Podnosić teraz czy później?

Chyba nie zazdroszczę obecnej Radzie Polityki Pieniężnej dylematu: podnosić stopy czy nie. A co bym zrobił, gdybym był w jej składzie? Byłbym za podniesieniem. Niemniej mam świadomość bilansu zdarzeń, które przemawiają za- i przeciw takiemu ruchowi.

Dla kogoś kto chciałby dowiedzieć się co zrobić w obecnej sytuacji makroekonomicznej, tzn. podnieść stopy czy nie i o ile, lektura opisów dyskusji po spotkaniach RPP nie pomoże. Wręcz przeciwnie, może poważnie utrudnić. Nie zamierzam jednak opierać wpisu na blogu na banalnej krytyce RPP. Wystarczy, że kilku innych ekonomistów zaczyna krytykować małą profesjonalność w komunikacji niektórych członków RPP rynkiem czy powątpiewać w słuszność decyzji o podniesieniu stopy rezerwy obowiązkowej z początkiem nowego roku. Na dodatek członkowie RPP dość istotnie się podzielili. Podział jest na tych, którzy chcą stopę utrzymać bez zmian, czyli na poziomie 3,5% i tych co chcą podnieść o 0,5 pkt. proc. W obecnych realiach makroekonomicznych to spory rozdźwięk.

Lekturę zapisów argumentów i opinii jakimi się posługiwano na spotkaniach RPP, oczywiście polecam bo jest dobrym odzwierciedleniem dylematu przed jakim stoją obecnie makroekonomiści. To nie tylko pytanie o to co nas czeka w makroekonomii, czyli co z inflacją, PKB, eksportem czy inwestycjami. To poniekąd spór o role stopy procentowej w procesie wychodzenia gospodarki z okresu niskiego wzrostu gospodarczego.

Zapis z dyskusji ze spotkania RPP 27 października tego roku polecam, ponieważ jest w nim wymieniany cały zestaw makroekonomicznych problemów jakie należy brać po uwagę podejmując decyzję co robić ze stopami. W pierwszej chwili to spory miszmasz informacyjny, ale w połączeniu z lekturą „Raportu o inflacji, październik 2010 r.” układa się w pewną całość. Warto więc na spokojnie wypisać sobie wszystkie kategorie makroekonomiczne wymienione w trakcie dyskusji i przypisać im potencjalne scenariusze zmian, czas ich wystąpienia i czynniki jakie mogą te zmiany wywołać oraz przypisane im prawdopodobieństwa wystąpienia.

Jak w każdej prognozie, również i w „Raporcie o inflacji…” napotykamy na problemy z określeniem tego co będzie w dłuższym terminie. Prognoza NBP jest przygotowana do końca 2012. O ile prognoza w terminie rocznym jest łatwiejsza do wyprowadzenia, bo można ją oprzeć na bieżących trendach, to w dłuższym terminie z natury rzeczy rośnie ryzyko błędu. Czytając uzasadnienie dla prognoz na koniec 2011 i 2012 r. miałem wrażenie jakby prognoza oparta na modelu ekonometrycznym ustępowała miejsce prognozie eksperckiej. Podobnie jak prognoza z raportu czerwcowego, przyjęto, że tempo PKB, przy tak niskiej stopie, będzie oscylowało wokół 4% rocznie. W końcowym okresie prognozy, zaczyna się powoli obniżać. Z punktu widzenia polskiej gospodarki, jest to poziom dosyć przeciętny. Nie jest to tempo, które prowokuje poważniejszą reakcję cenową, czyli zagrożenie niepożądanego wzrostu wskaźników cenowych. Niestety nie jest to też tempo, przy którym wpływy budżetowe załatwią za polityków problem deficytu finansów publicznych i długu publicznego. Dlatego autorzy raportu wspominają o konsekwencji działań rządu zmierzających do ograniczenia deficytu. Autorzy raportu zdają się dość ostrożnie podchodzić do czynników, które mogłyby ewentualnie podnieść tempo PKB powyżej 4%. Na zakończenie warto dodać, że 4% PKB to poziom, który w Polsce nie oznacza niskiej stopy bezrobocia, ani nie zachęca sektora prywatnego do odważniejszego inwestowania (jeżeli taki poziom by się utrzymywał przez dłuższy czas i istniało ryzyko spowolnienia).

Zwracam na to uwagę, ponieważ w ocenie niektórych członków RPP może to oznaczać, że będą zwlekać z podwyżką stóp jak długo się da, by nie być posądzonym o schłodzenie gospodarki.

Więcej rozterek może budzić projekcja inflacji. Przy założeniu stabilności stopy procentowej, inflacja utrzymuje na ogół pomiędzy 3%-3,5%, czyli tuż pod górną granicą celu. Rozpiętość prognozy, ważona prawdopodobieństwem wystąpienia, zawiera się w relatywnie wąskim przedziale – od 1% do 5% na koniec 2012. To stosunkowo „wąska” prognoza jak na sporą nieprzewidywalność zmian w krajowej i światowej gospodarce, na którą słusznie zwracają uwagę autorzy. Chodzi tu głównie o skutki makroekonomiczne redukcji deficytów. Już jako ciekawostkę podam, że – przykładowo – w projekcji z połowy 2008 r., rozpiętość prognozy CPI była trzy razy większa w perspektywie ponad dwóch lat.

Jeżeli wiec przy utrzymaniu obecnej stopy nie zaszkodzimy gospodarce i utrzymamy inflacje w pożądanych granicach, to po co już podnosić? Sądzę, że tak właśnie może stawiać problem część członków RPP.

W znacznym stopniu mamy do czynienia ze koniecznością zmierzenia się z własna wiedzą ekspercką i podjęciem pewnego ryzyka. Inaczej mówiąc, skoro projekcje nie podpowiadają co robić, to pozostaje odnieść się do doświadczeń i/lub szkoły ekonomii jaką się wyznaje. Obecna stopa realna jest niezwykle niska (obecnie niemal zerowa) i nawet podniesienie stopy do 4% nie zmienia tego istotnie. Przy założeniu inflacji w przedziale 3%-3,5%, różnica to przedział 0,5%-1%. Uważam, że na przykład tempo inwestycji podane w prognozach NBP, ma ogromne szanse się wypełnić przy nieco wyższych stopach. Projekcja NBP wspomina też o dość stabilnym kursie walutowym w okresie prognozy. Stabilny kurs w połączeniu ze niską stopą procentową oznacza politykę o relatywnie niskiej restrykcyjności jak na nasze dotychczasowe doświadczenia.

Podsumowując, jestem zwolennikiem podniesienia stopy referencyjnej do 4%. Dopiero wtedy będzie można wstrzymać się z dalszymi ruchami do głębszego poznania jak rozwinie się sytuacja makroekonomiczna. Nie sądzę też by taka podwyżka miała jakieś poważniejsze konsekwencje dla rynku finansowego. Wg stawek FRA, rynek od dawna przyjął do wiadomości, że podwyżka może mieć miejsce w każdej chwili. O popycie na polska walutę i tak w większym stopniu decyduje sytuacja makroekonomiczna w Polsce i na świecie. O ewentualnej aprecjacji złotego zdecydują perspektywy naszej gospodarki i jej atrakcyjność względem innych krajów.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań 1

Po ponad trzech kwartałach 2010 r. można powiedzieć, że nie nastąpił przełom cenowy w rozumieniu wzrostu cen mieszkań. Dla kupujących – na szczęście. Generalnie, mamy do czynienie z ciekawą sytuacją w budownictwie mieszkaniowym.

W kategorii mieszkań „ma sprzedaż lub wynajem” oddano po III kw 2010 r. 38,6 tys. mieszkań. To mało jak na możliwości deweloperów. Tu po załamaniu na rynku mieszkaniowym, w 2008, deweloperzy odnotowali rekord – 44,9 tys. oddanych do użytku mieszkań po III kw 2008 r. Załamanie rynku i kryzys na rynkach finansowych, skutkowały ograniczeniem realizowanych projektów i ostrożnością banków w finansowaniu budownictwa wielorodzinnego. Ale jeszcze rok później, w III kw 2009,  deweloperzy oddali do użytku niemal 54 tys. mieszkań. To był wysyp mieszkań z projektów rozpoczętych w okresie boomu mieszkaniowego. W tym okresie ceny ofertowe deweloperów średnio spadły o kilka procent. Deweloperzy mogą wiec mówić o sporym szczęściu.  Sytuacja makroekonomiczna, wymusiła przejściowe ograniczenie skali prac, ale przy wciąż atrakcyjnych cenach sprzedaży.

O ile jednak można powiedzieć, że w przypadku cen, los okazał się względnie łaskawy dla deweloperów, to najbliższa przyszłość nie oznacza hossy cenowej. Po III kw 2008 r. rozpoczęto budowę 54,5 tys. mieszkań. Przy założeniu około dwuletniego cyklu budowy budynków wielorodzinnych i rozpoczętych w 2008 projektów, oznacza to iż deweloperzy w najbliższych miesiącach oddadzą zaległe ponad 10 tys. mieszkań. W zasadzie zamiast „w najbliższych miesiącach” powinienem napisać, że wciągu 2011 r. Dane dotyczące mieszkań oddanych do użytku wskazują wydłużanie lub wstrzymywanie części projektów rozpoczętych w 2008 r.

W I poł. 2009 r. deweloperzy radykalnie ograniczyli nowe budowy. W latach 2007 i 2008, w I półroczach deweloperzy rozpoczynali budowę ponad trzydziestu tysięcy mieszkań. W I poł 2009 było to zaledwie 19 tys. Powyższe dane wskazują, że rynek mieszkaniowy w ciągu nadchodzących kilku miesięcy powinien uniknąć poważniejszych wahań cen nowych mieszkań. Słabszy wynik rozpoczętych I poł. 2009 r. budów, zrekompensowany będzie mieszkaniami , których budowę rozpoczęto w 2008. Nie wykluczam, że kupujący z obawy o podaż mieszkań, zaakceptują małe podwyżki. Nawet jeżeli, to będzie to okres dość krótki –najdalej do IV kw 2011 r. Powód? Rynek i jego prawa działają. Poprawa sytuacji gospodarczej, a przede wszystkim brak oznak kryzysu, spowodowały powrót deweloperów na budowy. Po trzech kwartałach tego roku, liczba mieszkań których budowę rozpoczęto, sięgnęła  48 tys. mieszkań.  To zaledwie 13% mniej od wyników z najlepszych lat (2007 i 2008). To ożywienie, zapobiegnie ewentualnym naciskom na wzrost cen w przyszłym roku.

Pewnym ograniczeniem dla wzrostu cen będzie też ograniczenie programu Rodzina na swoim. Jednym z pomysłów jest ograniczenie przelicznika kosztów, z 1,4 do 1,2.  Pisałem o tym w październiku. Dodatkowo czeka nas podwyżka VATu.

Analiza zmian cen mieszkań nowych nie jest łatwa. W poszczególnych miastach widać wpływ oddawanych projektów. Utrudnia to poważnie analizę trendów na rynku. By sobie pomóc, z cen nowych mieszkań podawanych przez redNet Property, utworzyłem średnią. W porównaniu z cenami z III kw 2009, ceny spadły o niemal 4% i dane za październik wskazują, że jeszcze przez parę miesięcy możemy mieć do czynienia ze spadkiem. Zaznaczam, że spadkiem dość niewielkim. Trzeba mieć świadomość, że może to być nie tyle spadek cen rynkowym co spadek udziału w ofercie mieszkań o wyższym standardzie lub lepiej położonych. Potwierdzenie tego widać w cenach mieszkań sprzedanych. Ich cena wzrosła o ok. 2% w porównaniu z III kw 2009 r.

Rysuje się wiec obraz stabilizacji, co potwierdzają informacje o cenach oferowanych na rynku wtórnym. Wg informacji podawanych przez firmę doradczą Expander, w II poł 2009 zakończył się proces spadku cen. Sprzedający, widząc poprawę nastrojów w Polsce, podciągnęli ceny sprzedaży średnio o 3 % wciągu roku. Ten wzrost miał miejsce głównie w I poł 2010 r. i od tego czasu trudno zmusić kupujących do akceptacji wyższych cen. W średnim terminie, dominować będzie na naszym rynku stabilizacja cen mieszkań z próbami nacisku na ich wzrost. Wątpię jednak by były to wzrosty większe niż kilka procent rocznie.

W opracowaniu wykorzystałem informacje z: redNEt Consulting/Tabelaofert.pl, Szybko.pl/ Expander oraz GUS.

Linki do wpisów dot. rynku mieszkaniowego

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2010/10/Rodzina-na-swoim-watpliwosci-dot-programu.html

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2010/01/Ceny-mieszkan-Co-dalej.html

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Idzie nam nieźle

Idzie nam nieźle. Wyniki po trzech kwartałach budzą zadowolenie. Poprawia się handel hurtowy. Od kilku miesięcy sprzedaż hurtowa w poszczególnych miesiącach jest większa o 10% do 14% od ubiegłorocznej. Ten poniekąd satysfakcjonujący wynik oznacza jedynie odrobienie spadków jakich hurt doświadczył w ubiegłym roku. Na uwagę natomiast zasługuje fakt, iż sprzedaż hurtowa mniej więcej od lipca osiągnęła – i minimalnie przekracza – poziom z lat 2008 i 2007. Handel detaliczny nie odczuł w 2009 takiego spadku jak handel hurtowy. Jedynym nieszczęściem, o ile w ogóle o nieszczęściu można mówić, była sprzedaż na poziomie z roku 2008. W okresie od końca 2006 do połowy 2008, roczna dynamika sprzedaży dla poszczególnych miesięcy zawierała się w przedziale 10% – 16%. Po stabilizacji sprzedaży praktycznie aż do połowy tego roku, handel detaliczny zaczyna powoli przyspieszać. W sierpniu i wrześniu handel detaliczny w ujęciu YoY wzrósł średnio o 4,5%. Przypomnę, że oznacza to poziom niemal na poziomie średniego tempa wzrostu sprzedaży detalicznej dla naszej gospodarki.

Sprzyja nam również eksport. Wartość eksportowanych towarów w ostatnich miesiącach, jest już na poziomie eksportu z przełomu 2007 i 2008. Szybko więc odrabiamy straty jakie spowodował kryzys gospodarczy na świecie. W pierwszych miesiącach ubiegłego roku, eksport wyrażony w euro był o ponad 20% niższy od wartości z analogicznego okresu 2008 r.  Można więc powiedzieć, że wystarczył nam rok by odrobić straty. Pozostaje pogratulować polskim przedsiębiorcom. Przejściowe skutki spadku eksportu pomógł zniwelować osłabiony złoty. Dzięki złotemu spadek eksportu w 2009 był zniwelowany przynajmniej o połowę. Oczywiście nie jest możliwe utrzymanie obecnej dynamiki eksportu, czyli ponad 20% YoY. To głównie efekt bazy. Wystarczy jeśli za rok dynamika YoY będzie w przedziale 5% – 12%. To i tak byłby spory sukces. Może nam w tym pomóc złoty. Po interwencji walutowej NBP z kwietnia tego roku i dyskusjach o pożądanym poziomie złotego, widać w komentarzach do sytuacji na rynku walutowym, jak silnie tkwi w umysłach graczy rynkowych obawa przed kolejną interwencją. Trzeba się oczywiście liczyć z procesem wzmocnienia złotego silniejszym niż wynikałoby to danych fundamentalnych (makroekonomia).

Do pełni szczęści brakuje jeszcze przyspieszenia w inwestycjach. Jestem jednak przekonany, że i w tym przypadku w najbliższych kwartałach będzie zmiana na lepsze.

Sprawnie odrabiają straty sektory przemysłowe. Produkcja z ostatnich kilku miesięcy jest większa od wyników sprzed dwóch lat (czyli tuż przed kryzysem) i sprzed trzech lat.  Pozytywnym objawem jest to, że ok. 10% i wyższa dynamika produkcji YoY, jakiej doświadczamy od II kw tego roku, nie jest tylko wynikiem ciągnięcia wyników przez grupę sektorów zaliczanych do działów przemysłowych gospodarki. Oprócz działów obejmujących produkcję napojów, wyrobów tytoniowych, tzw. pozostały sprzęt transportowy i meble, wszystkie pozostałe notują dynamiki wzrostu od kilku do kilkunastu procent YoY. By uniknąć efektu bazy, czyli – w tym przypadku – porównania ze słabym rokiem ubiegłym, porównałem sprzedaż z okresu IV-IX 2010 z okresem IV-IX 2008. Dynamiki wzrostu sa nieco bardziej zróżnicowane, ale podobnie jak przy porównaniu YoY, dominująca większość sektorów przemysłowych odnotowuje wzrost. Na szczególny podziw zasługuje szeroko rozumiana chemia, poligrafia i produkcja papieru oraz producenci wyrobów elektronicznych. Do formy nie wrócił sektor hutniczy i odzieżowy. Niestety ten ostatni traci na znaczeniu w naszej gospodarce od kilku lat. O sektorach  producentów energii i ciepła nie wspominałem, bo oni i tak mają zapewniony popyt przy jednoczesnym corocznym kilkuprocentowym wzroście cen sprzedaży.

To co najważniejsze w gospodarce, to: odrobienie strat z okresu IV kw 2008 – 2009 i wejście na stabilną powolną ścieżkę wzrostu.  Przytoczone wyniki nie gwarantują błyskawicznego powrotu na ścieżkę wzrostu 5%-6% PKB, ale w średnim terminie mamy niemal pewne 3,0%-4%.

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

Sektor prywatny zaczyna inwestować

W sumie jest nieźle, można powiedzieć patrząc na wyniki budownictwa (wyniki podane przez GUS wg rodzajów obiektów) po III kw tego roku.  W sierpniu i wrześniu, roczna dynamika produkcji budowlano-montażowej wzrosła odpowiednio o 8,5% i 13,4%. Efekt sezonowości jest w tym niewielki. W minionych kilku kwartałach przed spadkiem ratował budownictwo popyt generowany przez sektor państwowy. Jednak by budownictwo w średnim terminie utrzymało dynamikę taką jak w minionych dwóch miesiącach, to musiałoby nastąpić ożywienie po stronie sektora prywatnego.

Budownictwo mieszkaniowe w ujęciu rocznej dynamiki, już ósmy kwartał odnotowuje spadki. Złoty okres to 2008 r. kiedy wartość prac wynosiła nieco ponad 3 mld zł średnio kwartalnie. Potem było już tylko gorzej. W tym roku wartość średnia kwartalna prac wynosiła 2,4 mld zł. Można więc powiedzieć, że rynek mieszkaniowy skurczył się o ok. 30%. Oczywiście trzeba pamiętać, że dokonuje porównania z okresem wyjątkowego – jak na polskie realia – popytu. Najważniejsze jest jednak to, że korekta ewidentnie hamuje i można przyjąć, że wartość prac budowlanych w budownictwie mieszkaniowym przestanie lada chwila spadać. W najbliższych kwartałach powinniśmy widzieć poprawę, Ale przyrost wartość robót w budownictwie mieszkaniowym nie będzie nazbyt dynamiczny. Na koniec już tylko przypomnę, że budownictwo mieszkaniowe to blisko 14% prac budowlanych wg analizowanego zestawienia GUS..

Segment rynku budowlanego, który uratował budownictwo i producentów materiałów budowlanych, to obiekty inżynierii lądowej i wodnej (57% prac budowlanych). Wartość prac po III kw 2010 jest niemal identyczna jak w analogicznym okresie roku ubiegłego. To trochę konsekwencja słabego I kw (ostra zima). Co ważne odnotowania, wyniki dwóch kolejnych kwartałów nie wskazują byśmy mieli do czynienia z nadrabianiem zaległości po I kw. Mamy już za sobą okres silnego uderzenia, czyli skoku prac, wywołanego funduszami UE i poprawą sytuacji ekonomicznej jednostek samorządu terytorialnego (jst). Mieliśmy ogromne szczęście, że wzrost prac w segmencie inżynierii lądowej i wodnej nałożył się również na okres spowolnienia gospodarczego w Polsce. Przypomnę tylko, że w 2009 wartość prac budowlanych w omawianym segmencie wzrosła w porównaniu z 2008 aż o 21%. Poprawa sytuacji ekonomicznej jst, odważniejsza polityka kredytowa jst i napływ funduszy UE, nie trwają wiecznie (w rozumieniu dynamiki). Jst korygują zbyt optymistyczne plany finansowe na ten rok (pisałem o tym niedawno).

Prognoza wartości prac w segmencie inżynierii lądowej i wodnej nie jest łatwa. Głównie dlatego, że popyt generowany jest w znacznym stopniu przez sektor państwowy. Trudna sytuacja finansów publicznych, nie powinna się jednak przełożyć się na ograniczanie prac, a jedynie na ograniczenie dynamiki wzrostu. Być może w najbliższych kwartałach wartość prac się ustabilizuje. Nie ubolewałbym nad tym, ponieważ już tylko z racji rozmiarów segmentu, będzie on działał stabilizująco na budownictwo.

Najciekawsza jest sytuacja w trzecim segmencie budownictwa – budynki niemieszkalne (niemal 30% budownictwa ogółem). Segment ten obejmuje muzea, budownictwo przemysłowe, magazyny, biurowce, szkoły, szpitale itd. Popyt generowany jest przez sektor państwowy i prywatny. Na ten ostatni przypada być może ok. 2/3 popytu w tym segmencie.

Wyniki III kw potwierdzają, że sektor prywatny powoli przestaje się bać inwestowania i nabiera śmiałości. W III kw nakłady sektora prywatnego wzrosły o kilkanaście procent w porównaniu z III kw 2008 r. Mam świadomość, że prosta dynamika rok do roku w pracach takich jak budownictwo przemysłowe, handlowo-magazynowe i biurowe, to poważne uproszenie. Między innymi z powodu tzw. efektu bazy. Niemniej jednak analiza danych pozwala postawić wniosek jaki podałem na wstępie. W innych wpisach o sytuacji finansowej przedsiębiorstw wspomniałem, że podmioty gospodarcze wskutek spowolnienia gospodarczego, radykalnie ograniczyły inwestycje i zaczęły akumulować gotówkę na rachunkach. Wartość prac w podsegmencie obiektów przemysłowo-magazynowych jest na poziomie nieco większym niż w 2006 r. W porównaniu zaś udanym 2008 rokiem, wartość prac jest o 34% mniejsza. To najlepiej pokazuje w jak silnym stopniu zmiana koniunktury wpływa na długoterminowe decyzje podmiotów sektora prywatnego.

Chyba najbardziej intrygująca w wynika budownictwa obiektów niemieszkalnych jest grupa określana długą nazwą: ogólnodostępne obiekty kulturalne, budynki o charakterze edukacyjnym, budynki szpitali i zakładów opieki medycznej oraz budynki kultury fizycznej. Tutaj panuje hossa na całego. Aż szkoda że to tylko 8% budownictwa ogółem. Wartość prac po III kw 2010 jest większa aż o 45% od ubiegłorocznych. To efekt kilku czynników. Szukanie przyczyny tylko w wyborach samorządowych jest zbytnim uproszczeniem, co nie oznacza iż lekceważę ten czynnik. Znaczne poruszenie w tym segmencie obserwujemy już od II poł. ubiegłego roku. Rozwój gospodarczy i wzrost zamożności kieruje nasza uwagę na zainteresowanie szeroko rozumianą kulturą i rekreacją, na co odpowiadają zarówno inwestorzy prywatni jak i sektor państwowy (fundusze z budżetu centralnego i jst). Ponadto oczkujemy już nie tylko poprawy usług medycznych czy edukacyjnych ale i warunków w jakich są świadczone. Sądzę że to ożywienie wkrótce się skończy, ponieważ taka dynamika wzrostu nie znajduje uzasadnienia w dłuższym terminie.

W wynikach budownictwa obiektów niemieszkalnych bardziej liczę na pojawiające się sygnały świadczące o przyspieszeniu inwestycji generowanych przez sektor prywatny. A za kilka kwartałów ma szansę dołączyć do niego sektor mieszkaniowy.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Deficyt budżetowy po III kw.

Wg założeń budżetowych, na 2010 r. wydatki mają być minimalnie większe od ubiegłorocznych. Dochody mają być mniejsze o 9% w porównaniu z wykonaniem za 2009 r. Planowany deficyt na ten rok to 52 mld zł. W relacji do PKB będzie to wartość poniżej 4%.

Po trzech kwartałach można powiedzieć, że sprawdzi się prognoza wpływów z podatku VAT. Ten podatek to czołowa pozycja w dochodach naszego budżetu państwa, bo aż 44%. Planowano wzrost wpływów o ok. 8% w porównaniu z wykonaniem w 2009 r. Jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Analizując na przykład dynamikę zmian we wpływach w podatku VAT, można zaryzykować twierdzenie, że wpływy minimalnie przekroczą wartości planowane (ok. 106 mld zł). może to być kwota pomiędzy rzędu 3 mld zł.

Miłą wiadomością są wpływy z akcyzy. Planowano powtórzenie wpływów z roku 2009, czyli ponad 53 mld zł. Opierając się na wynikach po 9 miesiącach, jest szansa iż z tego tytułu wpływy będą większe o 2-3 mld zł. Te pieniądze bardzo się przydadzą, ponieważ wygląda na to iż wpływy z CIT mogą być mniejsze o 3 do 5 mld zł. Na słaby wynik rzutują bardzo słabe wpływy z okresu marzec-lipiec. Jest pewna nadzieja na lepszy IV kwartał, dlatego podałem jako dolną granicę 3 mld zł.

Mam nadzieję, że nie jestem niepoprawnym optymistą twierdząc, że w części podatkowej budżet zrealizuje planowane wpływy. Różnica względem założeń polega na tym, iż będziemy mieli niedobór w podatkach dochodowych (głównie w CIT). Na szczęście nadwyżka wpływów z podatków pośrednich pokryje te braki.

Generalnie wydźwięk wyników budżetu po trzech kwartałach oceniłbym jako neutralny. Z jednej strony wszystko wskazuje na to, iż nie przekroczymy planowanego deficytu. Pocieszająca jest również realizacja wpływów budżetowych z podatków, rozumianych  jako suma. Razi trochę skala niedoszacowania wpływów z CIT. Możemy być świadkami realizacji nawet o kilkanaście procent poniżej planu. Trzeba oczywiście pamiętać, że CIT w naszym budżecie to tylko ok. 10% w ostatnich latach. Ponadto planowanie wpływów z podatków dochodowych obarczone jest zawsze pewnym błędem. Szczególnie w okresach wahań koniunktury.

Z drugiej strony trudno uznać planowany deficyt na poziomie 52 mld zł za sukces. Jest to deficyt o połowę za duży. Niewielkim tłumaczeniem są tu okoliczności, czyli spowolnienie gospodarcze z ubiegłego roku, które wywołało sporych rozmiarów deficyt. Mści się na nas relatywnie niska elastyczność wydatków budżetowych oraz odłożenie decyzji zmierzających do ograniczenia deficytu o kilka kwartałów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Rodzina na swoim, wątpliwości dot. programu

Wielka dziura w finansach publicznych jaka powstała wskutek różnicy pomiędzy wydatkami i wpływami, zmusza do gorączkowego poszukiwania oszczędności. Na liście pozycji do zlikwidowania lub redukcji dość często pojawia się program Rodzina na swoim (RNS). Wymieniają ta pozycję zarówno ekonomiści i analitycy z instytucji niezwiązanych z rządem, ale i coraz częściej urzędnicy reprezentujący stronę rządową. Ostatnio, wg informacji „Rzeczpospolitej”, wnioski dotyczące m.in. RNS przekazał kancelarii ministra Michała Boniego Bank Gospodarstwa Krajowego, który obsługuje ten program. Zadaniem BGK była analiza obsługiwanych przez ten bank programów, na potrzeby rządu. BGK proponuje likwidację programu. Informacja prasowa podaje jedynie, że w opinii BGK, RNS przyczynia się do wzrostu cen mieszkań, korzystają na nim głównie banki i że nie spełnia swojej roli społecznej, bo korzystają na nim głównie osoby dobrze zarabiające (tzn. posiadające zdolność kredytową). Wg BGK, rezygnując z programu, państwo zaoszczędziłoby do 2020  4,5 mld zł.

Jednym z najtrudniejszych zadań w przypadku programów wsparcia budownictwa jest odpowiedź na pytanie, czy w ogóle są one potrzebne. To temat na poważne rozważania. W dużym skrócie przyznam, że jestem za wspieraniem budownictwa mieszkaniowego. Dyskusyjna jest skala i kierunki wsparcia. Być może będzie okazja wrócić do tego tematu. W tym wpisie skupie głównie na programie RNS w kontekście uwag BGK.

Z jednej strony mamy program wsparcia, ale z drugiej trzeba pamiętać, że nie odgrywa on specjalnie nadzwyczajnej roli. W 2007 z programu (pokrycie połowy odsetek przez pierwsze osiem lat spłaty) skorzystało zaledwie 4 tys. rodzin. Rok później niewiele więcej, bo tylko 6,6 tys. Główną przyczyną były limity cenowe metra kwadratowego, powyżej których wsparcie się nie należało. Koszt metra liczony jest dla miast – głównie wojewódzkich – i pozostałego obszaru województwa jako iloczyn kosztu budowy i wskaźnika (obecnie 1,4). Przykładowo, w 2008 dla Warszawy program pozwalał na wsparcie przy cenie nie większej niż 6,7 tys. i średniej cenie rynkowej – 8,3 tys. W kolejnym roku ceny metra kwadratowego spadły  w Polsce na ogół o nie więcej niż 10%, ale pułapy cenowe dla RNS wzrosły średnio aż o 33% (porównanie III kw 2008 z IV kw 2009). Radykalna zmiana parametrów przyczyniła się do w największym stopniu do popularności kredytu w 2009 r. W ubiegłym roku skorzystało z programu 31 tys. rodzin. Było to 16% kredytów hipotecznych udzielnych przez banki. W latach 2007 i 2008 było to odpowiednio 1,3% i 2,3%. W 2010 popularność programu RNS utrzymuje się na poziomie ubiegłorocznym w rozumieniu udziału w kredytach hipotecznych ogółem. Biorąc jednak pod uwagę wzrost liczby udzielnych kredytów hipotecznych, to w tym roku może skorzystać z programu od 35 tys. do 40 tys. rodzin.  

Każdy kolejny kredyt to koszt dla budżetu. Przy takim zainteresowaniu RNS jak obecnie, za dwa-trzy lata obsługa programu może pochłonąć nawet 1 mld zł rocznie. Zwracam na to uwagę, ponieważ prawdopodobnie to aspekt kosztowy zmusił rząd do przeglądu programów. Wg BGK rezygnacja z programu oznacza oszczędności rzędu 4,5 mld do 2020 r. Z przeprowadzonych przeze nie obliczeń wynika, że BGK robił obliczenia przy założeniu popularności programu na obecnym poziomie. Warto jednak zauważyć, że rząd sam wywołał popularność programu poprzez podniesienie wskaźnika aż do 1,4. I bez tego od III kw 2008 (górka cenowa na rynku mieszkaniowym) do chwili obecnej deklarowane koszty budowy (czyli bez wskaźnika) wzrosły o ponad 25%. Rząd ma więc możliwość sterowania zainteresowaniem RNS. Jeżeli więc koszty są za duże, to po co podnoszono wskaźnik. Dodatkowo dostępność programu RNS można było regulować innych parametrami określającymi dostęp do programu.

Zarzut o przyczynianie się do wzrostu cen mieszkań jest dyskusyjny, co nie oznacza że pozbawiony racji. Po prostu nie przeceniałbym go. Po drugie rząd sam jest tu winien, bo – jak wyżej wspomniałem – sam podnosi pułapy kwalifikacyjne ceny metra kwadratowego. Musimy pamiętać, ze każdy program wsparcia, w tym i RNS, jest przy okazji ingerencją w mechanizm rynkowy, czyli relacje popyt i podaż. BGK zwrócił uwagę na negatywną stronę określania pułapu cenowego. To co jest teraz wadą RNS, może być jego zaletą, na co dowodem są lata 2007 i 2008. Owszem, RNS ma cechy ingerencji w rynek, ale decydenci mogli tak ustawiać pułapy cenowe (co najmniej za pomocą wskaźnika) by uniknąć dofinansowania droższych mieszkań w największych miastach.

Wpływ programu na ceny rynkowe nie jest moim nadmiernie istotny. W ponad połowie kredyty w ramach RNS przeznaczone są na zakup mieszkań na rynku wtórnym i w kilkunastu procentach na domy jednorodzinne. W rzeczywistości RNS obniża koszt spłaty kredytu tylko (kapitał + odsetki) o ok. 9%. Biorąc pod uwagę średni kredyt ze wsparciem RNS (ok. 175 tys.), to i tak większość z tych którzy skorzystali z programu i tak skorzystałaby z normalnych kredytów. Przy kredycie na 25 lat na kwotę 175 tys. miesięcznie trzeba spłacać przynajmniej 1 tys. zł. RNS pozwala obniżyć płatność o ponad dwieście złotych miesięcznie przez pierwsze osiem lat. To istotne jeśli weźmie się pod uwagę sugestie BGK, iż program wspiera osoby które i tak stać na mieszkanie. To dziwny i zabawny zarzut. Trzeba sobie odważnie i uczciwie powiedzieć, że programu wsparcia tego typu i tak będą dotyczyły rodzin o dobrych dochodach, ponieważ rodziny gdzie rodzice otrzymują wynagrodzenie poniżej średniej krajowej każdy (czyli przynajmniej 2/3 społeczeństwa), nie mają szans na sprostanie obsłudze kredyty hipotecznego. Tu niewielką szansą są idee typu TBSów, a dalej to już tylko budownictwo komunalne. Te zaś jest przeznaczone raczej dla innej grupy klientów. Nie stać nas na razie na potężne wsparcie budownictwa dla osób o słabych wynagrodzeniach. Nie gardźmy więc programami dla osób średniozamożnych, bo one – idąc do nowych mieszkań – odstępują stare.

RNS można chwalić i ganić, jak każdy inny program wsparcia budownictwa mieszkaniowego opierający się na wsparciu w spłacie.  Z perspektywy czasu mniej mnie już kręci krytykowanie takiego czy innego programu wsparcia, a dostrzegam coraz większy brak konsekwencji. Nie potrafimy się na coś zdecydować. Mieliśmy kilka różnego typu programów i zawsze po kilku latach zainteresowanie słabnie.  Na razie widzę, że najważniejsza jest walka z deficytem finansów publicznych. Ok., zgoda. Ale właśnie tego typu program pozwalają rządowi na sterowanie popytem na program, za pomocą parametrów zawartych w ustawie i załącznikach. Przy mądrym wykorzystanie można by walczyć z patologiami rynkowymi (ceny) na rynku nowych mieszkań. Nie jest problemem zmniejszenie zainteresowania RNS nawet o połowę i to w ciągu 2-3 kwartałów. Swoją drogą jest to dobry przykład tzw. odsztywnienia wydatków budżetowych. W okresach niebezpiecznych dla finansów publicznych można zmniejszyć, decyzją urzędników, wydatki budżetowe. Oczywiście z pewną bezwładnością i bez możliwości całkowitego ucięcia wydatków (trzeba wypłacać wsparcie dla wcześniej podpisanych umów).

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie ma potrzeby demonizowania problemu dostaw gazu do Polski

Niemal jak co roku, media żyją dostawami gazu dla krajowych odbiorców. Wydawałoby się, że temat gazu jest wysoce niemedialny, bo trudny do wytłumaczenia i wbrew pozorom grubo mniej ciekawy niż szereg innych branż. Drugim powodem niemedialności jest to, iż w rzeczywistości nawet nie nadaje się do toczenia politycznych sporów. Każdy rząd stykał się z problematyką dywersyfikacji i zapewnienia dostaw gazu. I każdy rząd miał malutkie sukcesy i porażki, zarówno w relacjach z zagranicznymi dostawcami jak i z Rosjanami. Słowo „porażki” ma być może nazbyt negatywny wydźwięk, ponieważ są to głównie porażki wynikające ze stawiania sobie nazbyt ambitnych celów, w zakresie zarówno ekonomicznym jak i politycznym. Ja osobiście nie mam poczucia jakiegoś nadzwyczajnego zagrożenia brakiem dostaw gazu, czy też upokorzenia ze strony Rosjan albo wyjątkowej niezdarności naszych decydentów.

Kontrakty gazowe i dywersyfikacja stały się bronią w politycznym sporze. W związku z tym politycy, przy aprobacie mediów, zaczęli się spierać o kontrakty na dostawę gazu z Rosji i dywersyfikację. Dla widza próba wyrobienia sobie zdania spełza na niczym. Standardem wśród medialnych rozmówców jest manipulacja faktami. Do tego polscy politycy starają się kreować na znawców  europejskiego rynku gazu i przybierać pozę nauczycieli wobec innych państwa UE w zakresie polityki energetycznej. Szkoda że największa obecnie partia opozycyjna, przed kilku laty zrobiła z polityki energetycznej jeden z głównych punktów sporu politycznego. To poważnie utrudnia racjonalna dyskusję. Łączymy to z antypatią do Rosjan i urzędników UE, którzy w naszym (tzn. części polityków) przekonaniu prowadzą krótkowzroczną politykę energetyczną.

Jako przykład idiotycznej debaty podam rozmowę jak odbyła się w jednego z kanałów telewizyjnych. Polityk opozycyjny powiedział że gaz z Rosji to aż 90% importu. Polityk koalicji rządowej chcąc uspokoić widzów, twierdził że gaz  ziemny to tylko kilka procent w naszym bilansie energetycznym. W każdej z wypowiedzi kładziono nacisk na udział procentowy, starając się nie tłumaczyć czego on dotyczy. Widz mógł oszaleć. To albo mamy gaz i tylko od Rosjan, albo nie ma problemu, bo gaz to tylko kilka procent. Jak więc jest? Otóż każdy z polityków miał rację. Tylko że polityk opozycji chciał straszyć zagrożeniem energetycznym (uzależnienie od jednego dostawcy), a polityk koalicji rządowej nadużył statystyki by zmarginalizować problem dostaw gazu.

Warto zacząć od rzekomo strasznego uzależnienia od Rosjan. W minionej dekadzie udział Rosjan w konsumpcji gazu w Polsce to ok. 50% (ostatnio wzrósł do 60%). Pozostała część to wydobycie krajowe (4,3 mld m3), które stanowi niemal 1/3 naszego zapotrzebowania. Dostawy z pozostały krajów (np. Niemcy i Turkmenia) to do 10% do 25% dostaw, w zależności od roku. formalnie UE sugeruje by udział jednego dostawcy nie przekraczał 30%. Pod względem uzależnienia od importu, a w tym od Rosjan, nie jesteśmy jakimś szczególnie uciemiężonym krajem. Udział Rosjan w dostawach do UE to aż ok. 40% i 33% udziału w imporcie. Specyfiką krajów z obszaru objętego przez Turcję, Grecję, Austrię, Ukrainę i Finlandię jest uzależnienie od Rosjan w zakresie od 50% do 100%. Udział więc Rosjan w naszym bilansie gazowym nie jest więc wyjątkowy. Taka skala uzależnienia to efekt dawnych podziałów politycznych, ograniczonej alternatywy dostaw, ale i polityki cenowej Rosjan. W takich państwach jak Francja, Włochy  i Niemcy, udział Rosjan zawiera się w przedziale od 25% do 43%. Formalnie więc Niemcy maja niższy udział (43%) rosyjskiego gazu w porównaniu z nami, ale fizycznie dostawy kilkakrotnie przekraczają dostawy do Polski.

Dywersyfikacja jest jak najbardziej pożądane. Mamy duży udział źródeł krajowych. Wg ekspertów można udział ten zwiększyć, ale to wymagałoby zwiększenia inwestycji. Ponadto nasze zasoby (ekonomicznie opłacalne i objęte koncesjami) są ograniczone. Do niedawna mówiło się nawet tylko o nieco ponad 100 mld m3. Nie ma się więc co spieszyć z wyczerpywaniem tych złóż, tylko po to by robić Rosjanom na złość. Słynny ostatnio gaz łupkowy to melodia przyszłości w rozumieniu kilku- , kilkunastu lat. Tyle trzeba czasu by dokładnie zdiagnozować zasoby i ich ekonomiczną opłacalność wydobycia oraz rozkręcić wydobycie.  

Podjęte przed laty działania na rzecz dywersyfikacji dostaw gazu są oczywiście zasadne. Dostawy z państw Azji Środkowej jak na razie nam nie wychodzą. Gaz z Turkmenistanu może być tylko uzupełnieniem, ale nie alternatywą dla Rosjan. Najgorętszy spór przed laty wybuch wokół dostaw ze Skandynawii. Wbrew pozorom nie chodziło o animozje pomiędzy poszczególnymi ekipami rządzącymi w Polsce i robienie sobie na złość. Problem z dywersyfikacja jest trudny do rozwiązania z kilku powodów i to natury obiektywnej. Celem dywersyfikacji w naszym przypadku jest pokazanie Rosjanom, że mamy alternatywę by uniknąć ewentualnego szantażu energetycznego. Okazało się jednak, że dostawcy ze Skandynawii postawili warunki, które spowodowały powrót do dyskusji nad celami dywersyfikacji i ich kosztem. Jednym z rowiązań jest terminal LNG. Wg obecnych prognoz już w w 2015 drogą morską uzupełnimy dostawy o 1,5 mld m3 gazu. Porażki w dywersyfikacji z kierunku skandynawskiego i azjatyckiego, skierowały naszą uwagę na zaopatrzenie z krajów UE. W 2015 dostawy z Niemiec i Czech sięgną łącznie 2 mld m3.

Wydaje się, że przeszliśmy już etap dziecięcych sporów o dywersyfikację, prowadzonych na potrzeby bieżącej polityki. Politycy już wiedzą, ze dywersyfikacja to potężne wydatki na infrastrukturę i koszt dla odbiorców oraz wieloletnie mozolne planowanie i analizowanie by uniknąć przypadkowych decyzji. Nie ma potrzeby demonizować Rosjan, którzy tak jak wszyscy inni chcą robić dobry interes z krajami UE. Są wymagającym partnerem, który stara się wykorzystać swoje przewagi, ale dokładnie tak samo działały firmy z państw w których staraliśmy podjąć współprace gazową. Warto przypomnieć, że jesteśmy w pewnym stopniu zdani a Rosjan i a oni zwiększają dostawy wraz z rosnącymi oczekiwaniami. I mimo corocznych strachów wciąż mamy od nich gaz.

Nie lekceważę bynajmniej dywersyfikacji, ale nie mniej wydajne jest chyba mozolne wprowadzanie tego tematu na forum UE. Mam na myśli bezpieczeństwo i solidarność energetyczną, ale i działania na rzecz redukcji zużycia surowców energetycznych czy wspólnej reprezentacji w kontaktach międzynarodowych. Powinniśmy się też wyleczyć z naszych antypatii rosyjskich i zarażania tym innych państw UE. Świetnym przykładem jest rurociąg bałtycki, Nord Stream. Nie ma co ukrywać, że z rosyjskiego punktu widzenia budowa bałtyckiego rurociągu wydaje się naturalnym posunięciem. Jeden rzut oka na mapę rurociągów i ich przepustowość pokazuje, że Nord Stream jest świetnym uzupełnieniem dywersyfikacji dróg dostaw rosyjskiego gazu do państw UE. Należy też pamiętać, że to inwestycja którą zainteresowane są też niektóre państwa UE, a sam projekt ma akceptacje UE. A że inwestycja jest droga. Cóż, wielkie projekty energetyczne nie sprowadzają się tylko do wyliczenia opłacalności inwestycji. Obejmują trudne do objęcia przez ekonomię kwestie polityczne, ale i bezpieczeństwa energetycznego. Podobnie z naszym terminalem LNG. Byłbym tez ostrożny z zarzutami o polityczną motywację projektu Nord Stream, m.in. i z tego powodu że sami też względem Rosjan używaliśmy ich rurociągów (planowanych) w naszej wizji polityki wschodnio europejskiej i odrzucaliśmy propozycje przebiegu rurociągów przez terytorium naszego kraju.

Sądzę, że gdyby tak oczyścić dyskusje o imporcie gazu i polityce energetycznej z krajowych sporów politycznych i fobii antyrosyjskich, to znacznie lepiej nam by się rozmawiało.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Krzysztof Rybiński przestaje szanować czytelnika

Jak pewnie wielu „użytkowników” prasy i telewizji, również i ja trafiam coraz częściej na felietony i wypowiedzi Krzysztofa Rybińskiego. Przypomnę, że to znany makroekonomista o godnym pozazdroszczenia dorobku naukowym, zawodowym i równie godnych pozazdroszczenia tytułach naukowych.

Krzysztof Rybiński zaczyna w ostatnich kilkunastu tygodniach przemieniać się w kąśliwego publicystę. Porusza w felietonach i na swojej stronie internetowej rzeczy wprawdzie ważne, ale sposób w jaki to robi zaczyna budzić pewne zakłopotanie. W sumie powinno mi być obojętne co kto pisze i jakiej formy używa do zwracania uwagi na ważne problemy ekonomiczne. I pewnie powinno mi być też obojętne czy K.Rybiński zwraca uwagę na ekonomiczne problemy kraju czy na siebie.

Moja opinia chyba nie jest chyba odosobniona, ponieważ porównanie przez Krzysztofa Rybińskiego rosnącego obecnie zadłużenia kraju do czasów Gierka, również wywołało poruszenie wśród ekonomistów (mam na myśli m.in. niedawną polemikę  na łamach Gazety Wyborczej).

W ostatnich tygodniach K.Rybiński był popularny dzięki dość niestosownym porównaniom z latami 70-tymi i uporczywego powtarzania przy każdej okazji (i na swoim blogu), że problemy z deficytem finansów publicznych i niesprawnością państwa są pochodną nadmiaru nieefektywnych urzędników.

Jak wyżej wspomniałem, pewnie byłoby mi obojętne jaką formę przekazu wybiera Krzysztof Rybiński, gdyby nie to, że po lekturze felietonu w „Dzienniku Gazecie Prawnej” (nr 138  z 20 września, „Asfaltowa pustynia innowacji”), można powiedzieć iż K.Rybiński nie szanuje czytelnika. Wspomniany artykuł, to nie kompetentna analiza ekonomiczna, tylko czysta publicystyka pisana pod gusta i oczekiwania czytelnika.

Wnioski i popierające je argumenty świadczą o tym, że autor tekstu wie iż czytelnicy w przeważającej części nie mają wiedzy by zweryfikować przedstawione tam opinie, a przy tym bardzo łatwo przyswajają cokolwiek co służy krytyce rządzących. Warto więc przedstawić postawione tam opinie. Dalej więc trochę cytatów i komentarzy.

W dużym skrócie, artykuł sugeruje ze państwo jest fatalnie zarządzane, a środki pozyskane z emisji długu są bezmyślnie wydawane itd.

„W społeczeństwach rozwiniętych państwo powinno dbać o jednostki słabsze, dotknięte nieszczęśliwymi zdarzeniami losu i zapewnić im minimum egzystencji. Na przykład inwalida, który stracił nogi w wypadku, a nie ma rodziny, która by go wsparła, powinien otrzymywać od państwa rentę”

Wydatki socjalne, które szybko rosną, bo nie ma politycznej woli reform,..”

Tego typu opinie wśród polskim makroekonomistów to żadna nowość. Na ogół polityka socjalna mimo iż jest jednym z głównych „chłopców do bicia” w tekstach ekonomistów, to po poziomie argumentacji widać że środowisko makroekonomistów ma tą sfere państwa niezwykle słabo rozpoznaną. Żeby nie powiedzieć, że  wcale. Przykład z inwalidą, to raczej żart z czytelnika. Już obecnie poziom wsparcia dla osób wymagających opieki (w tym niepełnosprawnych) w pewnym stopniu jest uzależniony od tego czy osoba ma opiekę/wsparcie (wspólne zamieszkiwanie) np. rodziny. Po drugie, obecny poziom rent bynajmniej nie pozwala na hulaszcze życie. Uzależnienie przyznania pomocy od faktu czy ma się wsparcie rodziny czy nie, to raczej żart niż propozycja i do tego rozwiązani bardzo nieuczciwe. Ciekawy jestem, jak K.Rybiński ująłby to w ustawie i czy wie jak szybko musiałby ją nowelizować. Co do zmian, dotyczących wydatków socjalnych (kwot i kryteriów ich przyznawania) miały i maja miejsce zmiany, tylko że autor chyba się tym nie zainteresował.

: jeżeli Tusk zadłuża Polskę szybciej niż Gierek, to na co wydaje te pieniądze? Pewne jest, że w niewielkim stopniu na tworzenie wiedzy i innowacji”

To żadne odkrycie. Z natury rzeczy wydatki stricte inwestycyjne i innowacyjne stanowią skromną część wydatków budżetu i – co za tym idzie – środków finansowych pozyskanych w drodze emisji długu. Dalej autor przytacza wyniki badań jednej z zagranicznych instytucji wskazujące, że Polska ma niezwykle niską liczbę patentów na tle innych krajów.

„w 1990 roku polscy naukowcy byli autorami 3585 patentów”…„Te same dane dla 2007 roku wyglądają następująco: Polska 242 patenty, Czechy 684, Korea Południowa 112 245 patentów, Dania 1602 patenty, Ukraina 511 patentów na skutek potwornej recesji, bo rok wcześniej mieli 1314 patentów. Te statystki są zatrważające. Dwadzieścia lat temu Polska była krajem, gdzie powstawało dużo innowacji prowadzących do aplikacji patentowych, teraz staliśmy się patentową pustynią, daleko za Czechami i Ukrainą.”

Krzysztof Rybiński, chyba zupełnie niechcąco niepoważnie potraktował własne argumenty. Jeżeli miałbym się posługiwać zależnością pomiędzy rozwojem gospodarczym i innowacyjnością gospodarki a liczbą patentów, to wyszłoby na to, że Ukraina jest lepiej rozwiniętagospodarczo od Polski. Autor nie wspomina o jakich patentach mówimy. Tej klasy ekonomista musiał przecież zauważyć, że przez ostatnie 20 lat Polska gospodarka doświadczyła bardzo dynamicznego wzrostu wydajności w wielu sektorach gospodarki i doznała technologicznego skoku. Kilka lat temu analizowałem branżę producentów łodzii motorowych i jachtów. Byłem po wrażeniem tempa rozwoju i adaptacji nowych technologii. To tylko jeden z wielu przykładów jakie mógłbym przytaczać. Jak widać wiec liczba patentów nie jest bezpośrednią determinanta rozwoju technologicznego gospodarki. Doprawdy nie wiem, jak takie fakty mogą uchodzić uwadze tak doświadczonego ekonomisty.

„Wróćmy zatem do teoretycznych rozważań na temat celu interwencji państwa. Na wojsko wydajemy 1,95 proc. PKB, ale eksperci twierdzą, że wojnę z Białorusią przegralibyśmy szybciej niż z Niemcami w 1939 roku. Ingerencje regulacyjne w gospodarkę mamy tak daleko posunięte, że według OECD jesteśmy najbardziej przeregulowaną gospodarką w tej grupie..”

Od razu napiszę, że sugestia powrotu do rozważań na temat celu interwencji państwa, to raczej żart autora, bo jakość „rozważań” widać w kolejnym zdaniu. Niedawny czas temu pisałem, że temat finansowania wydatków na obronność, przekracza możliwości ekonomistów. Nie potrafię powiedzieć czy w naszym  konkretnym przypadku 1,95% PKB wydatków na obronność to dużo czy mało. To w pewnym stopniu decyzja natury politycznej. Krzysztof Rybiński, jak widać, też nie wie, ale stara się to ukryć po przykryciem żartu. Żartu, co tu dużo mówić, mało zabawnego. Zresztą ze zdań o finansowaniu armii w rzeczywistości nic nie wynika. Mamy w ogóle zrezygnować z armii? Doprawdy nie wiem.

Ostatnie zdanie w cytacie trudno mi komentować, bo to publicystyka a nie ekonomia. Mogę tylko bezradnie napisać że to nieprawda, żeby nie powiedzieć – bzdura. Ma jednak ta zaletę, ze łatwo przyswajalna przez czytelników. Rozkoszujemy się wręcz w krytykowaniu własnego kraju.

Krzysztof Rybiński z dobrego ekonomisty przeobraża się w publicystę, który pisze pod gusta czytelników. Poziom krytyki obecnego rządu i „jakość” argumentów zeszła do poziomu jaki uprawia część zaangażowanych politycznie publicystów i polityków opozycyjnych. Żal trochę, bo czytelnicy nieobeznani w makroekonomii przyswajają tego typu argumenty, opierając się na zaufaniu do znanej z mediów postaci. Tymczasem, postać ( Krzysztof Rybiński) jawnie sobie kpi nie tylko z obecnego rządu ale i z czytelnika.

Świetnym miernikiem poziomu krytyki jest zauważenie i zainteresowanie ostrymi opiniami K.Rybińskiego w ostatnich miesiącach przez polityków i publicystów będących w opozycji do obecnego rządu. Bynajmniej nie wynika to z przenikliwości ocen K.Rybińskiego, bo  krytyczna opinię dotyczącą obecnego stanu finansów publicznych przedstawia w mediach dziesiątki publicystów i ekonomistów. To raczej poziom ocen i nieskrywana niechęć pod adresem obecnego rządu, zeszły do poziomu polskiej debaty politycznej.

A tak już na zakończeni: może doczekam czasów, kiedy pojawi się odważny ekonomista który, stojąc przed kamerą czy pisząc felieton w gazecie – pretensje o dług skieruje nie do premiera i rządu, a do Polaków. Premier nie bierze kasy z obligacji na własne potrzeby, a dlatego że żadna grupa  – nieważne czy zawodowa czy społeczna – nie chce słyszeć o ponoszeniu kosztów reformy finansów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Samorządy korygują prognozy dochodów własnych

Dane za II kw jednostek samorządu terytorialnego (JST) są odbiciem bieżących problemów i trendów gospodarczych. Przypomnę, że wraz z danymi przedstawiającymi aktualną sytuację finansową, podawane są prognozy wykonania poszczególnych pozycji. Kolejne dane kwartalne zawierają uaktualnione prognozy, które są niezłym źródłem informacji o planowaniu i nadziejach samorządowców. Poprzednio zwracałem uwagę, że plany dochodów własnych JST jakie obowiązywały w I kw, nie brały pod uwagę słabszej koniunktury gospodarczej. Jednak rzeczywistość można ignorować do pewnego czasu. W II kw niekorzystne trendy w dochodach własnych znalazły w większości potwierdzenie i władze JST musiały przystąpić do korekty planów. Formalnie prognoza dochodów zakłada wzrost o 1,6% w porównaniu z prognozą obowiązującą w I kw tego roku. Jak na doświadczenia lat ubiegłych jest to wzrost bardzo mały. Samorządowcy nie mogli dłużej ignorować ujemnej dynamiki niektórych pozycji dochodów własnych i obniżyli prognozy dochodów własnych w porównaniu z prognozami z I kw, o 3,3%. Wspomniany wzrost prognozy wykonania dochodów ogółem o 1,6%, to głównie konsekwencja wzrostu planowanych dochodów na inwestycje. Dotychczasowa realizacja wpływów na inwestycje uzasadnia wspomnianą korektę. Gorzej jednak z oceną planowania dochodów własnych. Korekta planów o 3,3% w dół, to raczej niewiele. Z jednej strony na plus władzom samorządowym należy zapisać sam fakt korekty. Z drugiej strony należy pamiętać, że korekta jest dość skromna i tak naprawdę już kilka miesięcy temu – kiedy JST przygotowywały prognozy budżetowe – samorządowcy powinni bardziej realnie patrzeć na rzeczywistość. Trendy w dochodach z podatków są kontynuacją trendów z II poł. 2009 i trzeba było od dwóch do trzech kwartałów by samorządowcy w końcu przyjęli to do wiadomości. Mimo korekty, plany realizacji dochodów własnych wobec realizacji w 2009, zakładają wzrost aż o 9%. Moim zdaniem nadal jest to prognoza optymistyczna. W porównaniu z I pół 2009 wpływy w części „własnej” są jedynie o 1,3% wyższe. Zaś w porównaniu z I poł. 2008 wpływy są o 3% niższe. Wygląda więc na to, że w III kw będziemy świadkami kolejnej korekty prognozy dochodów własnych.

W porównaniu z I pół 2009 wpływy z CIT są o ponad 25% mniejsze, a PIT o niemal 8%. Wiarę w wykonanie prognoz samorządowcy opierają na podatku od nieruchomości, wpływach z majątku i pozycji „dochody pozostałe” które obejmuje pozycje inne niż podstawowe podatki i wpływy majątkowe. JST uruchamiają wszelkie inne źródła wpływów i podnoszą ich wydajność. To że te pozycje majątkowe i „pozostałe” dały po I pół 9% i 22% większe wpływy od ubiegłorocznych, nie uzasadnia optymizmu. Samorządowcy chyba to dostrzegli i w II kw skorygowali prognozę dochodów w tych pozycjach.

W porównaniu z I pół ubiegłego roku wydatki inwestycyjne wzrosły o 13%. Jest to dynamiką dość znaczna, chociaż już nie taka jak w ubiegłym roku. Widać więc, ze JST są w stanie korygować  wartość inwestycji w okresach gorszej koniunktury i szukają kompromisu pomiędzy dynamicznym rozwojem w możliwościami finansowymi. Kolejnymi pozycjami, które obciążają wydatki są wynagrodzenia dla pracowników opłacanych z kas JST i wydatki na pozostałe działania, w tym dotacje. Wynagrodzenia i inwestycje stanowiły w I pół. 47%  wydatków. W pozycji wynagrodzeń, JST są w znacznej części uzależnione od uregulowań ogólnokrajowych. Należy nadmienić też, że maja tu wsparcie w postaci subwencji, które pokrywają dominującą część wynagrodzeń nauczycieli. Ta pozycja wydatków jest więc względnie sztywna. Średnia roczna dynamika w ostatnich kilku latach to niemal 9%. Na pozostałe zadania JST przypada ponad 45% wydatków. Jeszcze w 2009 wzrost roczny wydatków w tej grupie wyniósł prawie 12%. Po I pół. 2010 w porównaniu z I pół 2009, tempo na szczęście osłabło do 7%.

Próba godzenia marzeń o rozwoju i bieżących zadań jakie przyporządkowane są JST z możliwościami ich finansowania, jest w obecnej sytuacji gospodarczej trudna do realizacji. Nadal rośnie deficyt JST, który wymaga zewnętrznego wsparcia finansowego. Trzeba jednak zaznaczyć, że tempo  narastania jest słabsze w porównaniu z rokiem ubiegłym. Widać więc, że JST podejmują działania zmierzające do ograniczenia tego zjawiska.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Podatek bankowy

Problemy budżetowe zmusiły rząd i ugrupowania opozycyjne do szukania źródeł dochodów. Tzw. świat zachodni, szuka pieniędzy między innymi w sektorze bankowym. Motywacje są różne. Od spłacenia pomocy państwowej udzielonej w czasach kryzysu, przez ukaranie finansistów za ich niecne zachowanie, po bezwzględne szukanie źródeł dochodów. W końcu dyskusja dotarła do Polski. Okazało się, że i nasz rząd rozważa możliwość opodatkowania instytucji finansowych. Niemniej tzw. podatek bankowy nie pojawił się w pierwszej fali propozycji rządowych.

W Polsce dyskusja o podatku bankowym pojawiła się późno, ponieważ kryzys finansowy w niewielkim stopniu dotknął nasz systemu finansowy. Na szczęście też, sektor finansowy nie wymagał poważniejszych zabiegów ratunkowych. Trzeba podkreślić, że sektor finansowy nie przysporzył problemów gospodarce. Jeżeli już, to problemy ujawniły się między bankami (m.in. spadek zaufania na rynku międzybankowym krajowym i zagranicznym) co wymagało zwiększenia aktywności NBP. Niemniej pamiętać trzeba, że w obliczu kryzysu – jesienią i zimą 2008 r. – nasi bankowcy próbowali zasiać nieco paniki by wymusić na rządzie i banku centralnym działania pomocowe większe niż to było potrzebne. Tak jak można było przypuszczać, wyniki finansowe banków z okresu 2009 i 2010 wskazują, że krajowy sektor bankowy nie ucierpiał poważniej z powodu kryzysu. Obyło się bez drastycznego cięcia kosztów i etatów. Wprawdzie zysk netto sektora bankowego spadł w 2009 i 2010 o połowę w porównaniu z latami wcześniejszymi, ale jest to przede wszystkim konsekwencja wzrostu rezerw.

Z ekonomicznego punktu widzenia, dylematem dla wielu ekonomistów jest problem, czy wolno poszczególne sektory gospodarki obciążać selektywnymi podatkami. W końcu jest to naruszenie zasady równości. Osobiście nie jestem przeciwnikiem zróżnicowania sektorów gospodarki pod względem skali obciążeń fiskalnych. Pod warunkiem jednak, że zróżnicowanie obciążeń będzie wynikiem analizy społeczno-ekonomicznej, a nie motywowane ideologicznie lub doraźnymi problemami finansowymi państwa.

Uproszenie systemu obciążeń fiskalnych i zrównanie stawek podatkowych głównych podatków jest postrzegane przez niektórych ekonomistów jako ideał. Jest to jednak sytuacja nie do osiągnięcia z wielu powodów. Regulacje prawne i ekonomika poszczególnych sektorów, powodują że niektórym z nich łatwiej osiągać świetne i stabilne wyniki finansowe, a innym nie. Inaczej więc reaguje na wahania koniunktury hutnictwo, inaczej sprzedaż detaliczna artykułów spożywczych, a jeszcze inaczej sektor bankowy. Wymagania techniczne czy skala działalności zapewniająca efektywne działanie, również różnicują sektory. W innych warunkach więc działa KGHM, a w innych mały producent mebli. Na to nakładają się problemy natury społecznej, powodujące zróżnicowanie pod względem skali obciążeń. O ile więc cały proces związany z dostarczeniem (produkcją) obywatelom podstawowych artykułów żywnościowych i usług medycznych, obłożony jest niskim podatkiem VAT, to papierosy i alkohol dociążone są akcyzą. Na to wszystko nakłada się działanie regulatora (państwa), który ciągle szuka dodatkowych źródeł wpływów budżetowych, co czasami prowadzi do szukania pieniędzy tam gdzie one w danej chwili są, ale bez analizy długotrwałych skutków dla efektywności i racjonalności działalności gospodarczej.

Po zarysowaniu tła ekonomicznego, pozostaje szukać odpowiedzi na pytanie gdzie ulokować w tym schemacie sektor finansowy. Specyfiką rynku usług finansowych takich jak usługi bankowe i ubezpieczeniowe jest niewielka podatność na spadek popytu na świadczone usługi w okresach słabej koniunktury. Średnie wynagrodzenie w sektorze bankowym przekraczało średnią w przemyśle niemal o  2 tys. zł. na koniec 2009 r. Itd, itd. Sektor finansowy należy więc do tych, którym łatwiej przerzucić część kosztów na otoczenie gospodarcze oraz może sobie pozwolić na wynagradzanie pracowników lepiej niż w innych sektorach. Przykładem mogą być m.in. wynagrodzenia zarządów firm giełdowych, tzn. banków na tle reszty notowanych firm. Upraszczając, można powiedzieć że sektor finansowych pobiera swego rodzaju rentę za prawno-ekonomiczne umocowanie w gospodarce.

Zanim jednak przystąpi się do fiskalnego „dociążenia” banków, warto przypomnieć że banki płacą wszystkie powszechne podstawowe podatki, ZUS, itd. Dodatkowo kilka lat temu wprowadzono podatek od oszczędności i inwestycji (popularnie zwany podatkiem Belki), na czym cierpią klienci sektora finansowego. Państwa czerpie z tego tytułu od 3 do 5 mld rocznie. Do tego narastający deficyt budżetowy zachęcił rząd do drenowania firm państwowych (w tym instytucji finansowych) pod postacią dywidendy. To kolejne kilka miliardów złotych rocznie.

Szkoda, że dyskusja o dodatkowym obciążeniu sektora finansowego nie jest wynikiem szerszej dyskusji o długofalowej polityce podatkowej państwa, a skutkiem doraźnego szukania środków finansowych na łatanie deficytu budżetowego. Na to nałożyły się antypatie do banków i próby zaskarbienia sobie opinii publicznej przez część polityków.

No ale trudno. Jesteśmy tu i teraz. Nowy podatek nazywany jest przez pomysłodawców podatkiem bankowym. Pomysłodawcy na ogół wymieniają banki, firmy ubezpieczeniowe i TFI, ale w tym układzie udział banków w aktywach ogółem sięga ok. 80%. Ograniczenie się więc do bankowości w dalszych rozważaniach nie będzie nadmiernym uproszczeniem. Wartość podatku to iloczyn stawki i wartości aktywów. Rząd wprawdzie dopiero rozważa wprowadzenie takiego podatku, ale z przecieków dowiadujemy się, że oczekuje się wpływów określanych jako kilkaset milionów złotych. Oznacza to podatek pomiędzy 0,05% a 0,1% wartości aktywów. Opozycja idzie dużo dalej. SLD wspomina o podatku 0,3%, a PiS aż o 0,39%. W tym ostatnim przypadku podawane przez polityków PiS w mediach kwoty, sugerują nawet podatek zbliżony do 0,5%. Problem z propozycjami partii opozycyjnych polega na tym, że bardzo chcą społeczeństwu udowodnić, że nie ma potrzeby podnoszenia VATu, bo można tą samą kwotę uzyskać poprzez obciążenie banków. PiS oczekuje ponad 5 mld złotych, co odpowiada wartości zysku netto sektora bankowego po I półroczu 2010 r., czy wartości prawie 1% depozytów. Można nie lubić bankowców, ale wypadałoby mieć szacunek dla ekonomii. Co ciekawe politycy PiS zarzekają się, że podatek nie będzie przeniesiony na klientów banków, co jest kolejnym absurdem. Porównanie wartości podanych przez PiS wpływów do funduszu płac czy wartości majątku banków, wskazuje że nie ma mowy by sektor wziął na swoje barki koszt nowego podatku.

Na tym tle bardzo racjonalne jest podejście rządu. Podatek w przedziale od 0,05% do maks. 0,1% byłby do uzyskania bez nadmiernych negatywnych skutków dla klientów banków. Dalsze rozważania o propozycji rządu musiałyby być poprzedzone określeniem na jak długo ten podatek byłby wprowadzony.

Z niepoważnej propozycji PiS jest jednak pewien pożytek. PiS nieświadomie pomógł rządowi, poprzez stworzenie korzystniejsze atmosfery. Na tle propozycji PiS (ale i SLD), rządowe pomysły jawią się jako bardzo łagodne dla banków i ich klientów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz