z PPE lokowane są w fundusze inwestycyjne czy ubezpieczenia, możemy mieć mniejszą lub większą możliwość wyboru strategii inwestycyjnej. W przypadku pracowniczego funduszu emerytalnego taka możliwość może w ogóle nie istnieć, co wcale nie musi oznaczać, że ta forma inwestowania jest zła.  

Trochę statystyki o PPE.

Na koniec 2015 r. (ostatnie dostępne dane) odprowadzone na  PPE składki wynosiły łącznie 11 mld zł.  Nieco ponad połowa składek lokowana jest w funduszach inwestycyjnych. Blisko 30% w programach o charakterze ubezpieczeniowym. Pracownicze fundusze emerytalne z biegiem lat traciły na znaczeniu. Formalnie PPE mają 392 tys. członków, z czego 84% jest czynna. PPE niemal w całości opierają się na składkach podstawowych. Ledwo 3% wpłat w ostatnich latach pochodzi ze składek dobrowolnych. W ostatnich kilku latach liczba pracodawców prowadzących PPE jest względnie stała, ok. 1,1 tys. podmiotów. Po latach dynamicznego wzrostu PPE, od II połowy ubiegłej dekady jesteśmy świadkami stabilizacji. Wzrost rocznie odprowadzanych składek nadal ma miejsce, ale głównie z powodu wzrostu płac i zatrudnienia w podmiotach prowadzących PPE.

No więc czy warto skorzystać z PPE?

Absolutnie tak w przypadku składki podstawowej. Poniesiony koszt (podatek) versus zgromadzony kapitał, czyni ten program bardzo atrakcyjnym. Niestety ‘produkt’ jest dostępny pracownikom z małej części firm średnich i dużych. W przypadku składki dobrowolnej, PPE przypomina IKE. Niemniej warto się zainteresować, bo regulacje dot. PPE powodują, że oszczędzanie na emeryturę w tej formule powinno być nieco tańsze od ‘rynkowego’ i na pewno jest bezpieczniejsze, jeśli weźmie się pod uwagę zasady funkcjonowania i nadzoru nad PPE. Ustawa pozwala nam przerywać odprowadzanie składek dobrowolnych. Nie ma też co ukrywać, że każda forma systematycznego oszczędzania na emeryturę ma tą zaletę, że zachęca/zmusza nas do narzucenia sobie chociaż skromnego wyrzeczenia, by zbudować kapitał na czas po zakończeniu aktywności zawodowej.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Licytacja na populizm. W temacie 500+ opozycja mięknie.

Trzeba przyznać, że programem 500+ PiS dokonał sporego zamieszania w Polsce.  W 2015 r.  Polacy usłyszeli i dostali to o czym marzyli od lat, czyli że mogą dostać tak po prostu kilkaset złotych miesięcznie lub więcej bez zamartwiania się o źródło finansowania i ciągłego wysłuchiwania „nie ma, nie ma , nie ma”. Pieniądze są, jak zapewniała pani Szydło w 2015, a przyszły prezydent z rozbawieniem pstrykał palcami gdy wyborcze przemówienie zaraz po obietnicach dochodziło do wskazania skąd kasa na 500+, obniżenie wieku emerytalnego itd. Niestety z pstrykania pieniędzy nie przybywa, co potwierdza dzisiejszy komunikat GUS dot. wzrostu zadłużenia publicznego w 2016 r. (m.in. informacja o wzroście długu publicznego w 2016 z 51,1% w relacji do PKB do 54,4% na koniec roku). To powinna być obowiązkowa lektura dla sympatyków socjalu a’la Niemcy. Inna rzecz, że nasze wyobrażenie o tzw. niemieckim socjalu chyba dość mocno odstaje od faktów. Nie dopuszczamy też i tej prawdy, że Niemcy są krajem o wyższym poziomie opodatkowanie.

Początkowo opozycja zwracała uwagę na rozmiar programu i jego zgubne skutki dla finansów publicznych. W wersji pełnej rocznej, 500+ będzie nas kosztował 22-23 mld zł. Krytykowano też dawanie pieniędzy bez względu na poziom dochodów beneficjentów. Ale politycy PiS są niewzruszeni. Pieniądze na 500+ są i będą. Koniec, kropka. Faktem jest, że jak na razie państwo z powodu 500+ nie upadło, a rządzący politycy w uporem zapewniają, że nie ma i nie będzie problemów z finansowaniem 500+. Wspomniałem o danych GUS dot. zadłużenia. Tylko który obywatel zawraca sobie czymś takim głowę? Premier Szydło i min. Morawiecki nie bez przyczyny unikają jak mogą wypowiadania słów: dług publiczny.

Jak wskazują sondaże, opinia publiczna niezwykle wysoko ceni program 500+ i fakty dotyczące problemów z zapewnieniem pełnego finansowania programu, przyjmowane są przez opinię publiczną bardzo wolno i niechętnie. W ten sposób ugrupowania opozycyjne wpadają w pułapkę zastawioną przez PiS. To swego rodzaju polityczny szantaż. Kto spróbuje krytykować 500+, ten traci. Powoli więc opozycja, każde z ugrupowań w różnym tempie, wycofuje się z krytyki, na rzecz akceptacji programu. W ostatnich dniach Nowoczesna przestaje straszyć redukcją programu, a politycy PO zaczynają zapewniać o jego kontynuacji czy wręcz rozszerzeniu m.in. o rodziny pominięte, po ewentualnym przejęciu władzy. Jeszcze kilka miesięcy temu politycy opozycji ze wstydem apelowali o rozszerzeniu kręgu beneficjentów czy zasadę złotówka za złotówkę. Pytania dziennikarzy o sprzeczność takich postulatów z apelami o dbałość o finanse publiczne, wywoływała u polityków PO, Nowoczesnej czy PSL, rumieniec wstydu. Teraz już nie. Cóż, takie mamy politycznie czasy.

Jeszcze w 2016 któryś z ekonomistów czy polityków opozycji (a może któryś z publicystów) apelował o powstanie ruchu nie tyle przeciw 500+, co ‘za’ zdrowymi (i bezpiecznymi) finansami publicznymi i ‘za’ wydawaniem tylko tyle na ile nas stać. Większego odzewu jednak nie było. W Polsce partia ekonomicznie liberalna (zrównoważony deficyt itd.) nie miała i nie ma wzięcia.

Ten polityczny i ekonomiczny klincz czy też szantaż, może jeszcze długo potrwać.  Barierą są możliwości finansowania programu. Te zaś wyznacza dopuszczalny poziom deficytu finansów publicznych i zadłużenia.

PiS być może będzie w stanie ciągnąć 500+ w obecnej postaci przez całą obecną kadencję. Wpierw wykorzystano powiększenie deficytu. W dalszej kolejności są środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej, który – dla własnej wygody – PiS chce solidnie powiększyć. Ale to już jest zabawa finansami systemu emerytalnego. My dostaniemy zapisy na kontach, a rząd kupkę pieniędzy do wydania w najbliższych latach. Jest jeszcze kilka innych ‘numerów’ które można wykorzystać, w tym likwidacja NFZ i podporządkowanie decyzji rządowi o skali nakładów na służbę zdrowia. Podejrzewam jednak, że jeżeli 500+ będzie priorytetem, to redukcji ulegną inne obietnice (sfera emerytalna, czy podwyżka nakładów na służbę zdrowia) lub…PiS będzie zmuszony podnieść podatki czy też wpływy z danin generalnie. Czy będzie to dokonane wzrostem stawek czy bazy podatników, to bez znaczenia. Przymiarki do takich działań są już czynione od ubiegłego roku.

Kiedy skończy się ten finansowy klincz i spór na wyniszczenie, nie potrafię powiedzieć. M.in. dlatego, że rząd nie gra fair w tej rywalizacji o społeczne poparcie. Chętnie sięga po nieczyste zagrania z obszaru finansów publicznych.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Forex wg NIK. Czyli co się komentatorom wydawało.

Raport Najwyższej Izby Kontroli (NIK) dotyczący tzw. forexa, to kolejna publikacja o tym rynku, która wywołała falę komentarzy w mediach. Komentarzy najczęściej krytycznych, czy wręcz sensacyjnych o forexie i o sprzedawcach usług z tego obszaru. Sensacyjność podkręcali, niejednokrotnie sami publicyści z całkiem przyzwoitych zresztą portali i mediów. Schemat tekstów zazwyczaj jest ten sam: instytucje finansowe wabią obywateli kuszącymi reklamami, a potem kantują niczego nieświadomych klientów, którzy tracą miliony złotych. Jeśli autor komentarza tego tak nie postawi, to już na pewno komentatorzy na forum dyskusyjnym podczepionym do tekstu. To już wręcz schemat reakcji. I tak tez jest po publikacji raportu NIK. Prowokacyjnie powiem, że wielu komentatorów ma małą wiedzę o forexie i od razu przyjmuje wygodną postawę krytyka. Co do wiedzy, wcale nie chodzi o znajomość rynkowych i matematycznych detali forexowych instrumentów finansowym.

Spróbujmy oddzielić legendy od prawdy, w kontekście fali artykułów i komentarzy po ogłoszeniu raportu NIK, bo wywołał on faktycznie niezwykle duży oddźwięk. Na wstępie zaznaczę, że – na potrzeby tego wpisu – pisząc o rynku  instrumentów forex i instytucjach które go tworzą, opieram się na szerokiej definicji, podanej m.in. w raporcie NIK.

Pierwsza niespodzianka jest taka, że NIK nie tyle pisał o forexie co głównie o ochronie praw uczestników rynku i instytucjach które się tym zajmują. (Notabene sporo cennych informacji dla tych którzy czują się przez firmy forexowe oszukani). Zwracam na to uwagę, bo artykuły komentujące raport NIK skupiły się na danych z rynku forex, nadmiernie je przy tym usensacyjniając. Sięgając do źródła, czytelnik szukający sensacji będzie nieco rozczarowany.

Na rynek forex nie trafia się przez przypadek. Ci którzy działają na tym rynku, są – a przynajmniej powinni być – w pełni świadomi tego co robią. Instrumentów forexowych nie kupuje się „przy okazji”, „niechcący”, czy przechodząc obok firmy z ładną witryną lub w galerii handlowej. Firmy forexowe nie reklamują się w każdej kolorowej gazecie. Krótko mówiąc, graczem forexowym trzeba chcieć być. Wyjście z reklamą na szersze wody jest raczej rzadkością.

Z forexem jest ten problem, że mało o nim wiemy. Statystyki, opracowania czy obowiązki sprawozdawcze są dość skromne. O tym powinni pamiętać krytycy rynku, bo często wyprowadzają krytyczne wnioski oparte na domniemaniach.

Najczęściej podaje się w opracowaniach szacunkową liczbę klientów, skalę strat i udział tych co ponoszą straty na rynku. Te dane podaje też NIK. Formalnie rocznie klientami w ostatnich latach jest od 100 tys. do 130 tys. osób. Aktywna jest ledwie czwarta część z nich, czyli krąg sympatyków forexa jest dość skromny.

Media podają, że większość aktywnych graczy ponosi porażkę, czyli traci część pieniędzy. Nie widzę powodów do sensacji. Na forexie grają – jak sądzę – w większości sympatycy rynku, hazardziści i połączenie obydwu typów. Jeżeli ktoś ma ochotę działać na forexie i ma przy tym pieniądze do stracenia, to wolna wola. Nie widzę powodów by mu przeszkadzać. Są dobra i usługi na które ludzie trwonią niebotycznie większe pieniądze i jakoś to społecznie akceptujemy. Inaczej mówiąc, gracze forexowi nie są grupą której należy współczuć, bo tego nie oczekują. Proponuje też ostrożność w ocenach moralnych, bo niejeden z nas traci pieniądze i to większe wypierając to ze świadomości lub szukając wątpliwej jakości uzasadnienia.

Wg firm rynku forexowego udział tych co tracą jest mniejszy i zbliżony do wyników z innych krajów (ok. dwie trzecie). Wg NIK natomiast to ok. 80%. Ocena skali strat i liczby poszkodowanych jest nieco siermiężna, bo inna być nie może. Jest to tylko prostolinijne rozliczanie pojedynczych transakcji. Tymczasem wśród klientów forexa są zapewne i tacy, którzy zabezpieczają swoją działalność gospodarczą przed niekorzystnymi zmianami stóp, kursów itd. lub transakcja na forexie jest składnikiem większego wehikułu oszczędnościowego czy inwestycyjnego. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że banki oferują dość wąski pakiet instrumentów dla małych podmiotów gospodarczych czy osób fizycznych. Na dodatek, banki dają na ogół limity na instrumenty finansowe do poziomu uzasadnionego działalnością gospodarczą. Z tego punktu widzenia forex jest ciekawą i kuszącą alternatywą lub uzupełnieniem oferty bankowej.

Proporcja tych co tracą do tych co zyskują też nie powinna budzić zaskoczenia. Forex wymaga wiedzy, doświadczenia i obarczony jest niezwykle dużym ryzykiem. Te cechy i umiejętności zazwyczaj ma mniejsza część społeczeństwa.

O potencjalnej skali strat jakie gotów jest zaakceptować decyduje klient. Firmy forexowe oferują pewną usługę, decyzja  o skorzystaniu z niej oraz w jakiej konfiguracji, należy do klienta. Jeżeli więc jakiś klient forexowy skarży się że „nie wiedziałem”, to proponuje nadmiernie we współczucie nie wpadać. Jak wspomniałem, na forex mało kto trafia przypadkowo.

Sporo wątpliwości budzi reklamowanie usług forexowych. Chodzi o sugerowanie niebotycznych zysków. Na ogół reklamy forexowe nie odstają jakością obietnic i używanym językiem od reklamy na przykład kosmetyków. Inaczej mówiąc, reklamy firm forexowych pełne są przejaskrawień jak wszystkie inne. Nie sądzę by był to jakiś problem, bo ….większość z nas na nie nie trafia lub ich nie dostrzega. Jak ktoś chce, możne je ograniczyć lub zakazać. Moim zdaniem jednak, każdy przedsiębiorca powinien mieć prawo (no, poza grupą wyjątków) do reklamy. Można próbować wskazać górną skalę strat, powyżej których pozycja miałaby być zamykana. Pomysłów jest mnóstwo (zgoda współmałżonka? 🙂 ). Nie widzę powodów do zamykania tego rynku co sugeruje część krytyków.

Z forexem jest jak z nożem. Nożem można kogoś zabić lub zranić, ale również pokroić chleb i rozsmarować masło. Forex można wykorzystać do zabezpieczania się , ale  i do zgubnego hazardu

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Lidera PiS improwizacje o euro.

Nie oczekuje od ludzi doskonałości. Nawet od ludzi ze świecznika. Niepokoi mnie jednak, i dziwi, gdy lider rządzącej partii ma antypatyczny stosunek do edukacji ekonomicznej i stan ten trwa latami. To jest zarówno zawstydzające jak i niepokojące. W Rzeczpospolitej z 14 marca, dostępny jest wywiad z J.Kaczyńskim. Poruszono w nim wiele tematów, w tym i o euro. No nie powiem, w wypowiedziach lidera PiS są ślady jakiejś wiedzy. Trochę liczb, porównań i kilka wniosków. Niestety przykłady są dość skrajne, a większość wniosków cokolwiek wątpliwa, wymagająca sprostowania lub po prostu jest nieprawdziwa.  

Gdybym miał coś powiedzieć o edukacji ekonomicznej  prezesa PiS w zakresie euro, to byłoby to mniej więcej tak:

  • Jeżeli już czegoś szuka o euro, to głównie argumentów na „nie” i tego głównie oczekuje od źródeł i nauczycieli z pomocy których korzysta.
  • Widać, że ktoś kto pracuje nad poprawą stanu wiedzy o euro, podrzuca prezesowi PiS własne refleksje, a ten bezwiednie je powtarza, czym tylko prowokuje dziennikarzy do dalszych (szczegółowych) pytań i wystawia na krytykę J.Kaczyńskiego (żeby nie powiedzieć ..śmieszność).
  • Kaczyński ma chyba problem z łączeniem poszczególnych obszarów gospodarki w jedną całość i nałożeniem na to problematyki euro, bo inaczej szybko dostrzegłby niespójność i banalne przejaskrawienia jakich używa w argumentacji i jakie podsuwają mu jego nauczyciele.

O ile sam jestem zwolennikiem przyjęcia euro, to nie będę upierał się przy tym, że pozostawanie przy własnej walucie to jakaś tragedia. Przeciwnikom przyjęcia euro mogę jedynie zaproponować by bliżej zajęli się problemem, bo można bardziej naukowo wyrazić obawy dot. przyjęciu euro. Inaczej mówiąc: można być przeciwko euro, nie narażając się przy tym na śmieszność.

Przy tej okazji warto wyjaśnić, że euro przyjmuje się po spełnieniu kilku kryteriów dotyczących: inflacji, stóp procentowych, kursu walutowego, zadłużenia i deficytu finansów publicznych. I bez względu na to, czy się do strefy euro wstępuje czy nie, warto dążyć, by gospodarka kryteria te spełniała, bo są one (ich wypełnienie) potwierdzeniem że gospodarka ma zdrowe fundamenty. Z tego punktu widzenia, euro jest już tylko ‘przy okazji’.

Wg J.Kaczyńskiego przyjęcie euro obecnie będzie oznaczać wycenę złotego zbyt niską lub zbyt wysoką. Skąd taki wniosek, że akurat wyceny będą skrajne? Nie wiem i nie sądzę by dało się to udowodnić na podstawie doświadczeń krajów, które euro przyjęły. „Nie ma z tego ucieczki” (tzn. z tych skrajności) twierdzi J.Kaczyński. Tu już tylko pozostaje rozłożyć mi ręce w geście bezradności.

Nie wiem czy prezes PiS wie, że od dłuższego czasu (pisałem o tym na blogu), złoty jest niedowartościowany o ponad dziesięć procent (bywa, że i spore kilkanaście). A być może powinien, bo ministrowie rządu PiS rok temu po pogorszeniu ratingu, twierdzili że są zadowoleni ze skali osłabienia złotego. Jest więc pewna niespójność w przekazie i wnioskowaniu. Zwracam na to uwagę, bo parę linijek dalej jest zdanie „Gdybyśmy przyjęli dzisiejszy kurs, eksport by się trzymał, ale Polacy poszliby z torbami”. No ale właśnie kurs jest jaki jest. Niemal od końca 2015 euro/pln jest głównie w przedziale 4,25-4,45 i jakoś z torbami nie poszliśmy. Najwyraźniej prezes PiS (i jego nauczyciele) nie konfrontują kształtowanej antypatii do euro z bieżącą sytuacją makroekonomiczną i rynkową.

Jestem równie bezradny wobec informacji, że przyjęcie euro po obecnym kursie ma wywołać coś co prezes PiS określił zdaniem: „spadek stopy życiowej Polaków o 20–25 proc. na wiele lat jest nie do uniknięcia”. Podejrzewam, że J.Kaczyński to zagrożenie pomylił z kompletnie innym scenariuszem makroekonomicznym. Nie wiem do kogo powinniśmy mieć większe pretensje w tym przypadku. Do J.Kaczyńskiego, czy do osób które pracują nad poprawą wiedzy makroekonomicznej lidera partii rządzącej.

Równie niełatwe jest wskazanie zależności między przyjęciem euro a inflacją. Prezes PiS się upiera, że zależność jest niekorzystna, a je proponuje spojrzeć na dane makroekonomiczne. Waluta (jej wahania) jest tylko jednym z wielu czynników, które wpływają na zmianę cen i bynajmniej nie najważniejszym.

„Ale jest jeszcze inny problem – stracilibyśmy jakiekolwiek instrumenty polityki gospodarczej” (MŻ – po przyjęciu euro), powiedział J.Kaczyński. Niestety, to zdanie wymaga sprostowania. Po przyjęciu euro tracimy możliwość kształtowania własnej polityki stóp procentowych i kursów walutowych. Politykę stopy procentowej przejmuje ECB. Nie musi to dla nas być problemem, ale w pewnych warunkach może. Polityki kursowej w rozumieniu bezpośrednich działań oczywiście nie ma, bo kurs walutowy kształtuje się siłami rynku i pośrednio innymi czynnikami. W ostatnim przypadku chodzi o wpływ polityki stóp procentowych i zmian parametrów makroekonomicznych na kurs walutowy (polityka rządu B.Szydło przyczyniła się dotychczas do osłabienia złotego).

Jeżeli trzymać się ściśle brzmienia zdania, to J.Kaczyńki się myli. Każde państwo prowadzi własną politykę gospodarczą. To od nas zależy poziom i rozkład danin (podatki itd.), działania zmierzające do poprawy efektywności gospodarki i jej zdolności do dopasowania się do zmian. To od nas zależy polityka w obszarze finansów publicznych (deficyt, zadłużenie itd.). Jak więc widać polityka gospodarcza pozostaje w gestii państw członkowskich. Przyjęcie euro tego nie zmienia.

Nie chcę się zanadto nad J.Kaczyńskim znęcać, mimo że jest na ogół wdzięcznym obiektem do krytyki w obszarze ekonomii. Nie o to chodzi. Elementarna wiedza o makroekonomii i euro jest jak najbardziej przyswajalna dla przeciętnego człowieka, jeśli tylko się chce. Jeden z najbardziej wpływowych polskich polityków i nieformalny przywódca państwa (przepraszam za archaiczną nomenklaturę) nie może z takim uporem bronić się przed ekonomiczną wiedzą. Jeżeli mamy nie przyjmować euro, to warto się wysilić na poważne argumenty, a nie serwować obywatelom mieszaninę ekonomicznej ignorancji z manipulacją.  

wywiad do którego się odnoszę:

http://www.rp.pl/Rzecz-o-polityce/303149852-Jaroslaw-Kaczynski-Unia-Europejska-zostala-zdominowana-przez-jedna-osobe.html#ap-1

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Min. Morawiecki próbuje odwrócić skutki zmian obniżenia wieku emerytalnego.

Propozycja M.Morawieckiego dotycząca zachęty finansowej za odsunięcie w czasie momentu przejścia na emeryturę była pewnym zaskoczeniem. W dużym skrócie: min. Morawiecki zaproponował ok. 5 tys. zł za każdy dodatkowy rok pracy, liczony od chwili uzyskania prawa do przejścia na emeryturę. Przy słowie ‘każdy’ nie będę się upierał, ponieważ w przekazach medialnych padały różne okresy, ale na pewno musiałoby to być min. dwa lata. Skąd kwota? Punktem odniesienia mają być wszelki podatki i składki liczone od wynagrodzenia na poziomie mediany, ale bez składek emerytalnych. Sumę rocznych składek dzielimy przez dwa. To daje faktycznie kwotę rzędu 5 tys. zł rocznie.

Hojność czy desperacja? Raczej to drugie. Idea finansowego bodźca co do zasady nie jest zła, ale ostateczna ocena zależy od okoliczności. Rząd wsparł prezydenta w realizacji wyborczego hasła i przywrócił poprzedni wiek emerytalny (60/65) w miejsce ‘nowego’, ustalonego kilka lat temu. Politycy PiS (w tym prezydent) w pełni zdają sobie sprawę z negatywnych skutków dla finansów publicznych jakie przyniesie realizacja populistycznej obietnicy. Przypomnę, że prezydent A.Duda użył w swoim wniosku wyliczeń dokonanych przez poprzedni rząd. Uznał je za wiarygodne.

Oficjalnie nikt tego nie przyzna, ale politycy PiS zapewne od razu po wyborach przystąpili do prac nad przynajmniej częściową neutralizacją skutków obniżenia wieku emerytalnego. Pierwszym obronnym manewrem było opóźnianie daty wejścia w życie niższego wieku. Formalnie wyborcy słyszeli obietnice, że zmiana nastąpi już od stycznia 2016 r. W rzeczywistości obietnica będzie zrealizowana  z ponad półtorarocznym opóźnieniem. Po dwóch latach od przejęcia władzy przez PiS.

Propozycja min. Morawieckiego jest pewnym zaskoczeniem z kilku powodów. Do tej pory powoli do mediów przeciekały informacje o pracach nad uszczelnieniem systemu emerytalnego i rozważaniami nad pakietem zmian, które miały zniechęcić Polaków do przechodzenia na emeryturę. Oficjalnie nikt z polityków PiS tego nie chciał potwierdzić, ale i twardo nie zaprzeczano, że niektóre z propozycji zawartych w tzw. Białej Księdze przygotowanej przez ZUS mogę wejść w życie.

Nowością jest kierunek z którego przyszła propozycja i jej charakter. Do tej pory oczekiwano szczegółów od premier Szydło, minister Rafalskiej czy może ministra Kowalczyka. A tymczasem propozycja wyszła od M.Morawieckiego. Na ile i z kim była uzgodniona, tego do końca nie wiemy. Krótko  później propozycje poparła i potwierdziła premier Szydło. Wygląda na to, że w rządzie jest kolejny ośrodek biorący udział w pracach nad utrzymaniem systemu emerytalnego ‘przy życiu’ i szukający sposobów powstrzymania nadmiernego przyrostu deficytu FUS.

Pozornie godny uwagi jest charakter propozycji. To zachęta, bodziec, a nie potencjalna kara o negatywnych skutkach dla przyszłego emeryta. I być może dlatego, oficjalny przekaz dotyczący wieku emerytalnego rozpoczęto propozycją finansowej zachęty. Formalnie rząd chce by wyglądało to jak propozycja raju na ziemi. Chcesz człowieku, to przechodzisz na emeryturę. A jak nie, to rząd ci jeszcze dopłaci. Jakiej by człowiek decyzji nie podjął i tak będzie szczęśliwy.

Paradoks propozycji ministra polega na tym, że wpierw nowy rząd obniżył wiek emerytalny, by później….zachęcać do jego wydłużenia za pomocą finansowego bodźca. Czyli, że jednak jest zagrożenie dla finansów publicznych i jakości naszego życia na emeryturze, prawda?

Wg prognoz, 10-15% potencjalnych emerytów powstrzyma się od rezygnacji z pracy by skorzystać z finansowego bodźca. Tylko, że z innej strony patrząc (wg poprzednich rozwiązań) ta sama grupa obywateli i tak by pracowała bez finansowej zachęty.

Biorąc pod uwagę przywrócenie poprzedniego wieku emerytalnego, proponowane rozwiązanie jest korzystne dla rządu, bo powinno się przyczynić do częściowej redukcji skutków powiększenia deficytu FUS. Niemniej – o czym już raz wspomniałem – min. Morawiecki próbuje odwrócić zmiany dot. wieku emerytalnego wprowadzone przez obecny rząd, przy aprobacie pani premier. To zaprzeczanie wcześniejszym decyzjom.

Przywrócenie wieku przejścia na emeryturę 60/65 było błędem. Należało iść w stronę rozszerzenia form wsparcia dla osób, które nie będą potrafiły utrzymać się na rynku pracy ze względów zdrowotnych, zbyt niskich kwalifikacji zawodowych lub braku zainteresowania pracodawców w ich zatrudnieniu itd. itd., że już nie wspomnę grup uprzywilejowanych.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

1 proc PIT na Org. Pożytku Publicznego. Refleksje i propozycje.

2017_03_05_1procOPP_struktura

Po raz czternasty przystępujemy w tym roku do skorzystania z prawa wskazania, komu pomożemy w ramach ulgi 1% na organizacje pożytku publicznego (OPP). Po upływie tak długiego czasu mamy już sporo danych o działaniu ulgi i naszych preferencjach. Warto się więc pokusić o podsumowanie i zwrócić uwagę na kilka mankamentów.

Sama idea 1% na OPP jest szczytna. Obywatele dostali prawo współuczestnictwa w podziale środków publicznych. Ulga 1% na OPP wydawała się wychodzić naprzeciw naszym oczekiwaniom i przekonaniu, że lepiej niż tzw. władza potrafimy wydawać pieniądze. My, suweren, wskazujemy palcem, komu rozdamy kilkaset mln złotych rocznie. Może zabrzmi to prowokacyjnie, ale w rozdawaniu pieniędzy i wskazywaniu komu trzeba pomóc, chyba jednak nie jesteśmy lepsi od urzędników. Poniżej pokazuję to w oparciu o dane.

W ramach OPP mogą działać fundacje, stowarzyszenia czy związki wyznaniowe. Spektrum wsparcia przedmiotu działalności jest niezwykle szerokie: ochrona zdrowia, edukacja, badania naukowe, sport, rekreacja, ochrona środowiska, pomoc społeczna i inne. Obywateli zostali więc obdarzeni prawem decydowania, ale i odpowiedzialnością.

2017_03_05_wykres

Dla podatników ulga jest neutralna. Możemy z niej skorzystać lub nie. Jeśli nie, to państwu pozostawiamy decyzję na co pieniądze będą skierowane. I już na początku wyszedł pewien mankament.  O ile o ulgach, które są dla nas korzystne, wieści rozchodzą się dynamicznie, to w przypadku ulgi 1%, potrzeba było kilku lat by zachęcić szersze kręgi społeczeństwa  do skorzystania z prawa do niej. Oprócz akcji informacyjnych, dużym krokiem była pomoc natury technicznej. Od 2008 już nie musimy wykonywać przelewu samodzielnie, a wystarczy wskazać konkretną OPP przy okazji rozliczenia się z PIT. Resztę robią za nas urzędnicy skarbowi.

Liczba podatników korzystających z obywatelskiego prawa rosła z 80 tys. w 2004 r. do ponad 11 mln w 2012 r. W kolejnych latach liczba podatników rosła już tylko o kilka procent rocznie. Podobnie wyglądał przyrost liczby OPP. Od 2,2 tys. w 2004 r. do 7,9 tys. w 2011 r. (mowa o OPP aktywnych). Do 2016 r. liczba aktywnych OPP zwiększyła się już tylko o ok. 1 tys. Zapewne jednym z powodów słabnięcia tempa przyrostu liczby OPP był i jest problem z dostępem do wielkiego tortu jakim jest kilkaset mln zł. rocznie. Ponownie dało znać o sobie nasze lenistwo.

Wg niektórych pomysłodawców i zwolenników 1% na OPP, mieliśmy za pomocą ulg wspierać m.in. społeczne inicjatywy o zasięgu lokalnym. Wychodziło to naprzeciw przekonaniu, że władza nie dostrzega lokalnych społeczności i źle dzieli publiczne pieniądze.

Niestety, niemal oda razu okazało się, że wspieramy głównie duże OPP, które znamy z mediów. Wygląda więc na to, że nie chce nam się nawet rozejrzeć we własnej gminie i sprawdzić gdzie i kto potrzebuje wsparcia. Akcje informacyjne małych i średnich OPP mają na nas, jak widać, raczej ograniczony wpływ. Zjawisko niestety powoli przybiera na sile i warto coś z tym zrobić. Jeszcze w 2011 r. na 1% podmiotów z grupy blisko 8 tys. OPP, przypadało aż 54% pozyskanych tą drogą środków (czyli ponad połowę z 400 mln zł). Cztery lata później na 1% podmiotów  przypadało już 64% puli!. Cała pula do podziału wyniosła niemal 560 mln zł.

Owszem, największe OPP mają niejednokrotnie zasięg ogólnokrajowy, lub przynajmniej ponadregionalny, jeśli chodzi o świadczoną pomoc. Nie ma co jednak ukrywać, że takim działaniem ograniczamy szanse rozwoju lokalnym inicjatywom. Tymczasem w wielu gminach są kluby sportowe czy hospicja i domy opieki potrzebujące wsparcia. Być może warto rozważyć, by podatnik wskazywał min. dwie organizacje (min. jedną lokalną), jeśli jedna z nich ma zasięg ponadregionalny. Inny kryterium może być skala pozyskanych środków w roku wcześniejszym przez dane OPP. Szczegóły do rozważenia.

Oczywiście można powiedzieć, że modyfikacja zasad kierowania kwoty ulgi, to karanie dużych OPP za ich skuteczność. Wydaje mi się jednak, że niektóre OPP korzystają z rozpoznawalności osób które je prowadzą i skutecznych akcji promocyjnych w mediach. Mediom zaś łatwiej przychodzi promowanie OPP o większym zasięgu i bardziej rozpoznawalnych. I tak powstaję błędne koło.

Pewnym mankamentem, który wzbudza od kilka lat kontrowersje, jest skala środków jaką OPP przeznaczają na kampanie medialne. Nie ma co ukrywać, że istnieje silna zależność, między kampanią reklamową (w tym ze znanymi aktorami czy muzykami) a skalą wpływów. Średnio, na kampanie medialne, OPP przeznaczają środki odpowiadające 6% kwoty pozyskanej. Dysproporcja jest jednak ogromna i są i takie OPP, w których udział wydatków na kampanie jest kilkakrotnie większy.

Warto więc rozważyć czy aby nie wprowadzić ograniczeń procentowych lub kwotowych na tego typu akcje. Nie byłoby to zapewne poważne ograniczenie, bo skoro kilkanaście mln Polaków i tak automatycznie wskazuje jakieś OPP, to przeznaczenie części środków na kampanie medialne jest marnotrawstwem i niepotrzebnym kosztem rywalizacji o środki.

Wiele kontrowersji wzbudza wskazywanie konkretnej osoby w ramach OPP, dla której pomoc ma być skierowana. Z jednej strony, wg niektórych pomysłodawców, wsparcie miało być anonimowe, by uniknąć sytuacji gdzie osoby samotne i mało przedsiębiorcze otrzymają ograniczoną pomoc. Z drugiej zaś trzeba docenić determinację samych zainteresowanych (np. chorych), ich rodzin oraz przyjaciół, w organizacji wsparcia. Bywa, że akcje prowadzone są przy organizacyjnym wsparciu zakładów pracy. Z innych akcji (np. medialnych) widać, że lubimy wspierać konkretną osobę. Zapewne wynika to m.in. z mniejszej anonimowości odbiorcy pomocy. Niestety nie dysponuję odpowiednio szczegółową statystyką w tym zakresie. Z ankiet wiadomo, że większość OPP wolałaby samodzielność w podejmowaniu decyzji o rozdysponowaniu pomocy, m.in. by uniknąć sytuacji gdy zebrane środki przekraczają potrzeby i jest problem z przekazaniem ich na inny cel, osobę, czy generalnie zasadami gospodarowania ‘zindywidualizowaną’ pomocą. 6 na 10 OPP w 2015 nie prowadziło indywidulanych kont pomocy. O kompromis nie będzie tu łatwo. Proponuje walczyć tylko z ewentualnymi patologiami, by utrzymać możliwość indywidualnego wsparcia.

O ile paleta wsparcia w ramach OPP jest niezwykle szeroka, to od lat niemal 80% środków kierujemy na pomoc z zakresu służby zdrowia oraz pomocy społecznej i humanitarnej. Zdecydowana większość tych środków przypada ostatnio na działalność z zakresu ochrony zdrowia. Prawo wyboru pozostawiłbym bez zmian. Wszyscy wiemy, że najważniejsze jest zdrowie, życie i jego jakość (w rozumieniu medycznym), więc trudno się dziwić, że jako społeczeństwo skupiamy się właśnie na pomocy w tym zakresie.

Daleki jestem od zachwytu jak i od nadmiernej krytyki idei 1% dla OPP. Trzeba było kilku lat, by akcja przybrała charakter masowy. Z działań i wyborów obywateli widać, że chętniej krytykujemy władzę, niż chcemy przejąć jej obowiązki. Okazało się, że dopiero techniczne i oszczędzające nasz czas ułatwienia w wyborze OPP były istotną zachętą do podjęcia działania. Przy wskazywaniu OPP, większość z nas idzie na łatwiznę i wybiera organizacje znane w mediów. Nie chce nam się rozejrzeć wokół siebie w poszukiwaniu OPP w naszym najbliższym otoczeniu.

A zalety? Edukacja i danie możliwości wskazania co dla nas jest najważniejsze. Nie miałbym nic przeciwko,  by w niewielkim stopniu zwiększyć pulę środków do podziału wg wskazań obywateli. Warunkiem jest jednak zachęcenie (lub zmuszenie) Polaków do większego wysiłku przy wyborze OPP i skierowanie części środków do inicjatyw lokalnych.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz