Stopy procentowe, waluta i giełda u progu szybszego wzrostu gospodarki, cz.1.

Skoro powoli napływają do nas dane, potwierdzające że teraz powinno się w gospodarce powoli poprawiać, to warto na chwilę spojrzeć jak rynek wycenia polską gospodarkę. 

Stopy procentowe. Tu chyba przeżywaliśmy w ostatnich miesiącach największą zmienność. I to tak znaczną, że trudno powiedzieć czy obecnie jesteśmy gdzieś w okolicach przyzwoitej rynkowej wyceny, czy jedynie rynek przechodzi kolejne stadium, będąc targany kolejnymi falami emocji. Ta uwaga dotyczy dłuższej części krzywej rentowności wyznaczonej przez obligacje. Ocenę krzywej zacznę od część krótkiej, czyli do roku.

Przez większość czasu jaki upłynął od początku roku, rynek na ogół w większym lub mniejszym szczęściem dyskontował kolejne obniżki dokonywane sukcesywnie przez RPP. Z „większym lub mniejszym”, bo to zależy od tego na który odcinek krzywej wyznaczonej przez FRA patrzymy. Nie zamierzam tu rynku absolutnie krytykować, ponieważ tak naprawdę zmierzyliśmy się w tym roku z poważnym wyzwaniem w postaci wyznaczenia poziomu stopy procentowej adekwatnej do aktualnej sytuacji gospodarczej. Wystarczy przejrzeć wyniki głosowań RPP by się przekonać, że nawet najtęższe ekonomiczne głowy istotnie się różniły. Gdzieś dopiero w czerwcu i lipcu na rynku zapanowało przekonanie, że stopy referencyjnej dalej obniżać już nie należy. W dojściu do takiego wniosku pomogły oczywiście napływające dane makroekonomiczne. Formalnie każdy z terminów fra (terminy trzymiesięczne), czyli 3×6, 6×9 i 9×12, jest minimalnie wyższy. Różnica jest w gruncie rzeczy marginalna i tak naprawdę można powiedzieć, że rynek na chwilę obecną  „ustawił” się praktycznie pod stabilizację stóp w okresie 12 m-cy. Niemniej wydaje się, że od połowy sierpnia następuje powolna modyfikacja prognoz. W lipcu i sierpniu stopy fra dla wymienionych terminów były na poziomie 2,75% lub tuż pod nim. Jeżeli przyjąć, że stopy z końca sierpnia są zapowiedzią tego co zobaczymy we wrześniu, to będziemy świadkami minimalnego podniesienia krzywej dla okresu od 6 do 12 m-cy. Mówiąc prostszym językiem, rynek powoli będzie dyskontował ewentualność niewielkiego wzrostu stóp (o 25 pb?), który miałaby przypaść na okres I poł. 2014 r. Sądzę też, że w ciągu najbliższych kilkunastu tygodni rynek może zacząć dyskontować podwyżkę stóp do 3%, która mogłaby przypaść na II kw 2014 lub jego koniec.

Do wakacyjnej stabilizacji i symptomów modyfikacji nastawienia rynku trzeba zachować pewien dystans. Rynek międzybankowy nadal nie jest idealnie płynny szczególnie w dłuższych terminach, stąd kwotujący dealerzy mogą sobie pozwolić na pewną niedokładność kwotowań. W okres wakacyjny rynek wszedł z przekonaniem, że czeka nas długi okres bardzo niskiej inflacji. Wsparte to było m.in. raportem o inflacji przygotowanym przez NBP. Pojawiały się też zapowiedzi niektórych członków RPP o czekającym nas długim okresie niskich stóp. Dane makroekonomiczne za czerwiec i lipiec dały potwierdzenie, ze gospodarka będzie jednak bardzo powoli przyspieszać. Rynek wolał raczej poczekać na potwierdzenie tych informacji, stąd z pewnym opóźnieniem zabrał się do dyskontowania tego faktu.

Rynek obligacji i wyznaczony przez niego poziom stóp to osobna historia. Zmienności rentowności jakiej byliśmy świadkami w ciągu ostatnich 3-4 kwartałów, wcześniej chyba nie doświadczaliśmy. Zjawisko tym bardziej godne podkreślenia, że zmienność ta w niewielkim stopniu wynikała z oceny naszej gospodarki, a bardziej z tego że byliśmy ciekawą alternatywą do lokowania wolnych środków na tle innych krajów. Rentowności obligacji były najniższe na koniec I dekady maja. Przypomnę, że dla terminów 2, 5 i 10 lat było to odpowiednio: 2,5%; 2,63% i 3,1%. Wiadomo było, że rynek nie utrzyma się na tak niskich poziomach. Przy wyliczeniu na przykład stopy miesięcznej z wyznaczonej krzywej, początkowo (pierwsze lata) daje to wynik na poziomie 2,5%, czyli środek celu inflacyjnego przy średniej inflacji z ostatnich dziesięciu lat 2,9% (średnia dla UE z tego okresu jest o  kilkadziesiąt pb niższa). Oczywiście inflacja nie może być jedyną formą oceny (szczególnie historyczna) atrakcyjności poziomu stóp długoterminowych, ale nawet odniesienie do inflacji i stopy referencyjnej dla strefy euro (też wartości historyczne) wskazuje że niskie stopy na rynku obligacji z początku maja będą tylko krótkim epizodem. Tak też się stało i obecnie rynek jest na poziomach: obl.2.letnie 3,15%; obl.5.letnie 3,85% i obl.10.letnie 4,45%. Taki układ stóp taje spory luz na ewentualną podwyżkę stopy referencyjnej w ciągu 5-6 najbliższych lat. Gdyby na siłę wyciągać wnioski z układu krzywej rentowności, to wygląda na to że rynek we wskazanym wyżej okresie oczekuje stopy referencyjnej w przedziale od 3,3% do 3,9%. Potem następuje powolny spadek. Biorąc pod uwagę rozkład scenariuszy makroekonomicznych dla Polski, obecna krzywa wyznaczona przez obligacje wydaje się dość dobrze na chwilę obecną wyceniać przyszłość bliższą i dalszą. Inaczej mówiąc, rentowności obligacji są obecnie na atrakcyjnych poziomach dla instytucji lokujących długoterminowo. To tłumaczy dlaczego od kilkunastu dni i pod koniec czerwca, rynek zatrzymuje się na tych poziomach po korekcie nadmiernych spadków rentowności. Jeżeli w najbliższych miesiącach dane makroekonomiczne potwierdzą scenariusz powolnej poprawy kondycji gospodarki, umiarkowane zagrożenie inflacją oraz opanowanie deficytu finansów publicznych, to obecne poziomy rentowności mogą wyznaczać punkt neutralny dla rynku w krótkim okresie (kilka miesięcy). Wątpię by ewentualne zwiększone zakupy obligacji sprowadziły rentowności tych papierów niżej niż w połowie lipca.

Moja ocenę stanu rynku dla giełdy i waluty przedstawię za 2-3 dni.

2013-09-05. Ze względu na ciekawą dyskusję nad OFE w Polsce, zamiast 2 części powyższego wpisu załączyłem mój krótki komentarz do propozycji rządowych. Zapowiadaną część o giełdzie i walucie przedstawię w najbliższy weekend. MŻ.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Przygotowania do przyspieszenia

Wyniki przedsiębiorstw po II kw nie wnoszą specjalnie wiele nowego do obrazu gospodarki jaki już znamy, ale już z przyzwyczajenia poświęcę im chwilę. M.in. dlatego, że jest w nich parę smaczków wartych podkreślenia. Formalnie przychody przedsiębiorstw w ujęciu rok do roku (rdr) spadły marginalnie w II kw, bo zaledwie o 0,6%. Po wzięciu po uwagę zmian cen, robi nam się wzrost o 1,4%. Pomijając więc te szczegóły, można powiedzieć że przychody się ustabilizowały i w kolejnym kwartale powinniśmy zobaczyć kilkuprocentowy wzrost przychów rdr. W niewielkim stopniu poprawiła się rentowność sprzedaży. Dla II kw było to 4,5%, po 4,3% w II kw. Zmiana może faktycznie niewielka, ale cieszy ponieważ przełamuje ponad roczny okres stabilizacji wskaźnika na poziomie 4,3%. Warto przy tej okazji zaznaczyć, że widoczna jest powolna poprawa wyników w budownictwie, oprócz działu roboty budowlane specjalistyczne.

Wynik netto wyniósł łącznie 27,8 mld zł, i był aż o 23% lepszy od ubiegłorocznego. To głównie zaleta korzystnego wyniku na poziomie operacyjnym i w dalszej kolejności, poziomie finansowym. W efekcie wskaźnik obrotu rentowności netto dla II kw podskoczył do 4,9%, co jest wartością nieczęsto spotykaną, szczególnie w czasach słabej koniunktury.

Ciekawostką godna uwagi jest wzrost zapasów. Zmiana jest wprawdzie niewielka, ale widoczna zarówno w porównaniu z I kw jak i  jako cykl. Moim zdaniem, to pierwsza mała jaskółka potwierdzająca, że przedsiębiorstwa dostrzegły poprawę popytu i starają się temu wyjść naprzeciw. Jeżeli zjawisko okaże się trwalsze, to kto wie czy nie wpłynie na poprawę PKB  w III kw tego roku.

Na koniec nakłady inwestycyjne. Praktycznie z całą pewnością można powiedzieć, że okres zmniejszania nakładów inwestycyjnych mamy za sobą. W ujęciu rdr nakłady w II kw wzrosły zaledwie o 0,1%. Zawdzięczamy to głównie wzrostowi inwestycji w środki transportu. Powstrzymanie w II kw redukcji nakładów inwestycyjnych wskazuje, że przedsiębiorcy nie czekali na jednoznaczne potwierdzenie zmian w gospodarce (tzn. przejście w stan powolnego przyspieszenia), tylko powoli zaczęli się do tego przygotowywać. Jak widać, wyniki inwestycji wprawdzie nie zszokowały, ale mamy już za sobą pewną epokę. Jeszcze kilka lat temu w takich okolicznościach jak obecne, doświadczylibyśmy pewnie dalszej korekty nakładów (co najmniej jeszcze w kolejnym kwartale) a na wzrost popytu reagowano by tylko wzrostem sprzedaży w oparciu o wolne moce produkcyjne. Teraz takie podejście może oznaczać utratę części rynku, stąd przedsiębiorstwa lepiej wsłuchują w sygnały rynkowe.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Idiotyczna krytyka systemu emerytalnego powinna mieć jakieś granice, … bo ludzi żal.

Zachłyśnięcie się idiotyczną i oderwaną od rzeczywistości krytyką ZUS wyprowadza ludzi na manowce i to czasami potwornie odległe. Od czasu do czasu media informują, że taki czy inny obywatel z odwagą staje w szranki z ZUS. O kolejnym „odważnym” poinformowała nas Gazeta Wyborcza (GW) tekstem „Nie ma ucieczki od ZUS, ale próbować można..” w wydaniu z 19 sierpnia. U dołu strony podaję link i gorąco  zachęcam do poprzedzenia lektury mojego wpisu treścią tegoż artykułu. Mój wpis dedykują przede wszystkim autorom wypisującym i wygłaszającym publicznie morze głupstw o ZUS, repartycyjnym systemie emerytalnym itd., bo pan X (imię i nazwisko dostępne jest w artykule w GW) padł ofiarą tych właśnie ideologów. Autor artykułu w GW w pewnym stopniu też bez grzechu nie jest. Artykuł przytacza argumenty walczącego z ZUS zdeterminowanego przedsiębiorcy bez odniesień do faktów i rzeczywistości, przyczyniając się do zamieszania w głowach niezorientowanych w temacie czytelników lub tych co to chcą wierzyć że ich niskie przyszłe emerytury winny jest ZUS.

  

O co więc chodzi? Otóż 56 letni przedsiębiorca  z północnej Polski chce odejść z ZUS i rządu zwrotu składek emerytalnych i rentowych. Skupię się tylko na wątku emerytalnym. – Kto walczy, nie jest niewolnikiem – mówi X. Brzmi do dumnie, a sugeruje że pan X motywowany m.in. godnością, rzuca wyzwanie opresyjnemu ZUSowi. Jednym z argumentów jest wolność decydowania o swoim losie.

Jestem zwolennikiem przymusowego oszczędzania na emeryturę. Wielkość składek i zasady, to temat ma inną dyskusję. Mogę sobie oczywiście wyobrazić świat bez przymusowej składki emerytalnej na ZUS. Z przytaczanych argumentów pana X wygląda na to, że albo nie wie albo udaje że nie wie iż nasz system emerytalny (i nie tylko w Polsce) opiera się na finansowaniu międzypokoleniowym. To znaczy, że ze składek obecnie pracujących finansowane są bieżące wypłaty emerytur. Zgodziłbym się (gdyby mnie ktoś pytał) na odejście pana X z ZUS, ale bez wypłacania składek uiszczonych, bo to załamałoby system gdyby taka praktyka stała się powszechna. Proponuje też by w takim razie zrezygnować z anonimowości i każdemu z płacących składki przypisać jakiegoś emeryta z najbliższej rodziny, by finansowani emeryci nie byli anonimowi dla składkowiczów . Będę okrutny i proponuję mamę, tatę, babcię, dziadka, ciocię itp. Wobec tego jeżeli pan X rezygnuje z przelewania składek do ZUS, to niech tego nie mówi urzędnikowi ZUS, tylko pójdzie do cioci na emeryturze i powie prosto w oczy: „ciociu nie lubię ZUSu, wobec czego Twoja emerytura będzie niższa o 613 zł” (bo tyle obecnie pan X wpłaca co miesiąc). Jeżeli upierałby się przy zwrocie składek wcześniejszych, to również odesłałbym do emerytów z najbliższej rodziny, jeśli zwrócą mu pieniądze to co mnie to w sumie obchodzi.

Jesteśmy tu i teraz, i dominuje u nas system repartycyjny. Nie możemy cofnąć się do czasów kiedy tworzony był system emerytalny, a ponadto finansowanie międzypokoleniowe ma sporo zalet, tylko pan X albo tego nie doczytał albo nie chciał bo tak mu wygodnie. Warto też podkreślić, że pan X jako przedsiębiorca jest w dość uprzywilejowanej pozycji. Może płacić ok. 2/3 podstawy wymiaru, z czego korzysta dominująca większość przedsiębiorców. Ja tego przywileju nie mam i nie czuje się z tego powodu nieszczęśliwy.

Wątek humorystyczny to domaganie się przez pana X od ZUS informacji, co dzieje się z jego składkami. Przeżywamy od 2-3 lat ożywioną dyskusję o polskim systemie emerytalnym i chyba nie ma tygodnia by ktoś nie wyjaśniał w mediach co się dzieje z pieniędzmi w ZUS i na czym polega I filar. Pan X twierdzi że zbiera medialne informacje o systemie emerytalnym, jakim więc cudem nie znalazł odpowiedzi na swoje pytanie, tego nie wiem.

Nie mniej zaskakujące jest twierdzenie: ” …. uważa (MŻ – chodzi o pana X), że gdyby swoje składki ulokował w najmniej korzystną, bezpieczną lokatę, na starość miałby co najmniej po kilkaset złotych miesięcznie więcej, niż oferuje ZUS”. Niestety nie jest to prawdą i dziwie się, że autor artykułu w GW pozostawił tą opinie bez komentarza. Od 2-3 m-cy w mediach trwa dyskusja o stopach zwrotu z II i I filara. Okazuje się że OFE uzyskują porównywalną stopę zwrotu co indeksacja w ZUS i są to niestety stopy wyższe niż oprocentowanie lokat „bezpiecznych”. Warto się nad tym chwilę zatrzymać, ponieważ w polskim społeczeństwie wyższość samodzielnego inwestowania nad waloryzacją w ZUS, pełni rolę niepodważalnej prawdy absolutnej. Niestety osiągane przez profesjonalistów (OFE, TFI, portfele indywidulane itd.) od inwestowania wyniki w ostatnich latach potwierdzają podręcznikową prawdę, że stopy zwrotu z inwestycji i ich rozkład mają swoje ograniczenia. Zachęcam to przeanalizowania zmian indeksów giełdowych, portfeli (np. bardziej agresywne fundusze inwestycyjne), lokat bankowych czy wyniki lokat strukturyzowanych itd., by zobaczyć zależność pomiędzy ryzykiem, bezpieczeństwem i osiąganą stopą zwrotu. Gdyby pan X tą wiedzą dysponował i nałożył na to indeksację w ZUS, podejrzewam ze szybko by się z ZUSem przeprosił. Nie wiem co pan X rozumie pod terminem bezpieczna lokata. Mogę tylko zachęcić do analizy tychże „lokat” z punktu widzenia prawdopodobieństwa upadku instytucji przyjmujących lokaty (nie wnikam czy mają to być lokaty bankowe, obligacje, kupno udziałów w sp. z o.o. itd.) i możliwości odzyskania pieniędzy.

Na koniec warto poruszyć wątek wiary w odpowiedzialność za siebie i wiary że nieszczęścia dotykają innych a nigdy nas samych. Pan X chce zrezygnować z ewentualnej renty i, rezygnując z emerytury w ZUS, elementów socjalnych określonych w regulacjach dla I filaru (np. emerytura minimalna).  Być może pan X wierzy że jego zdrowy tryb życia, firma i wykształcenie oraz umiejętność bezpiecznego lokowania pieniędzy dają mu prawo do uwolnienia się od płacenia składek na ZUS i NFZ. Niestety analiza populacji wskazuje, że …. ludzie ulegają losowym nieszczęściom, zapadają na ciężkie choroby pomimo zdrowego trybu życia i tracą pracę wskutek zmian na rynku pracy. Doświadczenia z samodzielnym inwestowaniem przez ludzi również potwierdzają, że ludzie  nie mają wystarczającej wiedzy na ten temat. Przykład? Bynajmniej nawet nie Amber Gold. W 2007 r. kilkaset tysięcy ludzi zainwestowało w fundusze inwestycyjne w okresie ewidentnego przewartościowania akcji. Znaczna większość z nich poniosła straty. Dodatkowo nie jest żadną tajemnicą, że znaczna część ludzi nie chce myśleć o zabezpieczeniu finansowym na okres jesieni życia, bo wolą wyznawać teorię „jakoś to będzie”. Niestety niejednokrotnie nie „bywa”.  Z tego m.in. powodu w interesie państwa (czyli nas wszystkich) jest zmuszenie do oszczędzania na starość, by rzesze ludzi nie stały w kolejce po pomoc społeczną.

Oczywiście zwolennicy wolności mogą uparcie twierdzić, że kategorycznie nie akceptują państwowego przymusu i świadomie chcą ryzykować. Ok. Niech tak będzie. Ja tylko uważam, że w takich przypadkach powinni być proporcjonalnie ograniczeni w dostępie  do  form pomocy społecznej. By było bardziej obrazowo: jeżeli ktoś ulegnie wypadkowi i nie opłacał składki rentowej, to cóż….. trudno. Jeżeli przedsiębiorca/pracownik nie korzysta z ZUS a wykonuje pracę upoważniającą do wcześniejszej emerytury i przedwcześnie straci zdrowie i możliwość wykonywania pracy, to …. też trudno? W wiarygodność walki o wolność wyboru ludzi takich jak pan X uwierzę wtedy gdy orędownicy wolności równocześnie będę się ubiegać o zrzeczenie się roszczeń od państwa (pomoc społeczna) na ewentualność nieszczęść i wypadków. O tym niestety jakoś nie słychać.

 

http://wyborcza.pl/1,87648,14457120,Nie_ma_ucieczki_od_ZUS__ale_probowac_mozna___.html#MT#ixzz2ch1hBeOx

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Wyniki produkcji sprzedanej i budownictwa. Przełom?

Wyniki produkcji sprzedanej oraz budowlano-montażowej za lipiec napawają otuchą. Na pierwszy rzut oka dane GUS wywołują entuzjazm. Wzrost produkcji przemysłowej yoy o 6,2% i spadek budowlano-montażowej „zaledwie” o 5,2%, to spora różnica na tle wskazań z ostatnich miesięcy. Częściowo muszę jednak ostudzić entuzjazm. Ale tylko częściowo. Lipiec 2013 był o jeden dzień roboczy dłuższy od ubiegłorocznego, co redukuje wynik o kilka pkt procentowych. Nie zmienia to jednak faktu, że kolejny miesiąc z rzędu wyniki przemysłu potwierdzają iż najgorsze za nami i powoli odbijamy się od dna. Nie mam jeszcze danych w rozbiciu na poszczególne działy gospodarki (a dokładniej: działy przemysłowe i budowlane) by stwierdzić że czy jest to zbieg przejściowych korzystnych okoliczności czy wskazanie potwierdzone przez większość działów przemysłu i budownictwa. Biorąc jednak pod uwagę że poprawę odnotował zarówno przemysł jak i budownictwo, bez większego ryzyka błędu mogę już teraz napisać, że sytuacja gospodarcza powoli zaczyna się poprawiać i jest to odczuwane przez większość działów przemysłowych i budonictwa. Jednoczesna potwierdzenie poprawy w przemyśle i w budownictwie oznacza też, że za wzrostem nie stoi tylko eksport, a jak najbardziej również poprawa popytu krajowego.

Proponuję więc nie ekscytować się sześcioma procentami wzrostu przemysłu w układzie rok do roku, ale cieszyć że gospodarka wychodzi z dołka i ma to potwierdzenie w kolejnych danych. Czyli tym razem za lipiec. Nie odważyłbym się jednak na chwilę obecną szacować w oparciu o dane przemysłowe, czy tempo wzrostu gospodarczego będzie na przykład szybsze od prognozowanego (wg aktualnych prognoz gospodarczych) na ten rok. Wyniki produkcji za lipiec i miesiące wcześniejsze raczej nie pozwalają na potwierdzenie takich nadziei.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Ile za rybki ?

Tym razem podchodzę do tematu wyceny przedsiębiorstwa, próbując znaleźć uzasadnienie dla ceny ustalonej w danym momencie przez inwestorów. Skupiłem się na wynikach firmy i szukaniu odpowiedzi jak mogłyby się one kształtować by dać obecne rynkowe wskazanie, czyli cenę pomiędzy 5 a 6 złoty za akcję. Dla tych którzy znają przynajmniej pobieżnie tematykę wyceny, nie jest tajemnicą że wycena metodą DCF jest silnie podatna m.in. na wahania kosztu kapitału własnego, wartość rezydualną itd.. W tym obszarze starałem się nie wychodzić istotnie poza kanony sztuki. A skąd tytuł „Ile za rybki?”. Niedawno trafiłem na stronach KNFu na informację o zgodzie na upublicznienie części akcji spółki Seko S.A. i stąd właśnie natchnienie. Firma Seko SA ma siedzibę w Chojnicach. Seko SA to jeden ze znanych krajowych producentów przetworów rybnych. Rynek przetwórstwa  rybnego do łatwych nie należy. Formalnie spożywanie ryb jest bardzo popularyzowane, ale o popycie ostatecznie decydują klienci. Klienci zaś kierują się w swoich wyborach ceną przetworów rybnych oraz innych wyrobów przemysłu spożywczego, wybieranych jako alternatywne w przypadku kiedy cena rybnych przetworów jest za wysoka w opinii konsumentów.

Mierząc rynek wielkością produkcji, w latach 2008-2012/2013 można mówić o stabilizacji. Wzrost odnotowały ryby przetworzone i zakonserwowane. W tym okresie produkcja tego podsegmentu wzrosła o ok. 20%. Niestety w tym samym czasie spada tzw. bilansowa konsumpcja ryb, z ponad 13 kg/os do 11,5 kg/os. Seko SA produkuje sałatki rybne, marynaty, sałatki rybne i jarzynowe oraz mrożonki. Niewielkim uzupełnieniem działalności jest …. stacja paliwowa (12% udziału w przychodach ogółem). Seko SA lokuje sprzedaż głównie na rynku polskim. Eksport stanowi ok. 10% i powoli rośnie w ostatnich latach. Rynek, jak wiele, jest wymagający i nasycony konkurencją. Wyniki branży (przetwórstwo rybne itp. wg PKD) w ostatnich latach są nawet nieco poniżej wyników osiąganych przez cały przemysł przetwórstwa spożywczego. Do tego dochodzi ich znaczna niestabilność. Rentowność sprzedaży netto sektora w latach 2012/13 nie przekraczała 2%. Za sukces sektora można uznać wynik 4%, osiągnięty m.in. w latach 2004 i 2009. Lata 2010-2012  w ujęciu rocznych wyników, to nie jest najlepszy okres dla spółki. Rentowność netto wyniosła odpowiednio: 1,0%; -4,3%; 1,6%. W każdym z lat, wynik netto był przede wszystkim konsekwencją wyniku na sprzedaży. Trzeba uczciwie przyznać, że w latach 2010 i 2012, wyniki firmy nie odbiegają istotnie od wyników sektora, ale 2011 to splot wydarzeń, które negatywnie odbiły się na sytuacje finansowej podmiotu i relacjach ekonomicznych. Wskutek zarówno sytuacji rynkowej jak i koniecznych zmian odbiorców, nastąpił 10% spadek przychodów. Niestety, o ile w sektorze udało się niemal analogicznie zredukować koszty, to w Seko SA już tylko o 5%. To wystarczyło, by wynik ze sprzedaży był ujemny. Na szczęście już w kolejnym roku udało się wrócić do wyników takich jak w całym sektorze, co pozwala przyjąć że rok 2011 był wypadkiem przy pracy. Kolejnym czynnikiem silnie rzutującym na wyniki Seko SA jest inwestycja w obiekt produkcyjny i jego wyposażenie. W 2011 r. wartość majątku trwałego wzrosła z 27,1 mln zł do 61,8 mln zł. Niestety nie zostało to zrekompensowane stosownym wzrostem sprzedaży. Z jednej strony warto docenić, że Seko SA podjęło się inwestycji mimo trudnych czasów, ale nie ma co ukrywać iż obecnie i być może w średnim terminie, możemy mówić o przeinwestowaniu. Wzrost aktywów trwałych spowodował istotne pogorszenie wskaźników rotacji aktywów trwałych czy aktywów ogółem. Od 2011 w tej grupie wskaźników Seko SA jest znacznie poniżej rynku. Inwestorzy w takich sytuacjach są bezlitośni. Cena akcji Seko SA przejściowo spadła aż do 2,2 zł. Swoją drogą warto zwrócić uwagę na ceną akcji  z kilku lat i ostatnie zmiany. Jak widać, wycena rynkowa, to wypadkowa analizy fundamentalnej, emocji, prognoz, no i oczywiście klimatu rynkowego (koniunktura giełdowa).

Wykres ceny akcji Seko SA z okresu 2008-2013: (http://wyborcza.biz/Gieldy/0,114522,,,,SEK.html).

Trzeba też wspomnieć i o pozytywnych stronach. W 2012 r. Seko SA powróciło po słabym 2011 r. do wyników na poziomie sektora przetwórstwa rybnego. Opublikowane wyniki za I kw tego roku pozwalają utrzymać nadzieję na powolną poprawę wyników i sprzedaży. Seko SA odnotowało wzrost sprzedaży w I kw wobec I kw 2012 o 11,5% przy spadku zapasów. Niestety silnie wzrosły należności, co potwierdza że na rynku nadal nie jest łatwo, ale wciąż można pozyskać odbiorców korzystnymi warunkami sprzedaży. To ryzykowna strategia, ale nie pozbawiona szans na sukces. Nie sądzę by Seko SA warunki płatności były główną strategią zdobywania rynku. W minionych latach firma cyklem należności oraz zapasów i zobowiązań nie odbiegała istotnie od wartości charakterystycznych dla sektora.

Czy obecna wycena rynkowa jest zasadna? Sadzę, że dałbym radę ją uzasadnić. Obecna cena odbiega od tej sprzed kilku lat, ale mimo to nazwałbym ją ostrożnym optymizmem. Analiza danych finansowych zarówno sektora przetwórstwa rybnego jak i Seko SA jednoznacznie pokazuje, że nie ma sensu opierać wyceny na ewentualnych fajerwerkach, czyli rezultatach radykalnie odbiegających od przeciętnych dla sektora. Swoją wycenę, w dużym uproszeniu, oparłem na założeniu, że Seko SA poprawi wskaźniki rotacji, czyli sprzedaży w oparciu o niewykorzystane obecnie możliwości produkcyjne oraz w okresie kilku najbliższych lat uda się rentowność na sprzedaży podnieść o 1-1,5 pkt.proc. powyżej wartości charakterystycznej dla sektora.

Poniżej wybrane dane z wyceny Seko SA (wyliczenia własne).

W niniejszej analizie korzystałem z ogólnodostępnych raportów i informacji prezentujących dane finansowe Seko SA oraz przedstawiających charakterystykę formy i otoczenia rynkowego. Prognoza wyników za 2013 i danych na kolejne lata opiera się na własnych szacunkach i przyjętych trendach.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Po wiedzę, panowie politycy, po wiedzę!

Zażenowany jestem zachowaniem polityków i sporej części komentatorów po ogłoszeniu przez ministra finansów, że trzeba nowelizować budżet. Jest dla mnie skandalem , że liderzy czołowych partii opozycyjnych mają odwagę wprost do kamery i radiowych mikrofonów powiedzieć, że są zaskoczeni sytuacją budżetu i że trzeba powołać komisję śledczą  w sprawie finansów publicznych dla wyjaśnienia przyczyn i winnych większego niż planowanego deficytu budżetowego.

Ni mniej ni więcej, ludzie ci przyznają, że nie mają  zupełnej orientacji o stanie finansów publicznych i nie czują potrzeby zmiany tego stanu. A nie są to ludzie tzw. zwykli. To politycy największych opozycyjnych partii. Jeden z nich, biorąc pod uwagę rosnące sondaże jego ugrupowanie, może być za kilka lat premierem. Mogę mieć tyko nadzieję, że do tego czasu ktoś zadba o podniesienie jego wiedzy, żeby wiedział czym zarządza i nie odgrywał sceny w stylu: jestem zaskoczony stanem finansów, wiec nie mogę realizować moich wyborczych obietnic. Pieniądze na to (na edukację polityków) są, bo partie dostają kilka-, kilkanaście milionów rocznie na funkcjonowanie.

Jakie warunki trzeba spełnić by poznać stan finansów publicznych?

a.        wpierw trzeba chcieć

b.       posiadać komputer lub mieć dostęp do komputera z internetem

c.        trochę wolnego czasu (maks. 1 godzina!)

Dane o sytuacji budżetu, finansów publicznych i zadłużeniu są publicznie i niezwykle łatwo dostępne. Udostępnia je zarówno GUS jak i ministerstwo finansów. Można poznać dane historyczne, bieżące i prognozy. Co sobie kto życzy. Mało tego. Podawane są dane  o finansach publicznych również według metodologii MFW i UE. Na bieżąco (miesięcznie) publikowane są dane o realizacji budżetu. Dosłownie w ciągu godziny można zebrać dane o budżecie, finansach publicznych i zadłużeniu publicznym. Mało tego. Każdego roku,  ministerstwo finansów podaje prognozy miesięcznych wpływów i wydatków budżetowych. Można więc na bieżąco obserwować ewentualne rozmijanie się planów budżetowych z faktyczną ich realizacją.

Dla nieufnych lub leniwych pozostaje wyszukiwarka internetowa. Wrzucamy, dajmy na to, hasła „deficyt budżetowy”, „stan finansów publicznych” itd. I wyskakuje morze informacji. Od publicystycznych, po profesjonalne komentarze ekonomiczne. Oczywiście pozostaje też prasa. Czy mam rozumieć, ze politycy są od tego odcięci?

Najbardziej rozbawił mnie wniosek o powołanie komisji śledczej. Jeżeli ta komisja coś ujawni, to totalną niekompetencję części polityków i zwykłe manipulowanie faktami (czytaj: ogłupianie elektoratu).

Czy faktycznie czołowi polscy opozycyjni politycy nie znają danych o finansach publicznych i generalnie danych makroekonomicznych? Niestety znają ……  a przynajmniej wiedzą gdzie je znaleźć. Przykład? Gdy tylko GUS opublikuje raport o sferach ubóstwa w Polsce, to przez kilka kolejnych dni politycy opozycyjni cytują go z pamięci.

Cały ten teatr, który teraz w mediach odgrywają, był odwlekany w czasie, aż do chwili upewnienia się że budżet będzie musiał być nowelizowany. Ale propozycja powołania komisji sejmowej to już polityczny cynizm bazujący na ludzkiej niewiedzy.

Od lat mamy problem nie z takim czy innym rządem czy ministrem finansów, a ze stroną wydatkową budżetu i generalnie finansów publicznych. W przypadku budżetu siedemdziesiąt kilka procent wydatków jest indeksowana na różne sposoby (np. o inflację, wynagrodzenia itp.) lub oparta o relacje do PKB. W efekcie w okresach słabego wzrostu lub kryzysu, natychmiast zaczyna narastać deficyt budżetowy i finansów publicznych. Niestety większość polityków i obywateli nie ma ochoty słyszeć, a już na pewno nie zmieniać, strony wydatkowej budżetu. Gorzej. Wszyscy mają stale pomysły na zwiększenie wydatków.

Jak najbardziej powinniśmy być świadkami dyskusji lub nawet sporów, ale nie o deficyt tylko o sposoby uelastycznienia wydatków publicznych, by reagowały stosownie do tempa wzrostu gospodarczego. Wbrew pozorom jest to temat na ciekawą merytoryczną dyskusję o gospodarce, wolnym rynku, dzieleniu dochodu narodowego itd. Itd. Mogą się tu wykazać socjaliści, wolnorynkowcy i ci z poglądami „pomiędzy”.

     Tak więc, po wiedzę panowie politycy, po wiedzę, do internetu.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Amatorska psychoanaliza ministra Rostowskiego

Przez weekend miałem okazję pooglądać kilka programów publicystycznych i wywiadów, w których poruszano temat zapowiedzi ministra finansów dotyczącej zwiększenia deficytu budżetowego w tym roku. Istny wysyp interpretacji, domysłów i spiskowych teorii. Prym wiedli tu publicyści nie-ekonomiczni. Po ekonomistach i rynkach finansowych informacja ta spłynęła jak przysłowiowa woda po kaczce. Dlaczego, to wyjaśniam we wcześniejszym wpisie na moim blogu (z 19 lipca). Pozwolę sobie skomentować kilka z zasłyszanych teorii.

Zacznę od oburzenia wyrażanego w mediach i przyrównywania ministra finansów oraz błędu w prognozie wpływów budżetowych na 2013 r., do księgowego w prywatnej firmie, który rzekomo byłby natychmiast zwolniony przez właściciela. Takie porównanie jest jednak cokolwiek nietrafne. Nowelizacja nie jest wynikiem zapomnienia o takiej czy innej pozycji wpływów lub wydatków budżetowych, a nietrafioną prognozą. Jeżeli już bardzo chcemy porównywać ministra finansów, to w tej sytuacji byłby to raczej dyrektor finansowy. A ci niestety również miewają, i to wcale nierzadko, nietrafione prognozy przychodów i kosztów, co ma czasami przykre skutki dla wyniku netto. Zapewniam, że prywatny przedsiębiorca nie wyrzuca natychmiast z tego powodu dyrektora finansowego. To zależy od skali błędu prognozy. A o ile w przychodach pomylił się minister? Pierwotnie zakładano wpływy budżetowe na ten rok o 1,9% większe od planów na rok ubiegły.  W porównaniu z harmonogramem na ten rok, wpływy są mniejsze o prawie 1,5% po I poł. roku. Gorzej wygląda porównanie z wykonaniem za I pół. ubiegłego roku. W I pół. przychody budżetowe są mniejsze od wykonania ubiegłorocznego po 6 miesiącach o prawie 6%. Życzyłbym każdemu dyrektorowi finansowemu żeby mylił się tylko o takie wartości w swoich prognozach.

Przypomnę, że zarzut o opieranie się na błędnych prognozach również jest nietrafny. W połowie ubiegłego roku prognozy budżetowe nie odbiegały od rynkowych. Pod koniec lata i na pewno jesienią, prognozy PKB były powoli już obniżane. Niestety w przypadku prac budżetowych stałe przeliczenie i negocjowanie budżetu z zainteresowanymi stronami w rytm zmienianych prognoz raczej nie ma sensu. Zapewne czynnik polityczny nie był tu bez znaczenia, niestety. W takim przypadku można wierzyć, że minister finansów jest świadomy sytuacji i ryzyka nowelizacji lub przynajmniej przesunięć wydatków w przypadku słabszych wpływów.

Zarzuca się ministrowi Rostowskiemu uporczywe zaprzeczenia przez wiele miesięcy potrzebie nowelizacji budżetu. Nie pochwalam takiego uporu. Na miejscu ministra, odpowiadałbym jedynie, że nowelizacje będzie miała miejsce jak ewidentnie zajdzie taka potrzeba. Na ekonomistach nie robiło to
(upór ministra) żadnego wrażenia, i słusznie. Rynek i ekonomiści śledzą dane i i tak wiedzą mniej więcej kiedy minister oficjalnie to ogłosi. Czy ministrowi można zarzucić kłamstwo? Byłbym ostrożny z takimi sądami. Minister finansów nie jest od straszenia ludzi i rynków finansowych. Osobiście pewnie rozegrałbym to medialnie inaczej, ale nie mam poczucia by mnie ktoś oszukał. Po prostu śledzę dane na bieżąco i zapowiedź nowelizacji mnie nie zaskakuje. To raczej problem publicystów nie-ekonomicznych, którzy na siłę upolityczniają niełatwą sytuację budżetową i na ogół nie grzeszą większą wiedzą ekonomiczną. A szkoda bo dane o sytuacji gospodarczej i finansowej kraju są łatwo dostępne.

Zaskoczył mnie Piotr Kuczyński, ekonomista Xeliona. Stać go na dość odważne, nie idące z trendem opinie. I tym razem nie zawiódł. A nawet sporo przesadził. P.Kuczyński pochwalił ministra za zmylenie rynków i pozyskanie finansowania po niezwykle korzystnych cenach. Chodzi tu o nieprzyzwoicie niskie rentowności polskiego długu w II kwartale. Trudno kogoś oszukać, jeżeli dane są publikowane co miesiąc i gracze rynkowi na bieżąco widzą co się dzieje, czyli w jakiej sytuacji jest budżet. Spadek rentowności polskich obligacji w II kw był wynikiem nie sprytnego manewru ministra finansów, a w znacznym stopniu efektem szukania bezpiecznej alternatywy dla lokowanego kapitału. Minister był zapewne zaskoczony niskimi rentownościami nie mniej niż analitycy.

Mało kto z oglądnych komentatorów zauważył, że minister finansów podał dość wysoką wartość dla nowelizacji wartości deficytu (prawie o 25 mld zł) na bieżący rok. Analiza obecnych trendów nie daje uzasadnienia dla aż tak dużej wartości. Odnoszę wrażenie, że minister finansów świadomie przestrzelił wartość powiększenia deficytu o kilka mld złotych, by mile nas zaskoczyć na koniec roku, albo dać sobie spory „luz”.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Deficyt i zadłużenie sektora finansów publicznych

Zapowiedziana przez rząd w ostatnich dniach nowelizacja budżetu nie była w zasadzie żadnym zaskoczeniem dla ekonomistów i rynku finansowego. Jeszcze w II poł. ubiegłego roku część ekonomistów wskazywała że założenie są zbyt optymistyczne. Moim zdaniem były one wtedy poprawne, jak na wiedzę jaką mieliśmy o gospodarce i jej perspektywach w połowie roku (założenia makroekonomiczne). Z punktu widzenia ryzyka potencjalnej nowelizacji założeń makroekonomicznych w trakcie 2013 r., poprawianie projektu budżetu jesienią nie miało raczej sensu. Zapewne rząd również z przyczyn politycznych wolał nie ruszać tematu. Warto przy tej okazji przypomnieć, że większość poważnych ekonomistów w połowie ubiegłego roku, swoimi prognozami nie odbiegała od tych wpisanych do projektu budżetu. Ekonomiści mają jednak tą przewagę, że mogą stale korygować swoje prognozy w miarę napływających nowych informacji i aktualizacji prognoz przez międzynarodowe instytucje.

Analiza wydatków i przychodów budżetowych w 2013 r. już po kilku miesiącach pozwalała na ocenę, że deficyt może być większy o 10-20 mld zł. Z każdym kolejnym miesiącem prognozy oddalały nas od niższej kwoty w stronę drugiej. Słabsze niż zakładano tempo PKB oraz słaby popyt krajowy, nie pozwalają na realizację założeń budżetowych po stronie wpływów (wpływy podatkowe), a możliwości redukcji wydatków są dość ograniczone.

Stanęliśmy w obliczu trudnej sytuacji. Już trzy lata temu zadłużenie sektora publicznego przebiło pierwszy próg określony w ustawie o finansach publicznych, czyli 50% (dług/PKB). Teraz ocieramy się o kolejny próg, 55%. Taka sytuacja powoduje, że zgodnie z ustawą w kolejnym roku relacja deficytu budżetowego do dochodów nie może być gorsza od tej z roku wcześniejszego. Wobec powyższego sytuacja jest wysoce niezgrabna, ze względu na bardzo ograniczone pola manewru. Można próbować ograniczyć wydatki (np. przenieść niektóre zadania na kolejny rok) oraz pozostałą część powiększonego deficytu finansować dodatkowym zadłużeniem.  Istnieje teoretycznie możliwość wykonania takiego manewru bez zawieszania warunku i wielkości deficytu w kolejnym roku (warunek po przekroczeniu pierwszego progu) i bez przekroczenia zadłużeniem drugiego progu, ale to już zbyt duże ryzyko. Wydaje się, że chyba nie obejdzie się bez zawieszenia warunku obowiązującego po przekroczeniu pierwszego progu.

Po raz kolejny dostajemy ostrą lekcję i ostrzeżenie, że nasze finanse publiczne nie są przygotowane nawet na średnioterminowe okresy słabej koniunktury. I nie chodzi tylko o okresy kryzysowe, które z natury rzeczy stanowią w pewnym stopniu zaskoczenie i skutkują deficytem finansów publicznych. Finanse publiczne reagują deficytem w okresach niskiego wzrostu PKB lub nawet w trakcie łagodnego przejścia ze średniego dla Polski tempa wzrostu do niskiego (jak obecnie).

Politycy, jak sądzę, świetnie o tym wiedzą. Niestety bycie szczególnie politykiem opozycyjnym zdaje się zwalniać z odpowiedzialności. Praktycznie nasza dotychczasowa ochrona przed wzrostem deficytu finansów publicznych (w tym budżetu centralnego) i zadłużenia (z powodu finansowania deficytu) sprowadzała się do tej pory do ograniczania tempa wzrostu wydatków (reguła wydatkowa) i doraźnych decyzji mających na celu tymczasowe wstrzymanie wydatków czy szukanie dodatkowych źródeł dochodów. Decyzje te z matury rzeczy mają charakter doraźny i zazwyczaj wzniecają za każdym razem spore polityczne zamieszanie, co nie ułatwia ich podejmowania. Konsekwencją takiego podejścia jest szukanie takich sposobów na powstrzymanie narastania deficytu i zadłużenia, które zmniejszają konfliktu z opozycją i/lub nie wymagają zmiany ustaw. W efekcie kryterium efektywności niekoniecznie jest podstawowym przy szukaniu sposobów na zmniejszenie deficytu.

Jakąś formą obrony są progi zadłużenia do PKB (50%, 55%, 60%) i wymogi związane z ich przekroczeniem. Ale pełnią one rolę granicy, przed wejściem w obszar określony jako ryzykowny dla finansów publicznych i jednocześnie dla gospodarki. Stąd jako ciekawe warto określić pomysły ministerstwa finansów na reguły wydatkowe, przedstawione kilka tygodni temu. Szkoda tylko, że reguły wydatkowe omówiono tylko w gronie ekonomistów. Media nie uważały za stosowne zainteresować tematem obywateli. Nie chodzi nawet o tłumaczenie mechanizmów zaproponowanych reguł, ale zainteresowanie i zaszczepienie odpowiedzialności.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano , | Dodaj komentarz

Inflacja. Niska, ale nie cieszy.

Inflacja za czerwiec w ujęciu yoy wyniosła zaledwie 0,2%. To rekordowo niski odczyt w najnowszej wolnorynkowej historii Polski. Zbliżony rezultat odnotowaliśmy dziesięć lat temu. Tak niski wynik inflacji nie jest bynajmniej powodem to radości. Niska inflacja nie jest efektem konkurencyjności i wzrostu wydajności, a głównie słabego popytu.

Dla gospodarstw domowych niemal stabilizacja cen na poziomach sprzed roku, powinna oznaczać oszczędności. Niekoniecznie. Trzeba pamiętać, że od kilku kwartałów roczny wzrost średniego wynagrodzenia oscyluje na poziomie jednego procenta realnie, co w praktyce oznacza stabilizacje wynagrodzenia z punktu widzenia siły nabywczej. W związku z tym naszą niechęć do akceptacji wyższych cen odczuli przedstawiciele handlu oraz działów produkcyjnych. W przypadku koszyka usług telekomunikacyjnych, kosztów transportu oraz obuwia i odzieży, ceny nawet marginalnie spadły w porównaniu z czerwcem ubiegłego roku.

Jedną z niewielu instytucji, które inflacja może zadowalać to Rada Polityki Pieniężnej. Być może nawet w średnim terminie (2-3 lata) inflacja nie będzie poważniejszym problemem dla RPP. To zaś pozwala na prowadzenie bardziej gołębiej polityki stóp procentowych, bez poważniejszego ryzyka przestrzelenia.

Ilustracja z prognozą inflacji z najnowszego Raportu o inflacji z lipca 2013 r.; NBP/RPP)

Który z czynników ściąga obecnie inflację w dół? W zasadzie każdy, co potwierdza mizerie co stronie popytu. Żywność, napoje alkoholowe i koszty użytkowanie mieszkania, stanowią nieco ponad połowę koszyka inflacyjnego. W ujęciu rocznej dynamiki cen, każda z tych grup kosztów rośnie zaledwie o 0,2% yoy (wyniki za czerwiec). Zaznaczam, że operuje wielkościami typu średnia czy średnia ważona. Takimi parametrami można charakteryzować zmiany w gospodarce i podstawowe trendy, ale w przypadku poszczególnych gospodarstw domowych, ich „inflacja” (w oparciu o indywidualny koszyk nabywanych dóbr i usług), może wyglądać inaczej. Oznacza to też, że są gospodarstwa domowe gdzie koszty utrzymania mogły się ustabilizować lub marginalnie obniżyć w porównaniu z połową ubiegłego roku.

Potwierdzeniem wpływu słabej koniunktury na wynik inflacji są zmiany cenowe we wszystkich wyszczególnianych w raportach o inflacji GUS grupach dóbr i usług. Staramy się nie wydawać więcej niż w ubiegłym roku na żywność i napoje oraz na szeroko rozumianą kulturę, rozrywkę i wizyty w restauracjach.

Co dalej z inflacją? Za punkt wyjścia można przyjąć zamieszczoną prognozę NBP. O ile projekcja na obecny rok pewnie nie budzi większych wątpliwości, to na lata 2014 i 2015, wskazania wydają się zbyt optymistyczne (projekcja centralna) nawet o jeden pkt. proc.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Kredyty. Wzrost czy jakość?

Słabe tempo wzrostu gospodarczego nie sprzyja rozwijaniu akcji kredytowej. Jeszcze w okresie II poł. 2011 – I poł. 2012 r. nominalna roczna dynamika portfela kredytowego (bez kredytów dla sektora bankowego, funduszy rynku pieniężnego), mieściła się w przedziale 10%-15%. Od kilku miesięcy można mówić niemal o stagnacji. Od listopada 2012 do maja tego roku, roczne wzrosty w poszczególnych miesiącach mieściły się w przedziale od 1% do 3%. Właśnie w maju, wartość portfela kredytowego była zaledwie o 1% większa od ubiegłorocznej (maj’12). A kiedy weźmie się pod uwagę niewielkie pogorszenie jakości portfela, to można praktycznie mówić o stagnacji. Nie jest to sytuacja komfortowa dla banków, ale i nie tragiczna.

Wg danych KNF dla sektora bankowego, kredyty stanowią 65% aktywów sektora. Rok temu udział ten przejściowo dochodził do 68%. To kolejna dana, która potwierdza, że nie są to czasy na ekspansję kredytową. Oczywiście może ktoś powiedzieć, że banki są zbyt zachowawcze w kredytowaniu. Zalecałbym jednak ostrożność w stawianiu takich ocen. Moim zdaniem to maksimum możliwości przy obecnym stanie gospodarki. W relacji do PKB, portfel kredytowy stanowi obecnie ok. 56%. Na przełomie 2011/2012, a więc wtedy gdy gospodarka rozwijała się w tempie ok. 4% PKB, udział portfela kredytowego stanowił ok. 58% PKB. Bardziej ekspansywna polityka banków mogłaby prowadzić moim zdaniem do pogorszenia jakości portfela.

Portfel kredytowy (mowa o kredytach dla instytucji niefinansowych) można przedstawić w czterech segmentach. Pierwszy, o największym udziale, to kredyty dla gospodarstw domowych. To aż 59% portfela kredytowego. Jakość tego portfela jest dość stabilna. Zagrożone jest 7,5% portfela. W poszczególnych podgrupach, jesteśmy świadkami ogromnego zróżnicowania.

Prawie dwie trzecie kredytów dla g.dom. stanowią kredyty mieszkaniowe. Dynamiką wzrostu portfel kredytów dla g.dom. przypomina kredyty ogółem, czyli praktycznie mamy stagnację. Mamy tu do czynienia z jakby dwoma światami. Pierwszy to kredyty mieszkaniowe. Mimo wciąż przeważającego udziału kredytów walutowych i sianego w ostatnich latach strachu, jakość portfela mieszkaniowego jest na dość dobrym poziomie. Zagrożone jest zaledwie 3% tych kredytów. Niestety wartość ta w ostatnich kwartałach bardzo powoli wzrasta. Na przykład na przełomie 2009/2010 kredyty zagrożone stanowiły ok. 1,5% całości.

Większość pozostałej części kredytów dla g.dom. to grupa określana jako kredyty konsumpcyjne. Są tam karty kredytowe, kredyty ratalne, samochodowe itd. Wartość tej części portfela spada w tempie ok. 4% rocznie od dwóch lat. Kiepsko jest również z jakością szeroko rozumianych kredytów konsumpcyjnych. Jeszcze na koniec 2009 r. zagrożone było 14% portfela. Dwa lata później już 18,3% by obecnie ustabilizować się na poziomie 17,2%. Widać więc mozolną walkę o utrzymanie jak największej części rynku z poprawą jakości portfela.

Druga w kolejności grupa kredytów, to kredyty dla MSP (małe i średnie przedsiębiorstwa). W portfelu kredytów stanowią 18% z niewielkimi odchyleniami (maks. 1 pkt.proc.). Po wzrostach 20% yoy niemal  jeszcze do połowy 2012 r., obecnie sektor bankowy nie potrafi przebić 165 mld zł. Stan portfela z maja tego roku w zasadzie odpowiada wartości sprzed roku. Sukces to czy porażka? Powiem tak: raczej nie porażka. Wartość nominalna portfela nie spada, a jakość portfela (13,1% z utratą wartości) jest minimalnie gorsza w porównaniu z przełomem 2011/2012.

Jakość portfela przypadającego na duże przedsiębiorstwa jest wyraźnie lepsza, bo „tylko” 9,8% kredytów wskazanych jest jako z utratą wartości. W ostatnich miesiącach (potwierdziły to wyniki z maja) wartość portfela dla tej grupy klientów utrzymują dynamikę wzrostu 2%-3% rocznie. Na duże przedsiębiorstwa przypada prawie 12% portfela kredytowego.

Ostatnia grupa kredytobiorców jest mała (zaledwie 10% portfela kredytowego), ale za to bardzo pożądana. To instytucje sektora publicznego (rządowego, samorządowego i FUS). Banki niemal biją się o obsługę tych klientów. Zaletą są nie tyle osiągane marże, które z powodu ostrej rywalizacji są skromne, ale niewielkie (żeby nie powiedzieć: marginalne) ryzyko utraty lokowanych w kredytach środków. Zaletą jest też możliwość nawiązania szerszej współpracy. Chodzi tu o obsługę rachunków podmiotów sektor publicznego i jednostek mu podlegających. Dynamika roczna wzrostu portfela kredytowego instytucji sektora publicznego przekraczała 30% w latach 2011 – I poł. 2012. Obecnie (wyniki za maj) jest to już „tylko” 6% yoy. Walnie przyczyniły się do tego m.in. przepływające przez jednostki samorządowe unijne pieniądze na finansowanie rozwoju. Utratę wartości stwierdzono w …. zaledwie 0,42%, co wydaje się wartością wprost śmiesznie małą. Niestety i ten sektor przestaje być oazą spokoju. Wartość kredytów z utratą wartości powoli bo powoli, ale niestety rośnie.

Po danych z tego roku widać, że nie jest łatwo łączyć, w obecnych okolicznościach gospodarczych, działań zmierzający do zwiększenia wartości portfela kredytowego z poprawą jego jakości. W zasadzie to się, w skali sektora ogółem, nie udaje. Wartość kredytów ogółem jest na poziomie ubiegłorocznym, a z trudem udało się powstrzymać pogarszanie jakości kredytów. Czy się faktycznie udało, to nie jest wcale takie pewne. Ze stwierdzoną utratą wartości w maju 2012 było 8,4% portfela, a obecnie jest to niemal 9%. Przedłużanie się obecnej sytuacji gospodarczej nie jest bankom na rękę. Jeżeli taka sytuacja miałaby się przedłużać, to trzeba będzie przejrzeć koszty działalności. Wynik netto banków po pierwszych pięciu miesiącach jest minimalnie lepszy od ubiegłorocznego (6,9 mld zł za okres I-V 2013). Niestety wynik na działalności bankowej był o ponad 1 mld zł gorszy od ubiegłorocznego.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz