Kredyty mieszkaniowe w walutach. Opłacalność.

Ponad 2,5 roku temu pisałem o kredytach hipotecznych w kontekście oceny korzyści jakie daje wybór waluty. Link do tego artykułu znajduje się pod wpisem. W bieżącym wpisie chciałbym powrócić do tematu. Z perspektywy czasu widać, że kredyt walutowy okazał się korzystniejszy, co nie powinno wywoływać oczywiście zdziwienia. Wskazywałem wtedy, że korzyść nie powinna przekroczyć 10%. Tymczasem w analizowanym okresie średnia rata kredytu walutowego okazała się mniejsza o kilkanaście procent od kredytu w złotych. Moja ocena z 2008 roku dotyczyła  dłuższego okresu, a dokładniej przypadku gdyby wziąć kredyt wtedy na ponad 20 lat. To, że kredyty walutowe okazały się tańsze w obsłudze wynikało z dalszego (krótkotrwałego) dalszego wzmocnienia naszej waluty w 2008 r., a potem z niezwykle niskich stóp procentowych krajów pochodzenia walut, co trwa do dzisiaj.

Warto podkreślić, że ogromne osłabienie złotego, jakie zaczęło się kilka miesięcy po napisaniu artykułu, wcale nie przyniosło takich katastrofalnych skutków dla spłacających kredyty jak się pozornie wydaje. Gdyby ktoś nic nie wiedział o kryzysie jakiego doświadczyliśmy na rynku finansowym, a tylko spojrzał na wysokość raty w przeliczeniu na złote, to mógłby sobie nawet nie uświadomić skali kryzysu. Wraz z osłabienie złotego, spadały drastycznie stopy procentowe krajów pochodzenia walut. Kiedy pisałem artykuł, LIBOR dla 1M eur i 1M chf, były na poziomach, odpowiednio: 4,4% i 2,5%. Tymczasem w lutym 2009 r., kiedy złoty bił rekordy osłabienia, było już 1,6% i 0,3%. Dzięki temu osłabienie złotego było – czasami z nawiązką – równoważone spadkiem oprocentowania. Dzięki temu też, nawet osoby, które brały kredyt walutowy w I poł. 2008 r. niemal nie odczuły skutków kryzysu. Wyjątkiem jest kredyt w euro, ale to był margines rynku w kredytach nowo udzielanych. W I poł. 2008 niezwykle popularny był kredyt w chf. Skutki kryzysu, dla biorących wtedy kredyt w chf, to był przejściowy wzrost raty o 100 do maks. 300 zł w zależności od kwoty kredytu.

Tym razem, przystępując do oceny korzyści wynikających z wyboru innej waluty niż złoty, przyjąłem, że przedmiotem oceny będzie kredyt wzięty w przełomie 2002 i 2003 r.  w kwocie 250 tys. zł i na 30 lat. Minęło więc osiem lat. W tym czasie przeżyliśmy boom kredytowy (kredyty mieszkaniowe), znaczna wahania krajowej waluty i stóp procentowych krajowych i zagranicznych oraz przeżyliśmy kryzys gospodarczy na świecie (na szczęście krótki). Rozważania ograniczę do trzech walut: złotego, euro i chf’a. Udział usd w kredytach mieszkaniowych był i pozostaje marginalny. Z konieczności przyjąłem uproszczone założenia dot. spreadu walutowego i marży. Spread dałem 5,5% i założyłem 1,5% marży dla kredytu złotowego i po 2,5% dla kredytów walutowych. To oczywiście spore uproszczenia. Brak jest wiarygodnych danych historycznych dla całego okresu, a ponadto świadomie przeważyłem udział czynników które kształtują koszt kredytu  w ostatnich kilku kwartałach. Nie chodzi tu jednak o laboratoryjną dokładność.

W takich warunkach, kredyt w złotowych okazał się najdroższy w obsłudze. Kredyt w chf okazał się w analizowanym okresie o dwadzieścia kilka procent tańszy, a kredyt w euro o ok. 10%. W chf widać trend spadku opłacalności w porównaniu z kredytem w złotych. W przypadku kredytu w euro, trudno mówić o konkretnym trendzie. Doszukiwanie się trendu w zmianach opłacalności nie wydaje się mieć zresztą większego  sensu. O ile można makroekonomicznie bez problemu uzasadnić dlaczego kredyty w walutach są (powinny być) bardziej opłacalne od kredytu w walucie krajowej (mowa o kraju goniących kraje rozwinięte), to gorzej jest ze wskazaniem tej najlepszej waluty. Wybór konkretnej waluty wymaga wiedzy makroekonomicznej i danych, które pozwolą na ocenę stanu gospodarki światowej i poszczególnych krajów czy obszarów (np. UE). W dalszej kolejności trzeba to przełożyć na stopy procentowe i kursy walutowe. Wszelkie długoterminowe prognozy obarczone są z natury rzeczy ogromnym błędem. Na ogół jednak wybór nie jest taki trudny, bo opieramy się na tym co udostępniają banki i na doświadczeniach znajomych. Obecnie mamy praktycznie do wyboru kredyt w złotych lub w euro. Zmiana polityki banków, ryzyko walutowe, wskazania KNFu oraz problemy z pozyskaniem niektórych walut w okresie kryzysu, spowodowały drastyczną zmianę oferty. W ubiegłym roku ponad 70% nowych kredytów mieszkaniowych, udzielono w złotych. W pozostałej części dominowało euro. Kredyty w chf to ok. 4% kredytów nowo udzielonych w ubiegłym roku.

Obecnie więc wiemy, że kredyt walutowy jest generalnie nadal opłacalny. Podtrzymuję, że przeciętnie i w całym okresie trwania, kredyt walutowy powinien być tańszy w obsłudze kilka-, maks. kilkanaście procent. Przy czym w drugim przypadku, będzie można mówić o dużym szczęściu. Obecnie mamy okres w którym wzięcie kredytu walutowego obarczone jest relatywnie niewielkim ryzykiem w rozumieniu momentu wzięcia kredytu. Złoty jest w paśmie poprawnej wyceny, a na rynku mieszkaniowym praktycznie zakończyliśmy korektę cen.

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2008/05/W-jakiej-walucie-brac-kredyt-i-jaka-byla.html

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

TFI w 2010 r.

Rok 2010 był w sumie udany dla funduszy inwestycyjnych. Jako udany mogą go również traktować klienci funduszy. Nie był to rok zaskakujący, przełamujący trendy, ale pewnie dlatego że nie mógł być. W 2010 r. TFI zwiększyły swoje aktywa z 93,2 mld zł do 115,6 mld zł. Aktywa wzrosły więc o 22,2 mld zł, czyli wartość nieco większą niż w 2009 r. W ujęciu dynamiki aktywa TFI zwiększyły się o 24%. Na wskazany wyżej nominalny przyrost aktywów, około połowy wynika z przyrostu wartości jednostek. Inaczej mówiąc, na 22,2 mld zł przyrostu aktywów, ponad 10 mld to wynik przewagi wpłat na wypłatami.

Na uwagę zasługuje fakt, że 2010 to pierwszy rok po kryzysie w 2008, i każdego miesiąca saldo wpłat było dodatnie (no, może poza drobnym wahnięciem w VI). Dokładniejsze spojrzenie na czynniki wzrostu aktywów TFI, zmniejsza nieco satysfakcję z wyniku. Niestety miniony rok nie był rokiem napływu pieniędzy do funduszy akcyjnych. Dodatnie saldo wpłat i wypłat było poniżej 0,3 mld zł. (okres I-XI).  To oznacza, że fundusze akcyjne, które stanowiły w XII 27% aktywów, wzrosły  wprawdzie o 18% w ciągu roku, ale praktycznie tylko z powodu wzrostu indeksów giełdowych. Skala wzrostów odpowiada wzrostowi indeksów na krajowym rynku. Brak napływu nowych środków to prawdopodobnie efekt wiszącego and rynkiem ryzyka korekty ale i chyba słabej determinacji funduszy do pozyskania masowe klienta. W 2010 poziomy indeksów, na przykład, krajowych giełdowych były na poziomie równowagi, co powinno skłonić do inwestowania w akcje w dłuższej perspektywie. Mieliśmy więc do czynienia z pewną ostrożnością inwestorów wynikającą z obawy o trwałość zarysowujących się trendów gospodarczych. Nie zachęciły klientów nawet wyniki niektórych funduszy akcyjnych. Były i takie, które roczną stopą zwrotu przekraczały 30%.

W funduszach mieszanych była stagnacja. Po jedenastu miesiącach ubiegłego roku, bilans przepływów był ujemny i wyniósł -0,36 mld zł. Ta grupa aktywów TFI wzrosła o 9% w ciągu roku, wskutek wzrostu wartości jednostek. Fundusze z większości odnotowywały wzrosty jednostek w ciągu roku w przedziale 9%-13%., co jest wynikiem bardzo satysfakcjonującym dal inwestorów szukających kompromisu bezpieczeństwa i dobrego zarobku.

Wartość funduszy aktywów niepublicznych, wzrosła aż połowę, do 11,4 mld zł. Ta grupa funduszy obejmuje szereg rozwiązań, ale dla uproszczenia podam, że chodzi o te fundusze gdzie ponad 80% aktywów lokowana jest w aktywa nienotowane publicznie. To często specyficzne struktury inwestycyjne (m.in., fundusze zamknięte), o bardzo ograniczonym gronie klientów.  Sukces tej grupy aktywów to wypadkowa pomysłowości zarządzających mniejszymi funduszami, ale i zapotrzebowania rynku na zindywidualizowane rozwiązania.

Tak naprawdę napływ gotówki TFI zawdzięczały w 2010 funduszom bezpiecznym. Mowa o funduszach  pieniężnych i funduszach papierów dłużnych. W ciągu jedenastu m-cy, napływ aż 5,5 mld zł (tzw. przewaga wpłat na wypłatami) dotyczył funduszy pieniężnych, a 3,5 mld zł – funduszy papierów dłużnych. Średni zarobek dla pierwszej grupy funduszy wyniósł 4,8%, a dla drugiej: 6,3%. Tu po raz kolejny trzeba pochylić głowę nad skutecznością zarządzających funduszami, ponieważ znaczna część pozyskanych pieniędzy pochodziła od klientów instytucjonalnych, dla których fundusze mogą być ciekawą alternatywą wobec oferty banków lub samodzielnego zarządzania wolnymi środkami.

Jak widać, trudno mówić o poważniejszym wzroście zainteresowania funduszami wśród inwestorów indywidualnych. Ci, pomimo iż TFI były i są ciekawą alternatywą dla banków czy obligacji detalicznych, ostrożnie podchodzą do inwestycji fundusze. Liczba klientów wzrosła w minionym roku minimalnie, z 2,5 w 2009 do 2,6 2 2010 r. (stan an koniec III kw). Wzrost liczby klientów miał miejsce głównie w I kw ubiegłego roku. Wyhamowanie dalszego wzrostu wynikało z korekty na światowych giełdach, w tym i na krajowej w II kw. Korekta przypadła głównie na maj i gdzie niegdzie, trwała również w kolejnym miesiącu. W kolejnych miesiącach, giełdy na ogół z nadwyżką odrobiły krótkotrwałą korektę.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

No i polała się fala krytyki…

Dla obserwatorów makroekonomicznej dyskusji w Polsce decyzja rządu dot. modyfikacji reformy emerytalnej nie była zaskoczeniem. Przeczytałem komentarze ekonomistów i publicystów i nie ukrywam, że jestem ich poziomem rozczarowany. Swoje żale pod adresem części środowiska ekonomistów już kilkakrotnie prezentowałem, więc tym razem sobie odpuszczę.

Nie ma co ukrywać, że decyzja rządu jest motywowana sytuacją bieżąca finansów publicznych. Proponuje jednak na chwilę porzucić ocenę decyzji z perspektywy politycznej, czyli narzucanie interpretacji że wszystko byłoby dobrze, tylko ci niedobrzy politycy…. Proponuje też jednak porzucić myślenie w stylu, każdy makroekonomista czy ekspert pokazywany w mediach i prasie to autorytet. Jak na razie to grono bardziej zajęte jest imponowaniem sobie wzajemnie odwagą w połajankach pod adresem rządu niż rzetelnym wyważeniem opinii.

Mamy spory problem w deficytem finansów publicznych i zadłużeniem. Za nami krótki i gwałtowny kryzys gospodarczy na świecie i okres słabego wzrostu PKB w Polsce. Wiemy już jak tragicznie spowolnienie gospodarcze odbija się na stanie finansów publicznych naszego kraju. W moim przekonaniu nie jest to tylko problem lęku polityków. Nie tylko w Polsce, ekonomiści stanęli przed problemem jak reagować w okresie kryzysu, kiedy strona dochodowa się kurczy a wydatkowa nie. Gwałtowność kryzysu, uniemożliwia łagodne przygotowanie się do jego przetrwania. Zmierzam do tego, że znaczna część naszego deficytu, jest – może to przesadne i niewłaściwe słowo – uzasadniona. Trudno jest w naszych warunkach stworzyć budżet idealnie elastyczny, czyli taki gdzie kryzys ekonomiczny nie objawia się zwiększaniem deficytu budżetowego. Trzeba też pamiętać, że to m.in. środki publiczne pozwoliły nam przetrwać względnie łagodnie najgorszy okres.

To tylko zarys ciekawego tematu dla ekonomistów: finanse państwa w obliczu kryzysu ekonomicznego i sposoby zmniejszania deficytu finansów publicznych. Ekonomiści poszli na skróty i przyczynę zła widzą głównie w politykach. To moim zdaniem potężne uproszczenie.

 W chwili obecnej prognozowany deficyt budżetowy na 2011 r. to niemal 40 mld zł. Deficyt finansów publicznych – wg najszerszych definicji – może przekroczyć 110 mld zł. W obecnej sytuacji więc wysiłki na rzecz zmniejszenia deficytu, zmuszają do przejrzenia wszystkich pozycji wydatków. Nie widzę powodów by pod dyskusje nie poddać przepływów do OFE.

Przypomnę, ze moim zdaniem, podjęliśmy ambitną reformę emerytalną. Z perspektywy czasu, możemy powiedzieć, że cześć założeń nie została zrealizowana ze względów politycznych (brak odwagi i determinacji), ale i chyba mieliśmy też do czynienia z pewną naiwnością twórców reformy. Ponadto obecny po-kryzysowe problemy z deficytem uzmysłowiły nam, że reforma systemu emerytalnego nie brała pod uwagę sytuacji finansów publicznych w obliczu gwałtownie pojawiającego się kryzysu. To fajnie że jesteśmy ambitni w budowaniu II filara, ale teraz stanęliśmy przed wyzwaniem jakim jest deficyt i zadłużenie.

Obniżka części przelewanej do OFE z 7,3 na 2,3, daje rządzącym (kilkolwiek są i będą) oddech w wysokości kilkunastu mld rocznie. Dalej kwota „ulgowa” dla budżetu będzie maleć. W obecnych okolicznościach decydenci musieli dokonać przeglądu pozycji wydatków i podjąć decyzję o co zwiększyć dochody lub zmniejszyć obciążenia budżetu. Wybór nie jest łatwy. Nie tylko z powodów politycznych ale i ekonomicznych. Możemy znienacka zlikwidować kilka ulg podatkowych z których korzystają osoby fizyczne, ale to mocno uderzy w biedniejsze gospodarstwa domowe. Nie sądzę jednak by w Parlamencie dało się przepchnąć decyzje o likwidacji większości ulg jakie w tej chwili otrzymują gospodarstwa domowe. Niewiele by dała likwidacja – przykładowo – ulgi na dzieci, ponieważ i tak w średnim terminie temat powróciłby pod obrady, biorąc pod uwagę dyskusję dotyczącą skutecznego sposobu zachęcania obywateli do powoływania większej liczby dzieci na świat. A ma to również swoje przełożenie na system emerytalny, o czym warto pamiętać. W takiej wiec sytuacji decyzja o zmianach w systemie emerytalnym wydaje się być zrozumiała.

O ile ekonomiści udają, że tego widzą, to należy podkreślić że z punktu widzenia obywatela mamy do czynienia z decyzją co robić by go jak najmniej skrzywdzić ekonomicznie. Budżet (i finanse publiczne) to my. Składa się z naszych pośrednich i bezpośrednich wpłat. I też my bezpośrednio (emerytury, renty, ulgi podatkowe…) i pośrednio (nowe drogi, policja, edukacja, straż pożarna, boiska, teatry…) z niego korzystamy. I taka też powinna być optyka oceny omawianej decyzji rządu. Można wiec przysłowiowego Kowalskiego zapytać o to co wybiera: stały przelew na OFE ale utratę ulgi na dziecko , dopłat z programu Rodzina na swoim itd., czy też odwrotnie. To pytanie o ekonomiczną efektywność w skali makro (kraj) oraz mikro (obywatel, rodzina…) w przejściowym okresie walki z nadmiernym deficytem. Niestety przez większość ekonomistów i ekspertów, zostało to sprowadzone do banalnej krytyki rządu.

Twierdzenie, że okrada się emerytów jest bzdurą i nieuczciwym argumentem w dyskusji. Cześć składki która nie pójdzie do OFE, ma być odkładana na odrębnym koncie w ZUS i być waloryzowana na poziomie stopy zbliżonej do tej, która uzyskuje OFE. Generalnie będzie to taki II filar w I filarze. Podstawowa różnica sprowadza się do tego, że OFE dostawały pieniądze, a w ZUS będzie to zapis na koncie z deklaracją realizacji z chwilą przejścia na emeryturę. Ryzyko nieotrzymania tych pieniędzy jest takie samo jak emerytury z I filara, czyli niewielkie czy raczej żadne. Większe jest ryzyko zmiany zasad waloryzacji tych środków. Przypominam jednak, że środki w OFE też obarczone są małym ryzykiem ze względu na wypłacalność emitentów obligacji i sytuacji na rynku kapitałowym (to akurat niedawno przerabialiśmy).  Trzeba też pamiętać, że obecna decyzja nie zamyka powrotu do obecnych rozwiązań lub podobnych.

Ostatnim wątkiem jaki chciałem poruszyć są wspomniane częściowo zmiany w podziale składki i przyporządkowaniu do poszczególnych elementów systemu emerytalnego. Nikt chyba nie zauważył, że mimowolnie rozpoczęła się dyskusja nad konstrukcja systemu emerytalnego. Dotychczas były tylko pretensje przedstawicieli OFE i żadnej krytyki pod ich adresem. Ekonomiści skupili się na krytyce rządu zamiast skupić się  na tym, że obecne okoliczności warto wykorzystać do częściowej przebudowy systemu. Mamy już sporą wiedzę. Znamy skutki reformy dla finansów publicznych. Znamy skłonność Polaków do dobrowolnego oszczędzania na emeryturę (jest kiepsko). Wiemy też, że OFE w obecnej postaci nie są ideałem i że oddawanie reformy w ręce przedstawicieli instytucji finansowych kończy się pomysłami, które najmniej ryzykowne są dla nich samych. W ferworze krytyki, mało kto zwrócił uwagę, że premier wprowadził kolejny element, czyli tzw. składkę dobrowolną, która miałaby być odliczana od podstawy opodatkowania i zwolniona z podatku w chwili wypłaty w wieku emerytalnym. Warto premiera złapać za słowo i w oparciu o to podyskutować nad zmianami, które poprawią naszą skłonność do oszczekania na emeryturę.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Krajowy rynek finansowy, garść refleksji

Dawno nie pisałem o rynku finansowym, stwierdziłem więc że warto mu poświęcić nieco czasu. Zbliża się koniec roku i jedyne co mogę powiedzieć, to tyle że jest dobry czas dla grających na trendach bocznych.

W ostatnich miesiącach mijającego roku krzywa rentowności do roku zaczyna powoli odzyskiwać walory informacyjne. Przypomnę że zaraz po tąpnięciu na rynkach finansowych w 2008, nadszedł kryzys zaufania i płynności wśród podmiotów sektora finansowego. Stawki FRA nie miały wiele wspólnego z przewidywaniami stopy procentowej. W pewnym sensie były informacją o cenie pieniądza na rynku. Przy czym stawki WIBID i WIBOR więcej mówiły o tym jaka ma być cena produktów bankowych opartych na tych stawkach niż o samym rynku międzybankowym. Już od przełomu 2008/2009 z miesiąca na miesiąc rosła ilość pieniądza lokowana w bonach pieniężnych NBP. W tym samym czasie inne banki korzystały z operacji zasilających reverse repo, by uzupełnić braki w płynności. Byliśmy świadkami dziwnej sytuacji. Były całe tygodnie, kiedy dzień w dzień dealerzy wpisywali te same kwotowania dla dłuższych depozytów dla obliczenia stawek WIBID/WIBOR. W tym czasie makroekonomiści bankowi prognozowali spadek stopy referencyjnej a potem ich stabilizacje na niskim poziomie, a dealerzy w kwotowaniach wyrażali coś zupełnie innego. Tłumaczono to popytem na pieniądz. Może to być skromnym wytłumaczeniem, ponieważ i tak w wywiadach przyznawano, że w okresie niepewności rynkowej wstrzymano udzielanie dłuższych lokat.

Na początku mijającego roku sytuacja zaczęła się wyraźnie zmieniać. Z jednej strony na rynek wracała płynność. Nadal rosła wprawdzie kwota pieniędzy lokowana w bonach pieniężnych, ale były to już środki wynikające m.in. z ograniczonej akcji kredytowej. W sukurs rynkowi przyszła makroekonomia. Coraz częściej zaczęto mówić o rosnącym prawdopodobieństwie podniesienia stopy referencyjnej przez RPP. Ostatecznie w 2010 roku nie doszło do zmiany. Gdzieś tak od połowy roku stawki FRA zaczynają mieć cokolwiek wspólnego w prognozami zmian stopy NBP. Jedynie FRA 6×9 odstaje od rzeczywistości. Wg stawek 3×6 i 9×12, rynek oczekuje wzrostu stopy referencyjnej do 4,25%. W perspektywie roku. Przy czym większa część wzrostu stopy NBP miałaby mieć miejsce (wg FRA) w I połowie przyszłego roku. Z obecnej perspektywy taki rozkład wydaje się zasadny.

Płynny pozostawał rynek obligacji. Po okresie ostrożności w 2009, w 2010 rentowności spadły. Z 6,1%  w XII 2009 obligacje 10-letnie spadły do 5,5% w marcu 2010 r. Rentowność 5-latek w tym okresie spadła z 5,8% do 5,1%. Nie był to jeszcze rekord. O 10-20 pkt. bazowych rentowności były niższe w sierpniu tego roku. z perspektywy krzywej rentowności oznaczało to oczekiwanie stopy referencyjnej pomiędzy 4% a 4,5% (bliżej górnej granicy). To jest najniższy poziom jaki akceptowany jest dla krajowego rynku. Wygląda to tak, jakby w średnim terminie wycenę obligacji dla Polski opierano na sumie celu inflacyjnego i stopy realnej w wysokości 2%. Oczywiście nakładają się na to działania inwestorów zagranicznych, którzy wcale nie muszą trzymać się wskazanej wyżej zasady. Dla nich, obok perspektyw ekonomicznych Polski, istotne jest również ryzyko kursowe.

Od lata 2010 rentowności obligacji rosną wg schematu im dłuższy termin wykupu tym większy wzrost. Obecnie wzrosty rentowności wyhamowują. Z punktu widzenia stóp implikowanych miesięcznych, rynek dochodzi już do poziomu który zajmuje w chwilach niepewności, ale jeszcze nie paniki. Sytuacja makroekonomiczna Polski nie jest może najweselsza (deficyt finansów publicznych), ale na pewno bardzo daleko nam do wprowadzenia graczy rynkowych w stan paniki. W związku z tym, jedynie kilka dni (pod koniec listopada) rentowności obligacji utrzymały się 6,1% dla obligacji 10-letnich, 5,5% dla 5-letnich.  W przypadku 10-cio latek były to zbliżone poziomy do tych jakie rynek utrzymywał przez znaczną cześć 2009 roku. Spadki rentowności obligacji 5-cio i 10-cioletnich  w grudniu, to właśnie efekt przekonania rynku że w ocenie Polski pozytywne czynniki przeważają nad negatywnymi.

Również złoty jest bliski poziomowi równowagi. Według moich wyliczeń nasza waluta najwyżej o kilka procent przekracza ten poziom. Nową jakością, jakiej doświadczyliśmy w mijającym roku, była interwencja walutowa NBP w I połowie kwietnia. Być może nie była to interwencja jedyna, ponieważ dealerzy sugerowali (jak chociażby w ubiegłym tygodniu), że za pośrednictwem BGK, NBP zapobiegał wzmocnieniu złotego kilkakrotnie. Czyżby więc NBP chciał utrzymać złotego w relatywnie wąskim paśmie wahań? Być może, chociaż to dość ambitne zadanie w obecnych czasach. A może (tu już puszczam wodze fantazji) NBP powoli przygotowuje się do przyjęcia euro i sprawdza skuteczność metod utrzymywania złotego w zadanym paśmie wahań. Oczywiście perspektywa przyjęcia euro jest dość odległa, ale poćwiczyć zawsze warto. Trzeba tez przyznać, że z makroekonomicznego punktu widzenia, obecny poziom polskiej waluty wydaje się być niezłym wypośrodkowaniem bieżących potrzeb. Od pomocy dla rozwoju gospodarczego (eksport) po inflację. Nie jednak co ukrywać, że ostatecznie to rynek zdecyduje w którym kierunku pójdzie złoty. Formalnie, polska gospodarka ma dobre perspektywy, stąd wariant wzmocnienia złotego przeważa nad osłabieniem. To ostatnie jest zresztą dość wątpliwe. Chyba….chyba, że Polska i kraje UE będą miały problem ze zmniejszeniem deficytów.

Giełdę zostawiłem sobie na koniec. Przypomnę, że ocenę bieżących poziomów cenowych, opieram na głównych indeksach giełdowych i grupie wskaźników makroekonomicznych. Ocena obecnych poziomów z natury rzeczy nie jest dokładna, bo nawet najpopularniejsze wskaźniki giełdowe (np. relacja ceny i zysku) też nie są, bo nie mogą być dokładnym miernikiem poprawności wyceny giełdowej.

Ocena obecnych poziomów naszych głównych indeksów, bardzo przypomina ocenę złotego, przedstawioną wyżej. W mojej ocenie, giełda o kilka procent jest przewartościowana. Jak na warunki giełdowe i ograniczoną dokładność wyliczeń, można praktycznie mówić o stanie bliskim równowagi. Stan względnej równowagi trwa praktycznie od IV kw ubiegłego roku. Obawiam się, że  oczekiwana korekta (realizacja zysków) może wcale nie wystąpić, chyba że wymuszą ją wahania w innych segmentach rynku finansowego lub korekta w dół makroekonomicznych prognoz. Możemy tez mieć do czynienia z wariantem, niewielkich spadków lub stabilizacji. Niemniej takie samo, a nawet nieco większe, jest prawdopodobieństwo dalszych niewielkich wzrostów. Rynek opiera się na prognozie wzrostu PKB 4% w 2011 r., która powtarza się niemal we wszystkich prognozach gospodarczych dla Polski. jest to poziom przeciętny jak na polska gospodarkę i łatwo wyczuć atmosferę oczekiwania na poprawę prognoz w górę wraz z publikowanymi przez GUS. A że dane są korzystne, to rynek nabiera przekonania, że w średniej perspektywie (2-3 lata) Polska gospodarka powróci do tempa 5-6% wzrostu PKB rocznie.

Mamy więc do czynienia z nieczęsto spotykaną sytuacją, kiedy trzy główne segmenty rynku finansowego (długu, walutowy, giełdowy), są bliskie stanom równowagi, czyli dość poprawnej wyceny stanu obecnego oraz korzyści i ryzyk w najbliższym okresie. Nie można też powiedzieć że – dla poszczególnych segmentów – prawdopodobieństwo jednego scenariusza (wzrost, stabilizacja, spadek) ma ponad 50% szans realizacji. Nawet jeśli, to nie powinny to być zmiany drastyczne, czyli takie które gwarantują ponadprzeciętne zyski. Najbliższe miesiące to dobry czas dla fachowców od gry na trendach bocznych oraz tych którzy poprawnie (analiza fundamentalna) będą w stanie szybko określić rysujące się ewentualnie dłuższe i silniejsze trendy, dające szanse na ponadprzeciętne zyski.

Dla zwykłych zjadaczy chleba, którzy chcą oszczędzać, ale nie mają stosownej wiedzy, zalecałbym metodę systematycznego oszczędzania w portfele funduszy/aktywa zalecane przez doradców inwestycyjnych. Celowanie w jakieś wyjątkowe okazje, nie przyniesie specjalnych korzyści.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Punkt dla rządu.

Kilka dni zwłoki w napisaniu tekstu o bieżącej dyskusji dotyczącej zmian w II filarze w kontekście deficytu finansów publicznych i zadłużenia, zaowocowało zmianą wstępu. Trzeba być uczciwym i powiedzieć, że najnowsze uzgodnienia z KE dot. zasad liczenia długu i deficytu, to sukces rządu. Nie tylko tego rządu, ponieważ od kilku lat Polska stawia pod dyskusję temat ulżenia krajom, które zaczęły reformować systemy emerytalnie. Mam na myśli tzw. II filar, którego powstanie jest potężnym obciążeniem dla finansów państwa. To że akurat sukces w negocjacjach przypadł na czasu rządów koalicji PO-PSL, jest zasługą polityków i urzędników, ale i tego że po 2008 radykalnie zmieniło się tło dyskusji. Szereg krajów odczuło kryzys gospodarczy, z całymi konsekwencjami dla finansów publicznych.

Zanim przejdę do oceny zachowań uczestników dyskusji o II filarze, deficycie i zadłużeniu, krótki wstęp. Po to byśmy wiedzieli gdzie jesteśmy i po jakim gruncie stąpamy.

Ponad 10 lat temu politycy podjęli decyzję o reformie systemu emerytalnego. Reforma była odważna i ambitna nie tylko w rozumieniu politycznym. Przejście z systemu finansowania wypłat emerytur, bieżącymi wpływami na system mieszany, wymusza współistnienie przez kilkadziesiąt lat (okres składkowy jednego pokolenia) dwóch systemów. By wykreować II filar, trzeba rocznie przelewać ponad dwadzieścia miliardów złotych z budżetu na nasze konta w OFE. Około 1/3 naszej składki przelewana jest do OFE, co oznacza  – na tle innych krajów – dość ambitny wariant reformy. Być może nawet zbyt ambitny. „Ambitność” nie jest problemem, jeżeli decydentom i uczestnikom debaty o finansach państwa, nie brakuje elastyczność i we właściwym czasie odłożą na chwilę swoje doktryny ekonomiczne i upór.

Przelew roczny na OFE (j.w.) to ok. 1,6% PKB. Przy założeniu, że deficyt finansów publicznych do 3% przyjęto uważać za „zdrowy” (tzn. dopuszczalny), to widać jak niewiele miejsca pozostaje na inne przyczyny deficytu. Około 60% portfela OFE lokowana jest w obligacje. Trzeba wiedzieć, że zarządzanie portfelem obligacji nie wymaga kosmicznej wiedzy. Zwracam na to uwagę, bo dyskutowany był niedawno wariant uszczuplenia przepływów do OFE o wartość podobną do inwestycji w obligacje. Formalnie tą część składki można by trzymać w ZUS na odrębnym koncie. Byłby to zapis na koncie gwarantujący nam wypłatę w przyszłości. Nie ma problemu z opracowaniem formuły naliczania odsetek. Należy pamiętać, że specyfika instrumentu (obligacja) i zarządzanie dużym portfelem powoduje, ze OFE i tak nie są w stanie wyczarować cudów z portfela obligacji. Przy obecnych zasadach funkcjonowania OFE, ok 25% długu przypada na obligacje z portfela OFE. To oznacza, że nikt nie przejmowałby się skalą zadłużenia państwa gdyby OFE nie było. Zamiast więc zamartwiania się czy dług przekroczył 55% PKB czy nie, bylibyśmy gdzieś na poziomie 40% do PKB.

Należy wspomnieć o innym aspekcie sprawy, a który jest w rozważaniach najważniejszy. Chodzi o dług emerytalny. Każdy z nas podejmując pracę i płacąc składki, wytwarza zobowiązania ZUS wobec siebie w przyszłości. Jak wiele innych społeczeństw, mamy problem ze zbilansowaniem systemu emerytalnego, jego uczciwością (zależność emerytury od zgromadzonych składek), indywidualnością oraz odpowiedzialnością  i wydłużaniem życia. II filar nie jest bynajmniej sztucznym bytem niewiadomo po co , ale sposobem na częściowe zniwelowanie wskazanych problemów.

Tyle zarysu. Tak więc politycy wiele lat temu podjęli wyzwanie i zrobili najtrudniejszy krok w reformie emerytalnej. A co nie wyszło? Co nieco nie wyszło nam bilansowanie reformy. Wpłaty na OFE miały być rekompensowane m.in. wpływami z prywatyzacji i reformą I filara. Nie wyszło w pełni ani jedno ani drugie. Nie zamierzam w pełni usprawiedliwiać polityków i ekspertów, ale albo nie doceniali oni skutków powstawania II filara systemu emerytalnego, albo naiwnie wierzyli w determinację kolejnych ekip rządzących i parlamentarzystów w reformę bieżącego systemu emerytalnego oraz szukaniu oszczędności. Nie czyniłbym z tego największego zarzutu.

Dla mnie problem powstał w dużym stopniu teraz, w obliczu powiększenia deficytu finansów publicznych i długu publicznego. Gorączkowo szukamy sposobów na zmniejszenie wydatków. Lecą gromy pod adresem obecnej ekipy. Można stawiać pytanie, dlaczego już w 2009 rząd ostro nie stawiał tematu deficytu i długu. Dopiero w tym roku mamy otwarte postawienie problemu i szukanie rozwiązań. Tak jak obecnie otwarcie dyskutujemy o problemie finansów publicznych, mogliśmy rozmawiać już w 2009 r. Zagrożenia były znane.  Trzeba jednak przyznać, że możliwości działania nie były zbyt duże. Środowisko makroekonomistów chce tylko rozmawiać o obniżeniu wydatków i długu. Ugrupowania opozycyjne praktycznie w ogóle się nie dają wciągnąć w dyskusję o kosztach społecznych zmniejszenia deficytu finansów publicznych.  Dyskusja o przejściowym zmniejszeniu wydatków na wojsko czy ostatnia heca z Lasami Państwowymi, wskazują że w tak krótkim czasie nie ma mowy o wprowadzeniu szeregu zmian ustaw dotykających różnych sfer działania państwa. Inaczej mówiąc, coś co czasami określa się „reformą finansów państwa” jest nie do wprowadzenia w krótkim czy nawet średnim okresie. Udawanie obecnie, że się tego nie dostrzega jest tylko świadectwem ucieczki od odpowiedzialności w debacie publicznej. Przyjęcie pozy dogmatycznego krytyka, którą przybiera część ekonomistów, jest ucieczką od poważnej dyskusji.

Tak naprawdę w obecnych okolicznościach pozostała nam dyskusja o prostych formach zwiększania dochodów (np. zwiększanie akcyzy, VAT i podatek bankowy) oraz zmniejszania wydatków (m.in. tzw. reguła wydatkowa). Po stronie wydatków pozostają takie działania jak: odkładanie w czasie, ograniczanie wydatków (lub np. waloryzacji świadczeń) za pomocą rozporządzeń ministerialnych oraz chwyty „księgowe”. Od pewnego czasu na celowniku są ulgi podatkowe dla osób fizycznych. Faktycznie warto je przedyskutować, ale nie sądzę by w średnim terminie rząd utargował tu więcej niż kilka-, kilkanaście miliardów rocznie.

Suma składek przelewanych na OFE jest poważnym obciążeniem dla finansów państwa. Światowy kryzys ekonomiczny skutkował poważnym spowolnieniem (krótkim na szczęście) tempa wzrostu PKB w Polsce. Dało nam to wyobrażenie o skali skutków dla budżetu. Mam wrażenie, że dopiero teraz część ekonomistów zdała sobie sprawę, że obecne progi ostroznościowe (dla deficytu i zadłużenia) są nieracjonalne dla państwa które reformują system emerytalnym pod postacią wyodrębnionych funduszy emerytalnych. Limity nie biorą pod uwagę sytuacji kryzysowych, tzn. gwałtownych spadków dochodów w krótkim okresie. Było dla mnie naturalne, że dyskusja powinna iść w stronę subkont w ZUS („niby” II filar na kontach ZUS), przepływów do OFE i limitów ostrożnościowych. Pod tymi trzema hasłami mieści się mnóstwo rozwiązań, które pozwoliłyby nam przetrwać najtrudniejszy okres, czyli 3 do 5 lat.

Niestety z tą dyskusją rząd został sam, spierając się we własnym gronie. Z jednej strony premier, minister finansów i Michał Boni, a drugiej pani Fedak. Wbrew pozorom dyskusja o deficycie, zadłużeniu i OFE w kontekście limitów ostrożnościowych, to nie ucieczka przed „reformą finansów”, ale w dużym stopniu bardzo poważna dyskusja, która wykracza poza proste schematy makroekonomiczne.

Rozwiązania zaakceptowane przez KE, które mają być przeniesione na grunt naszych ustaw (o finansach publicznych), są chyba najlepszym wyjściem w obecnej sytuacji. Z jednej strony możemy kontynuować projekt pod nazwą II filar w rozumieniu OFE, a z drugiej – nie musimy straszyć się wzajemnie konsekwencjami przekroczenia limitów ostrożnościowych dla długu. 1:0 dla rządu.

To wszystko przy założeniu, że informacje medialne z końca tygodnia oraz deklaracje co do zmian w polskim ustawodawstwie są prawdziwe. Mam nadzieję, że deklaracje szefa KE Jose Manuela Barroso, to nie żart. Oczywiście dług emerytalny obciążający przyszłe pokolenia jest długiem. Czy widzimy go w aktywów OFE czy zobowiązań emerytalnych którą „wiszą” nad ZUSem, ma drugorzędne znaczenie. Deficyt finansów publicznych i tak musimy zmniejszyć, nie czekając aż zrobi to za nas dobra koniunktura gospodarcza w postaci zwiększonych wpływów budżetowych. Uzyskane deklaracje o nieujmowaniu konsekwencji reform systemu emerytalnego we wskaźnikach ostrożnościowych, pozwolą nam przetrwać najgorszy okres.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano , | Dodaj komentarz

Drgnęło w inwestycjach?

A drgnęło. Spojrzałem na wyniki nakładów inwestycyjnych ogółem i w podziale na działy gospodarki. Przypomnę, że po pierwszym półroczu, nakłady inwestycyjne spadły o 21% w porównaniu z I poł 2009 r. i 25% w porównaniu z I poł. 2008 r. można więc powiedzieć, że kryzys na świecie, przyczynił się do ograniczenia nakładów inwestycyjnych o ponad 20%. Na tym tle, wyniki inwestycji w III kw tego roku, pozwalają jak najbardziej na rozbudzenie nadziei. 

W III kw tego roku nakłady inwestycyjne wyniosły 21,4 mld zł. Najważniejsza informacją jest  to, że inwestycje przestały spadać. Formalnie podana wartość jest większa o 3,4% od wartości z analogicznego okresu roku ubiegłego. Nie jest to więc dużo i jeżeli pamięta się o tym, że do analizy inwestycji pod kątem dynamiki trzeba podchodzić niezwykle ostrożnie, to ten wynik należałoby odbierać z dużą rezerwą. Biorąc więc to pod uwagę, ostatecznie można powiedzieć, że najważniejsze iż nakłady inwestycyjne przestały spadać. Przyczyną wzrostu były większe nakłady na maszyny i urządzenia techniczne oraz pojazdy. Nakłady na budynki i budowle, pozostały niemal bez zmian. Generalnie, nie jest to jeszcze przełom, ale na pewno można powiedzieć, że przedsiębiorstwa przestały się bać inwestowania, co jest dobrym prognostykiem na najbliższą przyszłość.

Poprawa w nakładach inwestycyjnych nie jest powszechna w całej gospodarce w rozumieniu działów lub sekcji gospodarki. Inwestycje stale rosną w sektorach usług komunalnych, czyli energetyka, gaz, wodociągi itd. Pozostali to: sektor spożywczy, producenci papieru i przetwórcy drewna, część sektorów należących do chemicznych, handel hurtowy i detaliczny oraz budownictwo. W tym ostatnim, wzrost wyniósł ponad 50% (III kw 2010 do III kw 2009), a w  I pół. 2010 r. budownictwo nie odnotowało spadku inwestycji. Przesunięcia czasowe (odkładane inwestycje z wcześniejszych kwartałów) czy świadectwo podpisywania nowych kontraktów? Zobaczymy.

Dobre są również wyniki finansowe przedsiębiorstw po III kw tego roku. Nominalnie, przychody ze sprzedaży w III kw są większe o ponad 6% od ubiegłorocznych. W zależności od przyjętego wskaźnika cenowego, realnie przychody wzrosły o 2,5% do 3% w układzie YoY. Nie jest to na pewno wynik ponadprzeciętny, ale niezły jak na obecną chwilę. Przyrost przychodów, w ok. połowie zawdzięczamy eksportowi. Przychody krajowy rosną w tempie nieco mniejszym niż przychody ogółem, ale można dostrzec tu – na szczęści – stabilizacje z małą tendencją wzrostową.

W samym tylko III kw, tegoroczne wyniki są minimalnie lepsze od ubiegłorocznych. Tutaj wielkiego postępu nie należy oczekiwać, ponieważ kryzys światowy uderzył w wyniki naszych firm wprawdzie mocno, ale przez dość krótki okres. W II poł. ubiegłego roku, krajowe podmioty zaczęły bardzo sprawnie poprawiać wyniki finansowe. Wskaźniki rentowności przedstawione są na ilustracji. Trwa proces przyrostu gotówki na kontach przedsiębiorstw. Pomimo kilkuprocentowego wzrostu przychodów, od kilku kwartałów gotówka (a dokładniej: inwestycje krótkoterminowe) rośnie w tempie 10%-15% procent YoY. Trwa niestety proces wzrostu zobowiązań z tytułu dostaw i usług. Jeszcze w połowie 2008 cykl wynosił 42 dni w gospodarce. Od tamtego czasu cykl zobowiązań powoli rośnie, do 44 dni obecnie. należy jednak zaznaczyć, że nie jest to wzrost duży. Tendencja w zasadzie też nie powinna martwić. Wspomniane 42-43 dni, dotyczyło najlepszego okresu dla polskiej gospodarki, czyli lat 2005-2008. W latach 2000-2004 cykl oscylował w przedziale 45-50 dni. Tak wiec obecna tendencja nie powinna zaskakiwać i nie powinna nadmiernie martwić. Mówi nam jedynie o tym, że w gospodarce są podmioty którym powodzi się lepiej i tym, którym jest gorzej. 

Przedsiębiorstwa nadal niechętnie biorą kredyty. W III kw nadal spada zainteresowanie finansowaniem krótkoterminowym. Wartość kredytów krótkoterminowych spadła o niemal 10% w porównaniu z końcem III 2009 r. Kredyty długoterminowe wzrosły zaledwie o 3%.

Jedną z najmilszych informacji o sytuacji finansowej przedsiębiorstw po III kw tego roku, jest niemal powszechność poprawy przychodów w działach gospodarki, co powinno poprawić nastroje w gospodarce i zachęcić do rozkręcenia inwestycji (czego delikatną zapowiedzią jest poprawa w inwestycjach w III kw tego roku). Cieszy też niemal powszechna poprawa wyników. Roczna  rentowność netto, na koniec III kw, również poprawiła się w przeważającej większości działów gospodarki. Wśród tych, którzy wyników nie poprawili jest budownictwo. Z 6% rent. netto, na koniec III kw tego roku, mamy 4,8%. Trzeba jednak pamiętać o tym, że kryzys dość łagodnie (choć wybiórczo) obszedł się z budownictwem. Tak więc, 6% wynik jest rezultatem ponadprzeciętnym i na tym tle 4,8%, to wciąż dobry wynik.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Podnosić teraz czy później?

Chyba nie zazdroszczę obecnej Radzie Polityki Pieniężnej dylematu: podnosić stopy czy nie. A co bym zrobił, gdybym był w jej składzie? Byłbym za podniesieniem. Niemniej mam świadomość bilansu zdarzeń, które przemawiają za- i przeciw takiemu ruchowi.

Dla kogoś kto chciałby dowiedzieć się co zrobić w obecnej sytuacji makroekonomicznej, tzn. podnieść stopy czy nie i o ile, lektura opisów dyskusji po spotkaniach RPP nie pomoże. Wręcz przeciwnie, może poważnie utrudnić. Nie zamierzam jednak opierać wpisu na blogu na banalnej krytyce RPP. Wystarczy, że kilku innych ekonomistów zaczyna krytykować małą profesjonalność w komunikacji niektórych członków RPP rynkiem czy powątpiewać w słuszność decyzji o podniesieniu stopy rezerwy obowiązkowej z początkiem nowego roku. Na dodatek członkowie RPP dość istotnie się podzielili. Podział jest na tych, którzy chcą stopę utrzymać bez zmian, czyli na poziomie 3,5% i tych co chcą podnieść o 0,5 pkt. proc. W obecnych realiach makroekonomicznych to spory rozdźwięk.

Lekturę zapisów argumentów i opinii jakimi się posługiwano na spotkaniach RPP, oczywiście polecam bo jest dobrym odzwierciedleniem dylematu przed jakim stoją obecnie makroekonomiści. To nie tylko pytanie o to co nas czeka w makroekonomii, czyli co z inflacją, PKB, eksportem czy inwestycjami. To poniekąd spór o role stopy procentowej w procesie wychodzenia gospodarki z okresu niskiego wzrostu gospodarczego.

Zapis z dyskusji ze spotkania RPP 27 października tego roku polecam, ponieważ jest w nim wymieniany cały zestaw makroekonomicznych problemów jakie należy brać po uwagę podejmując decyzję co robić ze stopami. W pierwszej chwili to spory miszmasz informacyjny, ale w połączeniu z lekturą „Raportu o inflacji, październik 2010 r.” układa się w pewną całość. Warto więc na spokojnie wypisać sobie wszystkie kategorie makroekonomiczne wymienione w trakcie dyskusji i przypisać im potencjalne scenariusze zmian, czas ich wystąpienia i czynniki jakie mogą te zmiany wywołać oraz przypisane im prawdopodobieństwa wystąpienia.

Jak w każdej prognozie, również i w „Raporcie o inflacji…” napotykamy na problemy z określeniem tego co będzie w dłuższym terminie. Prognoza NBP jest przygotowana do końca 2012. O ile prognoza w terminie rocznym jest łatwiejsza do wyprowadzenia, bo można ją oprzeć na bieżących trendach, to w dłuższym terminie z natury rzeczy rośnie ryzyko błędu. Czytając uzasadnienie dla prognoz na koniec 2011 i 2012 r. miałem wrażenie jakby prognoza oparta na modelu ekonometrycznym ustępowała miejsce prognozie eksperckiej. Podobnie jak prognoza z raportu czerwcowego, przyjęto, że tempo PKB, przy tak niskiej stopie, będzie oscylowało wokół 4% rocznie. W końcowym okresie prognozy, zaczyna się powoli obniżać. Z punktu widzenia polskiej gospodarki, jest to poziom dosyć przeciętny. Nie jest to tempo, które prowokuje poważniejszą reakcję cenową, czyli zagrożenie niepożądanego wzrostu wskaźników cenowych. Niestety nie jest to też tempo, przy którym wpływy budżetowe załatwią za polityków problem deficytu finansów publicznych i długu publicznego. Dlatego autorzy raportu wspominają o konsekwencji działań rządu zmierzających do ograniczenia deficytu. Autorzy raportu zdają się dość ostrożnie podchodzić do czynników, które mogłyby ewentualnie podnieść tempo PKB powyżej 4%. Na zakończenie warto dodać, że 4% PKB to poziom, który w Polsce nie oznacza niskiej stopy bezrobocia, ani nie zachęca sektora prywatnego do odważniejszego inwestowania (jeżeli taki poziom by się utrzymywał przez dłuższy czas i istniało ryzyko spowolnienia).

Zwracam na to uwagę, ponieważ w ocenie niektórych członków RPP może to oznaczać, że będą zwlekać z podwyżką stóp jak długo się da, by nie być posądzonym o schłodzenie gospodarki.

Więcej rozterek może budzić projekcja inflacji. Przy założeniu stabilności stopy procentowej, inflacja utrzymuje na ogół pomiędzy 3%-3,5%, czyli tuż pod górną granicą celu. Rozpiętość prognozy, ważona prawdopodobieństwem wystąpienia, zawiera się w relatywnie wąskim przedziale – od 1% do 5% na koniec 2012. To stosunkowo „wąska” prognoza jak na sporą nieprzewidywalność zmian w krajowej i światowej gospodarce, na którą słusznie zwracają uwagę autorzy. Chodzi tu głównie o skutki makroekonomiczne redukcji deficytów. Już jako ciekawostkę podam, że – przykładowo – w projekcji z połowy 2008 r., rozpiętość prognozy CPI była trzy razy większa w perspektywie ponad dwóch lat.

Jeżeli wiec przy utrzymaniu obecnej stopy nie zaszkodzimy gospodarce i utrzymamy inflacje w pożądanych granicach, to po co już podnosić? Sądzę, że tak właśnie może stawiać problem część członków RPP.

W znacznym stopniu mamy do czynienia ze koniecznością zmierzenia się z własna wiedzą ekspercką i podjęciem pewnego ryzyka. Inaczej mówiąc, skoro projekcje nie podpowiadają co robić, to pozostaje odnieść się do doświadczeń i/lub szkoły ekonomii jaką się wyznaje. Obecna stopa realna jest niezwykle niska (obecnie niemal zerowa) i nawet podniesienie stopy do 4% nie zmienia tego istotnie. Przy założeniu inflacji w przedziale 3%-3,5%, różnica to przedział 0,5%-1%. Uważam, że na przykład tempo inwestycji podane w prognozach NBP, ma ogromne szanse się wypełnić przy nieco wyższych stopach. Projekcja NBP wspomina też o dość stabilnym kursie walutowym w okresie prognozy. Stabilny kurs w połączeniu ze niską stopą procentową oznacza politykę o relatywnie niskiej restrykcyjności jak na nasze dotychczasowe doświadczenia.

Podsumowując, jestem zwolennikiem podniesienia stopy referencyjnej do 4%. Dopiero wtedy będzie można wstrzymać się z dalszymi ruchami do głębszego poznania jak rozwinie się sytuacja makroekonomiczna. Nie sądzę też by taka podwyżka miała jakieś poważniejsze konsekwencje dla rynku finansowego. Wg stawek FRA, rynek od dawna przyjął do wiadomości, że podwyżka może mieć miejsce w każdej chwili. O popycie na polska walutę i tak w większym stopniu decyduje sytuacja makroekonomiczna w Polsce i na świecie. O ewentualnej aprecjacji złotego zdecydują perspektywy naszej gospodarki i jej atrakcyjność względem innych krajów.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań 1

Po ponad trzech kwartałach 2010 r. można powiedzieć, że nie nastąpił przełom cenowy w rozumieniu wzrostu cen mieszkań. Dla kupujących – na szczęście. Generalnie, mamy do czynienie z ciekawą sytuacją w budownictwie mieszkaniowym.

W kategorii mieszkań „ma sprzedaż lub wynajem” oddano po III kw 2010 r. 38,6 tys. mieszkań. To mało jak na możliwości deweloperów. Tu po załamaniu na rynku mieszkaniowym, w 2008, deweloperzy odnotowali rekord – 44,9 tys. oddanych do użytku mieszkań po III kw 2008 r. Załamanie rynku i kryzys na rynkach finansowych, skutkowały ograniczeniem realizowanych projektów i ostrożnością banków w finansowaniu budownictwa wielorodzinnego. Ale jeszcze rok później, w III kw 2009,  deweloperzy oddali do użytku niemal 54 tys. mieszkań. To był wysyp mieszkań z projektów rozpoczętych w okresie boomu mieszkaniowego. W tym okresie ceny ofertowe deweloperów średnio spadły o kilka procent. Deweloperzy mogą wiec mówić o sporym szczęściu.  Sytuacja makroekonomiczna, wymusiła przejściowe ograniczenie skali prac, ale przy wciąż atrakcyjnych cenach sprzedaży.

O ile jednak można powiedzieć, że w przypadku cen, los okazał się względnie łaskawy dla deweloperów, to najbliższa przyszłość nie oznacza hossy cenowej. Po III kw 2008 r. rozpoczęto budowę 54,5 tys. mieszkań. Przy założeniu około dwuletniego cyklu budowy budynków wielorodzinnych i rozpoczętych w 2008 projektów, oznacza to iż deweloperzy w najbliższych miesiącach oddadzą zaległe ponad 10 tys. mieszkań. W zasadzie zamiast „w najbliższych miesiącach” powinienem napisać, że wciągu 2011 r. Dane dotyczące mieszkań oddanych do użytku wskazują wydłużanie lub wstrzymywanie części projektów rozpoczętych w 2008 r.

W I poł. 2009 r. deweloperzy radykalnie ograniczyli nowe budowy. W latach 2007 i 2008, w I półroczach deweloperzy rozpoczynali budowę ponad trzydziestu tysięcy mieszkań. W I poł 2009 było to zaledwie 19 tys. Powyższe dane wskazują, że rynek mieszkaniowy w ciągu nadchodzących kilku miesięcy powinien uniknąć poważniejszych wahań cen nowych mieszkań. Słabszy wynik rozpoczętych I poł. 2009 r. budów, zrekompensowany będzie mieszkaniami , których budowę rozpoczęto w 2008. Nie wykluczam, że kupujący z obawy o podaż mieszkań, zaakceptują małe podwyżki. Nawet jeżeli, to będzie to okres dość krótki –najdalej do IV kw 2011 r. Powód? Rynek i jego prawa działają. Poprawa sytuacji gospodarczej, a przede wszystkim brak oznak kryzysu, spowodowały powrót deweloperów na budowy. Po trzech kwartałach tego roku, liczba mieszkań których budowę rozpoczęto, sięgnęła  48 tys. mieszkań.  To zaledwie 13% mniej od wyników z najlepszych lat (2007 i 2008). To ożywienie, zapobiegnie ewentualnym naciskom na wzrost cen w przyszłym roku.

Pewnym ograniczeniem dla wzrostu cen będzie też ograniczenie programu Rodzina na swoim. Jednym z pomysłów jest ograniczenie przelicznika kosztów, z 1,4 do 1,2.  Pisałem o tym w październiku. Dodatkowo czeka nas podwyżka VATu.

Analiza zmian cen mieszkań nowych nie jest łatwa. W poszczególnych miastach widać wpływ oddawanych projektów. Utrudnia to poważnie analizę trendów na rynku. By sobie pomóc, z cen nowych mieszkań podawanych przez redNet Property, utworzyłem średnią. W porównaniu z cenami z III kw 2009, ceny spadły o niemal 4% i dane za październik wskazują, że jeszcze przez parę miesięcy możemy mieć do czynienia ze spadkiem. Zaznaczam, że spadkiem dość niewielkim. Trzeba mieć świadomość, że może to być nie tyle spadek cen rynkowym co spadek udziału w ofercie mieszkań o wyższym standardzie lub lepiej położonych. Potwierdzenie tego widać w cenach mieszkań sprzedanych. Ich cena wzrosła o ok. 2% w porównaniu z III kw 2009 r.

Rysuje się wiec obraz stabilizacji, co potwierdzają informacje o cenach oferowanych na rynku wtórnym. Wg informacji podawanych przez firmę doradczą Expander, w II poł 2009 zakończył się proces spadku cen. Sprzedający, widząc poprawę nastrojów w Polsce, podciągnęli ceny sprzedaży średnio o 3 % wciągu roku. Ten wzrost miał miejsce głównie w I poł 2010 r. i od tego czasu trudno zmusić kupujących do akceptacji wyższych cen. W średnim terminie, dominować będzie na naszym rynku stabilizacja cen mieszkań z próbami nacisku na ich wzrost. Wątpię jednak by były to wzrosty większe niż kilka procent rocznie.

W opracowaniu wykorzystałem informacje z: redNEt Consulting/Tabelaofert.pl, Szybko.pl/ Expander oraz GUS.

Linki do wpisów dot. rynku mieszkaniowego

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2010/10/Rodzina-na-swoim-watpliwosci-dot-programu.html

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2010/01/Ceny-mieszkan-Co-dalej.html

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Idzie nam nieźle

Idzie nam nieźle. Wyniki po trzech kwartałach budzą zadowolenie. Poprawia się handel hurtowy. Od kilku miesięcy sprzedaż hurtowa w poszczególnych miesiącach jest większa o 10% do 14% od ubiegłorocznej. Ten poniekąd satysfakcjonujący wynik oznacza jedynie odrobienie spadków jakich hurt doświadczył w ubiegłym roku. Na uwagę natomiast zasługuje fakt, iż sprzedaż hurtowa mniej więcej od lipca osiągnęła – i minimalnie przekracza – poziom z lat 2008 i 2007. Handel detaliczny nie odczuł w 2009 takiego spadku jak handel hurtowy. Jedynym nieszczęściem, o ile w ogóle o nieszczęściu można mówić, była sprzedaż na poziomie z roku 2008. W okresie od końca 2006 do połowy 2008, roczna dynamika sprzedaży dla poszczególnych miesięcy zawierała się w przedziale 10% – 16%. Po stabilizacji sprzedaży praktycznie aż do połowy tego roku, handel detaliczny zaczyna powoli przyspieszać. W sierpniu i wrześniu handel detaliczny w ujęciu YoY wzrósł średnio o 4,5%. Przypomnę, że oznacza to poziom niemal na poziomie średniego tempa wzrostu sprzedaży detalicznej dla naszej gospodarki.

Sprzyja nam również eksport. Wartość eksportowanych towarów w ostatnich miesiącach, jest już na poziomie eksportu z przełomu 2007 i 2008. Szybko więc odrabiamy straty jakie spowodował kryzys gospodarczy na świecie. W pierwszych miesiącach ubiegłego roku, eksport wyrażony w euro był o ponad 20% niższy od wartości z analogicznego okresu 2008 r.  Można więc powiedzieć, że wystarczył nam rok by odrobić straty. Pozostaje pogratulować polskim przedsiębiorcom. Przejściowe skutki spadku eksportu pomógł zniwelować osłabiony złoty. Dzięki złotemu spadek eksportu w 2009 był zniwelowany przynajmniej o połowę. Oczywiście nie jest możliwe utrzymanie obecnej dynamiki eksportu, czyli ponad 20% YoY. To głównie efekt bazy. Wystarczy jeśli za rok dynamika YoY będzie w przedziale 5% – 12%. To i tak byłby spory sukces. Może nam w tym pomóc złoty. Po interwencji walutowej NBP z kwietnia tego roku i dyskusjach o pożądanym poziomie złotego, widać w komentarzach do sytuacji na rynku walutowym, jak silnie tkwi w umysłach graczy rynkowych obawa przed kolejną interwencją. Trzeba się oczywiście liczyć z procesem wzmocnienia złotego silniejszym niż wynikałoby to danych fundamentalnych (makroekonomia).

Do pełni szczęści brakuje jeszcze przyspieszenia w inwestycjach. Jestem jednak przekonany, że i w tym przypadku w najbliższych kwartałach będzie zmiana na lepsze.

Sprawnie odrabiają straty sektory przemysłowe. Produkcja z ostatnich kilku miesięcy jest większa od wyników sprzed dwóch lat (czyli tuż przed kryzysem) i sprzed trzech lat.  Pozytywnym objawem jest to, że ok. 10% i wyższa dynamika produkcji YoY, jakiej doświadczamy od II kw tego roku, nie jest tylko wynikiem ciągnięcia wyników przez grupę sektorów zaliczanych do działów przemysłowych gospodarki. Oprócz działów obejmujących produkcję napojów, wyrobów tytoniowych, tzw. pozostały sprzęt transportowy i meble, wszystkie pozostałe notują dynamiki wzrostu od kilku do kilkunastu procent YoY. By uniknąć efektu bazy, czyli – w tym przypadku – porównania ze słabym rokiem ubiegłym, porównałem sprzedaż z okresu IV-IX 2010 z okresem IV-IX 2008. Dynamiki wzrostu sa nieco bardziej zróżnicowane, ale podobnie jak przy porównaniu YoY, dominująca większość sektorów przemysłowych odnotowuje wzrost. Na szczególny podziw zasługuje szeroko rozumiana chemia, poligrafia i produkcja papieru oraz producenci wyrobów elektronicznych. Do formy nie wrócił sektor hutniczy i odzieżowy. Niestety ten ostatni traci na znaczeniu w naszej gospodarce od kilku lat. O sektorach  producentów energii i ciepła nie wspominałem, bo oni i tak mają zapewniony popyt przy jednoczesnym corocznym kilkuprocentowym wzroście cen sprzedaży.

To co najważniejsze w gospodarce, to: odrobienie strat z okresu IV kw 2008 – 2009 i wejście na stabilną powolną ścieżkę wzrostu.  Przytoczone wyniki nie gwarantują błyskawicznego powrotu na ścieżkę wzrostu 5%-6% PKB, ale w średnim terminie mamy niemal pewne 3,0%-4%.

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

Sektor prywatny zaczyna inwestować

W sumie jest nieźle, można powiedzieć patrząc na wyniki budownictwa (wyniki podane przez GUS wg rodzajów obiektów) po III kw tego roku.  W sierpniu i wrześniu, roczna dynamika produkcji budowlano-montażowej wzrosła odpowiednio o 8,5% i 13,4%. Efekt sezonowości jest w tym niewielki. W minionych kilku kwartałach przed spadkiem ratował budownictwo popyt generowany przez sektor państwowy. Jednak by budownictwo w średnim terminie utrzymało dynamikę taką jak w minionych dwóch miesiącach, to musiałoby nastąpić ożywienie po stronie sektora prywatnego.

Budownictwo mieszkaniowe w ujęciu rocznej dynamiki, już ósmy kwartał odnotowuje spadki. Złoty okres to 2008 r. kiedy wartość prac wynosiła nieco ponad 3 mld zł średnio kwartalnie. Potem było już tylko gorzej. W tym roku wartość średnia kwartalna prac wynosiła 2,4 mld zł. Można więc powiedzieć, że rynek mieszkaniowy skurczył się o ok. 30%. Oczywiście trzeba pamiętać, że dokonuje porównania z okresem wyjątkowego – jak na polskie realia – popytu. Najważniejsze jest jednak to, że korekta ewidentnie hamuje i można przyjąć, że wartość prac budowlanych w budownictwie mieszkaniowym przestanie lada chwila spadać. W najbliższych kwartałach powinniśmy widzieć poprawę, Ale przyrost wartość robót w budownictwie mieszkaniowym nie będzie nazbyt dynamiczny. Na koniec już tylko przypomnę, że budownictwo mieszkaniowe to blisko 14% prac budowlanych wg analizowanego zestawienia GUS..

Segment rynku budowlanego, który uratował budownictwo i producentów materiałów budowlanych, to obiekty inżynierii lądowej i wodnej (57% prac budowlanych). Wartość prac po III kw 2010 jest niemal identyczna jak w analogicznym okresie roku ubiegłego. To trochę konsekwencja słabego I kw (ostra zima). Co ważne odnotowania, wyniki dwóch kolejnych kwartałów nie wskazują byśmy mieli do czynienia z nadrabianiem zaległości po I kw. Mamy już za sobą okres silnego uderzenia, czyli skoku prac, wywołanego funduszami UE i poprawą sytuacji ekonomicznej jednostek samorządu terytorialnego (jst). Mieliśmy ogromne szczęście, że wzrost prac w segmencie inżynierii lądowej i wodnej nałożył się również na okres spowolnienia gospodarczego w Polsce. Przypomnę tylko, że w 2009 wartość prac budowlanych w omawianym segmencie wzrosła w porównaniu z 2008 aż o 21%. Poprawa sytuacji ekonomicznej jst, odważniejsza polityka kredytowa jst i napływ funduszy UE, nie trwają wiecznie (w rozumieniu dynamiki). Jst korygują zbyt optymistyczne plany finansowe na ten rok (pisałem o tym niedawno).

Prognoza wartości prac w segmencie inżynierii lądowej i wodnej nie jest łatwa. Głównie dlatego, że popyt generowany jest w znacznym stopniu przez sektor państwowy. Trudna sytuacja finansów publicznych, nie powinna się jednak przełożyć się na ograniczanie prac, a jedynie na ograniczenie dynamiki wzrostu. Być może w najbliższych kwartałach wartość prac się ustabilizuje. Nie ubolewałbym nad tym, ponieważ już tylko z racji rozmiarów segmentu, będzie on działał stabilizująco na budownictwo.

Najciekawsza jest sytuacja w trzecim segmencie budownictwa – budynki niemieszkalne (niemal 30% budownictwa ogółem). Segment ten obejmuje muzea, budownictwo przemysłowe, magazyny, biurowce, szkoły, szpitale itd. Popyt generowany jest przez sektor państwowy i prywatny. Na ten ostatni przypada być może ok. 2/3 popytu w tym segmencie.

Wyniki III kw potwierdzają, że sektor prywatny powoli przestaje się bać inwestowania i nabiera śmiałości. W III kw nakłady sektora prywatnego wzrosły o kilkanaście procent w porównaniu z III kw 2008 r. Mam świadomość, że prosta dynamika rok do roku w pracach takich jak budownictwo przemysłowe, handlowo-magazynowe i biurowe, to poważne uproszenie. Między innymi z powodu tzw. efektu bazy. Niemniej jednak analiza danych pozwala postawić wniosek jaki podałem na wstępie. W innych wpisach o sytuacji finansowej przedsiębiorstw wspomniałem, że podmioty gospodarcze wskutek spowolnienia gospodarczego, radykalnie ograniczyły inwestycje i zaczęły akumulować gotówkę na rachunkach. Wartość prac w podsegmencie obiektów przemysłowo-magazynowych jest na poziomie nieco większym niż w 2006 r. W porównaniu zaś udanym 2008 rokiem, wartość prac jest o 34% mniejsza. To najlepiej pokazuje w jak silnym stopniu zmiana koniunktury wpływa na długoterminowe decyzje podmiotów sektora prywatnego.

Chyba najbardziej intrygująca w wynika budownictwa obiektów niemieszkalnych jest grupa określana długą nazwą: ogólnodostępne obiekty kulturalne, budynki o charakterze edukacyjnym, budynki szpitali i zakładów opieki medycznej oraz budynki kultury fizycznej. Tutaj panuje hossa na całego. Aż szkoda że to tylko 8% budownictwa ogółem. Wartość prac po III kw 2010 jest większa aż o 45% od ubiegłorocznych. To efekt kilku czynników. Szukanie przyczyny tylko w wyborach samorządowych jest zbytnim uproszczeniem, co nie oznacza iż lekceważę ten czynnik. Znaczne poruszenie w tym segmencie obserwujemy już od II poł. ubiegłego roku. Rozwój gospodarczy i wzrost zamożności kieruje nasza uwagę na zainteresowanie szeroko rozumianą kulturą i rekreacją, na co odpowiadają zarówno inwestorzy prywatni jak i sektor państwowy (fundusze z budżetu centralnego i jst). Ponadto oczkujemy już nie tylko poprawy usług medycznych czy edukacyjnych ale i warunków w jakich są świadczone. Sądzę że to ożywienie wkrótce się skończy, ponieważ taka dynamika wzrostu nie znajduje uzasadnienia w dłuższym terminie.

W wynikach budownictwa obiektów niemieszkalnych bardziej liczę na pojawiające się sygnały świadczące o przyspieszeniu inwestycji generowanych przez sektor prywatny. A za kilka kwartałów ma szansę dołączyć do niego sektor mieszkaniowy.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz